Pożegnanie z biblioteką - ebook
Pożegnanie z biblioteką - ebook
Alberto Manguel, kiedyś lektor niewidomego Borgesa, dziś jeden z najsłynniejszych bibliofilów świata, przenosi się z francuskiej wsi do małego nowojorskiego apartamentu – i musi pożegnać się z liczącym ponad trzydzieści pięć tysięcy tomów księgozbiorem. Pakując książki, których być może nigdy już nie zobaczy, a na pewno nie w takiej samej jak dotychczas konfiguracji, autor „Mojej historii czytania” medytuje nad materialnym wymiarem literatury, przemijaniem i utratą. „Pożegnanie z biblioteką” to erudycyjny popis wytrawnego stylisty, któremu kroku w polszczyźnie dotrzymuje Michał Tabaczyński.
Grzegorz Jankowicz:
Zakładając Bibliotekę Aleksandryjską, Ptolemeusz postanowił zgromadzić wszystkie książki świata, gdyż miał ponoć nadzieję, że w jednej z nich odnajdzie zdanie przeznaczone wyłącznie dla niego, odszuka formułę, która pozwoli mu rozwikłać zagadkę jego istnienia, a może nawet istnienia w ogóle. Alberto Manguel często powraca do tej legendy, wyjaśniając powody, dla których tak wiele osób postanawia żyć z książkami – wypełnia nimi swoje domy, oddaje im podłogi, stoły, łóżka, parapety, komody i szafy. Tworząc prywatną bibliotekę, szykujemy labirynt opowieści. Paradoksalnie zagubieni czujemy się nie w nim, lecz na zewnątrz niego, dlatego opisywana przez Manguela utrata księgozbioru jest tak rozdzierająco bolesna.
Fragment książki:
Gdziekolwiek się osiedlałem, biblioteka zaczynała przyrastać spontanicznie. W Paryżu i w Londynie, w Mediolanie, w wilgnym upale Tahiti, gdzie przepracowałem jako wydawca pięć długich lat (będące w moim posiadaniu powieści Melville’a wciąż noszą ślady polinezyjskiej pleśni), w Toronto czy w Calgary, wszędzie zbierałem książki, które – kiedy przychodził czas przeprowadzki – pakowałem do pudeł, zmuszając je do cierpliwego oczekiwania w grobowcach przygodnych magazynów na niepewny moment zmartwychwstania. Wiele razy zapytywałem sam siebie, jak to możliwe, że ta bujna dżungla zadrukowanego papieru zapada w stan hibernacji, by po jakimś czasie znów opleść moje ściany gęstym powojem.
Alberto Manguel – pisarz, tłumacz, redaktor i krytyk. Autor powieści i esejów, między innymi kultowej w Polsce „Mojej historii czytania”. Współautor „Słownika miejsc wyobrażonych” (wraz z Giannim Guadalupim) i książki „Małe języki, wielkie literatury” (wraz z Grzegorzem Jankowiczem).
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-959581-9-9 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Że chcę zamieszkać w tym domu, stało się dla mnie jasne w chwili, gdy po raz pierwszy odemknąłem ciężkie dębowe wrota prowadzące do ogrodu. Widok, obramowany przez zwieńczony arkadą kamienny portal, przedstawiał dwa wiekowe drzewa z gatunku _Sophora japonica_, które rzucały cień na miękki trawnik rozciągający się aż do szarego muru w oddali; powiedziano nam, że podczas wojen chłopskich wydrążono tu podziemne sklepione korytarze, które łączą dom z popadającą w ruinę wieżą. Na przestrzeni wielu lat mój partner dbał o ogród, sadził różane krzewy i zorganizował warzywnik, pielęgnował też drzewa, które poprzedni właściciele bezdusznie zaniedbali, gromadząc w dziupli jednego pnia śmieci i dopuszczając do tego, by najwyższe gałęzie stały się niebezpiecznie słabowite. Podczas przechadzek po ogrodzie zawsze napomykaliśmy o tym, że jesteśmy tylko jego opiekunami, nie zaś właścicielami, ponieważ (jak to bywa z ogrodami) opanował go pewien niezależny duch, który starożytni uważali za święty. Ów sakralny charakter ogrodów wedle Pliniusza brał się stąd, że niegdyś drzewa były świątyniami bogów, o czym ci nigdy nie zapomnieli. Drzewka owocowe w odległym zakątku ogrodu przerosły na teren starego opuszczonego cmentarza, którego początki sięgały IX wieku; zapewne i tu starożytni bogowie czuli się jak w domu.
