Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Profesor Wilczur - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
3 kwietnia 2022
Ebook
27,00 zł
Audiobook
19,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
27,00

Profesor Wilczur - ebook

Po odzyskaniu pamięci profesor Wilczur wraca do pracy w swojej klinice. Odzyskuje stanowisko i znów cieszy się szacunkiem, ale nie dla wszystkich jest to szczęśliwy rozwój wydarzeń. Zniechęcony podstępnymi intrygami ucieka z powrotem na wieś – tam, gdzie czuje się naprawdę potrzebny.

Czy Rafał Wilczur odnajdzie w poleskich Radoliszkach oczekiwany spokój? Czy miłość pięknej młodej kobiety stanie się skutecznym lekiem na jego depresję i pozwoli mu odnaleźć utraconą wiarę w sens życia?

Książka jest kontynuacją wydanego wcześniej w serii Znachora.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-11-16520-5
Rozmiar pliku: 2,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ 1

Profe­sor Jerzy Dobra­niecki powol­nym ruchem odło­żył słu­chawkę i nie patrząc na żonę, powie­dział pozor­nie obo­jęt­nym tonem:

– W sobotę mamy ogólne zebra­nie Związku Leka­rzy.

Pani Nina, nie spusz­cza­jąc zeń oczu, zapy­tała:

– I cze­góż jesz­cze chciał Bier­nacki? Bo to on tele­fo­no­wał?

– Ach, dro­biazg. Pewne kom­bi­na­cje orga­ni­za­cyjne – mach­nął ręką Dobra­niecki.

Zbyt dobrze znała męża, by maska obo­jęt­no­ści na jego twa­rzy była dla niej nie­prze­nik­niona. Prze­czu­wała, że oto znowu spadł na jego głowę jakiś cios, że oto znów poniósł klę­skę, a przy­naj­mniej dotkliwą porażkę, że oto znowu spo­tkało go nie­po­wo­dze­nie, które chce przed nią ukryć.

Ach, ten słaby czło­wiek, ten czło­wiek, który nie umie wal­czyć, który pozy­cję po pozy­cji oddaje innym i coraz bar­dziej spy­chany jest w cień, w szare sze­regi dru­go­pla­no­wych leka­rzy. Nie­na­wi­dziła go pra­wie w tej chwili.

– O co cho­dziło Bier­nac­kiemu? – zapy­tała z naci­skiem.

Wstał i cho­dząc po pokoju, zaczął mówić tonem wyro­zu­mia­łej per­swa­zji:

– Zapewne… Oni mają rację… Należy się to Wil­czu­rowi… A i mnie odpo­czy­nek. Przez tyle lat byłem pre­ze­sem związku… A przy tym nie możemy zapo­mnieć, że Wil­czu­rowi należy się jakaś rekom­pen­sata moralna za wszyst­kie jego nie­szczę­ścia…

Pani Nina zaśmiała się krót­kim, ostrym śmie­chem. Jej wiel­kie, zie­lone oczy bły­snęły pogar­dliwą iro­nią. W skrzy­wie­niu ust, tych pięk­nych ust, któ­rych wizji nie mógł się pozbyć nawet pod­czas swej pracy, zary­so­wała się linia nie­mal wstrętu:

– Rekom­pen­sata?… Ale już od dawna otrzy­mał ją z nad­wyżką! Chyba jesteś ślepy! Odbiera ci jedno sta­no­wi­sko po dru­gim. Wydarł ci kie­row­nic­two lecz­nicy, słu­cha­czy, pacjen­tów, dochody… Rekom­pen­sata!

Dobra­niecki zmarsz­czył brwi i powie­dział tonem nie­zno­szą­cym sprze­ciwu:

– Wszystko to mu się należy. Wil­czur jest wiel­kim uczo­nym, genial­nym chi­rur­giem.

– Tak, więc czymże ty jesteś? Gdy przed sze­ściu laty wycho­dzi­łam za cie­bie, wie­rzy­łam, że ty sam myślisz, iż jesteś naj­lep­szym chi­rur­giem i sławą w nauce.

Dobra­niecki zmie­nił ton. Oparł się o brzeg biurka, pochy­lił się nad żoną i zaczął łagod­nie:

– Kochana Nino, musisz prze­cież zro­zu­mieć, że są pewne gra­da­cje, jest pewna hie­rar­chia, są różne stop­nie uzdol­nień i war­to­ści ludz­kich… Jakże możesz mi robić zarzut z tego, że mam dość samo­kry­ty­cy­zmu, by oce­nić, że Wil­czu­rowi ustę­puję i muszę ustę­po­wać pod wielu wzglę­dami?… A zresztą…

– Zresztą – wpa­dła mu w słowo – nie mamy o czym mówić. Znasz dobrze moje zda­nie w tej mate­rii. Jeżeli tobie brak ambi­cji i woli zwy­cię­stwa, ja mam jej aż nadto. Nie pogo­dzę się z rolą żony jakie­goś zera. I ostrze­gam cię, że jeśli doj­dzie do tego, że w końcu będziesz zmu­szony prze­nieść się na prak­tykę do jakie­goś Pikut­kowa, ja z tobą nie pojadę.

– Nino, nie prze­sa­dzaj.

– O, bo na tym się skoń­czy. Myślisz, że nie wiem. Już teraz Wil­czur fory­tuje docenta Bier­nac­kiego. Zepchną cię na sam dół! Ja nie mam za co wyku­pić mego futra od kuśnie­rza! Cie­bie to oczy­wi­ście nic nie obcho­dzi, ale ja tego nie ścier­pię, ja nie jestem stwo­rzona do tego, by być żoną jakie­goś nędza­rza. I ostrze­gam cię…

Nie dokoń­czyła, lecz w gło­sie jej zabrzmiała aż nazbyt wyraźna groźba.

Pro­fe­sor Dobra­niecki powie­dział cicho:

– Nie kochasz mnie, Nino, ni­gdy mnie nie kocha­łaś…

Potrzą­snęła głową.

– Mylisz się. Ale kochać mogę tylko praw­dzi­wego męż­czy­znę. Praw­dzi­wego, to zna­czy wal­czą­cego, zwy­cię­skiego, takiego, który nie zna gra­nic ofiar­no­ści dla swo­jej kobiety.

– Nino – ode­zwał się z wyrzu­tem w gło­sie. – Czyż nie robię wszyst­kiego, co w mojej moż­no­ści?

– Nic nie robisz. Jeste­śmy coraz bied­niejsi, coraz mniej z nami się liczą, jeste­śmy usu­wani w cień. A ja nie jestem stwo­rzona do życia w cie­niu i pamię­taj, że cię o tym ostrze­głam!

Wstała i skie­ro­wała się do drzwi. Gdy już miała rękę na klamce, zawo­łał:

– Nino!

Odwró­ciła głowę. W jej oczach, które przed chwilą jesz­cze jarzyły się gnie­wem, dostrzegł prze­ra­ża­jący chłód.

– Co mi chcesz jesz­cze powie­dzieć? – zapy­tała.

– Czego ode mnie żądasz?… Jak mam postę­po­wać?…

– Jak?…

Zro­biła trzy kroki ku niemu i powie­działa dobit­nie:

– Zniszcz go! Usuń z drogi! Stań się tak bez­względ­nym jak on, a potra­fisz zacho­wać swoją pozy­cję!

Zatrzy­mała się przez chwilę i dodała:

– I mnie… Jeżeli ci na tym zależy.

Gdy został sam, opadł ciężko na fotel i zamy­ślił się. Nina nie rzu­cała ni­gdy słów na próżno. A tak dobrze zda­wał sobie sprawę z tego, że ją kocha, że bez niej życie stra­ci­łoby dlań cały urok i całą war­tość. Gdy przed sze­ściu laty pro­sił o jej rękę, mógł uwa­żać, że nie prosi o łaskę. Wpraw­dzie bowiem był znacz­nie star­szy od niej, ale znaj­do­wał się w pełni powo­dze­nia, roz­głosu, ba, sławy. No i zdro­wia.

Ostat­nie trzy lata i pod tym wzglę­dem odbiły się na nim fatal­nie. Nie­po­wo­dze­nia zawo­dowe i pie­niężne pode­rwały sys­tem ner­wowy. Ukry­wał wpraw­dzie przed Niną powta­rza­jące się coraz czę­ściej ataki wątro­biane, ale nie mógł ukryć ich skut­ków. Tył coraz bar­dziej, źle sypiał, na obrzmia­łej twa­rzy wystą­piły zie­lon­kawe worki pod oczyma.

