- promocja
- W empik go
Prawo matki - ebook
Prawo matki - ebook
Pierwsza część nowego cyklu Przemysława Piotrowskiego, autora bestsellerowych kryminałów z komisarzem Igorem Brudnym!
Luta Karabina, kiedyś jedna z najlepszych kobiet w siłach specjalnych, obecnie zarabia na życie pracując na platformie wiertniczej u wybrzeży Norwegii. Samotnie wychowuje dwójkę dzieci i spędza z nimi każdą wolną chwilę.
W trakcie rodzinnego wypoczynku dochodzi do tragedii – jej córka zostaje porwana!
Czas ucieka, działania policji nie dają rezultatów, a przecieki świadczą, że dziewczynka padła ofiarą wyjątkowo brutalnej szajki handlarzy żywym towarem. Kobieta nie ma wyjścia, bierze sprawy w swoje ręce. Rozpoczyna się dramatyczna walka o odzyskanie córki. Do śledztwa dołącza Zygmunt Szatan, twardy glina i tropiciel, który ma do wyrównania rachunki sprzed lat.
Luta – czy tego chce czy nie – też musi wrócić do swojej mrocznej przeszłości. To w niej znajduje się klucz do odzyskania ukochanej córki…
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8252-077-4 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Po raz ostatni spojrzał w zimne oczy trupa.
Były przekrwione i spowite mgłą, jałowe, jakby nigdy nie tliło się w nich życie. Nagie ciało, które zostało już umyte i zdążyło stężeć, nosiło ślady pobicia, twarz była czerwona i spuchnięta. Żałosny widok. Ot, kupa połamanych kości, zmiażdżonych mięśni i pozrywanych ścięgien obleczona skórą. Nic więcej. Ta myśl jednak nie sprawiła mu spodziewanej przyjemności. Może wcześniej, teraz już nie. Czuł co najwyżej odrazę. I strach przed tym, co nastąpi. W świecie, w którym żył, długi trzeba było spłacać.
– Wystarczy tych pożegnań – oznajmił jeden ze stojących obok ludzi. Echo jego słów, wypowiedzianych lekko ochrypłym głosem, odbiło się od zimnych ścian przestronnej hali.
– Jeszcze chwila.
– Nie mam na to czasu. I tak zbyt wiele go dla ciebie zmarnowałem. A mój czas jest cenny.
– Wiem o tym i…
– No właśnie nie jestem tego tak do końca pewny – przerwał mu i wytarł dłonie w chusteczkę. – I, kurwa, spójrz na mnie, gdy do ciebie mówię! – warknął.
Mężczyzna pochylający się nad trupem przełknął ślinę i przeniósł wzrok na rozmówcę. Ten mierzył go surowym spojrzeniem. Na co dzień nie wyglądał na tak groźnego, jak w rzeczywistości był. Pomimo sporej nadwagi nosił dobrze skrojone garnitury i często się uśmiechał. Biznesmen, inwestor, filantrop. W mieście znał każdego – i każdy się z nim liczył. Był szanowanym obywatelem, prowadził szereg intratnych interesów i regularnie płacił podatki. Sponsorował nawet place zabaw dla dzieci. Działał w wielu branżach, w tym w sektorze trzody chlewnej, a miejsce, w którym właśnie się znajdowali, było ponurą emanacją tego, o czym większość zjadaczy schabowych nigdy nie chciałaby słyszeć i czego nigdy nie chciałaby oglądać.
– Przepraszam, szefie. Za dużo emocji.
– Emocje to zły doradca. Nigdy nie kieruj się emocjami, bo skończysz jak on.
– Rozumiem, szefie.
– Nie rozumiesz. Ale kiedyś zrozumiesz. Chcesz dać tatuśkowi buziaka?
Nie odpowiedział, tylko skrzywił się z odrazą. Odniósł wrażenie, że szef z niego kpi. Odsunął się od zwłok.
– W takim razie kończymy imprezę.
Facet w garniturze przetarł czoło i schował chusteczkę do kieszeni. Skinął na swojego człowieka stojącego obok. Mięśniak o aparycji niedźwiedzia wyciągnął rękę, w której na długim kablu trzymał sterownik z kilkoma kolorowymi przyciskami. Przekazał go rozmówcy swojego szefa. Ten przez chwilę ważył urządzenie w dłoni, po czym ostatni raz spojrzał na trupa.
– Spłoń w piekle, skurwysynu – mruknął i splunął na zwłoki. Gdy wcisnął zielony guzik, halę wypełnił zgrzyt mechanizmu uruchamianej linii produkcyjnej.
Patrzył w milczeniu, jak ciało powoli się oddala. Nadal nie czuł satysfakcji. Nie spodobało mu się to, bo liczył, że będzie się karmił tym uczuciem długie miesiące, a może nawet lata. Ogarnął go zawód, tym większy, że zdawał sobie sprawę ze swojego położenia. Wiedział, że kiedy przyjdzie czas zapłaty, nie będzie mógł odmówić.
– Zapowiada się dużo roboty – odezwał się mężczyzna w garniturze, jakby czytał mu w myślach. – Możesz mi się przydać, więc nie ruszaj się z miasta.
Skinął na znak, że usłyszał, i przeniósł wzrok z powrotem na sunące po taśmie produkcyjnej zwłoki. Dudniący echem w pustej hali odgłos przemysłowej rozdrabniarki mięsa wybrzmiewał jakby coraz głośniej, wwiercał się w skronie, niemal rozsadzał czaszkę. Wtedy poczuł ukłucie lęku. Co on najlepszego narobił? Czy naprawdę było warto? To nie tak, kurwa, miało wyglądać! Tylko co z tego? Było już za późno. Teraz mógł tylko patrzeć.
Zacisnął powieki, zdjęty odrazą do samego siebie. Wtedy zwłoki zsunęły się z taśmy. Coś zachrzęściło, coś mlasnęło. I już nie było spuchniętej głowy ani jałowych oczu, nie było rąk, nóg ani obleczonego skórą worka kości.
Pozostał dług.ROZDZIAŁ 1
– Metrowa spira, dwie metrowe vangi i chuja. – Luta przymknęła oko i raz jeszcze się upewniła, czy kąt się zgadza, a jej plan przebudowy rusztowania nie spali na panewce.
– Chuja? – Młody chłopak wyraźnie się speszył.
– No chuja, chuja. Wiesz, jak wygląda chuj?
– No… wiem.
Luta westchnęła.
– Dobra, nie wiesz – mruknęła, po czym zeszła z rusztowania. Poprawiła kask i uśmiechnęła się do chłopaka. – Chuj to taki vange router z wystającym bolcem. Wiesz, jak wygląda zwykły vange router?