Ogrodzony murem ogród był miejscem nadzwyczaj zacisznym. Każdego ranka około godziny szóstej, jeszcze nie do końca rozbudzony, schodziłem na parter, żeby po zaparzeniu dzbanka herbaty w ciemnej drewnianej kuchni usiąść z naszym psem na przydomowej kamiennej ławce i obserwować poranne promienie słońca pełznące po tylnej ścianie domu. Następnie zabierałem go ze sobą do przylegającej do stodoły wieży i oddawałem się w niej lekturze. Jedynie ptasie trele (a latem bzyk miodnych pszczół) zakłócały ciszę. W popołudniowej szarówce krążyły wokół maleńkie nietoperze, a o zmierzchu sowy mieszkające w kościelnej wieży (nigdy nie pojęliśmy, co je skłoniło do gniazdowania tuż pod hałaśliwymi dzwonami) wyfruwały na poszukiwanie swojej kolacji. W wieży mieszkały tylko płomykówki, ale raz, w sylwestra, ogromny puchacz śnieżny, na podobieństwo tego anioła, którego Dante opisuje jako sternika łodzi przewożącej dusze na czyśćcowe brzegi, bezszelestnym lotem przeciął ciemność.
Wiekowa stodoła, której kamienie nosiły ślady sygnatur jej piętnastowiecznych budowniczych, mieściła mój księgozbiór przez niemal piętnaście lat. Pod jej stropem ze zmurszałych belek zgromadziłem egzemplarze ocalałe z wcześniejszych bibliotek, poczynając od dziecięcej. Byłem w posiadaniu ledwie kilku książek, które prawdziwy bibliofil uznałby za wartościowe: iluminowanej Biblii pochodzącej z trzynastowiecznego niemieckiego skryptorium (był to prezent od powieściopisarza Yehudy Elberga), szesnastowiecznego podręcznika dla inkwizytorów, pewnej liczby współczesnych książek artystycznych, kilku rzadkich pierwszych wydań oraz wielu egzemplarzy z autorskimi dedykacjami. Ale zawsze mi brakło (brakuje zresztą po dziś dzień) i funduszy, i wiedzy, by uważać się za profesjonalnego zbieracza. W mojej bibliotece błyszczące grzbiety młodziutkich penguinów stoją w bezpośrednim towarzystwie poważnych, oprawnych w skórę patriarchów. Za najbardziej cenne uważam te książki, z którymi wiążą się osobiste wspomnienia, choćby jedną z moich pierwszych lektur, wydanie _Baśni_ braci Grimmów z lat trzydziestych wydrukowane posępnym gotykiem. Nawet po tak wielu latach wspomnienia dzieciństwa wracają do mnie za każdym razem, kiedy przewracam te pożółkłe stronice.
