- promocja
- W empik go
Przed wielką pauzą - ebook
Przed wielką pauzą - ebook
Pierwsza powieść z cyklu Teatr Heroda (kolejne to Opór i Nikt nie woła).
Wszystkie te książki cechuje tak charakterystyczna dla prozy Hena żywość, barwność, humor i zmysłowość. Nie jest to autobiografia, ale odniesienia do własnego życiorysu pisarza są niewątpliwe.
Warszawa. Ostatnie miesiące przed wojną. Gwar kamienicy przy Nalewkach, klatka schodowa pełna mieszkańców, którzy spierają się, czy Niemcy wejdą czy nie. Argumenty racjonalne i te intuicyjne wzajemnie się przeplatają. Ale w gruncie rzeczy większość na koniec dnia myśli, że jakoś się to wszystko ułoży…
Bożek, tuż przed małą maturą, zakochuje się bez pamięci w koleżance, która jednak go nie zauważa, sąsiadka za to zaprasza go do siebie zbyt często. Siostrę Bożka próbują wydać za mąż, a ona i tak kocha innego…
Życie toczy się z dnia na dzień, normalnie; śniadanie, praca, szkoła, sen. Jakby zbliżająca się rzeczywistość miała nigdy nie nadejść…
Można naprawdę się wczuć w te dni ostatnie wolności i spokoju, w Warszawę wesołą, rozhukaną, pełną wigoru i nadziei na przyszłość.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8241-049-5 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Chciał przyrzec, że powie, kiedy usłyszał dobiegający z góry głos kaprala. Wytryskał z długiej, wąskiej rury, gdzieś od jej przeciwległego końca, żeby wynurzyć się nad samym uchem szeroko jak z tuby gramofonowej. Wszystko odwrotnie niż u przeciętnego uczniaka, który ma zwyczaj połykać końcówki. Kapral wyrzucił z siebie najpierw szereg szybkich, zatartych słów, a potem rąbnął powolną i dobitną konkluzję:
– Biegiem naprzód arrrsz!
Bożek zerwał się. Cholerny piach, trzymał jak na powrozie. Dobiegł do wzniesienia, weźmie je, da radę, wszystkiemu da radę. Za długo to trwało, za długo, nogi jak z ołowiu, jak w ciężkim śnie, grzęzną w piachu. Kapral pomyśli, że jestem do niczego. Przez ten piach. Buty jak odważniki. Wszystko ten piach. Bo nie był żołnierzem gorszym od innych. Porucznik Łaski, który obserwował ćwiczenia z daleka, chyba to już spostrzegł.
– Stój! – usłyszał ostry głos kaprala.
Stanął. Nagle mu się wydało, że jest sam na pustej polanie, sam jak zabłąkane drzewo, świetny cel dla nieprzyjacielskiego Strzelca. Spojrzał w bok: mignęły płaty piachu i ciemne kępy wrzosowisk. Z lasu spoglądały lufy nieprzyjacielskich cekaemów. Mieli go na muszce. Już im nie ucieknę.
– Ja? – spytał, odwracając się.
– Tak, wy.
Mały, chudy kapral, o twarzy nabiegłej krwią (ogorzały, myślał Bożek, czy kołnierzyk go uciska?), z trudem wstrzymywał śmiech.
– Do mnie biegiem marsz! – rozkazał.
Biegiem to biegiem, na kalekę nie trafiło. Bożek podbiegł i zasalutował.
– Wy, junak... nazwisko! – świsnął kapral. Już opanował śmiech, głos brzmiał powagą i tylko w zielonych oczach czaiły się iskierki rozbawienia.
– Bergen, melduję posłusznie – odpowiedział Bożek.
– Wy, junak Bergen, pewnie też zbieracie się być oficerem? – spytał kapral, mrużąc oczy i bez tego wąskie jak szpareczki.
Bożek nie odpowiedział. Kapral chwilę się zastanawiał – i wrócił do służbistego tonu.
– Junak Bergen, jaka była komenda?
– Naprzód biegiem marsz.
– Nie, Bergen, kłamiecie jak Cygan na jarmarku. Od lewego skrzydła kolejno naprzód biegiem marsz – taka była komenda! A wy co, na lewym skrzydle jesteście?