Nina nawet nie domy­ślała się, jak ciężko prze­żywa swoje porażki. Zarzu­cała mu brak ambi­cji, jemu, który przez całe życie wła­śnie ambi­cją tylko się kie­ro­wał, któ­rego ambi­cja wynio­sła na szczyty!

Upa­dek zaczął się owego fatal­nego dnia, gdy odna­le­ziono, gdy on sam odna­lazł zagi­nio­nego pro­fe­sora Rafała Wil­czura. Jakże dobrze pamię­tał ten dzień! Mroczna sala sądowa i na ławie oskar­żo­nych bro­daty chłop w znisz­czo­nej suk­ma­nie, zna­chor, wiej­ski zna­chor z dale­kich kre­sów, sądzony za nie­do­zwo­lone prak­tyki, za ope­ra­cje prze­pro­wa­dzane przy pomocy pry­mi­tyw­nych, zardze­wia­łych narzę­dzi ślu­sar­skich, za ope­ra­cje, które ura­to­wały życie wielu bied­nym chło­pom na zapa­dłej wsi…

Zna­chor…

Pro­fe­sor Jerzy Dobra­niecki pierw­szy i jedyny poznał w nim swego daw­nego szefa i nauczy­ciela, pro­fe­sora Rafała Wil­czura, po zagi­nię­ciu któ­rego w ciągu lat kil­ku­na­stu stop­niowo, lecz stale zaj­mo­wał, zdo­by­wał i osią­gał jego sta­no­wi­ska w nauce, w prak­tyce i w życiu.

Czyż miał wtedy prawo zataić swoje odkry­cie, czyż miał prawo tym samym ska­zać Wil­czura na dal­szą wege­ta­cję w nędzy i w nie­świa­do­mo­ści wła­snej oso­bo­wo­ści, nazwi­ska, tytu­łów, pocho­dze­nia?… Dziś pro­fe­sor Dobra­niecki nie chciał zasta­na­wiać się nad tym. Wie­dział jedno: ów pamiętny dzień przed trzema laty stał się prze­kleń­stwem jego życia.

Rafał Wil­czur łatwo wyle­czył się z wie­lo­let­niej amne­zji. Pamięć odzy­skał tak szybko, jak ją nie­gdyś utra­cił, a wraz z pamię­cią odzy­skał wszystko to, co było jego świa­tem przed tra­gicz­nym wypad­kiem. Powró­cił na swoją kate­drę, przy czym Dobra­niecki w zamian otrzy­mał dru­go­rzędną, objął kie­row­nic­two lecz­nicy, a także uni­wer­sy­tec­kiej kli­niki chi­rur­gicz­nej, a gło­śne jego odna­le­zie­nie jesz­cze wię­cej przy­spo­rzyło mu sławy. Sławy, pie­nię­dzy, zaszczy­tów.

Ot, i dziś znowu doma­gano się od Dobra­niec­kiego, by dobro­wol­nie ustą­pił z pre­ze­sury związku i zapro­po­no­wał kan­dy­da­turę Wil­czura, która może liczyć na przy­ję­cie przez akla­ma­cję. Tak, oni wszy­scy uwa­żają to za rzecz zupeł­nie zro­zu­miałą. Oni, to zna­czy kole­dzy, oni, to zna­czy pacjenci, oni, to zna­czy słu­cha­cze wydziału medycz­nego. Dla nich wszyst­kich jest rze­czą oczy­wi­stą, że pry­mat należy się Wil­czu­rowi. I prze­cież on sam, Jerzy Dobra­niecki, przed chwilą powie­dział żonie, że i on to uznaje.

Ale to nie była prawda.

Wszystko w nim bun­to­wało się prze­ciw rze­czy­wi­sto­ści, prze­ciw koniecz­no­ści usta­wicz­nego rezy­gno­wa­nia ze zdo­by­tych pozy­cji. Im bar­dziej przy­gi­nały go do ziemi nie­po­wo­dze­nia, tym pręż­niej i potęż­niej rósł w nim gniew, rosła roz­pacz, rosła nie­na­wiść. I dla­tego bał się roz­mów z Niną na ten temat. Bał się, by z jej namięt­nej i nie­po­ha­mo­wa­nej natury nie prze­rzu­ciła się iskra wybu­chu na zgro­ma­dzone w nim pokłady buntu.

A gro­ma­dziło się ich coraz wię­cej. Dziś Nina po raz pierw­szy powie­działa mu wyraź­nie, powie­działa mu bez­li­to­śnie, że nie ma za co wyku­pić futra. Wpraw­dzie miała ich wiele i bez nowego mogłaby się dosko­nale obyć, ale pomimo to jej słowa odczuł jak poli­czek. Prze­cież dumny był z tego, że nie odma­wiał jej ni­gdy niczego, że zasy­py­wał ją kosz­tow­nymi podar­kami, że dla niej kupił ten pała­cyk we Fra­scati, że dla niej trzy­mał liczną służbę, luk­su­sowe samo­chody, że dla niej wyda­wał wspa­niałe przy­ję­cia. Może nie tylko dla niej, może i dla sie­bie, ale w tym bogac­twie naj­więk­szą roz­kosz znaj­do­wał wtedy, gdy w jej oczach odnaj­do­wał ów znany błysk dumy, dumy z pano­wa­nia, dumy z pierw­szeń­stwa, jakie zapew­niało jej w świe­cie sta­no­wi­sko i sława męża.

Nina… Utra­cić ją… To byłoby dla Dobra­niec­kiego wręcz nie­po­do­bień­stwem, a wie­dział, że jeżeli nie sta­nie się jakiś cud, kata­strofa będzie nie­unik­niona. Od trzech lat nie­ustan­nie top­niały jego dochody, nato­miast ni­gdy nie mógł się zde­cy­do­wać na zmniej­sze­nie stopy życio­wej swego domu. Jeżeli brak pie­nię­dzy zmu­szał go do ogra­ni­czeń, ogra­ni­czał wła­śnie wydatki, sta­ra­jąc się to ukryć przed żoną. Pra­co­wał coraz wię­cej, przyj­mo­wał coraz wię­cej ope­ra­cji, nie gar­dząc nawet drob­nymi hono­ra­riami, które kapały mu czę­sto nawet ratami od pra­wie nie­za­moż­nych pacjen­tów. Jed­no­cze­śnie długi rosły. Na hipo­tekę pała­cyku trzeba było zacią­gnąć poważną pożyczkę, lecz nie było z czego pła­cić pro­cen­tów.

„Mniej­sza zresztą o to – myślał ponuro. – Umiał­bym się z tym pogo­dzić, a nawet prze­nieść się do jakie­goś skrom­nego miesz­ka­nia, gdyby Nina mogła to przy­jąć bez dra­matu”.

Sam Dobra­niecki bar­dziej cier­piał nad utratą swo­jej wyso­kiej pozy­cji w świe­cie, którą, jak zda­wało mu się, zdo­był na zawsze pod­czas nie­obec­no­ści Wil­czura.

Nie dalej jak wczo­raj prze­żył nowe upo­ko­rze­nie. Na wykład nie sta­wił się ani jeden stu­dent. Uciekł z auli, jakby go goniły szy­der­cze spoj­rze­nia pustych ścian. Bli­ski był myśli o samo­bój­stwie. Skoń­czyło się na bole­snym ataku wątro­bia­nym i póź­niej przez cały dzień szu­mach w uszach po nad­mier­nych daw­kach bel­la­donny. Na szczę­ście dnia tego miał sze­reg łatwych i pro­stych ope­ra­cji, które nie wyma­gały szcze­gól­niej­szego napię­cia uwagi i inwen­cji i udały się zupeł­nie.