Zestawiłem swój księgozbiór wedle własnych wymagań i uprzedzeń. W przeciwieństwie do bibliotek publicznych moja nie wymagała zastosowania pospólnych kodów, które inni czytelnicy mieliby rozumieć i podzielać. Jej geografią rządziła pewna uciesznie pokrętna logika. Główne działy wyznaczały języki, w których książki napisano: oznacza to, że ignorując podziały gatunkowe, na osobnych półkach zebrałem wszystkie książki napisane po hiszpańsku albo francusku, angielsku bądź arabsku (w języku, w którym nie mówię i nie czytam). Pozwoliłem sobie wszakże na wiele wyjątków. Pewne tematy – jak historia książki, komentarze biblijne, mit faustowski, literatura i filozofia renesansu, studia gejowskie, średniowieczne bestiaria – tworzyły osobne działy. Określeni autorzy i specyficzne gatunki zyskali uprzywilejowaną pozycję: zgromadziłem tysiące powieści detektywistycznych, ale bardzo mało powieści szpiegowskich, Platon górował nad Arystotelesem, były zebrane dzieła Zoli, ale prawie żadnego Maupassanta, było wszystko, co napisali John Hawkes i Cynthia Ozick, ale niemal żadnych autorów z list bestsellerów „New York Timesa”. Na półkach zalegały dziesiątki bardzo złych książek, których nie wyrzuciłem tylko dlatego, żeby w razie potrzeby mieć pod ręką wzorzec książki nieudanej. Balzac w _Kuzynie Pons_ proponuje wytłumaczenie dla podobnych obsesji: „Mania to rozkosz w stanie czystej idei!”.
Chociaż byłem świadomy, że jesteśmy tylko opiekunami ogrodu i domu, to w odniesieniu do książek miałem poczucie, że do mnie należą, że składają się na to, kim jestem. Istnieją ludzie nieskłonni do udzielania pożyczek; ja rzadko pożyczam książki. Jeśli zależy mi, by ktoś przeczytał jakąś pozycję, kupuję egzemplarz i daję mu go w prezencie. Twierdzę bowiem, że pożyczanie książek jest równoznaczne z nakłanianiem do kradzieży. Jedna z moich szkolnych bibliotek raczyła nas przestrogą jednocześnie restrykcyjną i hojną: „TO NIE SĄ TWOJE KSIĄŻKI: ONE NALEŻĄ DO WSZYSTKICH”. W mojej bibliotece takie hasło nie miałoby racji bytu. Była ona dla mnie wyłączną, prywatną dziedziną, w której znajdowałem azyl i własne odbicie.
Gdy jako dziecko mieszkałem w Izraelu, gdzie mój ojciec pełnił urząd argentyńskiego ambasadora, prowadzano mnie często do parku, który był pierwotnie zadbanym ogrodem, a który z czasem zagarnęły wydmy. Gramolące się tamtędy wielkie żółwie pozostawiały na piasku delikatne szlaczki. Raz natknąłem się na żółwia częściowo odartego ze skorupy. Zdawało się, że patrzy na mnie swoimi wiekowymi ślepiami, wlokąc się przez wydmę w kierunku pobliskiego morskiego brzegu ze świadomością, że utracił coś, co go chroniło i określało.
Często miewałem poczucie, że moja biblioteka określa moją tożsamość, ofiarowując mi labilną samoświadomość, która przez lata podlegała nieustannej przemianie. I z tego właśnie powodu mój stosunek do bibliotek zawsze zdawał mi się osobliwy. Uwielbiam ich przestrzeń. Uwielbieniem darzę owe publiczne budowle, które społeczeństwo obrało za atrybut swojej tożsamości: imponujące bądź dyskretne, odpychające bądź przyjazne. Uwielbiam niekończące się rzędy książek, których utrwalone na grzbietach tytuły (nigdy nie odkryłem, dlaczego po angielsku i włosku zapisuje się je od góry do dołu, a po niemiecku i hiszpańsku od dołu do góry) próbuję odcyfrować. Uwielbiam przytłumione odgłosy, melancholijną ciszę, przymglony blask lamp (szczególnie gdy są zaopatrzone w zielone klosze), biurka wypolerowane łokciami wielu pokoleń czytelników, zapach kurzu, papieru i skóry, a w tych nowoczesnych – pokryte plastikiem blaty i karmelowy zapach pozostawiony przez detergenty. Uwielbiam wszystkowidzące oko stanowiska informacji i iście sybillińską troskę bibliotekarzy. Uwielbiam katalogi, szczególnie te kartkowe, umieszczone w długich szufladach (gdziekolwiek jeszcze się ostały) z ich wypisanymi ręcznie bądź na maszynie fiszkami. Kiedy trafiam do biblioteki, dowolnej biblioteki, mam poczucie, że zostałem przeniesiony do czysto werbalnego wymiaru za sprawą prestidigitatorskiej sztuczki, której istoty nigdy nie pojmę. Wiem, że moja historia znajduje się w całości gdzieś tu, na tych półkach, i jedyne, czego mi potrzeba do jej odnalezienia, to czas i trochę szczęścia. Nigdy mi się to jednak nie udaje. Moja historia pozostaje nieuchwytna, jako że nigdy nie jest dookreślona.