– Nie, panie kapralu. Ale melduję posłusznie, że nie dosłyszałem.
– Dlaczego? W ucho dziobnięty? Kto jeszcze nie dosłyszał?
Zgłosił się Mucha i jeszcze dwóch. Kapral wydał komendę:
– Wy, wy czterej – dziesięć razy na d... siad!
Dobra jest, można i tak, wojny nie ma, jest zabawa, Bożek siadał i podnosił się, kapral liczył i życzliwie dogadywał – dobrze, chłopcy, dobrze, a docisnąć mi d... do ziemi, trzy, cztery, ty ty ty, nie oszukuj, bo jak ci śrubę wkręcę, to będziesz bąki puszczał na czerwono, sześć, siedem, nie oszukiwać, jeszcze raz, chłopcy – cześć. Bożek czuł w kolanach nieprzyjemne dygotanie. Obok Blady Mucha skarżył się szeptem, że portki podarły się jak stara... i trzask publicznym słowem, od którego Misiak by osłupiał. Bożek nie czuł żalu do kaprala, niepokoił się tylko, że nie sprostał kolegom, którzy dosłyszeli czy też odgadli zaszyfrowaną komendę, a do niepokoju przyłączyło się rozczarowanie do własnego ciała, nie tak przecież sprawnego, jak się spodziewał. Trzeba poćwiczyć takie przysiady, myślał. Ale po co? Komu to potrzebne? Żeby nie dygotały kolana – odpowiedział sobie i wzrok jego napotkał wzrok kaprala Misiaka.
– Jaka była komenda? – spytał kapral.
– Od lewego skrzydła kolejno naprzód biegiem marsz – odpowiedział Bożek.
Kapral zwrócił się do Muchy:
– Słyszeliście ją?
– Teraz sobie przypominam, że słyszałem – odpowiedział Blady skwapliwie.
W dwuszeregu ryknęli śmiechem. Kapral też się uśmiechnął. Zwrócił się do pozostałych dwóch. Słyszeliście? Słyszałem. Słyszeliście? Tak, oczywiście, słyszałem, tak jest, melduję posłusznie. A wy, Bergen? Zdaje się, że słyszałem – pomyślał Bożek. Tak, słyszałem, teraz odtwarzał sobie wyraźnie wszystkie te strzelające z wąskiej rury sylaby, oczywiście, że chodziło o to, żeby od lewego skrzydła, zresztą należało się domyślić, rzecz podbudowana została teoretycznie, był wykład w klasie, i tylko ja niepotrzebnie wyskoczyłem naprzód, przez tę głupią gorliwość, żeby Bergen był lepszym żołnierzem niż wszyscy inni. Ale jeśli naprawdę słyszałem, to dlaczego przed chwilą powiedziałem, że nie słyszałem, dlaczego pozwoliłem mu rzucać mną o ziemię, dlaczego, do diabła, ustępuję?
– Nie – powiedział. – Melduję posłusznie, że nie słyszałem.
Kapral uśmiechnął się i założył ręce do tyłu. Postawa godna filozofa. Był szczupły jak śledź, ale chyba nie z niedożywienia, rację miał Rzeczucha, kiedy mówił, że kapral chudł z miłości i to najpewniej do ładnistki. Kapral wciąż się uśmiechał do siebie. Tamtym trzem kazał wstąpić do szeregu (to Rajski, zręczny jak małpa gimnastyk, zdążył uformować dwuszereg). Zostałem na scenie sam. Ja i kapral, i czterdziestu widzów. Więc jednak wyróżniony!
– Junak Bergen!
– Tak jest.
– Dwadzieścia razy – kapral wstrzymał oddech, chwilę się zastanawiał, a potem dodał cicho, prawie pieszczotliwie – na d... siad.
Tym razem nie liczył głośno. Stał i przypatrywał się. Gimnastyka. Jak na prawdziwej wojnie. Same bzdury. Będę oficerem. Lewa noga nie nadąża. Buty ciężkie. Chłopcy się śmieją. Mucha ryczy. Lewa do kitu. A tak chciałem być lewoskrzydłowym. Za mało ją trenowałem. Kapral poruszał ustami. Chłopcy zamilkli, tylko Mucha jeszcze rży. Będą brawa! Sam na scenie. D... do ziemi, Bergen, do samej ziemi. Dwadzieścia. Odsapnąć, rola zagrana brawurowo do końca. Horyzont wirował, ziemia dyszała, przed Bożkiem huśtał się życzliwy uśmiech kaprala. Publiczność milcząca.