– Zniszcz go…

Tak powie­działa Nina. Zaśmiał się krót­kim, smut­nym śmie­chem. Jakże mógł znisz­czyć Wil­czura!… Czy na kory­ta­rzach uni­wer­sy­tec­kich łapać stu­den­tów za poły, by ścią­gać ich na swoje wykłady, czy mścić się na tych mło­dych leka­rzach, któ­rzy wolą asy­sto­wać przy ope­ra­cjach w kli­nice Wil­czura, czy wykra­dać mu boga­tych pacjen­tów, bo prze­cie kon­ku­ren­cja i tak tu nie skut­ko­wała, cho­ciaż wszy­scy wie­dzieli, że Dobra­niecki znacz­nie taniej bie­rze za ope­ra­cje i – o wsty­dzie – poniża się do ustępstw w cenie. Spoj­rzał na zega­rek. Zbliża się piąta. Dziś był dzień przy­jęć Niny. Nie­długo zaczną scho­dzić się goście. Coraz mniej gości. Ich salon sta­wał się coraz mniej atrak­cyjny dla zna­jo­mych. Tłum­niej bywało tylko wów­czas, gdy uprzed­nio roz­cho­dziła się wieść, że przyj­dzie pro­fe­sor Wil­czur…

– Zniszcz go – powie­działa Nina.

Znisz­czyć Wil­czura to zna­czyło znisz­czyć jego sławę, to zna­czyło znisz­czyć wiarę pacjen­tów w nie­omyl­ność jego dia­gnozy, w nie­chyb­ność jego ręki.

Wstał i zaczął cho­dzić po pokoju. Były i inne spo­soby. Spo­soby mrów­czej, a raczej kre­ciej pracy pod­ry­wa­nia, żmud­nego pod­ko­py­wa­nia tej wiary przy pomocy wyko­rzy­sty­wa­nia tych sła­bo­ści, które pozo­stały Wil­czu­rowi z okresu jego amne­zji. Lecz Dobra­niecki brzy­dził się takimi środ­kami walki. Wie­dział, że Wil­czur zacho­wał ze swo­jej prak­tyki zna­chor­skiej szcze­gól­niej­sze zami­ło­wa­nie do róż­nych ziół i maści wąt­pli­wej war­to­ści, wie­dział jed­nak rów­nież, że owe pry­mi­tywne środki nie mogą wyrzą­dzić szkody cho­rym i nie pochwa­lał postę­po­wa­nia Niny, która wyzy­ski­wała każdą spo­sob­ność, by wyśmie­wać się z tego zna­chor­stwa i uży­wać wszyst­kich swo­ich uro­ków, by zara­zić wła­sną iro­nią róż­nych mło­dych, a bawią­cych w ich domu leka­rzy.

Upra­wiana przez nią w ten spo­sób agi­ta­cja prze­ciw Wil­czu­rowi dawała jed­nak pewne nikłe rezul­taty. Po szpi­ta­lach i kli­ni­kach zaczęły krą­żyć liczne aneg­doty, w któ­rych, gdy do niego docie­rały, Dobra­niecki pozna­wał zło­śliwy dow­cip swo­jej żony. Naj­młod­szy nary­bek lekar­ski z wła­ściwą swemu wie­kowi nie­chę­cią do wszyst­kiego, co nie tchnie nowo­cze­sno­ścią, chęt­nie pod­chwy­ty­wał te iro­niczne nuty, by przez umniej­sze­nie pre­stiżu uzna­nego mistrza pod­nieść wła­sny. Zda­rzało się też cza­sem, że tacy wła­śnie kate­go­rycz­nie odra­dzali swym pacjen­tom wzy­wa­nia na kon­sy­lia Wil­czura, lecz były to wypadki rzad­kie.

Przed paru tygo­dniami w kilku dzien­ni­kach war­szaw­skich uka­zały się wzmianki i felie­to­niki wyko­rzy­stu­jące mate­riał aneg­do­tyczny. Nie poda­wano tam wpraw­dzie nazwi­ska Wil­czura, ale i tak wszy­scy łatwo mogli się domy­ślić, o kogo cho­dzi. O autor­stwo tych rze­czy Dobra­niecki rów­nież, i nie bez słusz­no­ści, posą­dzał Ninę. W ostat­nich cza­sach spo­ty­kał w domu kilku dzien­ni­ka­rzy, któ­rzy przed­tem u nich nie bywali. Nagłe zain­te­re­so­wa­nie się Niny ludźmi z prasy nie mogło ujść uwagi Dobra­nieckiego.

Nie tylko nie­smak wzbu­dzała w nim cała ta akcja Niny. Wzbu­dzała w nim rów­nież i smutne prze­świad­cze­nie o bez­sil­no­ści tych pół­środ­ków w walce o byt.

– Zniszcz go – powie­działa – jeżeli zależy ci na mnie…

Dobra­niecki przy­gryzł wargi i zatrzy­mał się przy oknie. Przez nagie gałę­zie jesien­nych drzew prze­świe­cały gęste, białe świa­tła latarń, coraz jaskraw­sze w gęst­nie­ją­cym mroku. Dale­kie mia­sto mru­czało jed­no­staj­nym szu­mem. W pobliżu na mokrym asfal­cie zaświer­go­tały pneu­ma­tyki i przed drzwiami pała­cyku zatrzy­mał się samo­chód.

Pierwsi goście. Nale­żało się prze­brać.

ROZ­DZIAŁ 2

Profe­sor Wil­czur umilkł na chwilę. Jego oczy z wolna prze­su­wały się przez wypeł­nioną po brzegi aulę. Pano­wała zupełna cisza. Czuł w tym audy­to­rium, że każde jego słowo tra­fia wprost do serc, że każde serce odpo­wiada mu żywym oddźwię­kiem.

– Bo powo­ła­nie leka­rza – zabrzmiał znów jego głos – jest two­rem tej naj­więk­szej i naj­szczyt­niej­szej miło­ści, miło­ści bliź­niego, jaką Bóg zasiał w naszych oschłych ser­cach. Powo­ła­nie leka­rza to wiara w bra­ter­stwo, to szczytne świa­dec­two wspól­noty ludz­kiej. I gdy pój­dzie­cie w świat, by swe posłan­nic­two peł­nić, pamię­taj­cie przede wszyst­kim o jed­nym: kochaj­cie.

Stał jesz­cze chwilę nie­ru­chomy i mil­czący, póź­niej uśmiech­nął się, lekko ski­nął głową i swoim cięż­kim, sprę­ży­stym kro­kiem wyszedł z auli.

Ileż to razy, ileż setek razy po skoń­czo­nym wykła­dzie prze­mie­rzał ten sze­roki kory­tarz, goniony gło­śną falą wrzawy, która wybu­chała w auli po jego wyj­ściu. Ale dziś nie był to zwy­kły wykład i nie o zwy­kłych rze­czach mówił pro­fe­sor Wil­czur swoim słu­cha­czom. I sam nie był w zwy­kłym nastroju.

W ciągu ostat­nich tygo­dni docie­rały do niego coraz dlań dziw­niej­sze i coraz bole­śniej­sze wia­do­mo­ści. Pier­wot­nie zasko­czyły go tak dalece, że nie mógł się w nich zorien­to­wać. Wydały mu się czymś przy­pad­ko­wym, nie­zro­zu­mia­łym, wręcz absur­dal­nym. Nie dla­tego, że doty­czyły jego osoby: gdyby podob­nie uwła­cza­jące rze­czy opo­wia­dano o pro­fe­so­rze Dobra­niec­kim, o dok­to­rze Ran­ce­wi­czu, Bier­nac­kim czy bodaj o mło­dym Kol­skim, wstrzą­snę­łoby to Wil­czu­rem rów­nie sil­nie.

Do dziś dnia nie chciał i nie mógł uwie­rzyć, by ta kam­pa­nia oszczerstw prze­ciw niemu była akcją zor­ga­ni­zo­waną i wycho­dziła z jed­nego źró­dła. Nie wie­rzył, gdyż nie miał prze­cie wro­gów. Nikomu zła nie życzył, nikomu krzywdy nie wyrzą­dził. Przez całe swoje życie wierny był tym wska­za­niom, któ­rymi zakoń­czył dzi­siej­szy wykład.

– To nie­moż­liwe – powta­rzał sobie, idąc jasnym kory­ta­rzem.

Dopiero przed drzwiami dzie­ka­natu spoj­rzał na zega­rek. Była jede­na­sta. W pierw­szym pokoju ku swemu zdu­mie­niu zoba­czył kilku nie­zna­nych sobie panów. Wstali, gdy wszedł, a sekre­tarz obja­śnił:

– Wła­śnie to pano­wie z prasy. Chcieli pro­sić pana pro­fe­sora o wywiad.

Wil­czur uśmiech­nął się.