– Wiem. Takie coś z łańcuszkami.
– Otóż to. Więc to coś z łańcuszkami ma jeszcze bolec. Mniej więcej taki. – Rozsunęła dłonie na około trzydzieści centymetrów. – I to coś z łańcuszkami i bolcem potocznie nazywamy chujem. Powinieneś go znaleźć w jednym z tamtych metalowych koszy. – Wskazała na pokaźne pojemniki stojące na przestronnym balkonie.
– Okej.
– Tylko migiem, bo chcę skończyć przed przerwą, żeby już tu nie wracać.
– Metrowa spira, dwie vangi…
– Metrowe.
– I chuj. Już się robi.
Odprowadziła chłopaka wzrokiem. Poruszał się, rozglądając po całej konstrukcji, tak jakby chwilę wcześniej teleportował się tu z innej planety albo przypadkiem znalazł się na statku kosmicznym obcych. Z jednej strony kompletnie przerażony, z drugiej – totalnie zafascynowany. Prawie każdy świeżak zachowywał się tak samo. Ona kiedyś też. Co prawda minęło już dobrych kilka lat, ale doskonale pamiętała to uczucie, gdy po raz pierwszy znalazła się na zadokowanej w stoczni platformie wiertniczej. Ogrom konstrukcji ją przytłoczył, a koledzy jej byłego męża – choć wzięli na nią poprawkę – dodatkowo nie ułatwili jej zadania.
– Luta, weź no mi po… tfu, naciągnij druta – polecił jej Daniel pierwszego dnia pracy. Jego szyderczy uśmieszek i chichot kumpli sprawiły, że w środku się zagotowała. Zachowała jednak kamienną twarz.
– A jak długiego chcesz tego druta? – zapytała.
– No…
– No jakiego? – powtórzyła.
Na deku zapadła cisza. Zamilkły nawet szlifierki. Poczuła na sobie spojrzenia kilkunastu mężczyzn w czerwonych roboczych drelichach. Nawet spawacze zdjęli maski i odłożyli sprzęt.
– Mogę ci pokazać – odparł Daniel, choć wyraźnie bez przekonania.
Przejrzała go natychmiast. Znalazł się pod presją kolegów i chciał błysnąć. Były mąż ostrzegał ją, że to krewki typ i lubi się napinać, ale bez wątpienia szepnął też chłopakom kilka słów na jej temat. Ona również miała swoją historię.
– To pokaż – poleciła, wbijając w faceta surowe spojrzenie.
Sekunda. Dwie, trzy, pięć. Mięsień pod jego lewym okiem drgnął kilka razy. To musiał być nerwowy tik i na pewno nad nim nie panował. Potrafiła czytać z mowy ciała. Daniel wyraźnie się zagalopował i teraz nie do końca wiedział, jak wybrnąć z sytuacji.
– No, pokaż jej! – poniosło się za jej plecami.
– Musi się dziewucha jakoś wkupić, co nie?
– Niech młoda chapie dzidę!
Posypały się niewybredne teksty, ale zignorowała je. Patrzyła prosto w oczy Daniela. Była w tym dobra. W koszarach twardsi wymiękali i zwieszali głowy. Gdy dostrzegła, że partner z teamu się szykuje, aby coś powiedzieć, pozwoliła mu uniknąć kompromitacji.
– Żartowałam. – Uśmiechnęła się życzliwie. – To ile ci nawinąć tego druta?
– Ty… – prychnął i pokręcił głową z niedowierzaniem. – Kilka metrów. Janusz mówił, żeby na deku wyżej powiązać jakieś planki.
– W porządku.
Za plecami słyszała śmiechy, ktoś nawet gwizdnął, ale kompletnie to olała. Przygotowała się na takie przytyki. Szymon ją uprzedził, że lekko nie będzie. To był świat mężczyzn. Wielkich, buzujących od testosteronu koni pociągowych, często z bagażem doświadczeń, czasem po wyrokach. Wiedziała, że nie może przesadzać, zwłaszcza że nie wszyscy musieli kojarzyć jej byłego męża, a ona była świeżakiem i pracę znała tylko z teorii, nie licząc kilku małych robót w Polsce, które jednak nie miały prawie żadnego przełożenia na warunki panujące na platformie. Tutaj wszystko było nowe i po prostu inne. Może z wyjątkiem facetów. Oni bez względu na czas i miejsce zawsze pozostawali takimi samymi ogrami.
– Wejdź na górę i spróbuj to zamontować – powiedziała, gdy chłopak wrócił z zamówionymi elementami rusztowania. – Wiesz mniej więcej, jak to zrobić?
– No…
– Dobra, wytłumaczę ci. Właź, a ja podam ci materiał.
Mariusz nie wyglądał na przekonanego, ale dłużej się nie ociągał. Wiedziała, że jeśli ma się czegoś nauczyć, to prędzej z nią niż z innymi. Nie chciała generalizować, ale podejrzewała, że ze swoim miękkim charakterem i aparycją uczniaka młody szybko stanie się ofiarą docinków ze strony starszych i bardziej doświadczonych kolegów, zwłaszcza tych z zaniżoną samooceną, którzy kompleksy próbowali tuszować niezliczoną liczbą tatuaży i sztucznie zawyżonym stężeniem testosteronu we krwi.
Skinęła dwóm kolegom przechodzącym obok i podała elementy rusztowania Mariuszowi, który poprawiwszy kask, zabrał się do montażu. Musiała wytłumaczyć mu jak krowie na rowie, ale ostatecznie chłopak poradził sobie całkiem zgrabnie.
– Będą z ciebie ludzie – pochwaliła go, gdy zeskoczył na dek. – Za pięć minut przerwa. Idź coś zjeść.
– A właśnie… wiesz, gdzie jest kantyna?
Luta westchnęła i skinęła, aby chłopak ruszył za nią. W przeciwieństwie do Mariusza, który dopiero zaczynał rotację, ona swoją na dziś kończyła. Pomyślała, że zanim chłopak trafi pod skrzydła kogoś innego, pomoże mu się zadomowić i poczuć odrobinę pewniej.