– Jaka była komenda?
Zna tylko jeden tekst, pomyślał z westchnieniem Bożek, do końca życia będzie grać „ogony”.
– Od lewego skrzydła kolejno biegiem naprzód marsz.
– Dobrze. – Kapral skinął głową. – I wyście to słyszeli.
Tym razem Bożek odpowiedział bez wahania:
– Nie, nie słyszałem.
Pięćdziesiąt razy na d... siad – pomyślał. Sto razy, dwieście. Po wieczne czasy siad, siad, siad. Chłopcy milczeli. Ale teraz był pewny ich poparcia. Nie trzeba oklasków, dziękuję, bronię słusznej sprawy i oni o tym wiedzą. Kapral poruszył ustami – bez uśmiechu. Zdaje się, że jego czerwona twarz lekko pożółkła.
– Junak Bergen, źle skończycie – powiedział.
– Tak jest, panie kapralu.
– Dlatego że wy, junak, jesteście bolszewik i komunista. To u was rodzinne (rzeczywiście, pomyślał ze zdumieniem Bożek, skąd on wie, Maciek komunizuje, trafił chłop jak nigdy), a z was mogliby być ludzie, ale dobry żołnierz musi zapomnieć o rodzinie, nie ma ojca, nie ma matki, jest tylko kapral, psiakrew, i ojczyzna, a kto ojczyzny nie szanuje, dla tego mamy Berezę, a jak się tam, człowieku, dostaniesz, to będziesz zającem skakał między łóżkami, a potem dadzą ci szczoteczkę do zębów i każą ci podłogę wyszorować, dwadzieścia na czterdzieści, matkę własną będziesz przeklinał, że cię na świat wydała, i taką ci śrubę wkręcą, że zakopiesz żelazną łyżkę w błocie, żeby zardzewiała, a potem ją ugryziesz i gangrena gotowa, bo sam będziesz śmierci szukał. Taki los, junak, dla tych, co ojczyznę do upadku chcą doprowadzić, a wy, junak, chcecie być oficerem i straszniście mądrzy, bo łacinę znacie jak ksiądz, a kapral Misiak to dla was cham i prostak, to ja wam mówię, że ten cham ma z was zrobić przyszłego oficera, chlubę armii, i szanujcie wy mnie, szanujcie mnie wszyscy, psia wasza wyfraczona nędza, jak ja was za cztery lata będę musiał szanować! Zrozumiano?
– Tak jest.
– No i co, nie słyszeliście komendy?
– Nie.
Kapral chwilę milczał, potem podszedł do Bożka i wyciągnął rękę w stronę wydmy nad wysokim brzegiem rzeki, na którym porucznik Łaski siedział, wyciągnąwszy do przodu długie lśniące buty i ćmiąc papierosa.
– Widzicie, junak, pana porucznika? Tam, dwa palce na lewo od sosny?
– Tak jest, widzę.
– Ruszycie do niego biegiem i zameldujecie, że nie dosłyszeliście komendy, bo jesteście komunista. I że czekacie na rozkaz.
– Tak jest.
Zmęczył mnie, myślał Bożek, biegnąc. I ja jego. Sytuacja bez wyjścia. Albo się poddać, albo doprowadzić do ostateczności. Za cztery lata będzie musiał Bożka szanować! Ten okrzyk był dramatyczny. Szkoda, że z nim zadarłem. Usiłował sobie przypomnieć, o co poszło, jak to się zaczęło, na próżno, wszystko już się zdążyło oddalić, pozostała tylko świadomość gwałtownego konfliktu – z człowiekiem, którego po swojemu lubił i któremu chciał się podporządkować. Wysokie buty porucznika były coraz bliżej, już się wyprostowały, już stały rozchylone pod kątem 45° przewidzianym w regulaminie. Bożek zatrzymał się i zasalutował. Porucznik przyłożył dwa palce do daszka, zrobił to w sposób tak dostojny, uroczysty, że wszystko nagle wydało się grą, jakimś wielkim udawaniem, to przecież możliwe, że kapral się bawił i porucznik się bawił, jak zabawa, to zabawa i nie należy jej psuć.