– Jesz­cze panom mało? Sądzi­łem, że po trzech latach już wresz­cie zdo­ła­li­ście nasy­cić cie­ka­wość waszych czy­tel­ni­ków. Zanu­dzi­cie ich moją osobą i moimi prze­ży­ciami.

– Nie, panie pro­fe­so­rze – ode­zwał się jeden z dzien­ni­ka­rzy. – Tym razem cho­dzi nam o pań­skiego nowego pacjenta.

– O pacjenta? O któ­rego pacjenta?

– O Leona Donata.

Wil­czur roz­ło­żył ręce.

– Cóż ja panom o tym mogę powie­dzieć… To nic poważ­nego. O ile wiem z rela­cji moich medio­lań­skich kole­gów, ope­ra­cja będzie łatwa i nie grozi żad­nymi, nawet bła­hymi następ­stwami.

– Jed­nak, panie pro­fe­so­rze, to jest ope­ra­cja gar­dła, gar­dła, które daje kilka milio­nów zło­tych rocz­nie. No i popu­lar­ność Donata. Pan pro­fe­sor rozu­mie, że ta ope­ra­cja jest zda­rze­niem naj­bar­dziej inte­re­su­ją­cym dziś nie tylko War­szawę, lecz i całą Europę, ba, cały świat. Cokol­wiek by pan pro­fe­sor nam o niej zechciał powie­dzieć, będzie zawsze sen­sa­cją.

– No, dobrze – zgo­dził się Wil­czur. – Muszę jed­nak już jechać do lecz­nicy i po dro­dze służę wam wszyst­kimi infor­ma­cjami.

Na dole cze­kała wielka czarna limu­zyna pro­fe­sora. Zajęli w niej miej­sce i pod­czas gdy auto sunęło zatło­czo­nymi uli­cami, dzien­ni­ka­rze skrzęt­nie zapi­sy­wali w note­sach wywody Wil­czura.

W nawale zajęć teraz dopiero uświa­do­mił sobie, że istot­nie na jego lecz­nicę w dniu tym będą zwró­cone oczy milio­no­wych rzesz wiel­bi­cieli wiel­kiego śpie­waka. Dok­tor Łucja Kań­ska już wczo­raj mu mówiła, że cała prasa pol­ska z wiel­kim zado­wo­le­niem zano­to­wała wia­do­mość o decy­zji Donata, który nie ufa­jąc chi­rur­gom wło­skim, fran­cu­skim i nie­miec­kim, posta­no­wił powie­rzyć ope­ra­cję swego gar­dła wła­śnie jemu, pro­fe­so­rowi Wil­czu­rowi, i dla­tego zde­cy­do­wał się na daleką podróż do War­szawy.

Cho­ciaż z opi­sów i zdjęć wyni­kało, że ope­ra­cja w isto­cie była błaha i łatwa, Wil­czur nie mógł się dzi­wić oba­wom śpie­waka, dla któ­rego głos był całą racją ist­nie­nia, a maleń­kie drgnię­cie ręki chi­rurga pod­czas zabiegu pozba­wi­łoby go sławy i kolo­sal­nych docho­dów.

Po przy­by­ciu do kli­niki Wil­czur zauwa­żył, że i tu panuje pod­nie­ce­nie. Przede wszyst­kim przed bramą zebrał się ogromny tłum w ocze­ki­wa­niu na przy­jazd śpie­waka. W hallu i na kory­ta­rzach pano­wał wielki ruch. Wil­czur poże­gnał się z dzien­ni­ka­rzami i po dro­dze do swego gabi­netu zaj­rzał jesz­cze do pokoju dyżur­nego inter­ni­sty. Zastał tu pie­lę­gniarkę i zapy­tał:

– Kto dziś ma dyżur?

– Dok­tor Kań­ska, panie pro­fe­so­rze.

Ski­nął głową.

– To dobrze.

U sie­bie zastał pro­fe­sora Dobra­niec­kiego dys­ku­tu­ją­cego o czymś z mło­dym Kol­skim. Obaj byli jakby pod­nie­ceni roz­mową, lecz umil­kli, gdy Wil­czur wszedł. Przy­wi­tali się w mil­cze­niu, po czym Kol­ski w krót­kich i rze­czo­wych zda­niach zre­fe­ro­wał Wil­czurowi stan zdro­wia kilku pacjen­tów i zakoń­czył:

– Inży­niera Lignisa pan pro­fe­sor miał sam dziś zba­dać. Pani Laskow­ska i pan Rzym­ski rów­nież pro­sili, by pan pro­fe­sor ich odwie­dził oso­bi­ście. To wszystko na trze­cim pię­trze. Ten bie­dak, któ­rego przy­wie­ziono wie­czo­rem z pogru­cho­taną mied­nicą, miał nad ranem wylew wewnętrzny i jest w ago­nii. Zdaje się, że już mu nic nie pomoże.

– Dzię­kuję panu, kolego – dolna zwy­kla­brak Wil­czur i spoj­rzaw­szy na zega­rek, dodał: – Muszę przede wszyst­kim obej­rzeć gar­dło Donata. Czy mała sala ope­ra­cyjna przy­go­to­wana?

– Tak jest, panie pro­fe­so­rze.

– Dużą pan dzi­siaj, kolego, zaj­mie na dobre cztery godziny, prawda? – zwró­cił się Wil­czur do Dobra­niec­kiego. – Cie­szył­bym się, gdyby pan go zdo­łał ura­to­wać.

Dobra­niecki wzru­szył ramio­nami.

– Rzecz zupeł­nie bez­na­dziejna. Jedna szansa na sto.

Pod­czas gdy Wil­czur nakła­dał kitel, pod oknami roz­le­gały się okrzyki coraz gło­śniej­sze i gło­śniej­sze. Leka­rze uśmiech­nęli się do sie­bie. Zro­zu­mieli się bez słów. Kol­ski jed­nak zauwa­żył:

– Ludzie jed­nak wyżej cenią sztukę niż zdro­wie. Żad­nemu z nas nie robiono by takich owa­cji.

– Zapo­mina pan, kolego, o pro­fe­so­rze Wil­czu­rze i o jego popu­lar­no­ści – lekko rzu­cił Dobra­niecki.

– Popu­lar­ność tę zawdzię­czam nie temu, że jestem leka­rzem, lecz temu, że byłem pacjen­tem – odpo­wie­dział Wil­czur i wyszedł z gabi­netu. Zaraz po nim wyszedł Kol­ski.

Dobra­niecki ciężko opadł na fotel. Jego twarz jakby zasty­gła w sku­pie­niu. Po chwili naci­snął dzwo­nek. Weszła pie­lę­gniarka.

– W któ­rym pokoju umiesz­czono Donata? – zapy­tał krótko.

– W czter­na­stym, panie pro­fe­so­rze.

– Moja ope­ra­cja o pierw­szej?… Pro­szę dopil­no­wać, by zawia­do­miono dok­tora Bier­nac­kiego. Dzię­kuję pani.

Gdy wyszła, wstał i spoj­rzał na zega­rek. Prze­cze­kał pół godziny, po czym wyszedł. Na pierw­sze pię­tro pro­wa­dziły sze­ro­kie mar­mu­rowe schody. Numer czter­na­sty był tuż przy nich. Zapu­kał i wszedł. Donat prze­bie­rał się przy pomocy pie­lę­gniarki. Ujrzaw­szy Dobra­niec­kiego, zawo­łał wesoło:

– O, pro­fe­so­rze! Jakże się cie­szę, że pana widzę. Będzie­cie mnie dziś zarzy­nali.

– Dzień dobry, mistrzu. Wygląda pan świet­nie – przy­trzy­mał rękę śpie­waka w swo­jej – ale dla­czego pan używa liczby mno­giej? Prze­cież wyraź­nie pan zażą­dał, by ope­ro­wał pana Wil­czur. Nie ma pan zaufa­nia, drogi mistrzu, do swego daw­nego leka­rza.

– Pełne zaufa­nie mam do pana, pro­fe­so­rze – z przy­mu­sem zaśmiał się Donat.

– Dajmy pokój tym spra­wom – swo­bod­nym tonem odpo­wie­dział Dobra­niecki. – Niech­że mi pan powie, co się z panem działo, oczy­wi­ście nie o swo­ich suk­ce­sach arty­stycz­nych, bo tego jest pełna prasa, ale jak tam z pań­skimi pry­wat­nymi histo­ryj­kami. Czy wciąż pan tak nie­po­ha­mo­wa­nie korzy­sta ze swo­ich suk­ce­sów miło­snych?

