- promocja
- W empik go
Prawdziwe życie Sebastiana Knighta - ebook
Prawdziwe życie Sebastiana Knighta - ebook
Pierwsza powieść Nabkova napisana po angielsku. Jedna z jego najznakomitszych powieści, a jednocześnie najczęściej pomijanych.
Po śmierci angielskiego powieściopisarza Sebastiana Knighta jego przyrodni brat V postanawia zgłębić tajemnicę życia znanego autora. Przeszkadza mu jednak to, co fałszywe, zniekształcone, nieistotne. Poszukiwania okazują się równie intrygujące jak książki Knighta, równie zaskakujące, a w finale wyjątkowo satysfakcjonujące. W tej powieści Nabokov zawarł wiele gorzkich uwag na temat roli artysty w społeczeństwie zasadniczo wrogim duchowi twórczemu. Prawdziwe życie Sebastiana Knighta porusza również zasadniczy problem niejednoznaczności ludzkiej tożsamości.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8318-214-8 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Sebastian Knight urodził się 31 grudnia 1899 roku w niegdysiejszej stolicy mojego kraju. Pewna leciwa Rosjanka, która z niejasnych powodów błagała, żebym zachował w tajemnicy jej nazwisko, pokazała mi w Paryżu pamiętnik z dawnych lat. W owej zamierzchłej epoce działo się najwidoczniej tak niewiele, że zapis codziennych drobiazgów (próba utrwalenia własnej osoby, zawsze nieudana) w notatniku tej damy nieomal sprowadzał się do krótkiej relacji o pogodzie panującej w poszczególnych dniach; zauważmy przy okazji, że prywatne dzienniki władców – choćby nie wiedzieć ile nieszczęść spadło na ich królestwa – poświęcone są głównie temu właśnie tematowi. Ponieważ szczęśliwy traf bywa istotnie szczęśliwy i trafny tylko wtedy, kiedy nie próbujemy nim sterować, wpadł mi tą drogą w ręce łup, jakiego nigdy może bym nie wytropił, polując na upatrzonego. Mogę zatem poinformować czytelnika, że ranek w dniu narodzin Sebastiana był bezwietrzny, temperatura wynosiła minus dwanaście stopni (w skali Réaumura)… innych danych nasza poczciwa dama nie uznała jednak za godne odnotowania. Po namyśle stwierdzam, że właściwie nie muszę dochowywać sekretu. Wydaje się niepodobieństwem, aby miała przeczytać tę książkę. Nazywała się – i nazywa – Olga Olegowna Orłowa: szkoda byłoby zataić przed czytelnikiem tak jajowatą aliterację.
Komuś, kto niewiele w życiu podróżował, sucha relacja owej damy nie może uzmysłowić wszystkich uroków zimowego dnia w Petersburgu; wyobraźmy sobie najczystszy przepych nieba bez chmur, hen, wysoko, które nie ma grzać ciała, lecz tylko cieszyć oko; połysk kolein wyjeżdżonych przez sanie na przestronnych ulicach pokrytych śniegiem mocno ubitym, a między śladami płóz zbrązowiałym od soczystego łajna; kolorowy pęk baloników w ręku przekupnia opasanego fartuchem; łagodny zarys kopuły lśniącej złotem, przypudrowanym i zmatowionym przez okwiat szronu; brzozy w ogrodach publicznych, aż do najdrobniejszej gałązki obrysowane bielą; skrzyp i dzwonki ulicznej sanny… a swoją drogą, gdy człowiek patrzy na starą widokówkę (taką jak ta, którą właśnie położyłem na biurku, żeby dziecko pamięci mogło chwilę poigrać), zdumiewa go obyczaj dawnych rosyjskich dorożkarzy pozwalający skręcać za lada kaprysem, gdziekolwiek i jakkolwiek się zachce, tak że zamiast równego, świadomego własnej sztuczności strumienia aut znanego nam z dzisiejszych ulic widzimy – na tejże malowanej fotografii – jezdnię rozległą niby sen i dorożki sunące skosem, każda inaczej, a wszystko to pod niewiarygodnie błękitnym niebem, w oddali automatycznie przetapiającym się w różowy rumieniec mnemonicznego banału.