W kantynie usiadła na swoim miejscu, w towarzystwie najbliższych kompanów. Przedstawiła im Mariusza – który zachowywał się, jakby włożył czapkę niewidkę – a potem przy akompaniamencie niewybrednych żartów zjedli obiad złożony z ryżu i kurczaka curry, popili ohydną kawą i wrócili do pracy. Ostatnie trzy godziny ciągnęły się jak flaki z olejem, roboty też było niewiele, więc pod rusztowaniem wypytała trochę młodego, kim jest i czym się wcześniej zajmował. Okazało się, że Mariusz to ratownik medyczny, który w pewnym momencie miał już serdecznie dość swojej pracy, zupełnie stracił do niej serce i postanowił zająć się czymś, co zapewni jego rodzinie byt na przyzwoitym poziomie. Zdziwiła się, gdy oznajmił, że ma dwie córki – sześcio- i dziewięcioletnią – a żona jest w ciąży z trzecim dzieckiem. W końcu miał być syn.
– Dlatego tu przyjechałeś? – zapytała.
– Miałem kumpla, który tu jeździł. Od dłuższego czasu mnie namawiał, ale ja przecież nigdy nie miałem nic wspólnego z budowlanką. Gdy Malwina zaszła w trzecią ciążę, a ja zrozumiałem, że ten cholerny koronawirus może tak szybko nie odpuścić, zdecydowałem się spróbować. Uwierz mi, bycie ratownikiem to naprawdę przerąbana praca. Ciągle w tych kombinezonach, maskach, nawet wysikać się nie można. Tragedia…
– Trochę z deszczu pod rynnę. – Luta się roześmiała, ale szybko umilkła. – Poczekaj, jak ruszą rozbiórki, zwłaszcza po czarteku, albo co gorsza w ruch pójdzie pyrogel. To cholerstwo jest dopiero szkodliwe, podobno silnie rakotwórcze. Bez maski i szczelnego kombinezonu ani rusz.
– Słyszałem. Ale przynajmniej ludzie nie będą cię wyzywać od morderców i bandytów. A to już coś.
Godzinę przed końcem Luta pożegnała się z Mariuszem, wcześniej dając mu kilka wskazówek odnośnie do pracy na platformie, po czym poszła do szatni, aby się przebrać i spakować sprzęt. W środku czekało już kilkunastu kumpli z rotacji, którzy od dłuższego czasu odliczali minuty, aż odbiją kartę i opuszczą teren stoczni. Nie miała oporów, żeby się przy nich przebierać – zresztą oni przez lata zdążyli się już do tego przyzwyczaić – więc po przybiciu kilku piątek zrzuciła pas z narzędziami, kask oraz drelich, pod którym w lecie nosiła jedynie obcisłe szorty i sportowy stanik niemal do zera spłaszczający jej i tak mało wydatny biust. Do tej pory tylko jedna część ciała Luty sprawiała, że kolegom, nawet tym najbardziej otrzaskanym z jej obecnością, trudno było czasem odwrócić wzrok. Jej wyrobione przez lata ciężkich treningów pośladki były duże i jędrne, a talia z płaskim brzuchem i lekko zarysowanym sześciopakiem odcinała się od szerokich bioder, jakby ktoś wyrzeźbił jej sylwetkę z marmuru. Również długie i umięśnione nogi budziły respekt, zwłaszcza że niejeden ze współtowarzyszy przekonał się o ich sile na macie, na której od czasu do czasu spotykali się po pracy entuzjaści sztuk walki, a ona – od ponad dwudziestu lat regularnie trenująca i odnosząca sukcesy w kick-boxingu, judo i brazylijskim jiu-jitsu – większości z nich w ciągu pierwszych sekund udowadniała, że jej reputacja nie wzięła się z niczego. Tylko jeden jedyny raz przytrafiła jej się przykra sytuacja w szatni. To było cztery dni po jej przyjeździe do Norwegii. Niejaki Bartosz, ksywa Wuju, nasterydowany kurdupel o nalanej, wyjątkowo nieprzyjemnej twarzy, chcąc zaimponować kolegom, klepnął Lutę w tyłek. Ale nie zdążył nawet zacisnąć dłoni na pośladku, gdy w jego nadgarstku i łokciu coś chrupnęło, a on sam, jęcząc z bólu, wylądował w parterze z twarzą dociśniętą do podłogi.
– Warto było? – zapytała, gdy go dosiadła i zacisnęła kolana na jego żebrach.
– Puszczaj, bo mi rękę złamiesz, głupia cipo – odwarknął, czując na sobie spojrzenia zszokowanych kumpli.
– Następnym razem… – Luta się nachyliła i resztę zdania wyszeptała mu do ucha.
Wuju tylko jęknął i pokiwał głową. Wtedy z niego zeszła, a w szatni rozległy się głosy podziwu dla jej umiejętności i szyderstwa z Wuja, który zdruzgotany zaistniałą sytuacją dwa dni później wyjechał i na kolejną rotację już nie wrócił.
Od tej pory zyskała szacunek kolegów, a Wuju nie zagrzał już miejsca na żadnym norweskim projekcie, bo wiadomości o jego kompromitacji wyprzedzały go, zanim zadokował na innej stoczni, rafinerii czy platformie wiertniczej. Ostatecznie ponoć zdecydował się podjąć pracę na projektach w Holandii, a przynajmniej takie krążyły plotki.
– A ty, Luta, masz jakieś plany na wakacje? – zapytał Tomek Czachowicz, zwany Czachą, wielki jak tur facet z Gdańska. Jak wielu tutaj miał ciekawą historię, swoje w pierdlu odsiedział, ale choć momentami wkurzały ją jego sterydowe odpały, tolerowała go, bo był inteligentny, a czasem nawet całkiem sympatyczny.
– Zabieram dzieciaki nad morze – odparła, zamykając szafkę na klucz.
– Gdzie konkretnie, jeśli można spytać?
– Sianożęty.
– Znam. Ale to przecież wiocha. Co ty tam będziesz robić?
– Jadę z dziećmi – podkreśliła Luta. Większość swojego życia spędziła w towarzystwie facetów i nauczyła się z nimi rozmawiać, nie używając zbyt wielu słów. Tak naprawdę w ogóle nie była zbyt rozmowna i zamiast bić pianę, wolała działać. Za to chyba ją szanowali, bo nigdy się nie tłumaczyła, nie doszukiwała się we wszystkim drugiego dna i nie dzieliła włosa na czworo. Trochę jak przeciętny samiec. Krótko, jasno i na temat. A gdy nie było innego wyjścia, tak jak samiec po prostu waliła w pysk.
– Baw się dobrze, Luta – rzucił za nią Czacha, gdy z torbą na ramieniu opuszczała szatnię. Kilku kompanów mu zawtórowało.
– Wy też, ogry – odparła, posyłając im zalotnego buziaka. Za plecami usłyszała przekomarzanki kolegów kłócących się o to, kto był jego adresatem. Przyzwyczaiła się i nawet to lubiła, czasem rzucała im kawałek mięsa, aby się trochę ponakręcali i nie zapominali, że mimo wszystko jest kobietą.
