- promocja
- W empik go
Powszednia historia - ebook
Powszednia historia - ebook
Czy pijacki telefon do byłego może odmienić życie? Może, ale nie musi. A przynajmniej tym razem nic na to nie wskazuje.
Jana od dziecka słyszała, że może być kimkolwiek zechce, została więc: architektką wnętrz i na stałe zagranicą. Ludwik był nastolatkiem, gdy stracił ojca i materialną beztroskę, gruntu pod nogami szuka w murach uniwersytetu, gdzie właśnie rozpoczyna pracę. Krzysiek dość wcześnie zrozumiał, że należy do grupy społecznej, która nie cieszy się szczególną przychylnością, mimo to próbuje budować życie na własnych zasadach. Słowem: ona, on i przyjaciel gej. I już mogłoby się wydawać, że znamy tę opowieść…
W „Powszedniej historii” – czyli antysadze rodzinnej – uproszczone perypetie bohaterów są jedynie pretekstem, by przyjrzeć się drodze kilku pokoleń. Drodze, napędzanej odwieczną chęcią ucieczki, która zaprowadziła Janę, Ludwika i Krzyśka na ulice jednego z dużych miast postkomunistycznej Europy. Jak to zwykle bywa: wielka historia łączy się z popkulturą, a drobne obietnice szczęścia ścierają się z rzeczywistością.
„Był romans, nie ma romansu, a co pomiędzy? Sto lat marzeń o lepszym życiu, przekazywanych w sztafecie z pokolenia na pokolenie. Tą brawurową powieścią, w której czasy i osoby wirują jak na rozpędzonej karuzeli, Sebastian Nowak udowadnia, że historie o miłości wciąż potrafią pomieścić w sobie cały świat”.
Maciej Jakubowiak
„W Powszedniej historii Nowak pokazuje nam ludzi, którym życie bardziej się przydarza, niż spełnia, a mimo to do zdjęcia pozują dumnie, tak jak stoją. W dresie, na kacu, świeżo po zerwaniu. Ich opowieści z pozoru podobne są do wielu innych, ale opisane zostały wyjątkowo, z jedynym poczuciem humoru, który szanuję: absurdalnym, dosadnym, lecz życzliwym. Czytajcie tę książkę”.
Olga Hund
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-9910-4 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zgodnie z ogłoszeniem to miało być przytulne mieszkanie z niezagrożonym widokiem.
– Windy wprawdzie nie ma, ale schody zdrowsze – rzucił agent, który bez przekonania oprowadzał ją po tych dwóch pokojach z kuchnią i łazienką, czując, że nic z tego nie będzie.
Przedpołudniowe słońce unosiło się nad dachami kamienic stojących po przeciwnej stronie ulicy, oświetlając brudne ściany, z wyraźnie widocznymi śladami po obrazach i nieudolnie zamalowanych plamach po Bóg wie czym. W mieszkaniu, które wynajmowała w ostatnich latach, nie wolno było wbijać kołków w ściany – właścicielka wyraźnie zaznaczyła to w umowie – kwestię zamalowywania plam pozostawiając jednak niedoprecyzowaną. Tutaj niedoprecyzowana była natomiast cena, o której agent z jakichś powodów nie chciał rozmawiać przez telefon, co zresztą budziło w niej przeczucie, że nic z tego nie będzie.
– Muszę to przemyśleć – oznajmiła już po wszystkim, gdy po pokonaniu kilkudziesięciu stopni odpaliła papierosa w zacienionej bramie.
Powiedzmy, że miała na imię Jana. Żeby przyjść tu o jedenastej w środku tygodnia, musiała zadzwonić wcześniej do biura i powiedzieć, że jest chora. Szef udał, że uwierzył, choć był pewien, że kłamie; ona udała, że tego nie dostrzega, co zwolniło ją z dodatkowych wyjaśnień i niepotrzebnych wyrzutów sumienia. Tak czy siak – nie musiała się spieszyć.