Nie udało mi się zdobyć fotografii budynku, w którym Sebastian przyszedł na świat, ale dobrze znam ten dom, bo jakieś sześć lat później sam się w nim urodziłem. Mieliśmy wspólnego ojca: rozwiódłszy się z matką Sebastiana, niebawem ożenił się powtórnie. O tym drugim małżeństwie nie ma, o dziwo, ani słowa w Tragedii Sebastiana Knighta pióra pana Goodmana (ukazała się w roku 1936; będzie jeszcze okazja, żeby do niej szerzej nawiązać); jej czytelnicy z pewnością uznają mnie za postać nieistniejącą – podrabianego krewniaka, rozgadanego samozwańca; ale sam Sebastian w najbardziej autobiograficznym ze swoich utworów (czyli w Utraconej własności) ciepło wyraża się o mojej matce, ja zaś sądzę, że w pełni zasłużyła ona na tych parę słów. Informacje podane przez prasę angielską po śmierci Sebastiana, jakoby jego ojciec zginął w pojedynku w roku 1913, też są nieścisłe; prawda jest taka, że raniony kulą w pierś stopniowo wracał do zdrowia, lecz po upływie całego miesiąca nabawił się przeziębienia, którego nie wytrzymało na wpół zagojone płuco.
Ten dzielny wojak, a zarazem życzliwy, wesół i pełen werwy człowiek miał w sobie niepokój i żyłkę awanturniczą; Sebastian odziedziczył te cechy i uzewnętrznił je w swym pisarstwie. Gdy zeszłej zimy na śniadaniu literackim w londyńskiej dzielnicy South Kensington rozmowa zahaczyła o przedwczesną śmierć Sebastiana Knighta, pewien znamienity a leciwy krytyk, którego błyskotliwość i uczoność zawsze podziwiałem, zauważył:
– Biedny Knight! Miał właściwie w życiu dwa okresy: najpierw był nijakim człowiekiem i pisał łamaną angielszczyzną, a potem załamał się jako człowiek i zaczął pisać po angielsku w sposób nijaki.
Brzydki to przytyk, brzydki z kilku powodów, aż nazbyt łatwo jest bowiem mówić o zmarłym autorze za grzbietami jego książek. Chciałbym wierzyć, że sam żartowniś nie wspomina z dumą tego akurat dowcipu, skoro recenzując przed paroma laty utwory Sebastiana Knighta, okazywał znacznie większą powściągliwość.
Rzeczywiście trzeba jednak przyznać, że choć życie Sebastiana bynajmniej nie było nijakie, w pewnym sensie brakowało mu tego niesłychanego wigoru, którym odznacza się jego pisarstwo. Ilekroć otwieram tę czy inną spośród książek brata, mam wrażenie, że do pokoju wtargnął mój ojciec; poznaję charakterystyczny ruch, jakim otwierał raptem drzwi i natychmiast dopadał potrzebnej mu rzeczy lub kochanej istoty. Pierwsze odczucie jest w takich razach zawsze jednakie: zapiera mi dech, znienacka odrywam się od podłogi i unoszę, trzymając jeszcze w ręku pół nakręcanej kolejki, gdy kryształki żyrandola niebezpiecznie zbliżają się do mej głowy. Za chwilę ojciec spuści mnie z powrotem na podłogę – równie nagle, jak porwał na ręce, niczym proza Sebastiana, której podmuch pozbawia czytelnika gruntu pod nogami, aby wnet cisnąć zszokowaną ofiarę w radosną przyziemność następnego szalonego akapitu. Wydaje mi się też, że pewne ulubione żarty ojca rozwinęły się w fantastyczne kwiaty na kartach tak typowych dla Knighta powieści jak Albinosy w czerni czy Dziwna góra – być może najlepszy z jego utworów, historia piękna i dziwaczna, która zawsze przywodzi mi na myśl dziecko śmiejące się przez sen.