Gdy wyszła na zewnątrz, odgarnęła włosy i zrobiła z dłoni daszek nad oczami. Obudowana olbrzymim rusztowaniem majestatyczna platforma wiertnicza stała w doku, rzucając cień na budynki gospodarcze. Luta odetchnęła głębiej, wpatrując się w posrebrzoną promieniami słońca taflę fiordu. Chwilę później odbiła kartę i pewnym krokiem ruszyła w kierunku baraków pracowniczych. Marzyła już tylko o tym, aby zjeść kolację, wziąć kąpiel i położyć się spać. Rano miała wsiąść na pokład samolotu i polecieć do domu, a potem czekał ją tydzień wakacji z Frankiem i Werką. Pomyślała, że bardzo się za nimi stęskniła.ROZDZIAŁ 2
Nadkomisarz Zygmunt Szatan wyszedł z budynku Komendy Miejskiej w Zielonej Górze i od razu zapalił papierosa. Druga połowa czerwca była dość upalna, a on nie lubił, jak żar leje się z nieba. W ostatnim czasie w ogóle wkurzało go wszystko, zwłaszcza kolejne przydzielane sprawy. Na jego biurku piętrzył się taki stos teczek, że nie wyobrażał sobie, aby z tego wybrnął przed świętami Bożego Narodzenia. Wymuszenia, pobicia, w tym jedno ze skutkiem śmiertelnym, morderstwo na działkach, a teraz jeszcze to…
– Kurwa mać – zaklął pod nosem, odcharknął i splunął. Miał sucho w ustach, a do tego bolało go gardło. Szkoda mu było pieniędzy na tabletki czy syrop. Ostatnio było u niego krucho z kasą. Nie żeby kiedykolwiek pławił się w luksusach, ale teraz prządł naprawdę kiepsko.
– Cześć, Zygi – rzuciła w jego kierunku Magda, niska i krępa aspirantka z fryzurą na jeża.
Nie lubił, jak młodsi funkcjonariusze zdrabniali jego imię, ale przyzwyczaił się, że traktują go trochę jak wiekowy wiktoriański mebel, który jest na tyle stary, że głupio go wyrzucić, chociaż nikt już nie chce z niego korzystać. Wolał po prostu Szatan albo nawet Stary, ale Zygi czy Zyga go wkurwiało. Odmachnął jej i wrócił do palenia.
Przez dłuższą chwilę zastanawiał się, jak ugryźć temat. W końcu podreptał do pobliskiego sklepu i kupił zimne piwo. Wypił je duszkiem. Wprawdzie gustował w mocniejszych alkoholach, ale zimny browar najszybciej gasił pragnienie. Może od tego bolało go gardło? Ta myśl odciągnęła go od głównego problemu, jednak na krótko. Chwilę później długi znów o sobie przypomniały. Jak z takim bałaganem w głowie miał szukać tego dzieciaka?
– Przyjrzyj się sprawie. Masz największe doświadczenie – polecił mu podinspektor Zbigniew Kurowski. Facet miał ksywę Kura, ale to była wersja oficjalna. Kurwa była tą bardziej rozpowszechnioną, bo należało uczciwie przyznać, że naczelnik wydziału nie należał do ludzi sprawiedliwych, a tym bardziej życzliwych czy serdecznych. Szatan jednak też nie był święty i chyba dzięki temu, w przeciwieństwie do wielu młodszych podkomendnych, jakoś się dogadywali.
– Wiesz, ile mam roboty? – zapytał swoim wiecznie zachrypniętym głosem. – Niech ktoś inny weźmie tego dzieciaka.
– A wiesz, ilu ja mam ludzi?
– Tak chcesz podejść starego lisa? Zlituj się, Zbychu. To naprawdę gówniana wymówka.
– Tak jak i twoja. Zawsze możesz spróbować cofnąć czas i oddać komuś innemu Maliniaka i całą resztę. Umowa stoi?
– Tonący brzytwy się chwyta… – Szatan skrzywił się i chwycił akta. Chciał otworzyć teczkę, ale zrezygnował. – Poza tym masz jakieś dowody, że została porwana?
– W świetle ostatnich zaginięć dzieciaków i sygnałów z Warszawy zakładamy, że to prawdopodobne.
– Znowu wciskają nos w nie swoje sprawy. – Szatan potarł spocone czoło i westchnął z niesmakiem. – Jeśli to ma być priorytet, to nie licz, że pozostałe śledztwa ruszą choćby o milimetr – ostrzegł przełożonego.
– Nie pali się. Poczekają.
– No to… poczekają.
Nadkomisarz poprawił krawat i wstał z krzesła. Zawahał się, jakby chciał coś dodać, ale ostatecznie bez słowa obrócił się na pięcie i ruszył do wyjścia.
– Poczekaj! – zawołał za nim Kurowski. – Znam przyjaciółkę matki tej dziewczyny, więc nie odwal jakiejś maniany.
Szatan się zatrzymał i odchrząknął. Podejrzewał, że ta sprawa ma drugie dno.
– Nie można było tak od razu? – Odwrócił się i posłał przełożonemu zdegustowane spojrzenie.
– Może i było można. Mogę ci dać kogoś do pomocy…
Znali się wiele lat, a Kurowski do tej pory czasem traktował go jak faceta z połową mózgu. Był naprawdę wkurzający, ale los tak się ułożył, że to on został naczelnikiem, a nie Szatan. Zygmunt się z tym pogodził i w sumie tolerował Kurę, pomijając te idiotyczne zagrywki.
Chuj by go strzelił, pomyślał.
– Wiesz dobrze, że pracuję sam, więc nie zmieniaj tematu – odburknął.
– Tylko pytałem…
– Ile mam czasu?
– Wiesz, że przy porwaniach czas to…
– Pytam o tych z centrali.
– Aha… – Kurowski podrapał się po czole i spojrzał w kalendarz. – Zapowiedzieli się na czwartek. Rzuć im trochę mięsa, żeby się odjebali. Mogę na ciebie liczyć?
Nadkomisarz pomyślał, że jeśli przed chwilą znalazł się w czarnej dupie, to teraz będzie musiał zacząć się w niej urządzać. Już dawno chciał rzucić tę robotę w cholerę. Po tylu latach pracy dostałby nawet całkiem przyzwoitą emeryturę. Tylko co z tego? Zostałby odcięty od informacji, a na to nie mógł sobie pozwolić. Stara sprawa wciąż tkwiła w nim niczym drzazga pod paznokciem, a on sam nie chciał pogodzić się z tym, co wydarzyło się przed laty. Obiecał sobie, że nie popuści, i tego się trzymał. Tego wymagała przyzwoitość.