Po części jest to skutkiem nieumiejętności myślenia w kategoriach prostych linii. Uciekam w dygresje. Nie potrafię przejść od rzeczowego początku, przez szlak wytyczonych jak od linijki rozważań, do zadowalającego wniosku. Niezależnie od mojej początkowej determinacji gubię się gdzieś po drodze. Przystaję, żeby zachwycić się jakimś cytatem albo żeby wysłuchać anegdoty; rozpraszają mnie sprawy najzupełniej odległe od mojego głównego celu, uwodzi mnie nurt skojarzeń. Rozpoczynam swój wywód od jednej kwestii, żeby skończyć na zupełnie innej. Zakładam sobie, że będę na przykład zajmował się tematem bibliotek, a obraz uporządkowanej biblioteki zaraz prowadzi mój chaotyczny umysł na niespodziewane i przypadkowe pola. Pomyślę „biblioteka”, a od razu uderza mnie paradoks, że biblioteka każdy porządek, który sama próbuje zaprowadzić, podważa za sprawą przypadkowych zestawień i przygodnych przyporządkowań książek, tak że zamiast trzymać się konwencjonalnych alfabetycznych, numerycznych czy tematycznych ścieżek, jakie wyznacza ona dla mojej orientacji, pozwalam się wodzić na pokuszenie przez narzucające się powinowactwa, sprawiające, że moim tematem nie jest już sama biblioteka, ale radosny chaos świata, który biblioteka próbuje uporządkować. Ariadna zmieniła dla Tezeusza labirynt w prostą drogę; mój umysł przekształca prostą drogę w labirynt.
W jednym ze swoich wczesnych esejów Borges zauważa, że przekład można uważać za ekwiwalent brudnopisu i że jedyna różnica między tłumaczeniem a wczesną wersją tekstu zasadza się na chronologii, a nie hierarchiczności: gdy brudnopis poprzedza oryginał, to tłumaczenie następuje po nim. „Przypuszczać, że wszelka ponowna kombinacja elementów jest obowiązkowo gorsza od oryginału”, pisze, „to przypuszczać, że brulion 9 jest obowiązkowo gorszy od brulionu H – jako że istnieć mogą tylko bruliony. Pojęcie _tekstu ostatecznego_ może się odnosić jedynie do religii czy znużenia”. I ja także, tak jak Borgesowski tekst, nie mam ostatecznej biografii. Moja historia zmienia się pomiędzy jedną a drugą biblioteką albo pomiędzy wersją jednej biblioteki a wersją jej następczyni, lecz nigdy do żadnej ściśle nie przylega, nigdy nie jest ostateczna.
Jednym z moich najwcześniejszych wspomnień (musiałem mieć wtedy dwa albo trzy lata) jest półka pełna książek umieszczona ponad moim dziecięcym łóżeczkiem, z której opiekunka wybiera dla mnie wieczorną lekturę. To była pierwsza moja biblioteka; gdy mniej więcej rok później nauczyłem się już samodzielnie czytać, półka, którą tymczasem przeniesiono na niższy, bezpieczny poziom, stała się moim prywatnym królestwem. Pamiętam, że wciąż ją porządkowałem wedle tajemnych reguł, które sam stworzyłem: książki z serii Golden Books miały tworzyć nierozdzielną kolekcję, grube zbiory baśni nie mogły przylegać do miniaturowych książeczek Beatrix Potter, na półce z książkami nie wolno było stawiać wypchanych zwierząt. Wmawiałem sobie, że złamanie tych reguł sprowadzi jakieś straszne nieszczęścia. Przesądy i sztuka bibliotekarstwa są ze sobą ściśle związane.