Kawę zamówiła w knajpce naprzeciwko. Z tej perspektywy kamienica, którą opuściła kilka minut wcześniej, wyglądała nie najgorzej. Budynek stał w jednej z tych dzielnic, które w ciągu niespełna dekady z szemranych stawały się modne. Nieotynkowane fasady, jeszcze do niedawna obskurne, nazywano teraz „industrialnymi”, a w krzywych chodnikach dostrzegano zaledwie „nieregularności”. Idąc ulicą, co kilkadziesiąt metrów można było coś zjeść, wypić chai tea lub zalać smutki. Na każdej przecznicy były sklepy z ręcznie szytymi ubraniami, książkami, o których nikt nie słyszał, albo używanymi winylami. Wbrew temu, co o tak zwanej autentyczności okolicy wypisywali w swoich broszurach hotelarze i restauratorzy, miejscami nadal był tu po prostu syf. Podczas porannych spacerów właściciele upasionych jamników mijali młodych ludzi, którzy usiłowali nauczyć swoje psy jazdy na deskorolce, szansa potrącenia przez porsche cayenne była zaś równa prawdopodobieństwu śmierci pod kołami golfa trójki.
To była jej ulubiona część miasta.
Zostawiając napiwek na stoliku, spojrzała raz jeszcze w okno na trzecim piętrze, jedno z dwóch wychodzących na ulicę okien mieszkania, które miało wkrótce stać się jej własnością. Po rozmowie z agentem zrozumiała, czemu nie chciał mówić o pieniądzach przed pokazaniem lokalu. Pewne sprawy może nie wyglądałyby zachęcająco w ogłoszeniu, ale dla Jany oznaczały one po prostu czterdzieści procent rynkowej wartości mieszkania.
– Patrz pan – poczęstowała papierosem lokalnego pijaczka – jak to się nieraz szczęście do człowieka uśmiechnie!
*
– Dzień dobry, panie Krzysiu! – zagadnęła sąsiadka, gdy usiłował przekręcić klucz w zamku najciszej, jak mógł, tak by nie obudzić Janusza. – Pięknego dnia, moje dziecko! – skłamała, usiłując zwiotczałymi mięśniami mimicznymi unieść policzki i się uśmiechnąć. W chwilach, gdy serdecznością maskowała swoje wścibstwo, Krzysiek (uznajmy, że sąsiadka miała rację, zwracając się do niego w ten sposób) nie znosił jej najbardziej. Za każdym razem, kiedy wpadał na nią w korytarzu, przy windzie lub na ulicy, nie mógł oprzeć się wrażeniu, że skądś zna ten wyraz twarzy, to połączenie uśmiechu ze złowieszczym błyskiem w oku, od którego robiło mu się niedobrze. Jakiś czas temu, przeglądając stare zdjęcia w albumie, uświadomił sobie, kogo przypominało mu to babsko.
– To był kawał suki – oznajmił wiele lat wcześniej dziadek Krzysia, gdy któryś z sąsiadów zaniepokojony odgłosem wystrzału zjawił się pod bramą. – Zdziczała na starość – zawiesił głos, wskazując lufą myśliwskiej broni na psie truchło leżące przy żywopłocie – nie było innego wyjścia, następnym razem mogła mi się na chłopaka rzucić.
Chwilę przed tym, jak wystrzał przestraszył jednego z sąsiadów, stara rottweilerzyca rozszarpała okolicznego kota. Nie byłoby może w tym nic niezwykłego, gdyby nie fakt, że obydwa zwierzęta od lat zdawały się żyć w zgodzie i to bodaj uśpiło czujność kota, który – zmylony przymilnym zachowaniem suki – nie dostrzegł w porę wyszczerzonych kłów.
Dorosły Krzysiek nie zamierzał popełnić błędu Mruczka, Puszka, czy jak tam temu kotu było. Od kiedy wprowadzili się ze Stachem, wiedział, że ich sąsiedztwo było dla kobiety solą w oku. A odkąd dołączył do nich Janusz, babsko chyba przesiadywało całymi dniami przy judaszu, w ciągłej gotowości do otworzenia drzwi w odpowiednim momencie, dokładnie wówczas, gdy klucz wślizgiwał się do zamka drzwi naprzeciwko, przez co ofiara nie mogła tak od razu zniknąć w korytarzu lub pod pozorem spóźnienia puścić się biegiem w stronę windy. Trzeba było przecież dwukrotnie przekręcić klucz i wyjąć go z zamka. Dwie do trzech sekund – tyle jej wystarczało.
