Przed Burzą. Czas Honoru. Tom 2 - ebook
Przed Burzą. Czas Honoru. Tom 2 - ebook
Rok 1943. W okupowanej Polsce nasila się bezwzględny terror. Jednocześnie napływ świetnie wyszkolonych w Anglii cichociemnych, specjalistów od dywersji i sabotażu, umacnia polskie podziemie.
Przed Burzą opowiada losy czterech spośród nich: egzekutora Bronka Woyciechowskiego, fałszerza dokumentów Janka Markiewicza, oficera wywiadu Michała Konarskiego oraz jego starszego brata Władka, szefa komórki łączności z Londynem. Ich przeciwnikiem jest ambitny szef Gestapo, były as policji kryminalnej Lars Rainer. Walka wywiadów, działania partyzanckie, akcje dywersyjne tworzą okupacyjną codzienność bohaterów.
Powieść jest kontynuacją losów czterech cichociemnych z powieści Cichociemni. Czas Honoru, stanowiąc jednocześnie odrębną całość. Akcja toczy się na tle prawdziwych wydarzeń z przełomowego roku wojny, takich jak masakra na Wołyniu czy powstanie w warszawskim getcie.
Książka autorstwa Jarosława Sokoła – scenarzysty popularnego serialu Czas Honoru, który zyskał ogromną popularność wśród widzów.
Jarosław Sokół
Prozaik i scenarzysta. Autor scenariuszy filmowych i telewizyjnych, opowiadań oraz powieści, m.in. Awiatorzy (Wydawnictwo Zwierciadło).
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8132-306-2 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pustka
Cmentarz Bródnowski był ogromną nekropolią otoczoną wysokim czerwonym murem o łącznej długości przeszło pięciu kilometrów. Kto nie znał dokładnie drogi do konkretnego grobu, łatwo gubił się w labiryncie pomników i okazałych grobowców, błądząc godzinami w poszukiwaniu jednej z ośmiu bram wyjściowych. Niemieccy żandarmi zapuszczali się tu niezwykle rzadko, choć raporty donosicieli jednoznacznie stwierdzały, że miejsce to służy polskiemu podziemiu za ważny ośrodek magazynowy. W niektórych grobowcach mieściły się podobno duże arsenały broni i materiałów wybuchowych, a w innych – nawet kryjówki dla osób poszukiwanych listami gończymi.
Michał kluczył szybko między grobami. Doskonale znał drogę. Chodził nią niemal codziennie przez kilka ostatnich tygodni.
Matka była już na miejscu. Pochylona, porządkowała zmarznięty na kamień grób ojca z taką samą pieczołowitością, z jaką kiedyś dbała o ich wspólne mieszkanie. Objęli się na powitanie.
– Co z Władkiem? – zapytała Maria.
– Bez zmian. Nadal nie chce nikogo widzieć.
– Ciągle się obwinia?
– Trzeba dać mu trochę czasu. Najważniejsze, że wyszedł z tyfusu.
Maria kiwnęła głową. Wcale nie była już pewna, co jest najważniejsze. Przedtem, kiedy ogarniały ją wątpliwości, zawsze odwoływała się do męża, jako do najważniejszej instytucji. Nawet przez ostatnie lata, kiedy zaginął gdzieś na wschodzie, przez cały czas istniał w jej świadomości, pozwalając oprzeć się każdej fali strachu i zwątpienia. Teraz czuła w tym miejscu tylko bolesną wyrwę. Coraz częściej, kiedy nie widzieli tego jej pacjenci ani synowie, poddawała się zwierzęcej rozpaczy. Wyła, gryzła swoją rękę, tłukła czołem o ścianę. No bo co właściwie było najważniejsze? Władek niby przeżył, ale życia pozostało w nim niewiele. Ostatnie spotkanie ze starszym synem w Otwocku zrobiło na niej wstrząsające wrażenie. Zobaczyła jakiegoś obcego brodatego człowieka, który potraktował ją jak wroga. To nie mógł być jej syn Władek.
