- W empik go
Primo amore - ebook
Primo amore - ebook
Pierwszy taki projekt na księgarskim rynku!
Dwie powieści, które łączy ta sama przygoda - wyjazd matki i córki do Polignano a Mare, małej, urokliwej miejscowości we włoskiej Apulii. Powieść FELICITÀ opowiada wydarzenia z punktu widzenia 42-letniej Zośki, a powieść PRIMO AMORE jest pamiętnikiem jej córki, 17-letniej Oliwii.
Nieoczekiwana wiadomość wywraca do góry nogami życie siedemnastolatki. Gorące włoskie lato to okazja by dotrzeć do prawdy o ojcu, ale też szansa na pierwszą miłość.
„Kiedy sądziłam, że w moim życiu nareszcie zapanował jako taki spokój, wybuchła największa afera. Od śmierci mojego taty minęły już cztery lata. Nie pogodziłam się z tym, że jego już nie ma i nie sądzę, bym kiedykolwiek mogła to zrobić. Ale nie byłam gotowa na to, że tata znowu pojawi się w naszym życiu i zrobi to z takim impetem, że ziemia nam zadrży pod stopami. Nie, nie zmaterializował się, nie o tym jest ta opowieść. Nie zstąpił też jako duch. Ale przysłał wiadomość. Ze szpitala, gdy jeszcze żył, ale już walczył o każdy oddech. A mama z jakiegoś powodu uznała, że to właśnie teraz jest właściwy moment na to, żeby mi go wręczyć. Tych kilka słów zmieniło wszystko. I sprawiło, że po pierwszym szoku i zaprzeczeniu, nagle znowu zapragnęłam znaleźć się we Włoszech, gdzie to wszystko, o czym tata mnie poinformował, się wydarzyło. O ile jednak kiedyś do szczęścia nad Adriatykiem wystarczały mi palące promienie słońca, morska bryza i smak genialnych włoskich gelato, o tyle teraz chciałam tam wyruszyć jako tropicielka prawdy o tacie, mamie i o sobie samej. Mama najpierw nie chciała o tym słyszeć. Biorąc pod uwagę to, z czym miała się tam zmierzyć, nie dziwiłam jej się. Ale wiecie, jak to jest z własnymi demonami. Albo je oswoicie, albo was zeżrą. Cisnęłam więc, ona się broniła, były awantury i ciche dni, posunęłam się nawet do emocjonalnego szantażu. Nie jestem z tego dumna, ale cel miał uświęcić środek.”
*Witajcie Włochy, witaj Apulio! Co jak co, ale ten kraj zachwyca w każdym możliwym aspekcie. Włochy i Włosi. Żart! Nie, nie myślę o żadnym księciu z bajki. Liczy się dla mnie teraz tylko moja misja.
*W tym wszystkim jest jeszcze coś. Właściwie ktoś. Te banały o zabójczo przystojnych włoskich facetach są oczywiście przesadą. Ale w każdej plotce jest ziarno prawdy. Davide ma osiemnaście lat i głowę pełną marzeń.
*Pamiętniku, Włochy to nie jest idealne miejsce. Ludzie też mają problemy, ale tutaj po prostu chce się żyć. Tutaj poczułam, że każdy dzień może być przygodą, a nie rutyną. A moje zyski są większe niż straty. I chyba znalazłam primo amore!
Primo amore to opowieść smakowita jak tiramisu i orzeźwiająca jak gelato. Idealna lektura dla córek lubiących emocje tak intensywne jak świeżo zaparzone espresso. To również wymarzona lektura dla matek, które chciałyby lepiej poznać swoje córki, zrozumieć je, a przy okazji odnaleźć w sobie nastoletnią spontaniczność i zakopane emocje.