– Jasne – odparł, po czym wyszedł z gabinetu szefa.
Spojrzał na akta. Najchętniej by je spalił, wyrzucił przez okno, ewentualnie zakradł się z powrotem do biura Kurowskiego i wcisnął mu je w dupę, ale w zaistniałej sytuacji żadna z tych opcji nie wchodziła w grę.
Niestety, w tym mieście to Szatan był łowcą pedofili. Taką łatę przykleiły mu media i generalnie nie mógł mieć o to pretensji. Na tym się skupiał od blisko dwudziestu lat. Zaczęło się od niejakiego Ignacego Maliniaka, nauczyciela, psychologa i pedofila, który w jednym z gimnazjów napastował młode dziewczyny, obiecując im karierę w modelingu. Facet nieźle kombinował, w związku z czym całkiem długo unikał wymiaru sprawiedliwości. Miał nieco ponad trzydzieści lat, dbał o siebie, był przystojny i wysportowany, więc wiele dziewcząt robiło do niego maślane oczy. Swoje ofiary wybierał bardzo skrupulatnie, działał ostrożnie i planował każdy ruch z wyprzedzeniem. Najpierw wyszukiwał dziewczyny z najpoważniejszymi problemami – głównie z rodzin patologicznych, zagubione, zahukane, bywało, że już wcześniej bite i molestowane przez ojców. Następnie dzięki odpowiednim sztuczkom socjotechnicznym wzbudzał ich zaufanie, a gdy już czuł, że ma je w garści, roztaczał przed nimi wizję światowej kariery. „Tylko pamiętaj, że to tajemnica – ostrzegał. – Wybrałem właśnie ciebie, bo widzę w tobie ogromny potencjał. Ale jeśli piśniesz choćby słowo koleżankom, na pewno zaczną ci zazdrościć, a może nawet będą chciały ci zaszkodzić i wskoczyć na twoje miejsce. Wtedy wszystko się posypie, cała kariera legnie w gruzach. Nigdy nie wyjedziesz na Zachód”. Zmanipulowane i zapatrzone w nauczyciela dziewczyny po kilkumiesięcznym urabianiu były w stanie zrobić dla niego wszystko. Zaczynało się od pokazywania zdjęć tych już zatrudnionych, potem były telefoniczne rozmowy po angielsku z ludźmi z branży, w końcu pierwsza pikantna sesja, podczas której Maliniak zwykle przystępował do ataku. Żadna nie odmawiała seksu. Potrafił je oczarować do tego stopnia, że były gotowe spełnić każdą jego zachciankę, przez co stosunkowo szybko kończyło się na wymyślnych praktykach spod znaku BDSM, zwykle w jego domku na podmiejskiej działce. Aby jeszcze mocniej je do siebie przywiązać, regularnie wspomagał je finansowo, zwykle małymi kwotami, aby nie wzbudzać podejrzeń rodziców czy opiekunów prawnych, byle miały na sukienkę czy nowe perfumy. A gdy kończyły szkołę, dotrzymywał obietnicy – wysyłał je na Zachód, nie wspominając jednak, że ich zadaniem nie będzie chodzenie po wybiegach dla modelek, tylko kurwienie się w niemieckich, francuskich czy holenderskich burdelach, na których łapy trzymały rosyjskie, albańskie albo tureckie gangi sutenerów. Z tymi ostatnimi miał najlepsze kontakty i wypracował sobie świetne warunki, a oni za młode, ale już doświadczone, wyuzdane, generalnie świetnie przygotowane do pracy piętnasto- czy szesnastolatki płacili nawet po kilkanaście tysięcy euro za sztukę. Ich zniknięcia zwykle nie były traktowane przez policję zbyt poważnie, zwłaszcza że patologiczni opiekunowie albo nie zgłaszali zaginięć podopiecznych, albo robili to dopiero po kilku czy kilkunastu dniach. Szybki wywiad sugerujący, że zaginiona nie należała do grzecznych dziewczynek, tylko utwierdzał śledczych w przekonaniu, że to najpewniej ucieczka z domu – i tak kolejne sprawy lądowały na dnie stosu akt, aż w końcu o nich zapominano. Maliniak popełnił jednak jeden błąd, bo choć zawsze skrupulatnie prześwietlał najbliższe otoczenie swoich potencjalnych ofiar, nie był w stanie ustalić, że siostra matki jednej z nich potajemnie spotyka się z Szatanem. Nadkomisarz, poproszony przez kochankę, przyjrzał się sprawie i wpadł na trop. Stosunkowo szybko dostrzegł, że wspólnym mianownikiem pięciu zaginięć młodych dziewcząt jest młody i przystojny nauczyciel Ignacy Maliniak, który choć musiał się zarzynać, pracując aż w trzech placówkach, o dziwo dwa, a nawet trzy razy w roku mógł sobie pozwolić na wyjazdy na Filipiny albo do Tajlandii. Reszty można było się domyślić. Szatan zawnioskował o obserwację i zasadził się na podejrzanego, a gdy już był pewny, że facet jest śliski, docisnął jedną z dziewcząt, która pękła i wszystko mu opowiedziała. Potem wystarczyło już tylko wysłać ją do domu na działce i przyłapać pedofila na gorącym uczynku.
Nadkomisarz ściągnął marynarkę, przewiesił ją przez oparcie ławki i poluzował krawat. Przez chwilę siedział, bezmyślnie obserwując mijających go ludzi. Koszula kleiła mu się do pleców, był kompletnie zajechany, a w jego głowie kołatały się ponure myśli, w tym ta najbardziej złośliwa.
Dług.
W jego ocenie urósł do niebotycznych rozmiarów. Może przesadzał, ale podskórnie czuł, że człowiek, który od lat sponsorował jego prywatne śledztwo, wcześniej czy później się o niego upomni. Cyryl Majski był bogatym i wpływowym inwestorem z aspiracjami do wielkiej polityki, ostatnio nie miał jednak dobrej prasy i ciągnął się za nim smród z czasów, gdy zaczynał zdobywać swój majątek. Tak jak większość lokalnych kacyków, dorobił się w czasach przemiany ustrojowej – głównie na przemycie papierosów, choć zarzucano mu poważniejsze przestępstwa. Po latach oczywiście nikt nie miał na nie żadnych dowodów, a nawet jeśli miał, sprawy dawno uległy przedawnieniu albo rozmyły się na tyle, że biorąc pod uwagę szereg dokonań Majskiego na polu gospodarczym, politycznym czy charytatywnym, posądzanie go o takie „pierdoły” z przeszłości nie miało sensu. Ta sytuacja zaczynała jednak Szatanowi ciążyć, bo choć nie mógł odmówić Majskiemu wsparcia, był gliną i rozumiał, że sponsor nie zawsze działał zgodnie z prawem. Co z tego, jeśli los tak mocno ich ze sobą związał? Co, jeśli Majski był jedynym człowiekiem, któremu zależało na szukaniu sprawiedliwości? Szatan nie był naiwny i wiedział, że gdyby kiedyś jego życie potoczyło się inaczej, dziś zostałby zupełnie sam.