Tak, tamtego dnia pysk rottweilerzycy miał wyraz groteskowo podobny do tego, który teraz, kilkanaście lat później, sprawiał, że Krzyśkowi kurczył się żołądek.
Dla poprawy nastroju wyobraził sobie, że za chwilę zjawi się dziadek i z hukiem powali wścibskie babsko na linoleum w jej własnym korytarzu, a on, zamknąwszy szybko drzwi za zwłokami, spokojnie ruszy w swoją stronę. Jednak sekundy mijały, a dziadek nie zjawiał się, pozostawiając Krzyśka samemu sobie.
– Dziękuję… wzajemnie! – odpowiedział, uśmiechając się tak szeroko, że aż go zabolało, i nie czekając na windę, ruszył schodami w dół.
Dochodziła dziewiąta, zapowiadał się zwyczajny dzień. Po pracy planował odwiedzić Babcię. Chwilę wcześniej miał się spotkać z szefem w sprawie mieszkania, które wreszcie udało mu się sprzedać. Jeszcze tylko parę formalności, coby się klientka nie rozmyśliła.
*
Jeśli (dajmy na to) Ludwik napotykał w życiu jakieś trudności, to zaciąganie kobiet do łóżka z pewnością nie było jedną z nich. Ciężko w zasadzie powiedzieć, co przyciągało studentki, koleżanki po fachu czy kobiety przypadkowo poznawane na mieście, ale coś przyciągało je ewidentnie. Więcej. Kobiety notorycznie uwodziły Ludwika, nie oczekując od niego niczego – poza tym, by im ulegał. A im intensywniej uwodziły i im bardziej bezpośrednio dawały mu do zrozumienia, że nie liczą na nic więcej, tym gorliwiej Ludwik się wycofywał.
– Miałeś takie smutne oczy – powiedziała kiedyś jego była kochanka, gdy zapytał, czemu chciała z nim być ich pierwszego wieczora. Ta odpowiedź nie wyjaśniła mu zbyt wiele, utwierdzając go w przeświadczeniu, że rzeczą międzyludzką jest odbierać te same sprawy zupełnie inaczej.
– Bo gdzie ja mam, kurwa, smutne oczy?! – Wrócił do tej historii w oczekiwaniu na kolejną kolejkę, gdy któryś ze znajomych sugerował, że w jego sytuacji korzystniejsze finansowo byłoby kapłaństwo niż doktorat.
– Ty po prostu jesteś taki trochę staroświecki, od razu widać, że dobry chłopak. Typ bardziej mąż niż konkubent, a to zawsze w cenie, nawet jeśli szuka się tylko konkubenta – wyjaśnił Krzysiek, przekrzykując hałas w shot barze.
– Sam nie wiem… Nieważne. Napijmy się! – odpowiedział tylko.
Wszyscy podchwycili.
Ranek nie przyniósł żadnych odpowiedzi, a łupanie w czaszce było na tyle dojmujące, że skutecznie wypędziło z głowy Ludwika wszystkie myśli, które poprzedniej nocy zalewał jedną po drugiej, uszczuplając tym swoje skromne zasoby dorabiającego doktoranta. I właśnie konieczność szukania dodatkowych źródeł dochodu spowodowała, że nie zważając na kaca, włożył na siebie coś, co pozwalało mu stwarzać pozory profesjonalisty, i pojechał na rozmowę o pracę, połknąwszy wcześniej kilka tabletek. W tramwaju zorientował się, że ma na sobie nieodpowiednią koszulę, zbyt młodzieżową, a przy tym dość wymiętą. Zamiast trampek też mógł włożyć inne buty, ale w obawie, że się spóźni, chwycił pierwszą parę, która stała przy drzwiach, i wybiegł z mieszkania, dopiero w windzie wsuwając ją na bose stopy.