Ta pierwsza biblioteka znajdowała się w domu w Tel Awiwie; kolejna rozrastała się już w Buenos Aires w pierwszej dekadzie mojego młodzieńczego życia. Przed powrotem do Argentyny mój ojciec zlecił swojej sekretarce zakup książek, które wypełniłyby półki jego biblioteki w nowym domu; spełniając tę prośbę, zamówiła hurtem książki u antykwariusza z Buenos Aires, ale kiedy miała je ustawić, odkryła, że część tomów nie mieści się na gotowych regałach. Niezrażona tym kłopotem kazała przyciąć je na wymiar i ponownie oprawić w ciemnozieloną skórę, która wraz z ciemnym odcieniem dębiny nadawała temu miejscu klimat leśnej polany. To z tego księgozbioru podkradałem egzemplarze, żeby zapełnić własne regały, które pokrywały trzy ściany mojej sypialni. Lektura tych obrzezanych książek wymagała szczególnego wysiłku polegającego na uzupełnianiu braków na każdej stronicy, które to zadanie bez wątpienia przygotowało mnie na późniejsze obcowanie z „kolażowymi” powieściami Williama Burroughsa.
Później nastał czas mojej biblioteki okresu dojrzewania, kompletowanej przez lata nauki w szkole średniej, w której zgromadziłem książki niemal bez wyjątku istotne dla mnie i dzisiaj. Pomogli mi ją stworzyć hojni nauczyciele, zaangażowani księgarze i przyjaciele, którzy obdarowanie książką postrzegali jako najwyższy akt zażyłości i zaufania. Ich łaskawe cienie pomieszkują na moich półkach, a w książkach, które mi darowali, wciąż pobrzmiewają ich głosy, więc kiedy tylko otwieram _Siedem opowieści niesamowitych_ Isaka Dinesena albo wczesne wiersze Blasa de Otera, mam wrażenie, że nie tyle czytam te książki, co przysłuchuję się ich głośnej lekturze. To jeden z powodów, dla których w swojej bibliotece nigdy nie czuję się samotny.
Większość z tego wczesnego księgozbioru porzuciłem, gdy w roku 1969 wyruszyłem do Europy, niedługo przed tym, nim wojskowa junta przejęła w Argentynie władzę. Przypuszczam, że gdybym został w kraju, co było udziałem tak wielu moich przyjaciół, byłbym zmuszony zniszczyć część swojego księgozbioru ze strachu przed tajną policją, jako że w owych strasznych dniach można było paść ofiarą oskarżenia o działalność wywrotową z tak błahego powodu jak lektura książki, która zdawała się komuś podejrzana (pewien mój znajomy został uznany za komunistę i aresztowany, bo miał przy sobie _Czerwone i czarne_ Stendhala). Argentyńscy hydraulicy odnotowali wtedy niespotykany popyt na swoje usługi, jako że wielu czytelników usiłowało palić książki w toalecie, niszcząc tym samym muszle klozetowe.
Gdziekolwiek się osiedlałem, biblioteka zaczynała przyrastać spontanicznie. W Paryżu i w Londynie, w Mediolanie, w wilgnym upale Tahiti, gdzie przepracowałem jako wydawca pięć długich lat (będące w moim posiadaniu powieści Melville’a wciąż noszą ślady polinezyjskiej pleśni), w Toronto czy w Calgary, wszędzie zbierałem książki, które – kiedy przychodził czas przeprowadzki – pakowałem do pudeł, zmuszając je do cierpliwego oczekiwania w grobowcach przygodnych magazynów na niepewny moment zmartwychwstania. Wiele razy zapytywałem sam siebie, jak to możliwe, że ta bujna dżungla zadrukowanego papieru zapada w stan hibernacji, by po jakimś czasie znów opleść moje ściany gęstym powojem.