Nadkomisarz przeciągnął dłonią po bliźnie na szyi. Codziennie przypominała mu o tym, co się stało dwadzieścia pięć lat wcześniej. Szrama ciągnęła się od ucha do ucha i była dowodem bestialstwa ludzi, których ścigał nieprzerwanie od tamtych mrocznych dni. Nie była jedyną pamiątką, kolejnych pięć straszyło na korpusie: wszystkie między żebrami tuż pod sercem. Miał wtedy ogromne szczęście, że nie umarł, choć do dziś nie mógł pozbyć się nękających go wyrzutów sumienia. Może gdyby pomoc przybyła kilkadziesiąt sekund wcześniej, jego żona i córka wciąż by żyły?
Poprawił krawat. Wątpił, aby powierzona mu sprawa Martyny Piskorskiej miała jakikolwiek wspólny mianownik z ludźmi odpowiedzialnymi za to, co wydarzyło się przed laty, ale oczywiste było, że tamci zwyrodnialcy wciąż nie zostali ukarani i bez cienia zażenowania prowadzą swoją haniebną działalność. Taki był świat i tylko ci, którzy nie zetknęli się bezpośrednio z jego mroczną stroną, mogli żyć w swojej szklanej bańce. On nie miał tego komfortu. On był, jest i będzie potępiony na zawsze.
Jeszcze przez chwilę obserwował tych wszystkich mniej lub bardziej szczęśliwych ludzi, a potem podniósł się z ławki i zanurzony w ponurych myślach ruszył pod adres widniejący w dokumentacji. Matka Martyny Piskorskiej musiała przeżywać horror. Rozumiał to lepiej niż jakikolwiek gliniarz w mieście. W końcu żył w tym koszmarze od dwudziestu pięciu lat.ROZDZIAŁ 3
Porucznik Lutosława Karabina była kobietą silną i prawie zgrabną. „Prawie” stanowiło jedno z jej ulubionych słów, bo – jak twierdziła – była prawie Polką, żyła prawie na własnych zasadach i prawie miała faceta. Większość jej rówieśniczek z pewnością marzyłaby o takiej figurze, ale ona – jak to kobieta – widziała rzeczy, których nie widzieli mężczyźni, jak choćby w jej ocenie masywne i umięśnione nogi, które z pewnością dyskwalifikowałyby ją na wybiegu dla modelek, ale bezsprzecznie przydawały się na ringu czy macie, siejąc pośród sparingpartnerów prawdziwy terror. W wieku trzydziestu sześciu lat wciąż wyglądała bardzo młodo i niepozornie. Długie kruczoczarne włosy, które zwykle związywała gumkami albo robiła z nich fantazyjne warkocze, duże czarne oczy i nieco ciemniejsza cera wyróżniały ją spośród koleżanek, przez co w szkole nie miała lekko. Rówieśnicy dawali jej odczuć, że jest inna – od czasów przedszkolnych dorobiła się kilku przezwisk, począwszy od Żaby, a kończąc na Czarnuchu, ale ostatecznie na dłużej przylgnęła do niej Cyganka. Nie lubiła tej ksywki, podobnie jak swojego pełnego imienia – Lutosława, które kojarzyło jej się z kimś starym i brzydkim. Niestety kolegom i koleżankom również, dlatego czas na przerwach zwykle spędzała sama, słuchając muzyki albo się ucząc, przez co rówieśnicy dodatkowo uważali ją za kujona. Piątki i szóstki ze sprawdzianów dla prześladowców były jak woda na młyn. Gnębili ją przy każdej okazji. Do czasu.
– Chodź, kochanie, coś ci pokażę – rzekł do niej dziadek, gdy w wieku trzynastu lat zdobyła się na odwagę i powiedziała mu o swoich problemach. Odwiedziła go w jego rodzinnej wsi Balikçilar, niewielkiej nadmorskiej osadzie na północnym wschodzie Turcji, niecałe dwie godziny od granicy z Gruzją. – Może trochę już wyszedłem z formy, ale wiedz, że twój dziadek był kiedyś niezłym chojrakiem. – Uśmiechnął się, ale zaraz znów spoważniał. – Myślę, że nadszedł czas, abyś poznała prawdę.
Tego wieczoru Lutosława Karabina usłyszała historię swojej rodziny, a parę dni później znała już kilka technik, dzięki którym była w stanie powalić większego i silniejszego przeciwnika.
Często wracała myślami do tamtego czasu, zwłaszcza do ciepłej nocy w domku na wzgórzu. Pamiętała grające cykady, świece, zapach tytoniu i płonący w kominku ogień. Dziadka w fotelu, z fajką w dłoni, której końcówka nikła pod dorodnym wąsem kryjącym mięsiste usta. Głębokie bruzdy na jego czole i policzkach, cień rzucany na ścianę z orderami.
– Karabina to w Turcji szanowane nazwisko, moje dziecko – zaczął senior, gdy uznał, że nadszedł już czas. – Powinnaś być z niego dumna i nigdy, ale to nigdy nie wstydzić się swojego pochodzenia. Jesteś Lutosława Karabina, córka Ogüna Karabina, wnuczka Tunahana Karabina, emerytowanego podpułkownika Millî İstihbarat Teşkilatı.
Dziadek opowiedział jej swoją historię, a ta była niezwykła, tak jak niezwykła była historia jego jedynej wielkiej miłości, niemal filmowej, niespotykanej, spontanicznej i zakazanej. Babci Luta nigdy nie poznała, bo Anastasia Karabina z domu Krawczenko zmarła dwa lata przed jej narodzinami – dopadł ją nowotwór, znienacka, zdewastował jej organizm w trzy miesiące i dziś leżała pod ziemią, niedaleko domu dziadka, na niewielkim cmentarzu na wzgórzu. Poznali się w Odessie, gdzie dziadek czasem bywał jako operujący na terenie ZSRR dyplomata, a przynajmniej oficjalnie, bo prawda była trochę inna, bardziej złożona i z dyplomacją nie miała zbyt wiele wspólnego. To było niczym erupcja wulkanu, prawdziwa Tambora miłości, która nie miała prawa się zdarzyć, a jednak się zdarzyła. Już rok później na świecie pojawił się syn, który pomimo nienachalnych sprzeciwów matki otrzymał imię Ogün, półkrwi Turek, półkrwi Ukrainiec, chłopak piekielnie zdolny, tak po ojcu, „dyplomacie”, jak i po matce, wybitnej onkolog, która okrutnym zrządzeniem losu dwadzieścia lat później zmarła na raka.