Wyjęła z siatki trzy świeczki, które udało jej się zdobyć dzięki siostrze Józefie.
– Daj zapałki – powiedziała do Michała.
– Zapałki? Nie mam – odparł Michał, czerwieniąc się z przyzwyczajenia. Ojciec często stosował kiedyś wobec niego podobne sztuczki. Prosił go o zapałki, żeby wykazać, że popala ukradkiem papierosy. Nagle Michał zdał sobie sprawę, że tamten świat skończył się nieodwracalnie, a jego ojciec leżał teraz na Cmentarzu Bródnowskim, pochowany pod fałszywym nazwiskiem „Andrzej Marczewski”. Łzy trysnęły mu gwałtownie z oczu. Nic nie mógł na to poradzić.
Matka objęła go mocno.
– Daj te zapałki – szepnęła.
Po chwili na grobie Czesława Konarskiego zapłonęły trzy świeczki – od jego żony, młodszego syna oraz w imieniu starszego, który nie miał ani dość siły, ani woli życia, żeby przyjść na cmentarz.
Powietrze w Otwocku miało ohydny żelazisty smak. W dodatku za każdym razem, kiedy kapitanowa Malicka otwierała okno, żeby przewietrzyć pokój, do środka wdzierała się wyraźna woń spalenizny. Władek nie potrafił zrozumieć, w jaki sposób to podwarszawskie miasteczko zyskało swoją sławę modnego uzdrowiska. Artyści i mężowie stanu przyjeżdżali tu przed wojną leczyć płuca; spacerowali po parkach wokół licznych pensjonatów, które mieściły się w dużych drewnianych willach. Nawet teraz w styczniu 1943 roku, pół roku po masakrze psychicznie chorych w Zofiówce i masowych egzekucjach w getcie, Otwock wciąż wabił nadzieją cudownego uzdrowienia. Ze swojego łóżka Władek widział w oddali były pensjonat Abrama Gurewicza, który Niemcy zamienili na szpital dla swoich żołnierzy. Na mieście często można było spotkać rekonwalescentów z armii Paulusa, którym udało się w porę opuścić lodowe piekło pod Stalingradem. Kapitanowa Malicka opowiadała o tym z przejęciem, karmiąc Władka obrzydliwą papką, która z powodzeniem mogła konkurować z wiktem na Pawiaku.
– A wczoraj, proszę pana, to dopiero widziałam obrazek. Idzie dwóch – jeden bez ręki, aż po samo ramię mu amputowali; drugi – głowa cała obandażowana, tylko usta mu było widać, poparzony chyba. Dwa ludzkie wraki, wydawałoby się. Ale nie uwierzyłby pan, śmieją się na całą ulicę. Szczęśliwi jak dwa skowronki! Chyba pan rozumie, co to znaczy?
– Nie – mruknął Władek, przełknąwszy z rozsądku kolejną łyżkę. Trajkot gospodyni męczył go jeszcze bardziej niż jedzenie. Chciał znowu zasnąć.
– Przecież to oczywiste! Oni już mają tej wojny dosyć! Tylko patrzeć, jak zaczną się wycofywać. Najpierw z Sowietów, potem z Polski!
– Chciałbym się przespać, pani Malicka.
– Oczywiście. Sen bardzo dobrze panu zrobi. Przewietrzę tu trochę, dla zdrowia.
– Nie! Proszę.
Tym razem udało mu się uniknąć porcji uzdrowiskowego powietrza. Zamknął oczy i natychmiast zasnął.
Władek nie miał zamiaru pozostawać w Otwocku ani dnia dłużej, niż wymagała tego jego rekonwalescencja po tyfusie i pobycie na Pawiaku. Nadal jednak był tak słaby, że kapitanowa Malicka musiała prowadzać go do toalety. Spał, budził się, spał, zjadał kilka łyżek szarej papki i znowu zasypiał. Sen był wyzwoleniem od natrętnych myśli i obrazów. Od twarzy, które ciągle wychodziły z mroku, przerażająco wyostrzone i wielkie. Od strzępów zdań, zapętlonych w jego pamięci. Skrawków wspomnień, kolorowych rozbłysków, dziwacznych kształtów i form. Wszystko to było zupełnie pozbawione sensu. Cały ten śmietnik wirował mu w głowie i nie pozwalał przypomnieć sobie tego, co naprawdę było ważne: twarzy ojca, majora Konarskiego, który zginął, odbijając go z Pawiaka.