Moja biblioteka, czy to składowana na regałach, czy zmagazynowana w pudłach, nigdy nie była jednorodnym organizmem, ale hybrydycznym, fantastycznym stworem złożonym z wielu bibliotek, które gromadziłem i następnie porzucałem, wciąż od nowa, przez całe życie. Nie pamiętam takiego momentu, kiedy nie posiadałbym żadnej biblioteki. Każdy z moich księgozbiorów jest rodzajem wielowarstwowej autobiografii, a dany tom zakotwiczony jest w czasie, kiedy czytałem go po raz pierwszy. Zapiski na marginesach, incydentalna data na wyklejce, wypłowiały autobusowy bilet użyty w funkcji zakładki z niejasnych już dzisiaj powodów – wszystko to usiłuje przypomnieć mi o tym, kim wówczas byłem. Zazwyczaj zresztą bezskutecznie. Moja pamięć jest w mniejszym stopniu zainteresowana mną samym niż moimi książkami, tak że łatwiej przypominam sobie poznawane kiedyś, dawno temu, historie niż tego młodego człowieka, który był ich czytelnikiem.
Moją pierwszą publiczną biblioteką była książnica przy szkole Saint Andrews Scots, jednej z kilku podstawówek, do których chodziłem w Buenos Aires przed ukończeniem dwunastego roku życia. Ową dwujęzyczną szkołę założono w roku 1838, co czyniło ją najstarszą brytyjską placówką edukacyjną w Ameryce Południowej. Jej biblioteka, choć niewielka, stanowiła dla mnie krainę obfitości i przygód. W gęstym buszu jej regałów czułem się niczym odkrywca z powieści Ridera Haggarda, wdychając latem ziemiste wonie, a zimą czując smród zbutwiałego drewna. Chodziłem tam głównie po to, by wpisać swoje nazwisko na listę rezerwacji nowych zeszytów z serii The Hardy Boys albo kolejnych części Sherlocka Holmesa. Ta szkolna biblioteka nie była, na ile mogłem to ocenić, zorganizowana wedle jakiegoś ścisłego porządku: książki o dinozaurach znajdowałem obok licznych egzemplarzy _Czarnego Księcia_, a wojenne przygodówki w towarzystwie biografii angielskich poetów. Cała ta ciżba książek, którą zgromadzono wyłącznie (jak się zdawało) po to, by zapewnić uczniom dostęp do szczodrobliwej różnorodności, ukształtowała mój temperament: odrzucałem możliwość wycieczki z przewodnikiem na rzecz wolności w zwiedzaniu miasta, którym to przywilejem (jak nas uczono na lekcjach historii) średniowieczni burmistrzowie obdarzali obcych przybyszów.
Jakkolwiek zawsze uwielbiałem publiczne biblioteki, to muszę się zwierzyć z pewnego paradoksu: nigdy nie potrafiłem oddawać się w nich pracy. Zbyt jestem niecierpliwy. Nie znoszę oczekiwania na potrzebną mi książkę, co jest nieuniknione, o ile biblioteka nie oferuje tej łaski obfitości, jaką jest wolny dostęp do zbiorów. Źle znoszę zakaz czynienia notatek na marginesach książek, które wypożyczam. Nie cierpię sytuacji, gdy zmuszony jestem zwrócić książkę, w której odkryłem coś zaskakującego bądź drogocennego. Chcę, jak nienasycony łupieżca, posiadać na własność książki, które czytam.
Dlatego zapewne czuję się nieswojo w wirtualnych bibliotekach: trudno bowiem posiąść na własność ducha (choć duch może posiąść nas). Potrzebuję materialności tych bytów ze słów, namacalnej obecności książki, jej kształtu, rozmiaru, faktury. Rozumiem wygodę płynącą z istnienia niematerialnych książek i ich istotność dla dwudziestopierwszowiecznego społeczeństwa, ale dla mnie kontakt z nimi ma charakter platonicznego związku. Dlatego zapewne tak głęboko przeżywam utratę książek, z którymi moje dłonie były dobrze zaznajomione. Jestem jak niewierny Tomasz, który chce dotknąć, by uwierzyć.