W czasie pierestrojki i odwilży, która zapanowała w stosunkach międzynarodowych, ojciec Luty poszedł w ślady dziadka i został dyplomatą, tym razem przed duże „d”, gdyż w przeciwieństwie do Tunahana jego funkcja rzeczywiście polegała na dyplomacji, a nie niebezpiecznych tajnych misjach wywiadowczych. Ponieważ Ogün odziedziczył po ojcu zdolności do nauki języków obcych, już w wieku dwudziestu trzech lat władał biegle tureckim, angielskim, ukraińskim i rosyjskim, a dzięki bliskim kontaktom z rodzinami polskich i niemieckich dyplomatów całkiem dobrze radził sobie również z polskim i niemieckim. Tunahan był z niego dumny, jednak tęsknił za ojczyzną, zwłaszcza że dwa lata wcześniej odeszła jego ukochana Anastasia i już nic go w Ukrainie nie trzymało. A że szpiegowska przeszłość też nie działała na jego korzyść, postanowił nie kusić losu i wrócił do Turcji, Ogün zaś się uparł, że chce zostać w Odessie, w której się wychował i którą pokochał całym sercem. Miał ku temu także inne powody, a jednym z nich była Krystyna, dwudziestoletnia turystka z Polski, którą poznał przez swoją przyjaciółkę Agnieszkę, córkę ambasadora, podczas wspólnych wakacji nad Morzem Czarnym. Być może kierowała nimi młodzieńcza fantazja, a może do głosu doszły geny, w każdym razie Ogün zakochał się w Krystynie po uszy, a i ona gotowa była pójść za wybrankiem na koniec świata.
– Jesteś córką prawdziwej bogini, Luciu – powtarzał ojciec, gdy Luta zaczęła zadawać pierwsze, niekoniecznie przemyślane pytania. – Nigdy nie zapomnę, jak spóźniony dotarłem na plażę i ją zobaczyłem. Mamusia z ciocią Agą akurat wychodziły z morza i…
– I co? I co? – dopytywała, kiedy odpływał myślami.
– I… wtedy… tatuś… – dozował kolejne słowa, rozbudzając ciekawość dziewczynki. Jej oczy błyszczały z podniecenia, a on co rusz wymyślał kolejne niestworzone historie, które chłonęła całą sobą. – I wtedy tatuś rzucił się do wody i najpierw pokonał rekina, a potem wieeelką ośmiornicę! A gdy już myślałem, że mamusia jest bezpieczna, z wody wyłonił się ogromny wąż i…
– Jego też pokonałeś?
– Porwał mamusię, ale chwyciłem go za ogon i zanurkowałem. Potem wspiąłem się po jego twardym pancerzu i wyrwałem mamusię z jego paszczy.
– I co było dalej? – Mała Luta miała oczy okrągłe jak spodki.
– Wsadziłem ją na konia i ruszyliśmy hen, za góry i lasy. A później na świat przyszłaś ty.
Wtedy zaczynał ją gilgotać albo ubarwiał historię, opowiadając o potyczkach ze smokiem czy sforą wilków.
Prawda oczywiście była nieco inna, choć samo uczucie nie mniej bajkowe, bo od momentu, gdy Krystyna wyszła z wody, Ogün już wiedział, że kiedyś ta wysoka brunetka o ciele Afrodyty zostanie jego żoną. Już rok później, w niewielkiej miejscowości pod Poznaniem, stanęli na ślubnym kobiercu. Nie miał problemu z katolickim obrzędem, bo sam nie przywiązywał wagi do religii, a że przyszłą żonę wychowano w głębokiej wierze, poszedł jej na rękę. Na ceremonię przyjechał Tunahan z wujami i kuzynostwem. Brakowało tylko matki, która odeszła dwa lata wcześniej, czego Ogün bardzo żałował. Ojciec, który wciąż miał koneksje w świecie dyplomacji, postarał się o angaż dla syna w konsulacie Turcji w Poznaniu, a także wsparł go przy budowie domu, z którym trzeba było się spieszyć, bo mała Luta już się pchała na świat. A potem przyszła i rozgościła się w Puszczykowie, gdzie rodzina Karabinów osiadła i zaczęła wieść życie spokojne, zwyczajne, powszednie, jakiego większość ludzi mogłaby zazdrościć, bo było w nim szczęście. Do czasu…
Luta się zbudziła, gdy samolot wylądował. Podszczecińskie lotnisko w Goleniowie było małym portem obsługującym głównie trasy krajowe i kierunki skandynawskie w związku z dużym zapotrzebowaniem tamtejszego rynku na tanią siłę roboczą z Polski. Dochodziła dziesiąta. Niebo było bezchmurne, temperatura oscylowała w granicach dwudziestu kilku stopni, a z zachodu niósł się lekki ożywczy wiatr. Wystawiła twarz do słońca i odetchnęła głęboko, by już po chwili wraz z kolegami z rotacji przebić się przez halę przylotów. Nie musiała czekać na bagaż, bo wszystkie robocze ciuchy i narzędzia zostawiła w stoczni. Miała przy sobie tylko podręczny sportowy plecak z kilkoma niezbędnymi rzeczami.
Po wyjściu z terminala pożegnała się z kompanami i ruszyła w stronę parkingu. Uśmiechnęła się na widok czekającej na nią maszyny.
– Cześć, kochany – mruknęła, gdy zbliżyła się do czarno-zielonego kawasaki ninja. Kochała motory i wiatr we włosach, a od blisko dziewięciu lat była wierna swojemu ulubionemu modelowi. Matka czasem przynudzała, że powinna go sprzedać, bo kiedyś się zabije, ale taka opcja nie wchodziła w grę. Nawet Lucie coś się od życia należało.
– Szerokiej drogi! – usłyszała za plecami.