– Panie poruczniku – wyrzucał z siebie Bożek meldunek z zabójczą powagą, od której pierwsze rzędy powinny się zataczać ze śmiechu – junak Bergen melduje, że nie dosłyszał komendy, bo jest komunista, i czeka na rozkazy.
Porucznik Łaski się nie roześmiał. Z jego twarzą zaczęło się dziać coś niedobrego, od sztywnego kołnierzyka narastała purpura. Już objęła policzki, opłynęła wodniste oczy i rozlała się na czole. Boże, co ja narobiłem! – przemknęło przez myśl w tej samej chwili, kiedy podniósł się wrzask. Wszystko znajome! Bereza, komunizm, szczoteczka do zębów, rodzina, dyscyplina, gangrena, rozkład moralny, miazmaty, sztandary. To pomyłka! – chciał krzyczeć Bożek. – Dajcie mi sztandar, zobaczycie, że to pomyłka, poniosę go sam jeden poprzez nieprzyjacielski ogień!
– Odmaszerować!
W tył zwrot przez lewe ramię. Chciał wybijać mocno krok, dziarsko jak na defiladzie, bo czuł na plecach ostrze wzroku porucznika, ale krok był coraz krótszy, ten łajdacki piach, ach, może na wojnie nie będzie piachu, nie zgadzam się na wojnę z piachem. Porucznik ma mnie za ofermę. Z tamtej strony czekał kapral, w milczeniu, z rękami założonymi do tyłu. Musiał wszystko słyszeć, bo kiedy Bożek podszedł, nie rozpytywał się o nic, tylko cicho rozkazał:
– Do szeregu.
Rozsunęli się ze szmerem i pochrząkiwaniem. Aprobowali czy mieli za złe? Wrzask porucznika strącił Bożka z piedestału i przydeptał. Był teraz żałosny, wypaćkany tym krzykiem jak żabim skrzekiem. On jeden! Dotknął ramienia Muchy, Blady syknął: uważaj. Kapral Misiak mówił o walce na bagnety. Bierzesz, bracie, karabin i od biodra, całym ciałem, wbijasz tamtemu niżej pępka; wbiłeś i teraz przekręcasz bagnet, pół obrotu w prawo, żeby mu się kiszki nawinęły jak makaron, niech się nie męczy, tylko od razu do Abrahama na przekąskę, a wtedy wyciągasz bagnet energicznym ruchem prawego ramienia, otrząsasz ostrze z makaronu, soczek spływa, a ty się bierzesz do następnego. – Uważaj – syknął znowu Blady, kiedy Bożek go szturchnął, więc dalej nie było wiadomo, czy Mucha pochwalał jego solowy występ, czy miał za złe, czy Bożek był jednym z nich, czy też ten bunt, niezrozumiały i nieoczekiwany, odsunął go na bok. Marzył o rehabilitacji, o sposobności do czynu, którym by mógł wrócić między kolegów.
Pokazywali teraz na wyrywki, jak się dźga nieprzyjaciela. Najpierw pchnął rudy Rajski, pokazowo, jako pierwszy gimnastyk w klasie, pierwszy harcerz, pierwszy pomocnik pana kaprala, potem karabin wziął Syski, pchnął trochę niezgrabnie, jak na pilnego czytelnika filozofów przystało, następnie Goldman. Po Goldmanie miał dźgać Harapko, ciemnowłosy, niedźwiedziowaty chłopiec z krostami na czole. Mucha dał Bożkowi kuksańca: zobaczysz, będzie kino.
Harapko wyszedł z szeregu, trzy kroki do przodu – i złożył meldunek. Rajski podał mu karabin. Ale Harapko nie wyciągnął ręki po broń.
– Trzymaj – warknął Rajski. Harapko ani drgnął.
– Zabierz to – odezwał się.
– Coś ty?
– Zabierz, ja tego do ręki nie wezmę.