Donat wybuch­nął szcze­rym śmie­chem:

– Ach, tego ni­gdy nie dosyć! – Zaświe­ciły mu się oczy.

– Powi­nien pan bar­dziej oszczę­dzać serca kobiet w prze­no­śni i wła­sne bez prze­no­śni – zażar­to­wał Dobra­niecki.

Nie mówił tego bez pod­staw. Donat mimo swego kwit­ną­cego wyglądu, nie­mal atle­tycz­nej budowy i żywio­ło­wego tem­pe­ra­mentu już od lat mło­dzień­czych nie odzna­czał się zbyt moc­nym ser­cem. Jego matka, korzy­sta­jąc z zaży­łych sto­sun­ków z Dobra­niec­kim, nie­raz zwra­cała się doń w owych cza­sach po poradę dla syna.

Donat z oży­wie­niem opo­wia­dał wła­śnie o jakiejś swo­jej nowej przy­go­dzie, gdy zapu­kano do drzwi. Była to dok­tor Kań­ska. Zgod­nie z regu­la­mi­nem miała zba­dać pacjenta przed ope­ra­cją. Zastaw­szy tu jed­nak pro­fe­sora i pacjenta już przy­go­to­wa­nego do stołu ope­ra­cyj­nego, zatrzy­mała się w progu.

– Pani mnie szuka? – zapy­tał Dobra­niecki. – To bar­dzo dobrze, że panią widzę. Niech pani będzie łaskawa, kole­żanko, zba­dać tego mego sta­ruszka. Pani wie, pokój 62. Wkrótce idzie na stół. Parę zastrzy­ków wzmac­nia­ją­cych, o ile uzna to pani za wska­zane, przy­da­łoby się. Dzię­kuję pani, niech się pani pośpie­szy.

Dok­tor Łucja chciała o coś zapy­tać, lecz Dobra­niecki odwró­cił się już do Donata ze sło­wami:

– I cóż dalej, mistrzu?

– Bar­dzo ładna dziew­czyna – zacie­ka­wił się Donat. – Czy to lekarka?

– Tak, to nasza młoda inter­nistka – wyja­śnił Dobra­niecki.

Po kilku minu­tach zja­wił się dok­tor Kol­ski z pie­lę­gnia­rzem.

– Już czas, mistrzu, na salę ope­ra­cyjną.

Punk­tu­al­nie roz­po­częła się ope­ra­cja.

Zabieg nie nale­żał ani do cięż­kich, ani do trud­nych. Ze względu jed­nak na bez­pie­czeń­stwo gar­dła pacjenta zasto­so­wa­nie miej­sco­wego znie­czu­le­nia nie było wska­zane i Donata pod­dano ogól­nej nar­ko­zie.

Przy ope­ra­cji asy­sto­wali dok­tor Janu­szew­ski i dok­tor Kol­ski. Silne świa­tło pro­jek­tora odbi­jało się w lustrza­nej tar­czy i zwie­lo­krot­nione oświe­tlało wnę­trze gar­dła ope­ro­wa­nego. Z pra­wej strony, poza gru­czo­łem wystę­po­wała nieco ciem­niej­sza od ota­cza­ją­cej błony ślu­zo­wej narośl w kształ­cie połowy orze­cha lasko­wego. Na razie wpraw­dzie nie zagra­żała ona gło­sowi Donata, a ni­gdy jako nowo­twór dobro­tliwy nie mogła zagra­żać jego zdro­wiu, jed­nakże wciąż się w ostat­nich cza­sach powięk­szała i bez­piecz­niej było ją usu­nąć. Przy spo­sob­no­ści trzeba było zała­twić się z nie­du­żymi zro­stami, pozo­sta­ło­ścią po zeszło­rocz­nym zapa­le­niu gar­dła. Wszystko razem według prze­wi­dy­wań pro­fe­sora Wil­czura nie powinno było zająć wię­cej niż dwa­dzie­ścia pięć do trzy­dzie­stu minut.

W ciszy sali ope­ra­cyj­nej elek­tryczny zegar wybi­jał takty sekund z nie­zmienną ści­sło­ścią. Dłuż­sza strzała zbli­żała się wła­śnie do jede­na­stej minuty, gdy dok­tor Kol­ski, czu­wa­jący nad pul­sem pacjenta, szybko odwró­cił się do sto­ją­cej za nim sani­ta­riuszki i dał ręką nie­cier­pliwy znak.

Nie trzeba było słów.

Wprawne palce sani­ta­riuszki już napeł­niły strzy­kawkę i po chwili igła zanu­rzyła się pod skórę pacjenta. Minęły dwie dal­sze minuty i zabieg trzeba było powtó­rzyć.

W osiem­na­stej minu­cie pro­fe­sor Wil­czur musiał prze­rwać ope­ra­cję.

Sala wypeł­niła się tupo­tem szyb­kich kro­ków. Wózek z apa­ra­tem tle­no­wym. Sztuczne oddy­cha­nie. Nowe zastrzyki.

W dwu­dzie­stej pią­tej minu­cie pacjent nie żył.

Przy­czyna śmierci nie wyma­gała żad­nych wyja­śnień. Dla wszyst­kich było jasne: serce ope­ro­wa­nego nie znio­sło nar­kozy. Pro­fe­sor Wil­czur zdjął ręka­wice i maskę, jego twarz zasty­gła w jakimś kamien­nym wyra­zie. Nie miał sobie nic do wyrzu­ce­nia, a jed­nak śmierć czło­wieka w jego lecz­nicy pod­czas prze­pro­wa­dza­nej prze­zeń ope­ra­cji, ope­ra­cji w dodatku tak bła­hej, była dlań cio­sem.

Nie zasta­na­wiał się jesz­cze w tej chwili nad tym, jakie echa ten tra­giczny wypa­dek wywoła, jakie skutki za sobą pocią­gnie. Dla niego oso­bi­ście było rze­czą straszną, że w lecz­nicy, któ­rej był kie­row­ni­kiem, przez jakieś nie­zro­zu­miałe zanie­dba­nie, przez czyjś błąd czy nie­su­mien­ność zadano śmierć czło­wie­kowi, który jesz­cze przed pół­go­dziną uśmiech­nięty i pełen ufno­ści powie­rzał mu tro­skę o swoje zdro­wie i życie.

W spoj­rze­niu per­so­nelu Wil­czur odkrył odbi­cie wła­snych myśli. Bez słowa wyszedł z sali ope­ra­cyj­nej. W ubie­ralni powoli zdej­mo­wał kitel jakby przy­gnie­ciony ogrom­nym zmę­cze­niem.

Gdy przy­szedł do swego gabi­netu, zastał w nim nie­mal cały wyż­szy per­so­nel zakładu: dok­tora Ran­ce­wi­cza, docenta Bier­nac­kiego, który dostał swego ner­wo­wego tiku, Dobra­niec­kiego w mil­cze­niu palą­cego papie­rosa, Kol­skiego, bla­dego i z ponurą twa­rzą, Żuka, dok­tor Łucję Kań­ską i jesz­cze kilka osób. Pano­wało zupełne mil­cze­nie. Pro­fe­sor Wil­czur zbli­żył się do okna i po dłuż­szej chwili, nie patrząc na nich, zapy­tał:

– Który z kole­gów inter­ni­stów miał dziś dyżur?

Ode­zwał się po krót­kiej pau­zie drżący i cichy głos dok­tor Kań­skiej:

– Ja, panie pro­fe­so­rze.

– Pani? – jakby z lek­kim zdzi­wie­niem zapy­tał Wil­czur. – Badała go pani przed ope­ra­cją?

Teraz odwró­cił się i patrzył na nią z wyrzu­tem w oczach. Wła­śnie ona, dla któ­rej żywił naj­wię­cej sym­pa­tii, którą darzył naj­więk­szym zaufa­niem, któ­rej roko­wał jako mło­dziut­kiej lekarce naj­lep­szą przy­szłość, wła­śnie ona popeł­niła to strasz­liwe zanie­dba­nie…

– Czy pani zapo­mniała go zba­dać?

Dok­tor Łucja potrzą­snęła głową.