Ojciec mój, podówczas młody gwardzista na urlopie, poznał Wirginię Knight za granicą – o ile mi wiadomo, we Włoszech. Ich pierwsze spotkanie miało jakiś związek z polowaniem na lisa w Rzymie w początkach lat dziewięćdziesiątych, nie umiem jednak powiedzieć, czy wiem to od matki, czy też podświadomie zapamiętałem nieostre zdjęcie z albumu rodzinnego. Ojciec długo się starał o rękę panny. Była ona córką zamożnego jegomościa nazwiskiem Edward Knight. Nic więcej nie wiem o tym panu, ale babka, kobieta surowa i władcza (pamiętam jej wachlarz, mitenki, jej zimne białe palce), zawzięcie się sprzeciwiała planowanemu małżeństwu i opowiadała o swych ówczesnych zastrzeżeniach całe sagi nawet wtedy, gdy jej syn miał już drugą żonę, zgaduję więc, że rodzina Knightów (kimkolwiek byli ci ludzie, których nazwisko znaczy „rycerz”, a zarazem „konik szachowy”) niezupełnie dorastała do wymagań (cokolwiek wyznaczało ich poziom) karmazynów Rosji starego ładu. Nie jestem też pewien, czy pierwsze małżeństwo ojca nie kłóciło się w ten lub inny sposób z pułkową tradycją; w każdym razie zaczął on robić w wojsku prawdziwą karierę dopiero podczas wojny japońskiej, czyli wtedy, kiedy żona już go opuściła.
Straciłem ojca, będąc jeszcze dzieckiem. Dopiero znacznie później – w roku 1922, na kilka miesięcy przed ostatnią operacją, której już nie przeżyła – matka uznała, że trzeba mi powiedzieć o paru sprawach. Ojciec nie był szczęśliwy w pierwszym małżeństwie. Ożenił się z kobietą dziwną, z niespokojną, lekkomyślną istotą, dręczoną jednak innym niepokojem aniżeli ten, który on sam w sobie nosił. Niepokój ojca skłaniał go do wytrwałych dążeń, zmieniających kierunek dopiero po osiągnięciu celu. Ona natomiast ścigała swoje mrzonki bez przekonania, kapryśną, krętą drogą, już to mocno z niej zbaczając, już to zapominając o niej w pół kroku; tak właśnie w taksówce zapomina się parasola. Darzyła ojca jakimś tam uczuciem, lecz było to uczucie, mówiąc najłagodniej, o niestałej mocy, a gdy pewnego dnia przyszło jej na myśl, że być może zakochała się w innym (ojciec nigdy nie usłyszał z jej ust nazwiska rywala), opuściła męża i dziecko z taką samą nagłością, z jaką kropla deszczu zsuwa się po liściu bzu w stronę czubka. Porzucony liść, utraciwszy świetliste brzemię, raptownie targnie się w górę; targnięcie to musiało sprawić ojcu szalony ból. Niechętnie myślę o tamtym dniu w paryskim hotelu, kiedy to czteroletnim mniej więcej Sebastianem nie dość starannie zajmowała się zdumiona niańka, a ojciec siedział zamknięty u siebie w pokoju, „reprezentującym ten specjalny typ pokoi hotelowych, doskonale przystosowanych do roli scen, na których rozgrywają się najgorsze tragedie: pod szklaną kopułą na niecnym kominku zamarły, zaśniedziały zegar (z nawoskowanym wąsem godziny za dziesięć drugiej), weneckie okno z oszołomioną muchą między muślinem a szybą, na mocno zużytej bibule próbka papieru z hotelowej papeterii”. Ten cytat z Albinosów w czerninie wiąże się dosłownie z tą akurat katastrofą, zawiera jednak wspomnienie dziecka grymaszącego na ponurym hotelowym dywanie: nie ma co robić, a czas tak dziwacznie się rozciąga, czas zbłąkany, rozlazły…
Dzięki wojnie na Dalekim Wschodzie ojciec mógł na szczęście pogrążyć się w działaniu, które – nawet jeśli nie pozwoliło mu zapomnieć Wirginii – przywróciło wiarę, że jednak żyć warto. Jego żywiołowy egotyzm był jedynie przejawem męskiej witalności, wcale zatem nie kłócił się z właściwą ojcu wielkodusznością. Wiekuista udręka, nie mówiąc już o samozniszczeniu, z pewnością wydałaby mu się niegodnym rozwiązaniem, haniebną kapitulacją. Gdy w 1905 roku ponownie się ożenił, niewątpliwie doznał satysfakcji, oto bowiem wziął górę w rozgrywce z przeznaczeniem.