Rajski próbował mu wcisnąć karabin do dłoni, Harapko nie wziął i broń padła na ziemię, piasek sypnął się na zamek i na lufę, będzie czyszczenie i dwadzieścia razy na d... siad. Rajski schylił się błyskawicznie i sięgnął po karabin, ale nie zdążył podnieść, kapral już był na miejscu i ciął wrzaskiem:
– Junak! To tak się karabin szanuje?!
Karabin polskiej piechoty systemu mauzer, junak, czterotaktowy, odtylcowy, pięciostrzałowy, powtarzalny, kaliber lufy... Chłopcy tym razem nie zostali obojętni, zaczęli wołać z szeregu, dyscyplinę diabli wzięli, kapral słuchał zdumiony, co, co, co takiego – i nagle zrozumiał. Baptysta! – No to co? – krzyknął. Nie wolno tknąć karabinu, krzyczano, religia zabrania. Jak na przykład Żydowi wieprzowiny. Nie wolno. Harapko karabinu nie tknie.
– Toś ty nie Polak, Harapko? – zapytał kapral, zakładając dłonie za pas.
– Polak, panie kapralu.
– A ja wątpię, junak, absolutnie wątpię. – Pokazał im, tym gimnazjalnym wypierdkom, że umie się elegancko wyrażać. – Bo co się z Polską stanie, odpowiedzcie mi, junak, na ewentualne pytanie, co będzie z Polską, jak będzie miała takich obywateli jak wy, Harapko?
Harapko zakręcił się w miejscu. Chrząknął:
– Takich jest niewielu.
– Nie – powiedział kapral – ja ci powiem, co się stanie. Przepadnie nasza Polska. Rozdziobią nas kruki, wrony przy takich obrońcach. Jeden kapral Misiak Polski nie uratuje. Wszystko na głupiego Misiaka, tak, panowie akademicy? Niech strzela i krwawi, a my będziemy uczeni i religijni, tak, panie święty?
Harapko mruknął:
– Bóg...
– Co Bóg?
– Bóg Polskę obroni.
Kapral stuknął się palcem w czoło.
– Wy, Harapko, na Boga tej roboty nie zwalajcie. Un i bez was ma czego się pocić. – Nagle wrzasnął: – Junak Harapko!
– Tak jest.
– A przysiadów na tyłki wasza religia wam nie zabrania?
– Nie, panie kapralu.
– To pobiegniecie tam pod drzewo i będziecie ćwiczyć na d... siad, aż wam nogi spuchną. Jasne?
– Tak jest, panie kapralu.
– Wykonać.
Pod drzewem Harapko robił rytmicznie przysiady. Wykonywał je solidnie, nie oszukiwał, chociaż się też nie śpieszył.
– A wy, Bergen, nie jesteście żaden baptysta?
– Nie.
– No to uważajcie. Tam jest nieprzyjaciel, idzie na was, żeby wam dołożyć, pokażcie, jak z nim polski żołnierz powinien się załatwić.
– Chwycę karabin za kolbę, panie kapralu, i od biodra z wypadem do przodu jak mu dosunę!...
– Dobrze, już ma za swoje; a teraz co?
– Teraz pół obrotu, żeby mu się...
– No co, co?
– Żeby kiszki, panie kapralu, a teraz wyciągam bagnet z tym tego makaronem i już go nic nie uratuje.
– Dobrze, Bergen, dobrze, aż wam się oczy do zabijania zapaliły, pewnieście sobie wyobrazili, łobuzie, że tam wasz kapral stoi, co?
– Nie, panie kapralu, ja Hitlera widziałem. – Kapral roześmiał się.
– Hitlera, Hitlera, un, jakby do czego przyszło, to jest mój – powiedział. – A w ogóle to wodzowie na bagnety nie chodzą.
Zbliżały się długie cholewy. Kapral podskoczył w miejscu i stuknąwszy obcasami, zameldował. Porucznik Łaski pozdrowił ich: „Czołem, junacy!”. Odpowiedzieli, skandując: „Czo-łem-pa-nie-po-rucz-ni-ku!”. Potem szli czwórkami przez bielański las, aż wyszli na szosę do siedemnastki. Bożek słyszał, jak kapral mówił do porucznika:
– Będzie z nich wojsko, panie poruczniku, będzie pierwszorzędne wojsko, kląć mnie będą do trzeciego pokolenia, ale wojsko będzie, pierwszorzędne wojsko.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------