O ojcu powiedzieli mu dopiero, kiedy leżał już w Otwocku. Przyszli razem. Nie było to rozsądne, choć z drugiej strony przez pełną lokatorów willę kapitanowej Malickiej, która w dodatku dorabiała sobie reperowaniem pończoch, stale przewijali się jacyś ludzie, więc nie powinno to wzbudzić żadnych podejrzeń.
Matka płakała cicho.
– Niech ci nie przyjdzie do głowy, że to twoja wina – powiedział Michał. – Tata wiedział, co robi.
Władek milczał.
– Dostał pośmiertnie Krzyż Walecznych – ciągnął jego młodszy brat. – Chcesz zobaczyć?
– Zostawcie mnie samego.
Matka podniosła na niego załzawiony wzrok i wybuchła jeszcze silniejszym płaczem. Nie wiedział dlaczego, ale ogarnęła go wściekłość.
– Słyszycie mnie?! Chcę zostać sam!
Został więc sam. Nie odwiedzali go więcej. Mimo wszystko było to zbyt niebezpieczne. W Warszawie wisiały listy gończe ze zdjęciem, jakie zrobiono mu podczas jednego z przesłuchań. Przez większą część dnia spał. Potem, kiedy gorączka ustąpiła zupełnie, okresy na jawie zaczęły wydłużać się coraz bardziej. Leżał więc z rękami na białej pościeli i patrzył na wrony na nagim drzewie i drewniany pensjonat Gurewicza w oddali.
W końcu leżenie stało się nie do wytrzymania. Spuścił nogi na podłogę i usiadł na łóżku. Wstał powoli. Zawirowało mu przed oczami, zaszumiało w uszach, ale utrzymał się na nogach. Zrobił pierwszy krok i oparł się o poręcz krzesła. Na razie szło mu doskonale. Pokrzepiony, ruszył do drzwi. Udało mu się wyjść na korytarz i oprzeć całym ciałem o poręcz schodów. Odpoczął chwilę. W drewnianym domu pani Malickiej, zbudowanym w typowym dla Otwocka stylu letniskowej willi, panowała cisza. Wszyscy lokatorzy byli w pracy. Władek uspokoił oddech i postanowił zaatakować trudniejszą przeszkodę – schody. Na pierwszym stopniu omal nie stracił równowagi i nie runął w dół. Postanowił zmienić taktykę. Usiadł i zaczął zsuwać się w tej pozycji w dół stopień po stopniu. Wreszcie dotarł na parter. Wziął kilka wdechów, chwycił z całej siły poręcz i podniósł się z powrotem do pionu. Przez chwilę chwiał się niepewnie. Czekał go teraz najtrudniejszy odcinek – między poręczą schodów a drzwiami wyjściowymi nie było żadnego oparcia. Pokonanie tej drogi na chwiejnych nogach wydawało się wręcz niemożliwe.
Ostrożnie puścił poręcz. Wysunął prawą nogę do przodu, jakby wchodził na cienki lód. Czuł, że kolana w każdej chwili mogą się pod nim załamać. Zrobił drugi krok. Nadal stał. Co tam stał – chodził! Nagle ogarnęła go szalona radość. Wydało mu się, że wychodzi do walki na ring bokserski, jak dawniej. Poczuł się niezwyciężony. Mógłby się teraz zmierzyć z samym Karlem Hübnerem, z którym tak głupio przegrał kiedyś przez nokaut! Podłoga skrzypiała radośnie pod jego bosymi stopami. Dotarł do drzwi. Nacisnął klamkę i wyszedł na ganek.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------