Razem z tomem Primo amore Kamili Kisały ukazuje się Felicita Katarzyny Kalicińskiej i Radosława Figury. Przeczytaj obydwie książki i dowiedz się, jak różne odcienie mogą mieć emocje matki i córki podczas włoskiego lata.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8360-152-6 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wpadam do pokoju i zatrzaskuję za sobą drzwi. Przez chwilę nasłuchuję, czy mama nie biegnie za mną. Nie słychać jej kroków. Rzucam się na łóżko i najmocniej jak mogę wciskam twarz w poduszkę. Nie wierzę, że to prawda. To niemożliwe! No NIE! Prędzej chyba debilny żart! Ale gdzieś w środku, gdzieś na samym dnie serca czuję, że to niestety jest prawda. Wtedy zaczynam płakać, a właściwie to wyję i jęczę w poduszkę, nie umiejąc poradzić sobie z tym, czego właśnie się dowiedziałam. Czuję się totalnie rozwalona. Jakby wjechała we mnie gigantyczna ciężarówka i rozmazała mnie na ścianie.Dzień pierwszy
Pół godziny wcześniej budzi mnie dziwny zapach. Skąd ja go znam? Lekko duszący, trochę szczypiący. Jest przecież czerwcowy wieczór... Kto pali o tej porze w piecu, i w dodatku śmieciami? Tym bardziej że przy naszej ulicy wszyscy mieszkańcy się pilnują i zimą już nikt nie kopci plastikiem. W gruncie rzeczy nikt nawet nie ma takiego pieca. Chyba że ktoś napalił sobie w kominku. To prawdopodobne, bo chociaż czerwiec mamy ciepły tego roku, wieczory są chłodne. Meteorolodzy wciąż powtarzają, że za naszego życia już nie będzie chłodniejszych czerwców, każde kolejne lato będzie coraz gorętsze.
Wysuwam się spod kołdry i podchodzę do okna. Na sąsiedniej posesji jest ciemno, pali się tylko mdłe światło nad drzwiami do domu. W ładnej zadbanej willi mieszkają mili, starsi państwo Borkowscy. Ich dzieci już dorosły i wyjechały w świat, dlatego traktują mnie trochę jak przyszywaną wnuczkę. Nie bardzo to lubię, bo mam swoje babcie i swoich dziadków, ale nie chcę sprawiać im przykrości, kiedy przynoszą na urodziny prezent. Mama częstuje ich wtedy kawą i ciasteczkami. Po godzinie wychodzą, a ja mam jakąś nową bluzę oversize, bo – na szczęście – zawsze wcześniej pytają moją Zośkę, czego potrzebuje jej dziecko.
Skoro to nie oni tak nasmrodzili, to kto? Wychodzę z pokoju. W holu na piętrze też to czuć, tylko jakby słabiej. Idąc do schodów po miękkiej, granatowej wykładzinie, mijam garderobę rodziców, potem ich sypialnię. Drzwi są otwarte. Zerkam. Lampka na szafce nocnej jest włączona, więc widzę, że mamy nie ma w łóżku. Za to cała sypialnia jest usłana puchem. Co tu się działo? Może mama zeszła na dół, żeby zlokalizować śmierdziela?
Schody znajdują się na końcu korytarza, naprzeciwko drzwi do dużej łazienki. Zaczynam schodzić. Pod bosymi stopami fruwają mi kępki puchu, ale ja gapię się na naszą galerię. Na całej ścianie wzdłuż schodów wiszą dziesiątki wakacyjnych zdjęć z wyjazdów w różne miejsca świata. Tata zawsze coś wymyślał, a my z mamą nigdy nie wiedziałyśmy, gdzie nas tym razem zabierze. Po powrocie wybieraliśmy zdjęcia z najgłupszymi minami i to one trafiały do galerii przy schodach. Trudno się nie uśmiechnąć, choć taty nie ma już od czterech lat. Tak, umarł. A wszystko, co jest na zdjęciach, było w innym życiu.
Schody prowadzą wprost do dużego salonu. Na prawo biegnie korytarz do wejścia, z drzwiami do łazienki. Na lewo jest wyspa kuchenna, za nią ściana beżowych szafek z wbudowanymi piekarnikiem i mikrofalą. Ten beżowy kolor nigdy mi się nie podobał, ale mama uparła się, że chce mieć skandynawski minimalizm. O losie! Jeśli to oznacza nudę, to jej się udało. Oczywiście po paru latach człowiek się przyzwyczaja. Ale ja nigdy bym czegoś takiego sobie nie kupiła do domu. Wyspa ma drewniany blat. Od strony salonu stoją przy niej dwa tapicerowane hokery. Dalej, patrząc w lewo, mamy jadalnię z prostym, drewnianym, oczywiście jasnym stołem i sześcioma krzesłami w tkaninie... Jakiej? No raczej, że beżowej. Na wysokości stołu jest jedno duże okno z odsuwanym skrzydłem. Drugie, jeszcze większe, na prostopadłej ścianie. Oba wychodzą na wielki taras. Właśnie to drugie okno jest trochę odsunięte.
Ruszam w tamtą stronę. Po drodze mijam wielki szaro-beżowy narożnik. Ile razy tu chillowaliśmy we trójkę w święta? Tyle, ile tutaj mieszkamy, odjąć te cztery lata, od kiedy nie ma taty. Czyli w sumie osiem. Tylko osiem razy oglądałam tu z rodzicami Kevina. Nie wiem, ile będę żyła, ale to w cholerę mało. Osiem to prawie tyle co nic.
Przed narożnikiem stoi duży, ciężki stolik z metalowymi nogami, a pod nim rozciąga się wiadomo jakiej barwy dywan. Przy ścianie jest niska, długa komoda z żywego drewna, nad nią wiszą wielki telewizor i kilka grafik, które mama i tata przywieźli z Włoch. Te grafiki to jedyne odstępstwo od mamowego minimalizmu.
Jestem już coraz bliżej drzwi na taras i wreszcie do mnie dociera, co to za niefajny zapach. Przecież za każdym razem, jak zostawała ze mną babcia Jagoda, a rodziców nie było, czułam to samo z ogrodu, kiedy chowała się za krzakiem jaśminu, albo – jak to było w zimie – za wiatrołapem po lewej stronie tarasu. Potem mama robiła jej awantury, nie rozmawiały przez trzy dni. Aż w końcu babcia dzwoniła do mnie i pytała: „Czy moja nadęta córcia już spuściła parę?”. Ale teraz babci tutaj nie ma. Skąd więc ten smród?
Wyglądam na taras i mnie wcina. Serio. Totalnie mnie wcina. Na sofie siedzi moja własna matka i jara blanta. Właśnie się zaciąga, kiedy ja ze zdziwieniem krzyczę:
– Mamo! Co ty robisz?
Nie spodziewała się szpiega, bo podskakuje w panice. Blant spada jej na kolana, a ona zrywa się na równe nogi. Podnosi żarzące się zioło i chyba z tego szoku, że ją nakryłam, przestaje oddychać. Aż w końcu, już prawie się dusząc, wypuszcza dym. I zaczyna się krztusić. Krztusi się i krztusi.
Walę ją w plecy, ale to chyba nie pomaga, bo macha rękami i odsuwa się ode mnie. A ja człapię za nią i dalej uderzam po plecach. Wreszcie chwyta kieliszek z winem i pociąga spory łyk. Ociera oczy z łez. W końcu patrzy na mnie, ale jakoś tak dziwnie.
– Chcesz mnie zabić?
– A ty mnie naćpać? – pytam bez namysłu, bo ciągle mi powtarzała, że ćpanie czegokolwiek albo zażywanie innych nielegalnych substancji jest śmiertelnie groźne. Oprócz tych „wykładów” pokazywała mi statystyki oraz filmy o skutkach uzależnień, o tym, jak ciężko przejść odwyk i jak bardzo to niszczy ludziom życie. Zresztą oglądałam Euforię i Zendaya jako Rue Bennett nie stała się dla mnie wzorem godnym naśladowania. Tyle tylko że teraz jara ta kobieta, która mnie przed tym milion razy ostrzegała. To wymaga wyjaśnień.