Odwróciła się i przez uchyloną szybę audi ujrzała uśmiechniętą twarz Andrzeja, z którym kilka razy przyszło jej pracować w teamie. W Polsce produkował miody, miał kilka pasiek. Lubiła go, bo był naturalny i nigdy nie udawał kogoś, kim nie jest. Musiał wyjść z samolotu jako jeden z pierwszych i właśnie wyjeżdżał z parkingu.
– Dzięki. I pamiętaj o zamówieniu! – rzuciła, wyciągając z plecaka skórzaną kurtkę.
– Masz to jak w banku. A wrzosowy to mercedes wśród miodów. Zaufaj mi!
– Trzymam za słowo.
– Raz jeszcze spokojnej podróży, Luta.
Andrzej odjechał, a ona włożyła kurtkę i kask. Chwilę później silnik mruknął z zadowolenia, a gdy wyjechała na asfaltówkę i odkręciła manetkę, znów poczuła się wolna.
Droga do Zielonej Góry minęła jak z bicza strzelił. Luta nie pędziła na złamanie karku, chociaż gdy na S3 robiło się luźniej, momentami podkręcała do dwustu na godzinę. Na osiedle Pomorskie dotarła przed południem. Zaparkowała motor pod blokiem, tradycyjnie wzbudzając zainteresowanie bawiących się w okolicznym skate parku dzieciaków. Do mieszkania wpadła, po czym z niego wypadła, przebrana w szorty i krótki obcisły top, odkrywający pępek. Jej druga maszyna nie była już tak efektowna. Szesnastoletni volkswagen passat w wersji kombi trzeszczał i piszczał, jakby zaraz miał wydać z siebie ostatnie tchnienie. A jednak wciąż jeździł i nawet specjalnie się nie psuł. Dotarła nim na drugą stronę miasta, gdzie mieszkała jej matka. To tam Szymon zawsze zostawiał dzieci, gdy wymieniali się rotacjami, z tą różnicą, że on wylatywał do pracy z Berlina.
Osiedle Leśne przywitało ją zapachem żywicy i grzybów. Luta zaparkowała pod jednym ze stosunkowo nowych czteropiętrowców, zamknęła szybę i wysiadła.
– Mama!
Odwróciła się zaskoczona. Zwykle była bardziej czujna. Może to te buzujące w niej emocje? Tęsknota? Przy ławce dostrzegła dwie postaci, z których jedna wystrzeliła do niej jak z procy. Przebierała małymi nóżkami, jakby zaraz miała się wywrócić i wyrżnąć brodą w płytę chodnikową.
– Werka, chodź do mnie, kochanie… – Luta mocno przytuliła córkę i jak zwykle w takich momentach poczuła, że oczy jej wilgotnieją. Trzymała ją mocno przez kilka sekund, a potem dodatkowo wycałowała. – Bardzo się za tobą stęskniłam, wiesz?
– Bibi Kotek też się stęsknił.
Luta wytarła łzę. Do tej pory nie miała pojęcia, skąd jej trzyletniej córce wpadł do głowy pomysł, by przybrać taką ksywkę. Kilka miesięcy temu po prostu oznajmiła, że jest Bibi Kotkiem – i do tej pory uparcie się tego trzymała.
– A gdzie Franek?
– Gra na tablecie – odparła mała.
– Jest w domu z Nikosem – dodała stojąca przy ławce kobieta. Choć już po pięćdziesiątce, Krystyna Karabina wciąż trzymała się świetnie. Jej szlachetne rysy konserwowały nieprzeciętną urodę, choć córka miała wrażenie, że oczy matki już na zawsze pozostaną smutne.
– Z Nikosem? – Luta zmarszczyła brwi, a kąciki jej ust nieznacznie opadły. Nie spodziewała się, że matka może być tak nieodpowiedzialna. Podniosła Werkę i zrobiła krok w jej kierunku.
– Pojawił się wczoraj. Wygląda lepiej niż ostatnio…
– Na pewno – obruszyła się Luta, rzucając rodzicielce pełne wyrzutu spojrzenie. – Nie powinnaś…
– Jestem też jego matką – weszła jej w słowo Krystyna, kiedy córka przemknęła obok, wyraźnie rozdrażniona. – Mam nadzieję, że zjesz z nami obiad. Zrobiłam rosół i gołąbki – dodała, ale nie doczekała się odpowiedzi.
Ostatecznie Luta została, choć niechętnie. Zjadła, chwilę pobawiła się z dziećmi, ale wobec brata trzymała wyraźny dystans. Krótko później się pożegnała i wyszła. Gdy tylko wsiadła do samochodu, odetchnęła z ulgą.
– Co się stało, mamo? – zapytał Franek, który najwyraźniej dostrzegł, że coś jest nie w porządku.
– Nic takiego, bąbel. Mama jest po prostu trochę zmęczona.
– Fajnie, że wujek wrócił, no nie?
– No… fajnie.
Wcale nie była z tego powodu zadowolona. Nikos był ćpunem, pijakiem i hazardzistą, a jeszcze do niedawna bezdomnym menelem. Z przyrodnim bratem nigdy nie żyła blisko – po pierwsze dzieliła ich duża różnica wieku, po drugie nie znosiła ojczyma, który go spłodził, a po trzecie Nikos stanowił jej całkowite przeciwieństwo. Owszem, kiedy jeszcze był dzieckiem, a ona zaczynała wyjeżdżać na misje, kilka razy starała się przemówić mu do rozumu, a gdy to nie pomogło, próbowała wyciągnąć go z kolejnych tarapatów. Niestety, choć zawsze obiecywał poprawę, i tak zawsze kończył w rynsztoku. Nieco ponad trzy lata temu, tuż po narodzinach Werki, miarka się przebrała i Luta powiedziała mu kilka słów prawdy, być może o kilka za dużo. Od tamtej pory się nie widzieli, ale na mieście chodziły słuchy, że niewiele się zmienił. To tylko utwierdziło ją w przekonaniu, że podjęła słuszną decyzję, a Nikos, aby się odbić, najpierw musi sięgnąć dna.
Gdy wyjechała na główną drogę, myśli o bracie uleciały, a humor poprawił się jej na tyle, że zaproponowała dzieciakom lody. Kiedy kwadrans później siedziała z Frankiem i Werką pod parasolem jednej z kawiarni, gdzieś całkiem niedaleko przestraszona dziewczynka płakała w kącie, bo bardzo się bała, tęskniła za mamą, a do tego usłyszała od brzydkiej kobiety ze szpiczastym nosem i papierosem w ustach, że jest za młoda i za gruba i najpierw trzeba ją „trochę oszlifować”. Martyna Piskorska nie miała pojęcia, że tylko dzięki temu zdołała uszczknąć z życia kilka dni względnego spokoju.