– Nie zapo­mnia­łam, panie pro­fe­so­rze, ale kiedy przy­szłam do jego pokoju, zasta­łam tam pana pro­fe­sora Dobra­niec­kiego. Pan pro­fe­sor Dobra­niecki kazał mi zba­dać innego pacjenta… więc sądzi­łam, że Donata zba­dał już sam… Tak zro­zu­mia­łam, takie odnio­słam wra­że­nie.

Oczy obec­nych zwró­ciły się na Dobra­niec­kiego, który zaczer­wie­nił się z lekka i wzru­szył ramio­nami.

– Czy kolega badał go? – zapy­tał go Wil­czur.

W spoj­rze­niu Dobra­niec­kiego bły­snął gniew.

– Ja? Z jakiej racji. Prze­cież to należy do obo­wiąz­ków dyżur­nego inter­ni­sty.

Jego wynio­śle pod­nie­siona głowa i ścią­gnięte rysy wyra­żały obu­rze­nie.

– Zda­wało mi się… – zaczęła dok­tor Łucja ze łzami w gło­sie – odnio­słam wra­że­nie…

– I cóż z tego? – iro­nicz­nie zapy­tał Dobra­niecki. – Czy pani zawsze speł­nia swoje obo­wiązki, obo­wiązki, od któ­rych zależy życie pacjenta, tylko wtedy, gdy się pani nic nie zdaje, gdy pani nie odnosi jakichś tam wra­żeń?…

Dok­tor Łucja przy­gry­zła wargi, by nie wybuch­nąć pła­czem. W ciszy ode­zwał się wzbu­rzony głos dok­tora Kol­skiego:

– Spo­tka­łem kole­żankę na kory­ta­rzu i powie­działa mi, że pan pro­fe­sor to zała­twił… Że pan pro­fe­sor jest oso­bi­stym zna­jo­mym Donata…

Dobra­niecki zmarsz­czył brwi.

– Wła­śnie, wstą­pi­łem doń jako do daw­nego zna­jo­mego, by zamie­nić kilka zdań. Oczy­wi­ście zba­dał­bym mu serce, gdyby mi mogło przyjść na myśl, że pani tak lek­ko­myśl­nie zanie­dba wyko­na­nia swego obo­wiązku.

Po twa­rzy Łucji spły­wały łzy. Wargi jej drgały, gdy mówiła:

– Nie zanie­dba­łam… Byłam prze­ko­nana, że… Nie mogę przy­siąc, ale nie­mal jestem pewna, że dał mi pan do zro­zu­mie­nia, że się sam tym zaj­mie, bo prze­cie… Ja… ni­gdy…

Ostat­nie słowa zagma­twały się i roz­pły­nęły się w łka­niu.

– Jeżeli tu jest czy­jaś wina – wybuch­nął Kol­ski – to w każ­dym razie nie panny Łucji!

Na twa­rzy pro­fe­sora Dobra­niec­kiego wystą­piły ciemne wypieki. Cof­nął się o krok i zawo­łał:

– Ach, tak? Więc to są takie metody? Widzę, że knuje się tu prze­ciw mnie jakaś intryga! To na mnie chce­cie zwa­lić swoje winy! To może ja mam być odpo­wie­dzialny za brak dys­cy­pliny w lecz­nicy, za nie­obo­wiąz­ko­wość nie­któ­rych uprzy­wi­le­jo­wa­nych osób z per­so­nelu?… Byłoby to obu­rza­jące, gdyby nie tkwił w tym zbyt oczy­wi­sty absurd. O, nie, moi dro­dzy pań­stwo! Nie boję się intrygi i kłam­stwa. Nie boję się odpo­wie­dzial­no­ści, wtedy gdy istot­nie spada ona na mnie, ale teraz, gdy mnie zmu­sza­cie, nie zamie­rzam dłu­żej ukry­wać tego, co myślę. Tak, powiem otwar­cie. Przez sze­reg lat kie­ro­wa­łem tą insty­tu­cją i u mnie podobne wypadki były abso­lut­nie wyklu­czone. U mnie pano­wała abso­lutna dys­cy­plina, u mnie nikt nie cie­szył się jaki­miś spe­cjal­nymi wzglę­dami, u mnie każdy pono­sić musiał pełną odpo­wie­dzial­ność za wyko­na­nie swo­ich ści­śle okre­ślo­nych obo­wiąz­ków. Może uwa­żano mnie z tego powodu za zwierzch­nika zbyt suro­wego, wyma­ga­ją­cego, bez­względ­nego, ale za to nie igrało się wów­czas życiem ludz­kim!… Otóż Donat to ofiara tych porząd­ków, które teraz tu panują. One zabiły Donata i, na Boga, nie ja jestem za to odpo­wie­dzialny!…

Nie tylko wypo­wie­dziane słowa, lecz cała postawa, wzrok i wyraz twa­rzy Dobra­niec­kiego jakby tchnęły oskar­że­niem, oskar­że­niem skie­ro­wa­nym prze­ciw wszyst­kim zebra­nym.

W ciszy roz­legł się głos pro­fe­sora Wil­czura.

– Pro­sił­bym kolegę o wię­cej spo­koju i o nie­fe­ro­wa­nie wyro­ków. Nikt tu prze­ciw panu nie intry­guje, nikt nie podaje w wąt­pli­wość pań­skich zasług, nikt nie obciąża pana winą. Za wszystko, co się dzieje w lecz­nicy, odpo­wia­dam ja, ja pono­szę odpo­wie­dzial­ność.

– Wła­śnie. I ja tak sądzę – z iro­nicz­nym pół­u­śmie­chem odpo­wie­dział Dobra­niecki, ski­nął głową i wyszedł z pokoju.

W całej lecz­nicy na wieść o śmierci Donata na stole ope­ra­cyj­nym zapa­no­wał nastrój przy­gnę­bie­nia. Oczy­wi­ście wia­do­mo­ści szybko wydo­stały się na mia­sto i w nie­spełna godzinę póź­niej hall lecz­nicy pełen już był dzien­ni­ka­rzy i foto­gra­fów redak­cyj­nych.

Śmierć Leona Donata, tenora, któ­rego sława znaj­do­wała się wła­śnie u szczytu, musiała wywrzeć na całym świe­cie wstrzą­sa­jące wra­że­nie. Ponie­waż zaś zgon nastą­pił w oko­licz­no­ściach tak wyjąt­ko­wych, wypa­dek nabie­rał wszyst­kich cech wiel­kiej sen­sa­cji. Skrzęt­nie pra­co­wały ołówki repor­te­rów; zbie­ra­jąc strzępy infor­ma­cji od leka­rzy, pie­lę­gnia­rzy, a nawet od służby szpi­tal­nej. Tylko pro­fe­sor Wil­czur nie chciał przy­jąć żad­nego z repor­te­rów, oświad­cza­jąc, że nie ma nic do powie­dze­nia. Nato­miast jego zastępca, pro­fe­sor Dobra­niecki, chęt­nie udzie­lił wywiadu.

Pod­kre­ślił w nim z całą lojal­no­ścią swój sza­cu­nek i uzna­nie dla pro­fe­sora Wil­czura jako świet­nego chi­rurga i dodał, że prze­pro­wa­dzona prze­zeń ope­ra­cja w żad­nym wypadku nie mogła zakoń­czyć się wyni­kiem śmier­tel­nym i nie zakoń­czy­łaby się, gdyby nie pewne nie­do­cią­gnię­cia w orga­ni­za­cji pracy na tere­nie lecz­nicy. Mimo­cho­dem zazna­czył też, że daw­niej podobne wypadki nie zda­rzały się ni­gdy, ani za owych cza­sów, gdy lecz­nicą kie­ro­wał młody wów­czas i niedź­wi­ga­jący na swych bar­kach cię­żaru prze­żyć pro­fe­sor Wil­czur, ani wów­czas, gdy on sam, pro­fe­sor Dobra­niecki, był tu dyrek­to­rem.