Stoję tam i patrzę na nią z wyrzutem. Przynajmniej mam nadzieję, że wyglądam na taką, której należy się jakieś wytłumaczenie. Czyli tak jak mama, kiedy pierwszy raz poszłam sama z kumpelami do kina, a gdy wracałam, to zagadałam się z moją najlepszą przyjaciółką i pomyliłam przystanki. Wysiadłam o jeden za wcześnie. Żaden problem, bo na Sadybie, gdzie mieszkamy, wszędzie jest blisko. Ale mama zobaczyła, że nie ma mnie w autobusie, i po minucie już była gotowa wzywać antyterrorystów.
No więc patrzę na nią tak samo groźnie jak ona wtedy na mnie, ale chyba nie wychodzi mi to za dobrze, bo wcale się nie przejęła. Siada na sofie i sięga po blanta.
– Mamo, skąd ten puch?
Spogląda na mnie co najmniej tak, jakbym właśnie spadła z księżyca, miała wielkie, świecące rogi i twerkowała.
– Poduszka się rozerwała – odpowiada i się zaciąga.
Wiem, że dzieje się coś epickiego. To nie jest standardowe zachowanie mojej mamy. Ona nie rozrywa poduszek i nie jara zioła. Ona jest zdyscyplinowaną profesjonalistką. Bardziej nudną niż rozrywkową. Od numerów i wygłupów był w naszej rodzinie tata. No i ja. Mama jest od porządku i dyscypliny. Owszem, po śmierci taty trochę przewalała z winem. Zdarzało się, że po dwudziestej już zasypiała. Ale to trwało parę miesięcy i się skończyło.
Siadam obok niej i wyciągam rękę po blanta. Może da spróbować?
– Oli! – fuka.
– Nie mogę spać – próbuję jeszcze na biedactwo. Nic. – No co? Jestem już dorosła. – To mój ostateczny argument. Jak nie zadziała, to dupa.
– Nie we wszystkim – ucina mama.
Potrafi jednym krótkim stwierdzeniem zamknąć temat. I na ogół to działa. Ale dzisiaj, czuję to wyraźnie, jest jakoś inaczej.
– Tata by mi pozwolił – mówię to cicho, bo nie chcę jej prowokować do wybuchu. Mam świadomość, że to wredny argument. I że mama może mi zrobić wykład na temat szantażu emocjonalnego. Ale nie. Patrzy na mnie łagodnie.
– Wtedy miałby ze mną do czynienia – odpowiada.
I odkłada resztkę blanta na talerzyk służący jej za popielniczkę. Nie odzywa się już. Czyli temat jarania się skończył. Zresztą mnie i tak bardziej interesuje to, co się stało i z jakiego powodu puch z poduszki lata wokół nas na tarasie w podmuchach wiatru.
– Ciągle myślę, że pojechał pilnować dostawców i zaraz wróci – mówię w końcu.
Jakoś jest dla mnie jasne, że mama odpłynęła w ten dziwny stan z powodu taty. Wiem, że minęły cztery lata. Niby dużo, bo to jedna czwarta mojego życia. Ale tak naprawdę, kiedy nagle zabraknie ci taty, to czas zachowuje się bardzo dziwnie. Wszystkie dni zlewają się w jedną szarą masę. I wyraźne jest tylko to, gdy widziałam go ostatni raz przed domem, jak wsiadał do swojego autobusu, tak nazywałyśmy z mamą jego wielkie volvo. Uśmiechnął się, pomachał ręką, krzyknął: „Kocham was!” i wyjechał za bramę. Nie odkrzyknęłam, bo byłam zła, że muszę odgarnąć śnieg sprzed furtki. A po kilku tygodniach już nie miałam do kogo krzyczeć.
– Ja też – szepcze mama.
Przytulam się do niej, bo zrobiło mi się jakoś chłodno. A ona zawsze jest taka cieplutka, jak podgrzewany pluszowy koc. Przynajmniej tak sobie wyobrażam taki ludzki koc. Że jest trochę jak mama. Może samotnym dzieciom powinni dawać takie koce? Może to by im pomogło? Mnie pomaga. Zwijam się w kłębek u boku mamy. Słyszę, jak pociąga nosem. Ja też się wzruszam i wycieram oczy.
Wtedy to dostrzegam. Na sofie obok mamy leży jakaś koperta. Zwykła, biała, podłużna koperta. Pewnie coś urzędowego. Ale dlaczego coś urzędowego miałoby sprowokować moją mamę do rozszarpania poduszki i jarania jointa? Zresztą w filmach takie koperty nigdy nie wróżą nic dobrego.
– Mamo, co to jest? – pytam zainteresowana. Jeszcze wtedy nie wiem, jak bardzo będę tego pytania żałować.
Mama bez słowa podnosi kopertę i wyciąga dłoń w moją stronę. Rozpoznaję charakter pisma taty: „OLI”. Obok dorysowane trochę koślawe serce. Nigdy nie umiał rysować. Ale czy to znaczy, że... Czy on napisał do mnie list?
Mama wciąż trzyma kopertę, a ja dostaję jakichś dziwnych, niespodziewanych dreszczy. Patrzę raz na mamę, raz na kopertę i boję się po nią sięgnąć. To jest naprawdę odjechane. Mama podaje mi list od mojego ukochanego taty, a ja nie mogę się ruszyć. Czuję jakiś paraliż ciała.
– List od twojego taty. Napisał do ciebie.
Mama mówi to bardzo cicho i bardzo łagodnie. Szepcze te słowa ledwo słyszalnie. Chyba chce mi dodać odwagi.
– Kiedy? – pytam skołowana.
– W szpitalu – odpowiada tak, jakby nie dostrzegła głupoty wynikającej z mojego pytania.
Ze łzami w oczach sięgam wreszcie po kopertę. Otwieram ją. Wyjmuję kartkę delikatnie, traktując ją jak jakiś obłędnie cenny artefakt. Rozkładam ją drżącymi palcami. A kiedy kończę czytać, zrywam się z sofy i uciekam w stronę schodów. Mama rzuca się za mną.
– Oli! Czekaj! Oli!
– Zostaw mnie! – wrzeszczę i biegnę na górę.
Wpadam do pokoju i zatrzaskuję za sobą drzwi. Przez chwilę nasłuchuję, czy mama nie biegnie za mną. Nie słychać jej kroków. Rzucam się na łóżko i najmocniej jak mogę wciskam twarz w poduszkę. Nie wierzę, że to prawda. To niemożliwe! No NIE! Prędzej chyba debilny żart! Ale gdzieś w środku, gdzieś na samym dnie serca czuję, że to niestety jest prawda. Wtedy zaczynam płakać, a właściwie to wyję i jęczę w poduszkę, nie umiejąc poradzić sobie z tym, czego właśnie się dowiedziałam. Czuję się totalnie rozwalona. Jakby wjechała we mnie gigantyczna ciężarówka i rozmazała mnie na ścianie.
Nie wiem, ile to trwa. Pięć minut czy piętnaście. Kiedy już brakuje mi sił, podnoszę się. List od taty leży obok mnie na łóżku. Na mojej narzucie z mapą Ziemi, na której markerem namazałam czerwone kółka w miejscach naszych wakacji. A zielone tam, gdzie jeszcze chciałabym pojechać. List przykrywa południe Włoch. Niezły zbieg okoliczności. Myślę, że muszę go spalić. Razem z kopertą. Kiedy papier zamieni się w popiół, to wszystko, co na nim napisane, przestanie istnieć. I będzie można o tym zapomnieć. Świetny pomysł! Tak, spalę to i będzie po sprawie. Tylko... Gdzie jest koperta?
Na korytarzu słyszę, jak mama w kuchni coś mamrocze pod nosem.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------