Gdy dotarł pod budynek firmy, która jako jedyna odpowiedziała na jego maila z CV, a tych rozesłał sporo, wiedział trzy rzeczy: wyglądał źle, czuł się źle, spotkanie pójdzie bardzo źle. Bohaterowie hollywoodzkich filmów, które pochłaniał podczas kolejnych sesji egzaminacyjnych, nawet jeśli upadliby tak nisko jak on, po prostu weszliby do jednego z pobliskich sklepów i kupili porządną koszulę, prosząc ekspedientkę o odcięcie metki od razu przy kasie. W przypadku Ludwika nie chodziło nawet o to, że nie miał dosyć pieniędzy na koncie. Karta została w tylnej kieszeni porwanych dżinsów, których – Bogu dzięki? – nie miał na sobie.
Spojrzał na zegarek. Do umówionego spotkania zostało dziesięć minut. Zbyt mało czasu, by cokolwiek wymyślić, jeśli nie miał zamiaru uciec lub wskoczyć pod jeden z przejeżdżających tramwajów. Postanowił wejść do środka i znaleźć łazienkę.
– Ja pierdolę – szepnął sobie dla otuchy i pchnął ciężkie drzwi.
*
Nie spodziewała się takiego obrotu spraw. Przyznała to sama przed sobą, rozglądając się po pokoju Ludwika. Nagle opuściła ją cała pewność siebie. Stała oto w mieszkaniu mężczyzny, o którym nie wiedziała prawie nic. Po prostu zwaliło ją z nóg, dosłownie.
A co, jeśli ten nieogar okaże się kimś zupełnie innym? Czy zamknął drzwi na zamek, kiedy weszli? Chyba powinna wysłać komuś informację, gdzie jest i z kim, tak na wszelki wypadek… Z rozmyślań wyrwało ją dobiegające z kuchni syczenie kawiarki. Wypije tę obiecaną kawę, a potem nie pozwoli mu na nic, na co nie będzie miała ochoty – Jana układała naprędce plan, podczas gdy Ludwik układał już łyżeczkę na spodku jego jedynej filiżanki.
Dużą liczbę książek w mieszkaniu uważała zawsze za okoliczność niezwykle sprzyjającą. Pozostawiona samej sobie w czyimś pokoju nigdy nie wiedziała, co powinna robić, jak zabić czas w oczekiwaniu na gospodarza, by nie wydać się ciekawską (jeśli rozglądając się po jego rzeczach, natrafiłaby akurat na coś osobistego, przypadkowo pozostawionego na wierzchu) lub znudzoną (jeśli siedziałaby bezczynnie i wpatrywała się w coś nieobecnym wzrokiem). Oglądanie książek było za to bardzo wygodnym i bezpiecznym sposobem, by dowiedzieć się czegoś o człowieku. Tym razem wzrok Jany nie prześlizgiwał się jednak po książkach, ale po filmach, równiutko ustawionych na półkach. Klasycznych, współczesnych, rodzimych, zagranicznych. Patrzyła na płyty i kasety VHS, których pewnie dawno nikt nie odtwarzał. Część tytułów znała ze słyszenia, niektóre produkcje oglądała, kilka lubiła. Inne – i tych było najwięcej – były tak stare, że ich tytuły i nazwiska reżyserów nie mówiły jej zupełnie nic. Wśród tej całej kolekcji, pokrytej cieniutką warstwą kurzu, stało kilka kamer. Jedna naprawdę retro, inne kilkuletnie, ale już będące reliktami jakiejś minionej epoki. Nie wiedziała, czy Ludwik kiedykolwiek ich używał, czy po prostu gromadził je tu tak, jak ona ustawiała maszyny do pisania w biblioteczkach swoich klientów. Była za to pewna, że jeszcze nigdy nie spotkała mężczyzny, który miałby tak wiele filmów o miłości. I bardzo ją to rozczuliło.
Kochała się z Ludwikiem jeszcze tego popołudnia.