– Chcę, by mnie pano­wie dobrze zro­zu­mieli – mówił. – Kie­ro­wa­nie taką insty­tu­cją wymaga bar­dzo wielu wysił­ków, nie­na­dwą­tlo­nej ener­gii, nie­nad­nisz­czo­nej tra­gicz­nymi prze­ży­ciami sprę­ży­sto­ści. Każdy z nas, leka­rzy, zdaje sobie sprawę, a przy­naj­mniej zda­wać sobie sprawę powi­nien, że ponosi wielką odpo­wie­dzial­ność za życie powie­rzo­nych nam pacjen­tów, że szczytną swą misję god­nie speł­niać może tylko wów­czas, gdy jest pewien pełni swo­ich sił ducho­wych i umy­sło­wych, które prze­cież z bie­giem lat wyczer­pują się, nawet wtedy gdy życie pły­nie nor­mal­nie. Dla­tego z całą sta­now­czo­ścią muszę sta­nąć w obro­nie pro­fe­sora Wil­czura i sądzę, że mam prawo wyma­gać dlań wyro­zu­mia­ło­ści.

Pano­wie i wasi czy­tel­nicy wie­dzą dobrze, jak cięż­kie prze­ży­cia wyrwały go na dłu­gie lata z nor­mal­nego trybu egzy­sten­cji. Pro­szę mi wie­rzyć, że nie może pozo­stać bez śladu na psy­chice, na umy­śle i na woli czło­wieka fakt kil­ku­na­sto­let­niej amne­zji, utraty pamięci i wege­to­wa­nia w strasz­nych warun­kach wśród pospól­stwa, w nędzy. I tak godne podziwu jest, że pro­fe­sor Wil­czur zdo­był się na tak wspa­niały dowód siły i żywot­no­ści ducha, że po tylu latach potra­fił przejść od prak­tyki zna­chor­skiej, od naj­pry­mi­tyw­niej­szych spo­so­bów lecze­nia do kie­ro­wa­nia wielką lecz­nicą, gdzie i naj­młod­szego, naj­bar­dziej ener­gicz­nego czło­wieka mógłby prze­ra­zić nad­miar skom­pli­ko­wa­nych zagad­nień orga­ni­za­cyj­nych wyma­ga­ją­cych usta­wicz­nej czuj­no­ści, usta­wicz­nej kon­troli. Z naci­skiem pro­szę panów o pod­kre­śle­nie mego wiel­kiego sza­cunku dla pro­fe­sora Wil­czura, który będąc już w tych latach, gdy nawet każdy inny lekarz, któ­remu życie upły­nęło nor­mal­nie i spo­koj­nie, szuka odpo­czynku, wciąż jesz­cze trwa na sta­no­wi­sku.

Żegna­jąc się z dzien­ni­ka­rzami pro­fe­sor Dobra­niecki uwa­run­ko­wał umiesz­cze­nie wywiadu tym, że będzie wydru­ko­wany jak naj­ści­ślej.

– Nie mam oczy­wi­ście i nie mogę mieć wpływu na rodzaj i jakość komen­ta­rzy, któ­rymi pano­wie zechcą ten wywiad i cały wypa­dek opa­trzyć. Nie chciał­bym jed­nak, by wsku­tek znie­kształ­ce­nia wypo­wie­dzia­nych tu przeze mnie słów kto­kol­wiek z czy­tel­ni­ków mógł wyro­bić sobie błędne zda­nie o moim sto­sunku do sprawy.

O godzi­nie pią­tej po połu­dniu na uli­cach War­szawy uka­zały się nad­zwy­czajne dodatki przy­no­szące wieść o śmierci zna­ko­mi­tego tenora. Kore­spon­denci pism zagra­nicz­nych wysłali dłu­gie depe­sze, wszyst­kie linie tele­fo­nów mię­dzy­mia­sto­wych na Ber­lin, Wie­deń, Paryż przez długi czas były zajęte.

W mie­ście o niczym innym nie mówiono. W dodat­kach nad­zwy­czaj­nych podano tylko suche fakty, ale same tytuły zawie­rały już osąd: „Wielki śpie­wak Leon Donat zmarł pod nożem pro­fe­sora Wil­czura”, „Nie zba­dano przed ope­ra­cją serca”, „Ofiara kary­god­nego nie­dbal­stwa w lecz­nicy pro­fe­sora Wil­czura”…

War­szawa się trzę­sła. Przed gma­chem lecz­nicy zgro­ma­dził się kil­ku­ty­sięczny tłum wiel­bi­cieli zmar­łego śpie­waka, z gęstwy ludz­kiej raz po raz padały gło­śne okrzyki pod adre­sem pro­fe­sora Wil­czura i w ogóle leka­rzy. Omal nie potur­bo­wano wycho­dzą­cego z lecz­nicy dok­tora Żuka, a poli­cja z tru­dem zdo­łała tłum roz­pro­szyć, by dać prze­jazd karetce pogo­to­wia, która przy­wio­zła jakie­goś pacjenta.

W samej lecz­nicy pano­wał nastrój pogrze­bowy. Jeden tylko bodaj pro­fe­sor Wil­czur nie prze­rwał swo­ich codzien­nych zajęć. Zda­wał się nie dostrze­gać wyrazu twa­rzy pod­wład­nych ani ich zde­ner­wo­wa­nia, zda­wał się nie wie­dzieć o wzbu­rze­niu na mie­ście, zda­wał się nie sły­szeć hała­su­ją­cego pod oknami tłumu.

Koń­czył wła­śnie wie­czorną wizy­ta­cję pacjen­tów i scho­dził na dół, w chwili gdy przy­wie­ziono nowego. Asy­stu­jący pro­fe­so­rowi dok­tor Kol­ski chciał zająć się jego przy­ję­ciem, lecz Wil­czur sam zbli­żył się do leka­rza pogo­to­wia, by pacjenta ode­brać. Z noszy, z któ­rymi dwaj sani­ta­riu­sze skie­ro­wali się do sali przy­jęć, roz­le­gły się ciche poję­ki­wa­nia, drogę zna­czyły gęste kro­ple czar­nej krwi.

– Co to jest? – zapy­tał pro­fe­sor Wil­czur.

Lekarz pogo­to­wia wyja­śnił: roz­prawa nożowa, stan bez­na­dziejny, kilka głę­bo­kich ran klatki pier­sio­wej i brzu­cha. Tylko natych­mia­stowa ope­ra­cja może coś pomóc. Dla­tego wła­śnie przy­wiózł go tu, bo było naj­bli­żej.

– Pro­szę go od razu na stół – zwró­cił się Wil­czur do Kol­skiego.

Kol­ski zatrzy­mał się przez sekundę.

– Czy ma go ope­ro­wać dok­tor Ran­ce­wicz?

– Nie, ja sam się tym zajmę – odpo­wie­dział Wil­czur.

Kol­ski pobiegł wydać dys­po­zy­cje, po czym dopil­no­wał roze­bra­nia ran­nego z jego łach­ma­nów. Był to jakiś włó­częga o dawno nie­go­lo­nej twa­rzy prze­cię­tej zresztą teraz kil­koma nie­głę­bo­kimi, lecz krwa­wią­cymi ranami. Dogo­ry­wał. Nie­równy oddech prze­siąk­nięty odo­rem alko­holu ustał pra­wie zupeł­nie.

Sala ope­ra­cyjna była gotowa. Przy­szła dok­tor Łucja, blada jak papier, o oczach zaczer­wie­nio­nych od dłu­go­trwa­łego pła­czu.

– Niech­że pani idzie do domu – pro­sząco ode­zwał się Kol­ski. – Już ja wszyst­kiego dopil­nuję. A tutaj nie ma nawet po co badać. Nie wiem, czy go doniosą do sali ope­ra­cyj­nej.

Zja­wił się pro­fe­sor Wil­czur. Pochy­lił się nad pacjen­tem i wypro­sto­wał się, prze­cie­ra­jąc ręką oczy.

– Kto to jest? Ja znam tego czło­wieka. Ja go na pewno kie­dyś widzia­łem.

– Pogo­to­wie podało tylko imię i nazwi­sko – wyja­śnił Kol­ski. – Nazywa się Cyprian Jemioł.

– Jemioł? – powtó­rzył pro­fe­sor. – Skąd ja go znam?

Na progu zja­wił się sani­ta­riusz i oznaj­mił, że wszystko gotowe. Po zdję­ciu pro­wi­zo­rycz­nych opa­trun­ków oka­zało się, że rany nie są ani tak głę­bo­kie, ani tak groźne, jak to okre­ślił lekarz pogo­to­wia. Jedna tylko była wysoce nie­bez­pieczna. Ostrze noża roz­pła­tało mię­sień brzuszny i dość sze­roko żołą­dek. Płuca były nie­na­ru­szone, nato­miast upływ krwi znaczny i dłu­go­trwały był naj­istot­niej­szym nie­bez­pie­czeń­stwem.