W roku 1908 znów pojawiła się Wirginia. Podróżowanie było jej nałogiem; wiecznie przenosiła się z miejsca na miejsce, czując się wszędzie jak u siebie w domu – czy to w małych pensjonatach, czy w drogich hotelach – bo słowo „dom” oznaczało dla niej wyłącznie swobodę umożliwiającą nieustanne zmiany. Sebastian odziedziczył tę dziwną, nieledwie romantyczną namiętność do sypialnych wagonów i ekspresów transeuropejskich: „cicho zgrzytają polerowane blachy w granatowym cieniu nocy, smutno, przeciągle wzdychają hamulce na domniemywanych w półmroku stacjach; zasłonka z wytłaczanej skóry sunie w górę i oto widać peron: mężczyzna pcha wózek z bagażem; wokół mlecznego klosza latarni wiruje blada ćma; metaliczny stuk młotka: ktoś sprawdza koła; posuwisty ruch w ciemność; uchwycony mimochodem obraz: samotna kobieta palcami dotyka przedmiotów lśniących srebrzyście w walizeczce, która stoi na niebieskim pluszu w jasno oświetlonym przedziale”.
Wirginia przyjechała w pewien zimowy dzień pociągiem Nord Express, nie uprzedziwszy nikogo ani słowem, i w zwięzłym liście poprosiła o spotkanie z synem. Ojciec akurat polował gdzieś w lasach na niedźwiedzie, toteż moja matka bez zbędnego hałasu zawiozła Sebastiana do hotelu zwanego Hôtel d’Europe, w którym podróżna zatrzymała się na jedno popołudnie. W hotelowym hallu matka ujrzała pierwszą żonę swojego męża – szczupłą, nieco kościstą kobietę o drobnej twarzy, rozedrganej pod ogromnym czarnym kapeluszem. Wirginia uniosła woalkę, żeby pocałować chłopca, ale zaledwie go dotknęła, wybuchnęła płaczem, jak gdyby smutek jej miał swoje źródło w ciepłej, wrażliwej skroni Sebastiana, a w zetknięciu z nią osiągał nieznośne wprost nasycenie. Zaraz potem zaczęła opowiadać matce bezsensowną historyjkę, całkiem nie à propos, o tym, jak pewna Polka w wagonie restauracyjnym próbowała skraść jej kosmetyczkę. Wcisnąwszy Sebastianowi do ręki paczuszkę kandyzowanych fiołków, posłała matce nerwowy uśmiech i poszła w ślad za portierem, który już wynosił jej bagaż. To było całe spotkanie, a rok później Wirginia umarła.
Od jej kuzyna, niejakiego H.F. Staintona, pochodzi wiadomość, że w ostatnich miesiącach życia przemierzała całą południową Francję, spędzając po kilka dni w prażonych skwarem prowincjonalnych mieścinach, rzadko odwiedzanych przez turystów – trawiona gorączką, samotna (już wcześniej porzuciła swojego kochanka) i zapewne ogromnie nieszczęśliwa. Przecinając dawniej przebyte trasy, wracała po własnych śladach – można by pomyśleć: w ucieczce przed kimś lub przed czymś, chociaż ci, którzy wiedzieli, jak bardzo ulega nastrojom, dopatrzyliby się w jej nerwowej gonitwie jedynie tego co zawsze niepokoju, doprowadzonego do ostatecznej przesady. Latem 1909 roku umarła w miasteczku Roquebrune z powodu niewydolności serca (zwanej także chorobą Lehmanna). Przewiezienie zwłok do Anglii okazało się sprawą niełatwą; krewni Wirginii już nie żyli; na pogrzebie w Londynie pojawił się tylko pan Stainton.
Moi rodzice byli ze sobą szczęśliwi. Łączyła ich cicha tkliwa więź, której nie mogły skalać wstrętne plotki paru naszych krewnych, szepczących, że ojciec miewa pociąg do innych kobiet, choć taki niby z niego kochający mąż. W roku 1912 w okresie świąt Bożego Narodzenia pewna znajoma ojca, panna tyleż urocza, ile bezmyślna, spacerując z nim po Newskim Prospekcie, wspomniała, jakoby narzeczony jej siostry, niejaki Pałczyn, znał swego czasu jego pierwszą żonę. Ojciec odparł, że pamięta człowieka, o którym mowa – zetknął się z nim w Biarritz przed dziesięcioma, a może dziewięcioma laty…