– Drugi trup w ciągu jed­nego dnia na tej sali – powie­działa szep­tem jedna z pie­lę­gnia­rek do dok­tora Kol­skiego. – Dla­czego pro­fe­sor sam robi tę ope­ra­cję?

Kol­ski nic nie odpo­wie­dział. Tym­cza­sem pro­fe­sor Wil­czur swymi wiel­kimi, nie­zgrab­nymi rękami ze zdu­mie­wa­jącą wprawą zaszy­wał jedną ranę po dru­giej. Myśl jego jed­nak wciąż pra­co­wała, jakby szu­ka­jąc w pamięci podo­bi­zny tego czło­wieka.

„Jemioł – powta­rzał w myśli. – Cyprian Jemioł… Znam go z całą pew­no­ścią”.

Ope­ra­cja była skoń­czona. Pacjenta zabrano żywego ze stołu. Iskierka życia, która się w nim tliła, rów­nie łatwo mogła zga­snąć, jak i ponow­nie się roz­ża­rzyć. Umiesz­czono go na czwar­tym pię­trze w oddziale nie­pła­cą­cych pacjen­tów, zaś pro­fe­sor Wil­czur musiał wprost z sali ope­ra­cyj­nej udać się do kan­ce­la­rii, gdzie ocze­ki­wał już go komi­sarz poli­cji i sędzia śled­czy.

Wła­dze pod naci­skiem opi­nii publicz­nej musiały grun­tow­nie zba­dać sprawę śmierci Donata. Pro­fe­sor Wil­czur został poin­for­mo­wany, że w aktach znaj­dują się już zezna­nia wszyst­kich waż­niej­szych w grę wcho­dzą­cych osób, a sędzia śled­czy dał mu do zro­zu­mie­nia, że cię­żar oskar­że­nia kie­ruje się ku dok­tor Łucji Kań­skiej, która pod­czas bada­nia nie zaprze­czyła zresztą swo­jej winie. Potwier­dzają to rów­nież zezna­nia pro­fe­sora Dobra­niec­kiego, ten jed­nak winę przy­pi­suje w ogóle nie­po­rząd­kom orga­ni­za­cyj­nym panu­ją­cym w lecz­nicy.

Wiele trudu i argu­men­tów zużyć musiał pro­fe­sor Wil­czur po to, by prze­ko­nać ich, że dok­tor Kań­ska nie ponosi tu żad­nej odpo­wie­dzial­no­ści, że pro­fe­sor Dobra­niecki rów­nież nie może być posta­wiony pod jakim­kol­wiek zarzu­tem. Wszyst­kiemu winno jest nie­po­ro­zu­mie­nie i tylko nie­po­ro­zu­mie­nie. O czy­jej­kol­wiek złej woli nie może tu być mowy, ale nie­po­ro­zu­mie­nia podob­nego typu istot­nie nie mogą zda­rzać się w lecz­nicy i Dobra­niecki ma rację, przy­pi­su­jąc winę śmierci Donata złej orga­ni­za­cji.

– Za orga­ni­za­cję zaś ja tu jestem odpo­wie­dzialny – zakoń­czył pro­fe­sor Wil­czur – i ja jeden jestem wino­wajcą.

– Oczy­wi­ście, panie pro­fe­so­rze – powie­dział sędzia śled­czy, skła­da­jąc papiery do teczki – nie może być tu mowy o jakimś pro­ce­sie kar­nym. Musi pan być jed­nak przy­go­to­wany na ewen­tu­al­ność, że rodzina śp. Leona Donata lub też towa­rzy­stwa ase­ku­ra­cyjne, w któ­rych nie­bosz­czyk był ubez­pie­czony, mogą rościć sobie poważne pre­ten­sje finan­sowe. Radził­bym też panu pro­fe­so­rowi zawczasu poro­zu­mieć się co do tych spraw ze swoim adwo­ka­tem.

– Dzię­kuję panu sędziemu – powie­dział Wil­czur.

Była już godzina dzie­siąta, gdy Wil­czur wyszedł z lecz­nicy. Na dole zoba­czył ocze­ku­jącą nań Łucję. Wzru­szył go jej wygląd. Przez myśl mu prze­szło, że ta biedna dziew­czyna zroz­pa­czona i przy­bita zda­rze­niami, w któ­rych kręgu mimo woli się zna­la­zła, może popeł­nić jakieś sza­leń­stwo.

Uśmiech­nął się i wziął ją pod rękę.

– No, droga pani, wię­cej hartu, wię­cej hartu. Nie można tak się przej­mo­wać. Żaden czło­wiek nie może być abso­lut­nie pewien nie­omyl­no­ści wszyst­kich swo­ich dzia­łań. I żaden lekarz. Stało się, trzeba nad tym ubo­le­wać, trzeba odtąd zdwoić uwagę, ale nie można popa­dać w depre­sję.

Łucja potrzą­snęła głową.

– Nie, panie pro­fe­so­rze. To nie jest depre­sja. To jest roz­pacz na myśl o tym, że pan pro­fe­sor może być istot­nie prze­ko­nany o moim nie­dbal­stwie. Wszyst­kie oko­licz­no­ści skła­dają się prze­ciwko mnie… Tak chcia­ła­bym, by pan pozwo­lił mi się wytłu­ma­czyć…

Wil­czur moc­niej przy­ci­snął jej rękę.

– Ależ, droga panno Łucjo…

– Nie, nie, panie pro­fe­so­rze – prze­rwała mu. – Obiek­tyw­nie rzecz bio­rąc, zasłu­guję na potę­pie­nie i wiem, że nie może pan na­dal korzy­stać z mojej współ­pracy. Nara­żać się na współ­pracę ze mną. Jestem na wszystko przy­go­to­wana. Cho­dzi mi tylko o to, by pan mi uwie­rzył, by pan nie wąt­pił… Moją winą nie jest ani nie­dbal­stwo, ani nawet lek­ko­myśl­ność… Może tylko nad­miar zaufa­nia do dobrej woli i lojal­no­ści… pro­fe­sora Dobra­niec­kiego… Poniosę wszyst­kie kon­se­kwen­cje… Jeżeli mi nawet prawo prak­tyki odbiorą, niech będzie!… Ale niech mi pan uwie­rzy…

– Ależ wie­rzę, wie­rzę, droga pani – zapew­nił Wil­czur. – I może pani być spo­kojna, nikt pani niczego nie odbie­rze, zosta­nie pani po daw­nemu w lecz­nicy i nie zmniej­szy się moje zaufa­nie do pani ani odro­binę.

Szli przez chwilę w mil­cze­niu i Wil­czur ode­zwał się nie­zwy­kłym u niego suro­wym tonem:

– Pani jest młoda, bar­dzo młoda i dla­tego wyba­czę pani i to jedyne praw­dziwe prze­wi­nie­nie, które pani popeł­niła. Które pani popeł­niła teraz… Posta­ram się zapo­mnieć, że mogła pani przez chwilę bodaj wąt­pić o dobrej woli pro­fe­sora Dobra­niec­kiego, o dobrej woli jakie­go­kol­wiek leka­rza. Lekarz może się mylić, ale nie ma takiego na świe­cie, sły­szy pani, nie ma takiego, który by dla jakich­kol­wiek powo­dów mógł dopu­ścić się nara­że­nia na nie­bez­pie­czeń­stwo śmierci pacjenta. To pani jako lekarka powinna zro­zu­mieć… Pani powinna w to wie­rzyć! Z chwilą, gdy się prze­staje w to wie­rzyć – trzeba prze­stać być leka­rzem.

Łucja ode­zwała się tonem wyja­śnie­nia:

– Ja tylko chcia­łam zazna­czyć, panie pro­fe­so­rze, że pro­fe­sor Dobra­niecki…

– Nie mówmy o tym wię­cej – prze­rwał jej sta­now­czo. – Niech panią Bóg broni przed kim­kol­wiek zwie­rzać się z jakichś swo­ich… No, dajmy temu spo­kój. Niech pani patrzy, jaką piękną mamy noc. Ile gwiazd.

Pochy­lił się ku niej z uśmie­chem.

– Lubię jesień. Lubię jesień. A pani?

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: