- W empik go
Przekleństwo Płynnego Złota - ebook
Przekleństwo Płynnego Złota - ebook
Początek XIX wieku, Europa targana Wojnami Napoleońskimi. Niespokojny czas, niespokojni ludzie. W ziemiańskiej rodzinie urodziło się kolejne dziecko. Lata trzydzieste XIX wieku. Sąd Okręgowy Republiki Teksasu nadał 2000 hektarów ziemi panu Dębickiemu. Lata siedemdziesiąte XX wieku. Operacja „Torf” — zebranie kierownictwa w Pionie „Y” Polskiej Służby Bezpieczeństwa. Współcześnie — LOT 001 do Chicago. Maciej poprawił teczkę z dokumentami i próbował zasnąć. Jutro czekał go ciężki dzień.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8221-495-6 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Początek XIX wieku, Europa targana Wojnami Napoleońskimi. Niespokojny czas, niespokojni ludzie. Prawie w centrum Europy na ziemiach polskich, pod rządami Rosjan, w pewnej ziemiańskiej rodzinie w kwietniu 1807 roku nastąpiło radosne wydarzenie. Urodziło się kolejne dziecko — chłopiec.
Nadaję Ci imiona Ludwik, Napoleon — powiedział ojciec na chrzcie kilka dni później.
26 Maja 1831 roku — młody żołnierz wraz z innymi ze swojego oddziału otrzymał rozkaz ataku na dobrze wyćwiczony i zaprawiony w bojach pułk wojska rosyjskiego pod Ostrołęką.
Lata trzydzieste XIX wieku — kontynent północnoamerykański. Sąd Okręgowy Republiki Teksasu nadał 2000 hektarów ziemi — za wybitne zasługi — panu Dębickiemu.
Lata siedemdziesiąte XX wieku — zebranie kierownictwa w Pionie „Y” Polskiej Służby Bezpieczeństwa.
— Należy przejąć wszystkie dokumenty będące w posiadaniu Rowickiego — poinformował szef — pułkownik Grzegorz Ślusar.
Współcześnie — LOT 001 do Chicago — Maciej Plewko — geolog.
— To możliwe — zamyślił się. To naprawdę możliwe. Moja firma uwikłana w coś takiego!
Poprawił teczkę z dokumentami i próbował zasnąć — jutro czekał go ciężki dzień — spotkanie z Prezesem Donowanem.Rozdział I
Moja historia zaczyna się na początku lat 90. Ale wszystko miało swój początek znacznie wcześniej. Wtedy nie miałem o tym pojęcia.
Koniec roku 1991 — pogrzeb mojego dziadka Tadeusza Rowickiego wziętego prawnika — nie byłoby w tym nic dziwnego. Ludzie rodzą się i umierają. Dla mnie jednak dziadek był osobą wyjątkową. Nie tylko najbliższą rodziną, ale również przewodnikiem. Dzięki Niemu jestem, kim jestem.
Kilka dni później, kiedy wróciłem do domu dziadka znanego z dzieciństwa, robiłem porządki w pracowni. Przeglądając Jego rzeczy myślami byłem gdzie indziej — tutaj obok, w kuchni, gdzie moja mama Anna z babcią Heleną piekły wspaniałe ciasta. Ten zapach i wspomnienie lat wczesnego dzieciństwa były zarezerwowane tylko dla tego domu. Już nigdzie i nigdy tak nie będzie…
W stosie starych teczek znalazłem moje imię. Ciekawość wzięła górę i otworzyłem jedną z nich opasłą i zakurzoną.
— Maćku — napisał pierwszej kartce — tu są wszystkie dokumenty, jakie udało mi się zgromadzić. Tylko ty możesz to rozwikłać. Przejrzyj je dokładnie i podejmij decyzję czy chcesz się tym zająć.
Podrapałem się po głowie i pomyślałem, cóż tam było intrygującego, że nigdy o nich nie wspomniał. Był bardzo dokładny, wręcz pedantyczny — nie tylko w pracy, ale również w życiu prywatnym. Nawet przy otwarciu testamentu, wszystko dokładnie zaplanowane i przemyślane. A tu zagadka? Nie wierzyłem, że dziadek zapomniał o tych teczkach. Po prostu je ukrył. Tylko, dlaczego prosił mnie o wyjaśnienie dopiero po własnej śmierci. Dlaczego nic wcześniej nie powiedział? Musiałem je przejrzeć, ale nie tutaj i nie w tej chwili. Nie miałem czasu. Było ich zbyt dużo.
Takie myśli plątały mi się po głowie. Nie zastanawiałem się dłużej popakowałem wszystkie papierzyska do torby, zamknąłem pokój potem mieszkanie dziadka i umknąłem do siebie na Lwowską. Malutkie mieszkanko, może niezbyt wygodne, ale miałem niedaleko na uczelnię i nadzieję, że niedługo nie będę w nim sam. W następnym roku kończyłem politechnikę. Już teraz szukałem ciekawej pracy związanej z geologią — moim wykształceniem i pasją. To naprawdę wyjątkowa dziedzina nauki. Na studiach bywało trudno, ale dzięki ciekawości i wsparciu dziadków dawałem sobie radę.
Przyszedłem do domu, odświeżyłem się i pobiegłem na spotkanie z Agatą, moją narzeczoną, którą poznałem na schodach ruchomych. Rozpromieniłem się. Były takie schody, wiozące ludzi z trasy W-Z na Plac Zamkowy. Miały dość długi rozbieg i olbrzymie szczeliny. Wszystko huczało, wiecznie unosił się kurz. Już nie pamiętam, dlaczego tam się znalazłem. Dość, że usłyszałem dziwny zgrzyt, zobaczyłem dziewczynę i… złapałem ją w ostatniej chwili, ale szpilki diabli wzięli. W ten sposób zaczęła się nasza znajomość. Śmialiśmy się czasem, że dzięki radzieckim ludziom pracy jesteśmy razem. Szybko dotarłem do „Rotundy” i wspólnie załatwialiśmy zakupy, prezenty.
Wtedy nie było to takie łatwe jak dziś, niektóre ciekawsze rzeczy należało po prostu zdobyć. W takim kraju przecież żyliśmy. Rodził się wolny rynek. Przez kilka dni z rzędu biegaliśmy po sklepach i kupowaliśmy różności. Potem były Święta Bożego Narodzenia, szalony Sylwester w Zakopanem na nartach i powrót do nauki przed ostatnią sesją egzaminacyjną. Bardzo ważnej, bo dawała mi prawo do obrony pracy magisterskiej. Dni i tygodnie mijały. Teczki zbierały kurz. Zapomniałem o dziwnym zapisie mojego dziadka. Wszystko leżało w mojej szafie, a ja byłem zajęty aktualnym życiem.
Mieszkałem w tym mieście, tu się urodziłem, tutaj wychowałem i dorosłem, ale ciągle byłem sam. Miałem nadzieję, że niedługo. Postanowiliśmy z Agatą, że po obronie mojej pracy na uczelni, pobierzemy się. Mieliśmy mieszkanie, a pracować miałem w biurze „Petrozu”. Tam odbyłem praktyki. Po podjęciu stałego zajęcia miałem zajmować się poszukiwaniem ropy naftowej i gazu ziemnego na terenach Podkarpacia, a potem na Morzu Bałtyckim, czyli w Polsce. Sześć miesięcy później byłem absolwentem, potem ślub i podróż na południe Europy nad ciepłe, piękne Morze Czarne. Utkwiła nam na zawsze w pamięci, nie tylko ze względu na przepiękne krajobrazy, słońce, które muskało nas swymi ciepłymi promieniami. I nie na ludzi o innej kulturze, ale przede wszystkim, że byliśmy dwoma parami oczu, a jednym spojrzeniem. Wspomnienia.
Nagle zupełnie niespodziewanie wypłynęły dokumenty dziadka i to gdzie? W mojej pracy.
Latem 1992 roku wezwano mnie do dyrektora filii — Jerzego Andrzejczyka. Siedząc przed gabinetem, patrzyłem na kręcących się wokół ludzi, myślałem, dlaczego zostałem wezwany na rozmowę do dyrektora, którego widywałem, ale nigdy dotychczas z nim nie rozmawiałem. Od paru lat był szefem placówki. Miał duże doświadczenie odpowiednią prezencję — dość wysoki, a teraz ogorzały po… Wywołano mnie.
— Jak się czuje nasz nowy dobrze rokujący pracownik?
— Z tym dobrze rokującym to trochę na wyrost.
— Niech nie będzie pan taki skromny.
— Jest pan przecież wnukiem słynnego historyka Tadeusza Rowickiego.
— Mój dziadek nie był historykiem tylko interesował się historią, a właściwie to niewielkim jej wycinkiem — zaprotestowałem. — Był z wykształcenia prawnikiem.
— Przecież ustalił nowe fakty z Powstania Listopadowego, prawda?
— Tak. Przez przypadek, natrafił na nie poszukując korzeni naszej rodziny.
— Taaak, jednak skromny. Przypadek. I jakie dobre wyniki na uczelni, to też oczywiście przypadek — dodał od niechcenia.
— Nie. Nauka wymagała dużego wysiłku i nakładu pracy — stwierdziłem poważnie. — Mam nadzieję, że szybko zdobędę doświadczenie i będę wartościowym pracownikiem.
— Ja też. A nie zostały jeszcze jakieś niepublikowane dokumenty po Tadeuszu Rowickim? Chętnie pomogę w ich wydaniu, czy rozpropagowaniu.
— Nie — lekko podniosłem głos. Nie podobał mi się kierunek oraz fakt, że Andrzejczyk tak bardzo interesował się pracami dziadka. Po chwili dodałem — wszystkie materiały zostały opublikowane w postaci książki. Do tego obligował mnie zresztą testament.
— No cóż, szkoda. Żegnam. — Na jego nieprzeniknionej twarzy nie drgnął żaden mięsień.
Wyszedłem lekko skołowany. Dopiero po chwili skojarzyłem fakt posiadania pewnych dokumentów, które leżały w naszym mieszkaniu. Miałem wrócić i powiedzieć dyrektorowi, ale zdążyłem dotrzeć do mojego biurka. A tam czekała informacja o wyjeździe na wstępne poszukiwania gazu do Wielkopolski. Rzuciłem wszystko i rozpocząłem przygotowania. Potrzebne rzeczy spakowałem do teczki i wziąłem mapy interesującego mnie regionu. Delegacja była niedługa, jakiś tydzień spędzony w terenie, a potem żmudne i długotrwałe opracowywanie wyników w biurze. Zadzwoniłem do Agaty informując o moim wyjeździe. Nie była zadowolona.
Niby wszystko było jak dawniej, tylko w środku narastał dziwny niepokój, nie potrafiłem go sprecyzować, ale był irracjonalny. Roześmiałem się w duchu i potrząsnąwszy głową zabrałem się do dalszej pracy. A miałem jej niemało. W następnym tygodniu nie było mnie w biurze. Dokumenty zostawiłem odpowiednio posegregowane, żeby pracownicy, którzy potrzebowaliby aktualnych opracowań bez problemu je znaleźli. Zresztą porządek miałem we krwi, został po przodkach. A zwłaszcza po dziadku. Dziadek — słowo, które rosło w gardle ilekroć chciałem je wypowiedzieć. Zostały po nim jedynie zapisane kartki. Pokręciłem w zamyśleniu głową. Wszyscy wiedzieli o tajemniczych dokumentach, tylko nie ja. O co w tym wszystkim chodziło? Westchnąłem głęboko.
Dopiero potem, po krzątaninie uświadomiłem sobie, że nie powiedziałem mojej ukochanej o dziwnym zainteresowaniu dyrektora moim dziadkiem i jego dokumentami.
Po pracy wróciłem spokojnie do domu, tym razem nie tak późno. W progu przytuliłem moją Agatkę i długo trzymałem w ramionach. Po obiedzie spakowałem się. Byłem zachwycony — nowa praca, nowe zadania. Zresztą każde nowe wyzwanie wzbudzało na początku euforię, później różnie bywało, z czasem euforia zostaje zastąpiona rutyną. Prawdę mówiąc, nie wiadomo, co było lepsze. Uważałem, że wszystko można osiągnąć dzięki ciężkiej pracy, co wpajano mi przez lata. Przesłaniało to czasem inne ważne sprawy, ale byłem młody i niedoświadczony.
Po kolacji, rozmawiałem z żoną o minionym dniu i co będzie robić w następnym tygodniu, kiedy wyruszę w teren. W trakcie rozmowy wspomniałem o dziwnych wydarzeniach w pracy.
— Wiesz, dzisiaj zainteresował się mną dyrektor Andrzejczyk.
— Tak. W pierwszym miesiącu pracy? Czyli twoje zaangażowanie zostało zauważone?
— Niby tak, ale mam inne wrażenie, dopytywał się o Tadeusza, dokumenty, jakieś nowe fakty.
— No i co powiedziałeś?
— Że wszystko, co miało jakąkolwiek wartość, zostało już skatalogowane i wydane.
— Czyli masz z głowy.
— Nie do końca. Pamiętasz w zeszłym roku, po pogrzebie i odczytaniu testamentu, wybrałem się do domu dziadka. Sprawdzałem czy wszystko zostało przekazane wydawcy.
— Tak, wspominałeś o tym, ale zaraz potem tyle się działo. Nie pamiętam, co wtedy mówiłeś. Możesz powtórzyć?
— Widzisz mam jeszcze jakieś papiery. Wtedy bardzo się śpieszyłem, wrzuciłem je do torby i naszej szafy, najwyżej jak się dało.
— No to, co? Jeszcze inne opracowania i tyle — powiedziała wzruszając ramionami.
— Nie. Tam było tylko moje imię i żadnej wzmianki w testamencie czy skorowidzu.
— Ciekawe. Wiesz, co? Przejrzę dokumenty, kiedy będziesz w delegacji. Będę miała zajęcie na długie, smutne wieczory, kiedy ciebie nie będzie. Nie zaprzątaj sobie tym głowy. Zostaw je gdzieś na wierzchu, żebym nie szukała ich Bóg wie gdzie. Umowa stoi?
— Okej — przytuliłem ją. — Wyjmę z szafy i położę na biurku.
Kilkanaście godzin później wyjechałem na pierwszy, ważny wyjazd służbowy. Byłem bardzo lekkomyślny, że zgodziłem się, na przeglądanie papierów przez Agatę. Tylko skąd miałem o tym wiedzieć. Nie zaglądałem do nich. Moja pierwsza delegacja miała upłynąć na jeżdżeniu specjalną terenową ciężarówką, wyposażoną w urządzenie do odbioru mikro–drgań w skorupie ziemskiej nawet z głębokości kilku kilometrów. Niestety okazało się, że już pierwszego dnia trzeba było powtarzać pomiary, bo na skutek budowy w pobliżu trasy szybkiego ruchu powstawały liczne zakłócenia. Powtórzenie wszystkich czynności nie mogło odbyć się następnego dnia, tylko nocą, kiedy robotnicy przerywali pracę i ruch kołowy był mniejszy, więc i wyniki były obarczone mniejszym błędem. Okazało się, że pierwsze dni badań zaplanowano blisko owej budowy. Pracowaliśmy po nocach, a później robiliśmy wstępne opracowywanie wyników. Pomiary wykonywane po zmroku wymagały więcej czasu i zabierały siły tak potrzebne następnego dnia. Mieliśmy nadzieję, że szybko się z tym uporamy i niedługo skończy się nocne łazikowanie wokół ciężkiego sprzętu i uważanie na światłowody, którymi połączono wszystkie elementy elektroniczne. A było ich sporo.
Drugiego dnia pracy, starszy pracownik Tomek, stwierdził:
— Myślałem, że dużo trudniej będzie z tobą pracować.
— A dlaczego? Jesteś bardziej doświadczony, a ja chcę się szybko wszystkiego nauczyć. Ot i tyle.
— No nie. Przedstawiono ciebie, jako młodego, ale bardzo zadufanego w sobie człowieka, z którym będzie się bardzo ciężko pracowało… — i po chwili jeszcze — ale jestem miło zaskoczony. Współpracuje nam się naprawdę dobrze.
— No pewnie — uśmiechnąłem się do niego. — Wystarczy spojrzeć jak wyglądamy: nieogoleni, zapuszczeni i utytłani w glinie po pas.
— Za to ile frajdy. Nie pamiętam, kiedy taplałem się w błocie i w piachu. Ty to, co innego, dopiero, co z piaskownicy wylazłeś.
— Tak, tak — odgryzłem się. — Ale mnie wąs zdążył się sypnąć, a tobie posiwieć.
Żartując, pracowaliśmy w jednym z czterech wozów pomiarowych. Brygada składała się z pięciu samochodów: jeden generujący fale sejsmiczne, a cztery odbierające. Niby nic, ale wszystko w trudnym terenie, no i czułe rejestratory będące w każdym z czterech wozów pomiarowych trzeba było odnieść na odpowiednią odległość od pojazdu, potem połączyć w jedną całość do specjalistycznego komputera w samochodzie. A wszystko oczywiście światłowodami, które zapewniały szybki transfer danych.
W pojeździe urzędowało nas dwóch — to znaczy Tomek i ja, — ale musieliśmy jeszcze dojechać na miejsce. On siedział za kierownicą, okazało się, że był niezłym kierowcą terenowym. Później z dużą dokładnością i w odpowiednich punktach, musieliśmy rozmieścić urządzenia rejestrujące, które nie dość, że były czułe i „kapryśne”, to jeszcze ciężkie. Wszystkie pojazdy brygady miały oczywiście łączność radiową.
Wtedy nie było jeszcze rozpowszechnionych telefonów komórkowych, zresztą i tak, radio lepiej sprawdzało się w takich warunkach. Praca była, nie tylko odpowiedzialna i wymagająca dokładności, ale do tego jeszcze ciężka. Widziałem po moim ubraniu, a właściwie wadze. Ale wyniki naszej pracy wzbudzały zdumienie laików. Raptem po kilku godzinach zaczęła powstawać trójwymiarowa mapa sięgająca w głąb ziemi. Projekcję robiono po to, aby wybrać miejsce pod odwiert, który kosztuje majątek. Jeden kilometr w głąb, to koszt około miliona złotych. Niewątpliwie, dlatego inwestowano w takie brygady, które wstępnie wytypują rejony gazo– i roponośne. Dzięki ruchomej, lotnej grupie, badało się znaczny obszar. Pozwalało to zminimalizować koszty odwiertów. Był jeszcze jeden warunek — ludzie. Muszą oni dokładnie wykonać prace pomiarowe, a potem doświadczony pracownik — geolog — prace analityczne, bardzo żmudne i czasem wymagające dodatkowych badań lotnej grupy. Takiej jak my, w terenie. W sumie bardzo ciekawa robota.
Tego dnia pracowaliśmy do późnego popołudnia, ale nie musieliśmy powtarzać pomiarów w nocy. Wyrwałem się do pobliskiego miasteczka i po kilkudziesięciu minutach oczekiwania na połączenie telefoniczne dodzwoniłem się do domu.
— Halo Agatka! Halo! To ja, Maciek! Czy jeszcze mnie pamiętasz?
— Tak — mruknęła zmęczonym głosem.
— Czy przypadkiem nie chcesz nadrobić wszystkich zaległości w czytaniu?
— Nie, ale mamy duży problem.
— Co takiego?
— No cóż…. Muszę powiedzieć. Kiedy byłam w pracy, to zrujnowali i zdewastowali mieszkanie. Wiesz, że wracam dość wcześnie, bo około czternastej. Dzisiaj było podobnie. Tylko samo wejście dużo łatwiejsze. W domu nie było drzwi. Zniszczyli wszystkie meble, sprzęty. Książki porozrzucane. Wszystko wyrzucone. Jednym słowem cały dom postawiony na głowie.
— Wszystko z tobą w porządku. Nic ci nie jest.
— Mnie nie. Jestem sama i boję się, co przyniesie wieczór i dzisiejsza noc. Naprawdę się boję. Nie żartuję.
— Najważniejsze, że tobie nic się nie stało. Reszta jest mało istotna. Kocham cię, a wszystko inne da się odtworzyć. Idź do rodziców. Poproś ojca o ślusarza i wstawcie drzwi. Przenocuj u nich. Postaram się wrócić jutro, co prawda późnym wieczorem, ale jutro, zamiast w sobotę. Nie martw się. Damy sobie radę.
— Ale..?
— Nie ma żadnego, „ale”! Zrób tak jak mówię. Nie przejmuj się. Nic więcej nie rób tylko wstawcie drzwi, żeby nie wynieśli wszystkich innych sprzętów, które nam jeszcze zostały. Posprzątamy w sobotę. A teraz uszy do góry.
— No dobrze już, dobrze. Zrobię tak jak mówisz. Ale jestem okropnie zdenerwowana. Zdarzyło mi się coś takiego po raz pierwszy w życiu. Nie mam doświadczenia w takich sprawach.
— I lepiej, żebyś nie miała.
— Uważaj na siebie, kiedy będziesz wracał.
— Nie martw się, wszystko będzie dobrze. Pamiętaj, że cię kocham.
— Ja ciebie też — usłyszałem jeszcze i połączenie się urwało.
Zgnębiony wracałem do samochodu i Tomka, który siedział sam, opracowując wyniki dzisiejszych pomiarów. Niestety nie było zastępstwa, byłem jeszcze zbyt młodym pracownikiem, żeby prosić kogoś o zwolnienie. Musiałem zostać. Nie mogłem ponownie skontaktować się z Agatą. Miałem nadzieję, że przenocuje u swoich rodziców i nie będzie narażona na dodatkowy stres. Martwiłem się o nasze mieszkanie, jak wygląda i czy da się je szybko doprowadzić do stanu używalności.
Nagle ogarnęła mnie złość, na ludzi, na włamywaczy, którzy zniszczyli nam dom. Wyobrażałem sobie, co bym zrobił, gdybym ich złapał, albo, chociaż spotkał. Nie wiedziałem, że będę miał taką możliwość i to o wiele szybciej niż mogłem przypuszczać. Rozmyślając dowlokłem się do miejsca pracy, czyli obecnie samochodu w szczerym polu. Wszedłem do środka i musiałem nieźle wyglądać skoro Tomek od razu zapytał.
— A ty, co? Żonę na zdradzie przyłapałeś. Wyglądasz jakbyś dokładnie to zrobił. Opowiadaj, co się stało.
— Nie, to nie to… — burknąłem. I w miarę spokojnym głosem, opowiedziałem mu wszystko, co się zdarzyło w Warszawie.
— Masz spory problem.
Tomek zamilkł i każdy z nas pogrążył się we własnych myślach, a chwilę potem w pracy. Tym razem poszło szybko. Opisy, opracowania, tylko tematu do rozmowy jakoś nie było. Położyliśmy się spać, gdy było już dobrze po północy. Następny dzień zaczął się bardzo wcześnie, przed szóstą rano. Ciężko pracowaliśmy do południa. Porobiliśmy wszystkie pomiary i można było znieść sprzęt do samochodu. Uczyniliśmy to z wielką radością. Potem pozostało przetworzenie danych na komputerze, wysyłanie i zrobienie kopii zapasowych. To mogło się odbywać beze mnie. Szybko się spakowałem i popędziłem do pociągu, aby dostać się do Warszawy. Do domu.
Złapałem popołudniowy ekspres i około jedenastej wieczorem byłem pod domem. Idąc bałem się, co zastanę. Z ciężkim sercem wchodziłem na nasze piętro. Dochodziłem do mieszkania, a moja złość, która od wczoraj aż kipiała, jakoś się ulotniła i pozostał tylko niepokój o Agatę. Jak to wszystko zniosła? Jak spędziła noc? Te wszystkie myśli przeleciały mi szybko przez głowę, zanim doszedłem do drzwi. Byłem u siebie, wyciągnąłem klucze, spojrzałem — no tak, wszystkie zamki są nowe, przecież drzwi zostały wymienione. Niby człowiek, pomyślał o wszystkim, ale o czymś tak oczywistym zapominał. No cóż, skoro byłem, pomyślałem warto zadzwonić, może ktoś tutaj był. Tak zrobiłem. Usłyszałem szuranie, jakieś odsuwanie, przestawianie i chrobot zamków. Drzwi się uchylają, ale niewiele. Szczelina, tylko jedno oko widziałem. Za to łańcuch wyjątkowo solidny. Chwila ciszy i usłyszałem radosny pisk. Oczywiście Agaty.
— Super. Wróciłeś. Myślałam, że będziesz jutro wieczorem, albo późno w nocy.
— Udało mi się wcześniej urwać — powiedziałem jeszcze trochę zdyszany. — Bardzo się niepokoiłem. Chciałem wrócić jak najszybciej.
— Super, super…
— Może wreszcie wpuścisz mnie do domu.
— Tak. Tak. Wchodź proszę. Ale ze mnie gapa.
— Otwieraj podwoje, bo mi ręce omdlały od niesienia olbrzymich zakupów. Dzisiaj urządzimy sobie piknik jak w schronisku — mrugnąłem znacząco.
— Miałaś być sama przez całą noc?
— Nie. Po jedenastej powinien przyjść tata.
— Więc nie warto go fatygować — stwierdziłem. — Skoro jestem. Zadzwoń do niego proszę i podziękuj.
Agata przeszła do pokoju, zadzwoniła do ojca, a ja popatrzyłem na nasze przytulne gniazdko, jakim było jeszcze niedawno. Teraz wszystko poniszczone, tapety pozrywane, nawet łóżko rozbite. Wyglądało na to, jakby ktoś czegoś szukał, a nie był to zwykły rabunek. Słyszałem Agatę rozmawiającą z ojcem, dziękowała za opiekę i pomoc. Odłożyła słuchawkę i podeszła do mnie. Pogłaskałem ją po włosach, wziąłem za dłonie. Za chwilę z ufnością wtuliła się we mnie.
— Wiesz, właściwie nic nie zginęło, ale wszystkie sprzęty są poniszczone. Sprawdziłam.
— Tak? — spytałem z niepokojem w głosie. — A dokumenty dziadka?Rozdział II
Królestwo Polskie, piękne lato 1817 roku, niedaleko Kielc — miasta — do którego z Krakowa jeździli Królowie Polski. Potem po przeniesieniu stolicy do Warszawy, Kielce utraciły znaczenie, jako miejscowość wypoczynkowa koronowanych głów. Jednak w okolicy chętnie osiedlały się szlacheckie rody dawnego Państwa Polskiego — to były ich ziemie, ich posiadłości, wreszcie ich Domy Rodzinne.
W pobliskim zagajniku słychać było tętent konia. Jeźdźca jeszcze nikt nie widział. Słońce już zachodziło, czerwoną łuną rozlewając się po niebie. Na polankę wypadł na spienionym koniu chłopak — może dziesięcioletni, ale postawę na koniu miał idealną. Widać, że był doskonałym jeźdźcem, jakby urodził się na koniu. Zeskoczył z wierzchowca. Poklepał go po szyi i wytarł wiązką siana wyciągniętą z sakwy, potem pozostawił go za sobą i nie oglądając się za siebie, odnalazł ledwo widoczną ścieżkę wśród krzaków. Koń — cudny kary ogier — poszedł jak psiak za swym panem, potrząsając od czasu do czasu łbem i rżąc z cicha. Chłopak bez wahania wszedł w gęstwinę. Czuł się tu jak u siebie w domu i właściwie to tak było, przecież te ziemie i ten las należały do rodu, jego rodu — Dębickich. Nie zwracając na nic uwagi szybko pokonał już ostatni odcinek drogi i wyszedł na swój dom. To dworek ziemiański, który przeżył, prawda, lata swojej świetności, ale ciągle wyglądał solidnie. Chłopak ruszył bezpośrednio do wejścia. Zapadał wczesny zmierzch, w oknach pojawiły się już pierwsze światła. Na ganku kręciła się kobieta, widać jej zaniepokojenie. Widząc to, chłopak przyśpieszył jeszcze kroku, ale twarz miał ciągle spokojną i nieodgadnioną.
— Nie raz już ci mówiłam żebyś nie wracał po zachodzie Słońca — powiedziała do syna załamując ręce. — Ciągle jesteś dzieciakiem.
— Ale przecież Słońce dopiero, co zniknęło, a ja byłem tylko u sąsiadów i oglądałem ich posiadłość — cichym, spokojnym głosem odparł Ludwik.
Nagle jego twarz ożyła.
— Wiesz matusiu, że oni tam mają taki Kontusz i taką dziwną kosę, no taką na sztorc i mówią, że Kościuszki. Bardzo to ciekawe — rzekł z entuzjazmem.
— Dobrze już dobrze. Jednak chodź, już chodź, mój ty poszukiwaczu, bo tam wieczerza na nas już czeka.
Objęła Ludwika swymi matczynymi ramionami i prowadziła w głąb domu.
— Potem, może rano, porozmawiasz sobie z ojcem na ten temat. Już prędko na kolację!
— Zaraz, zaraz! Mój Kary?! Ja muszę go szybko do stajni! — krzyknął chłopak i wyrwał się matce.
— Dobrze. Tylko szybko, bo czekamy już tylko na ciebie!
Pokręciła głową i jak każda matka zastanawiała się, cóż też wyrośnie z tego chłopaka.
Nie upłynęło zbyt wiele czasu, a wszyscy już za stołem siedzieli i spożywali wieczerzę. Cały ród — taki był tu zwyczaj, dla Ludwika od zawsze. Posilali się przez kilka kwadransów, powoli bez pośpiechu — to też należało do rytuału. Po zakończonym posiłku Ojciec, — jako głowa rodu siedział u szczytu stołu — wezwał do siebie Ludwika.
— Jesteś już prawie mężczyzną. Znasz historię naszego rodu, historię tej ziemi, no i historię Państwa, które ja jeszcze pamiętam, a ty synu, znasz tylko z opowieści — zaczął patriarcha rodu i zaraz potem ciągnął dalej. — Jak spadną liście z drzew i przyjdą pierwsze mrozy, pójdziesz do szkoły w Kielcach. My tu w domu już cię więcej niczego nie nauczymy. Tak to postanowiliśmy z Panią Matką. Rozumiesz?
— Rozumiem, Panie Ojcze. Ale mam jeszcze trochę czasu?
— Przecież całe lato przed tobą, synu — stwierdził ojciec.
— Jestem bardzo z tego zadowolony Ojcze, przemyślę sobie jeszcze kilka rzeczy, a i w szabli ćwiczył się będę. Ot, co!
— Na to jeszcze jesteś za młody — wtrąciła się do rozmowy Brygida.
— No Matka, Matka, ty go, już tak nie chroń. Musi hultaj nauczyć się bronić — rzekł głośno Rafał. — Teraz czas kończyć. Jeszcze zwierzyna czeka na swoją kolej. Ty zaś idź obrządź Karego. Potem czas na spoczynek, jutro ruszymy obejrzeć nasze konie. Cały dzień nam to zajmie. A i ty synu razem z nami. Warto jeszcze nauczyć się czegoś, zanim w świat wyruszysz.
— Tak Panie Ojcze.
I tak oto zakończył się następny dzień w majątku ziemskim, gdzie życie toczyło się według pewnego porządku i gdzie o wszystkim decydowała głowa rodu — w tym wypadku Rafał Dębicki — ziemianin i szlachcic. Pan tej ziemi. Postanowił już dawno wraz z żoną, że Ludwik majątek po nim obejmie. Dlatego już od najmłodszych lat był przysposabiany do tej roli. A łatwa wcale ona nie była, w szczególności, że ród stracił na znaczeniu w nowych czasach, od kiedy nie było już Rzeczpospolitej. Wyrastało nowe pokolenie, które potrzeba było nauczyć miłości do Ojczyzny. Ojczyzny, która na mapie Europy już nie istniała.
Chciał, aby młody dziedzic pokochał swoją ziemię całym sercem, żeby zawsze chciał do niej wracać, do pagórków i zalesionych dolin, żeby miał pamięć o ludziach, wśród których wyrastał. Nieważne, gdzie był. Ważne, co w sercu miał. Ważne, żeby ten obraz odbity niczym ryt zawsze był w nim, niezależnie od tego, gdzie los go rzuci. Tak właśnie postanowili z żoną i razem wprowadzali swe zamierzenia. Chcieli wychować chłopaka o wrażliwym sercu, ale niebojącego się trudności, no i patriotę kochającego swoją ziemię i kraj.
Robili to w dwojaki sposób. Uczyli historii rodu i państwa, które już nie istniało. Drugim zaczynem była nauka poprzez pracę, czasem nawet bardzo ciężką, również przy żniwach. Dzięki temu chłopak uczył się pokonywać trudności, szanować swoją i cudzą pracę. Uczył się też odpowiedzialności, a i wiedzę chłonął. Niestety nauka podstaw została już zakończona i w wieku dziesięciu lat musiał wyruszyć do miasta, aby pobierać nauki w szkole. Matce jednak bardzo żal było swego dziecka i okazywała mu już więcej miłości i ciepła. Ojciec trochę pokpiwał, ale sam w duchu się niepokoił, dlatego postanowił też jak najwięcej czasu spędzać z synem.
Następnego dnia o świcie, kiedy słońce wychyliło swe ciekawe oblicze, wszyscy byli gotowi do drogi.
— Synu, masz bukłak z wodą i derkę dla konia? — zainteresował się Rafał.
— Tak, Panie Ojcze, tak jak mnie uczyłeś, nie wziąłem tylko obroku dla Karego, ale tam będzie przecież pastwisko. Będzie miał pożywienie.
Ojciec bystro popatrzył na syna i nic już nie powiedział, tylko dał znak do odjazdu. Czekała ich przecież długa i ciężka droga. Dotrą tam przed południem. To najdalsze pastwisko w majątku, dlatego tak rzadko tam się wybierali, a kiedy już, to bardzo rano, aby późnym wieczorem wrócić do domu.
Ludwik zaraz po wyjeździe, znając okolicę, wyforsował się do przodu. Chciał być na czele i przewodzić wszystkim, tak jakby był za nich odpowiedzialny. Wyglądało to jak zabawa dzieci w żołnierzy. Ale miało to i inny wydźwięk — to dziecko, jednak już czuło się odpowiedzialne za ludzi, których prowadziło. Teraz to tylko zabawa i chęć pokazania swojej dorosłości. Ojcu jednak bardzo się to podobało. Wiedział, że trzeba wychowywać chłopaka — już. Później nie będzie czasu. Później to będzie dorosły człowiek, z którym co najwyżej można tylko dyskutować. Będzie miał własne poglądy i własną wizję tego, co zechce w życiu robić. Teraz właśnie był bardzo dobry czas na kształtowanie charakteru chłopca. Był już dość samodzielny i chciał uczyć się nowych rzeczy. Rafał zaś był patriotą. Pamiętał przecież, kiedy Rzeczpospolita była wolnym krajem, może już nie najlepiej rządzonym i dość zacofanym, ale jednak wolnym. Zbierały się jednak nad nim już czarne chmury. Sąsiedzi już zdążyli zaanektować cześć ziem. Potem, kiedy dorósł, ci sami zaborcy zabrali wszystko. Porozumieli się z sobą i podzielili między siebie polskie ziemie. Zostały tylko: obyczaje, no i wiara, że kiedyś Polska będzie wolnym krajem. Widział przecież, kiedy kraj upadał, kiedy był zdradzony i kiedy o niego walczono.
Pamiętał Konstytucję 3–go Maja, Insurekcję Kościuszkowską, no i czasy już współczesne — Napoleona i jego wojny. Polacy dzielnie walczyli u boku Cesarza mając nadzieję na odzyskanie niepodległości. Myśleli, że kiedy Napoleon stworzy potężne Państwo Francuskie i pokona głównych wrogów naszego kraju — Rosję, Monarchię Austriacką, no i oczywiście Prusy, to pomoże Polakom odbudować własne państwo. W 1807 roku, tym samym, w którym urodził się Ludwik, powstało Księstwo Warszawskie. Potem wraz z wojskami francuskimi, Polacy ruszyli na Rosję. Wolność nie trwała długo, bo już 1813 roku Księstwo Warszawskie jest w rękach Moskala. I niedawno, bo dwa lata temu w 1815 roku na Kongresie Wiedeńskim powstała nowa Europa, ale znowu bez Wolnej Rzeczpospolitej. Mieliśmy za to unię z Rosją i Królestwo Polskie. Mogliśmy mówić po polsku i w teorii mieliśmy władzę w tym państwie, ale wchodzimy w skład Imperium Rosyjskiego i wolność była u nas więcej niż ulotna. Tak myślał Rafał, wspominając sobie historię również własnego życia, które było związane z tą ziemią. Teraz chciał przekazać swoje doświadczenie i swoją miłość do Ojczyzny następnemu pokoleniu. Może oni doczekają prawdziwej wolności i będą mogli wpływać na los swego kraju. Być może będzie potrzeba o tę wolność się bić i dlatego trzeba być również na to gotowym. Nagły ruch wierzchowca rozproszył myśli Rafała, poniósłszy głowę zobaczył mały strumyk, a nad nim — czerwień smug na niebie i krwiste jeszcze Słońce. Otrząsając się z niewesołych myśli, pogonił konia i zrównał się z synem. Postanowił, że do końca lata postara się bywać z nim jak najwięcej, nawet, jeśli będzie go musiał porywać z domu.
— Zobacz Synu, jaki cudny wschód Słońca, ale dzisiejszy dzień będzie wietrzny.
— A dlaczego?
— Patrz, niebo czerwone i Słońce jeszcze też, pomimo że i godzina wschodu już minęła. Trzeba podglądać przyrodę, bo i wiele można się od niej nauczyć. Tylko trzeba robić to uważnie. Można zatroszczyć się wtedy o siebie i o innych. Wtedy jesteś przygotowany i nic nie zaskoczy cię w drodze. Podglądając przyrodę, będziesz wiedział, czy zima będzie ostra i czy lato urodzajne. Ale tego nie nauczysz się od razu. Mamy za to tu Nikodema, który zna wszystkie tajniki i sztuczki na pogodę — skończył śmiejąc się.
— Ale musisz już sam z nim porozmawiać — musisz!
— Tak zrobię, jak tylko wrócimy do domu.
Jadąc dalej koło siebie, patrzyli jak pierwsze złote promienie Słońca podświetlają ostatnie pasma mgły. Świt wstawał zupełnie nierealny, poprzecinany pasmami rozświetlonej nierzeczywistości. Kawalkada zatrzymała się i ludzie bez słów przyglądali się nieziemskiemu widokowi. Trwało to chwilę, może kilka. Życie jakby zamarło i nic się nie liczyło oprócz promieni Słońca, które oczarowały przecież bądź, co bądź dorosłych ludzi, dając im chwilę wytchnienia i zadumy. Nagle zarżał koń i czar prysł. Przyroda dała moment szczęścia swym wychowankom. Rozległ się gwar ludzkich głosów. Wszyscy nagle ruszyli szybciej, jakby chcieli zatrzeć pozostawiony w sobie ślad, jakby to, co stało się przed chwilą, ich nie dotyczyło. Nie zwracając już uwagi na otaczające piękno, wszyscy dążyli do wyznaczonego na dzisiaj celu. Rafał zerkał na swoich ludzi i zdziwił się, że jeszcze potrafią poddać się chwili uniesienia. Dzieci mogły robić to często, ale dorośli ludzie? Może jednak to i dobrze. Oznacza to przecież, że zostało w nich jeszcze trochę wrażliwości, może nawet więcej niż myślał. Może warto było poznać ich bliżej? Wiedział jednak, że nie może się z nimi przyjaźnić i być dla nich kompanem. Wypracował sobie pewien styl rządzenia, który do tej pory się sprawdzał, więc postanowił nic w tym względzie nie zmieniać. Ale ta jedna chwila, przez moment pozwoliła mu ujrzeć inną twarz ludzi, których znał bez mała przez całe życie, swoje lub ich. Tak rozmyślając, przyglądał się mijanym przepięknym krajobrazom: pagórkom pokrytym lasem — pozostałościom wielkiej puszczy — strumykom, tańczącym cieniom, polom uprawnym.
Koło południa dotarli na to najdalsze pastwisko, ale zanim wzięli się do pracy najpierw posilili się zapasami, które zabrali ze sobą i popili wodą z pobliskiego strumyka. Po posiłku rozdzielili się na cztery grupy, po kilku jeźdźców. Wśród tych, którzy mieli sprawdzić najbliższą część, znalazł się Ludwik. Razem z nim został również Nikodem, zaufany Rafała. Ta grupa miała najmniej pracy, a i najwięcej czasu na jej wykonanie. Ojciec zdecydował, że Ludwik ma też zająć się sprawdzeniem części ogrodzenia. Musiał być jednak posłuszny poleceniom Nikodema, bo to on miał zapewnić paniczowi bezpieczeństwo. W ciągu dnia powinno być tutaj bezpiecznie, tak przynajmniej uważali zarządcy. Zawsze jednak warto mieć doświadczonego człowieka w kompanii. Mówiono, że w okolicy zadomowiła się niedźwiedzica z małym i przez to mogła być niebezpieczna. Sam pomysł ogrodzenia pastwiska i pozostawienia go bez nadzoru pochodził od Rafała. Był dobry, bo nie angażował ludzi daleko od dworu. Niedogodność stanowiło tylko sprawdzanie go w czasie lata. Pasły się tutaj tylko konie przeznaczone pod jazdę wierzchem, przez to i nieprzywykłe do pracy i na wpółdzikie. Same radziły sobie z przeciwnościami i dbały o siebie. Dopiero na zimę powracały do stajni we dworze. Przez to były twarde i wytrzymałe, może trochę trudne w obejściu, ale za to bardzo cenione wśród innych rodów. Kilka razy w ciągu lata przyjeżdżano i sprawdzano stan ogrodzenia, a także przebywających tam koni. Teraz właśnie nadszedł czas takiej wizyty.
Dębicki, podzieliwszy pracę, zebrał swoich ludzi i odjechał. Pozostali też wzięli się do pracy. Ludwik wraz ze swoim oddziałem stosunkowo szybko sprawdził przypadającą im część pastwiska. Ogrodzenie nawet nie było zbytnio uszkodzone i tylko w górnej części gdzieniegdzie wymagało naprawy. Teraz wystarczyło poszukać odpowiednich drzew i ściąć je, a potem odciąć gałęzie, okorować i już gotowe. Drzewa musiały być młode i niezbyt grube, aby można było je łatwo przenosić i przymocować w ogrodzeniu. Konie musiały znać swe miejsce, inaczej uciekłyby i zginęły zaatakowane przez drapieżniki. Przecież w okolicach było jeszcze sporo wszelkiego rodzaju zwierzyny. Widziano i słyszano o wilkach, ale na szczęście tylko zimą, rysiach — tych sprytnych kotach, no i teraz o niedźwiedziu, a właściwie niedźwiedzicy z małym.
Ludwik obejrzawszy wszystko, powiedział do Nikodema.
— Trzeba tylko odnaleźć ze cztery piętnastoletnie drzewa i mamy wykonaną pracę.
— Ano tak, ale to łatwe nie będzie — odrzekł Nikodem.
— A dlaczego? — zdziwił się młody panicz.
— Muszą być smukłe i dość grube, aby mogły być żerdziami — dodał stary sługa.
— A gdzie są?
— Trzeba zobaczyć w młodniku, z godzinę drogi będzie.
— Przecież to więcej niż pół dnia! — zafrasował się Ludwik.
— No. Ale nikt nie gadał, że łatwo będzie — stwierdził Nikodem. — Zabraliśmy przecież prowiant i zawsze możemy przespać się na pastwisku. Jest tutaj jakiś szałas. A teraz do roboty!
Ruszyli przez las, a właściwie resztki puszczy, która porastała ten teren. Las był stary, mieszany i pełen cieni, drzewa zachowywały się jak żywe. Wiał przecież wiatr. Pogoda była przecudna na taką wyprawę. Słońce było już dość wysoko, ale las dawał ochronę przed jego promieniami i tylko gdzieniegdzie unosiły się jeszcze pasma nierzeczywistej mgły i tam czuło się większą wilgoć. W czasie drogi raz na jakiś czas, coś skrobnęło, zaświszczało. Słychać było jakiś szelest pośród gęstwiny. Wreszcie dostrzegli to, co robiło taki hałas. Spostrzegli stado łani, z jeleniem. Stado miało straże i jak tylko jeźdźcy zostali dostrzeżeni, zniknęło gdzieś w gęstwinie nie robiąc już więcej hałasu. Jeszcze tylko poruszające się przez chwilę gałązki świadczyły o spłoszonej zwierzynie. Oni jednak jechali dalej, mieli coś innego do roboty, a była to ważna praca. Chcieli ją skończyć i wrócić do domu. Dzisiaj, co prawda — na pewno to się nie uda, ale jutro można już będzie spędzić wieczór przy ogniu, a i popić czegoś ciepłego. Dojechali wreszcie do młodego lasu, gdzie mogli wyciosać żerdzie do ogrodzenia pastwiska. Każdy chciał jak najszybciej ściąć odpowiednie drzewa, okorować i zaciągnąć na pastwisko. Potem wszystko ustawić, zaklinować, no i wrócić do dworu, do swoich. Dlatego ludzie krzątali się szybko, wybierając zdrowe i smukłe drzewa. Niedługo potem rozległ się stukot siekier i wreszcie pierwsze drzewo, przechyliwszy się, z łoskotem i szumem padło na ziemię, a ludzie niczym stado mrówek, obsiedli pień i dalej z jeszcze większym zacięciem odcinali gałęzie. Szybko zdarli korę i już była żerdź.
Ludwik spoglądał na to wszystko jak urzeczony i nie mógł oderwać oczu od krzątających się ludzi. Nagle nadstawił ucha i zakrzyknął!
— Słuchajcie, słuchajcie — tam coś się dzieje!
— Patrz tam, tam! — zawołał do Nikodema.
Poszycie było wysokie i ciężko było cokolwiek dojrzeć, ale tam dalej coś się działo, co było słychać. Nikt nie chciał mówić głośno o swoich podejrzeniach. Nikt nie chciał być śmieszny, jakby bał się, że nie w porę wypowiedziane słowo może się spełnić.Rozdział III
Nastąpił koniec koszmaru. Zakończyła się II Wojna Światowa. Po wielkich zniszczeniach nastał czas odbudowy. Świat został podzielony na dwie strefy wpływów: amerykańską i rosyjską. Polska — jak ustaliła Wielka Trójka na konferencjach w Teheranie i Jałcie — znalazła się w rosyjskiej strefie. Rozpoczął się proces zmiany ustroju na socjalistyczny i związana z tym bezpardonowa walka o władzę nad krajem liczącym ponad trzydzieści milionów obywateli. Każda władza tworzyła nie tylko odpowiednie struktury pozwalające administrować krajem, ale również inne bardziej zakamuflowane pozwalające ją chronić lub umacniać. Tak było i tym razem. Oprócz administracji cywilnej, sądów, wojska, policji i innych służb, powstała również tajna policja. W Polsce nosiła różne nazwy: Resortu Bezpieczeństwa Publicznego, potem Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego znanego, jako UB i wreszcie Służby Bezpieczeństwa, jako resortu w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych. Jej struktury powstawały równocześnie z przejmowaniem terenu przez nową władzę, zwaną „ludową”. Do końca stycznia 1947 roku tajna policja zajmowała się tylko wyborami. Dopiero później można było rozszerzyć działalność.
Na początku lutego odbyło się tajne spotkanie ministra Świetlika w III Departamencie UB z pułkownikiem Józefem Czapskim. Dotychczas departament zajmował się tylko i wyłącznie walką z podziemiem. Teraz postanowiono, że należało podjąć działania prewencyjne, polegające na aktywnym poszukiwaniu wrogów klasowych we wszystkich grupach społecznych ze szczególnym uwzględnieniem inteligencji i studentów szkół wyższych.
Spotkanie spowodowało, że został powołany specjalny wydział w Departamencie III. Jego pracownicy podlegali bezpośrednio dyrektorowi pułkownikowi Józefowi Czapskiemu. W krótkim czasie znaleziono tajnych współpracowników w różnych środowiskach.Rozdział IV
Agata poszła do kuchni. Słychać było jakieś szuranie i chrobotanie. Coś tam stuknęło. Usłyszałem szczęk otwieranych drzwiczek. Wróciła do pokoju z dużą ilością jakichś pospinanych papierów. Patrząc na mnie z przekorą w oczach, położyła na stole. Potem wyjęła zza siebie wielki segregator z napisem: „Dziwne przepisy Agaty”. Zdziwiony spojrzałem na nią i zapytałem.
— Po co przyniosłaś swoją książkę kucharską?
— Przecież wiesz, że — uśmiechnęła się smutno — lubię porządek. Wyjeżdżając zostawiłeś dokumenty w starych zakurzonych teczkach. Wyjęłam je, włożyłam do nowych koszulek i wpięłam do segregatora. Był akurat pod ręką. Miałam nawet zerknąć na nie we wtorek, jak położyłam się do łóżka, ale okazało się, że kurz zebrał się również w środku. Dlatego wszystko wyniosłam do kuchni i położyłam obok kosza na śmieci. Pomyślałam, że następnego dnia odkurzę wszystkie papierzyska i będę mogła spokojnie przejrzeć. A następnego dnia….? Nie miałam głowy, żeby się tym zająć. Segregator leżał sobie koło kosza i czekał na lepszy czas. Teraz nie ma znaczenia, że wszystko jest zakurzone — dokończyła, rozglądając się wokół bezradnie po zdemolowanym pokoju.
Popatrzyłem na nią spokojnie, a potem również rozejrzałem się dookoła. No cóż, widok nie był najlepszy. Meble poodsuwane, z szuflad wszystko wyrzucone na podłogę, a nasze łóżko to lepiej nie mówić. Całą tapicerkę pocięto. Nie nadawało się do użytku. Całe szczęście, że krzesła nie były tapicerowane, bo pewnie też wyglądałyby jak łóżko.
— Nie martw się. To tylko sprzęty, najważniejsze, że tobie się nic nie stało. Jutro zajmę się wszystkim. Trochę posprzątamy, poukładamy. Potem kupimy nowe łóżko i będzie jak dawniej.
— Jak ma być jak dawniej, skoro ktoś tu był. Przecież znowu może tu przyjść i do tego wtedy, kiedy nie będzie nas w domu.
— Skoro byli i czegoś szukali, a nie znaleźli, to nie mają tu, po co wracać. Więc, po co przyjdą? — spytałem uspokajającym głosem.
— Naprawdę się boję!
— Dobrze, już dobrze. Zamkniemy drzwi na wszystkie zamki i jeszcze łańcuch. A i jeszcze położymy chrupki pod drzwi!
— Po co?
— Jak to, po co? Jeśli ktokolwiek będzie się próbował dostać, to narobi takiego hałasu, że pół kamienicy na nogi postawi. A teraz chodź, pójdziemy zrobić kolację.
Może moje ostatnie słowa uspokoiły trochę Agatę, bo bez protestu, znaleźliśmy się w kuchni. Tam zabraliśmy się za przygotowywanie posiłku, a potem przy winie atmosfera zrobiła się trochę luźniejsza. Na szczęście strach z twarzy mojej ukochanej zaczął powoli znikać. Nic nie dałem po sobie poznać, ale byłem zaniepokojony. Ktoś czegoś szukał u nas w domu. Pytanie tylko, czy znalazł? Jeśli tak, to nie ma, czym się martwić. No, ale jeżeli nie? Może wyniknąć z tego duży problem. Na wszelki wypadek postanowiłem jutro, kiedy Agata wyjdzie do pracy, ukryć dziadkowe dokumenty. Może szukali ich? A swoją drogą ciekawiło mnie, co w nich jest? Pomyślałem, że czas na przeglądanie nie był najlepszy, ale trzeba będzie to zrobić jak najszybciej.
Agatka zobaczyła, że gdzieś błądzę myślami, bo zwróciła się do mnie.
— O czym myślisz kochanie?
— Zastanawiałem się gdzie tu można kupić jakieś porządne łóżko — odpowiedziałem trochę niezgodnie z prawdą.
— Może jutro po pracy wybierzemy się do sklepu meblowego?
— Niezły pomysł. Popatrzymy też na nocne stoliki i lampy, ale jutro nic nie kupimy.
— Dlaczego?
— Podejrzewam, że nie będziemy mieć tyle pieniędzy. Ale w poniedziałek wrócę do pracy, pójdę po zaliczkę na pensję. Sądzę, że nie będzie z nią problemu, więc po południu będziemy mogli kupić wszystko, czego potrzebujemy.
— No dobrze, ale i tak pójdźmy do tego sklepu.
— To dobry pomysł. Możemy pójść i wybrać. Jutro będziemy wybrzydzać i długo decydować, aż wybierzemy wszystko. Zostawimy zaliczkę. Po niedzieli wpadniemy zapłacić. Mamy, więc szansę na normalny sen. I to już we wtorek.
— Wiesz, czasem mnie zadziwiasz?
— Czym? — wpadłem jej w słowo.
— A no tym, że potrafisz znaleźć jakieś plusy w tej sytuacji.
— Zawsze można. Na przykład łóżko. To, które stoi w pokoju jest stare i niewygodne. Ale myślelibyśmy o nowym, gdyby na tamtym dało się spać? Myślę, że nie. A tak, sytuacja zmusiła nas do rozejrzenia się za następnym. Wybierzemy takie duże, porządne, wygodne. Na pewno będzie się na nim dobrze sypiać. Więc, czym mam się martwić?
— No chyba niczym, ale pieniądze?
— Ach pieniądze. Jest to jakiś problem, ale niezbyt wielki.
— Jak to niewielki skoro ich nie mamy?
— Przecież nie idziemy kupować nowego mieszkania czy samochodu, tylko łóżko, więc nie będzie to zawrotna kwota. Jak nie uda się uzbierać w jednym miesiącu, to zbierzemy ją w ciągu dwóch, może trzech miesięcy — dodałem z uśmiechem.
— Fakt, ale naprawdę nie lubię się zadłużać — powiedziała poważnie Agata.
— Zawsze możemy zrobić sobie długi piknik. Będziemy spać na materacu, a kiedy zbierzemy na nowe łoże, wtedy wrócimy do naszej sypialni.
— Żartujesz, prawda?
— Nie — uśmiechnąłem się w duchu. — Naprawdę zapraszam na piknik w naszej sypialni, przynajmniej na trzy, cztery noce. Myślę, że wystarczy do przekonania cię o pożyczce na nowe łóżko.
— A jednak żarty sobie stroisz.
— Może trochę. Chciałem skłonić cię, chociaż do niewielkiego uśmiechu. Myślę, że trochę radości nam nie zaszkodzi.
— Tak myślisz?
— A tak! Czym mamy się martwić? Będziemy się martwić, jeżeli kupimy za duże łóżko, które nie wejdzie nam do pokoju — teraz zaśmiałem się na głos.
— Niemożliwy jesteś. Niemożliwy.
— No, wreszcie udało mi się wywołać na twojej twarzy jakiś uśmiech. Niewielki, co prawda, ale zawsze……
— Zaraz pokażę uśmiech — Agata zbliżyła się do mnie z groźbą miną — jak zagonię najpierw do mycia, potem do sprzątania.
Tak przekomarzając się i poszturchując, sprzątnęliśmy trochę kuchnię, głównie po naszej wspólnej kolacji. Reszta została na następny dzień. Potem poszliśmy przygotować piknikową sypialnię. Uprzątnęliśmy podłogę i przesunęliśmy stół. Później odszukałem wśród tego rozgardiaszu nasz wyjazdowy materac. Doprowadziłem do stanu używalności, czyli najpierw otrzepałem, a potem napompowałem. Starałem się, wykonywać wszystkie prace razem z Agatą. Zawsze był to dobry sposób, aby oderwać się od czarnych myśli. Przy pracy, nawet najprostszej, trzeba się trochę skupić. Tak spędziliśmy ze dwie godziny i wreszcie mogliśmy położyć się na naszym najnowszym łóżku.
Niedługo potem, już leżąc, Agata z ufnością wtuliła się w moje ramię. Chwilę później usłyszałem jej głębszy oddech, najpierw jeden, potem drugi. Zasnęła. Ja niestety nie. Ciągle kołatała się we mnie myśl. Czego szukali…? Może dokumentów, które leżały sobie spokojnie na stole. I z tą myślą, chyba zasnąłem.Rozdział IX
Po upływie tygodnia o tej samej porze, „Albatros” ostrożnie zbliżał się do budynku UB. Nie chciał, aby ktokolwiek go zauważył. Ponadto bał się. Nie wiedział, czy informacje, które przynosi, będą użyteczne. Bał się też gniewu Krasa. To straszny człowiek, ale musiał się z nim spotkać. Popatrzył na zegarek i przyśpieszył kroku. Nie mógł się spóźnić.
W tym samym czasie kapitan Kras z niecierpliwością oczekiwał konfidenta. Ciekawe, co dzisiaj przyniesie. Bo to, że będzie miał informacje, wiedział na pewno, przecież ostatnio mocno go nastraszył. Strach działał bardzo mobilizująco. Bardzo. Sam przekonał się o tym na własnej skórze. Zresztą stosował podobną technikę zastraszania nie tylko do agentów, ale i również młodszych stopniem. Wiedział, że przenosi dobre efekty. Czasem przestraszony agent mówił za dużo. Trzeba wtedy oddzielić ziarno od plew, ale z tym dawał sobie doskonale radę. Teraz zaś postanowił zmienić taktykę. Będzie miły i ujmujący. Przecież też to potrafił.
Zresztą nawet, kiedy podejrzany nie był do końca winny, tu w piwnicach znajdował się wydział śledczy, który mógł wszystko udowodnić. Wystarczyło dać im człowieka i powiedzieć, o co się go podejrzewa, a na pewno przyzna się do wszystkiego. Wcześniej, czy później. Raczej wcześniej — uśmiechnął się do swoich myśli i znowu z niecierpliwością popatrzył na zegar na ścianie.
Wreszcie uzyskał informację, że ”Albatros” jest w drodze. Tym razem postanowił zachowywać się spokojnie. Ledwo usłyszał pukanie do drzwi, powiedział normalnym głosem.
— Wejść.
Przestraszony konfident zbliżył się do biurka.
— Siadajcie. Siadajcie. Napijecie się ze mną herbaty?
— Tak jest towarzyszu kapitanie.
— Co tam dzisiaj przynosicie? Mówcie? — zapytał, odwracając się plecami Kras.
W tym samym czasie wyjął dwie szklanki i postawił aluminiowy czajnik na maszynce elektrycznej. Zerknął na konfidenta, który siedział wyraźnie odprężony.
— Zostałem najlepszym kumplem podejrzanego. Poszliśmy razem na wódkę — zaczął „Albatros”.
— Taa. Dobrze, dobrze. Udało się?
— Rowicki, to nie jest szlachcic — wypalił młodzieniec.
— A to, dlaczego? — zapytał z ciekawością kapitan.
— A bo inne nazwisko. On przyznał się do tego, że szuka jakichś Dębickich. No to nie może być szlachcic?
— Niby nie — powiedział na to UB–owiec. — Ale on student?
— No tak. Mówił, że maturę na tajnych kompletach zdawał.
— A gdzie?
— No, chyba tu w Warszawie.
— To nie wiecie? — dobrotliwie zapytał Kras.
— No, nie wiem, ale się dowiem. Na pewno! — odpowiedział gorliwie konfident.
— Dobra, dobra. Dowiedźcie się, kto dla niego jest ten Dębicki? No i co studiuje?
— Tak jest, towarzyszu kapitanie.
— No i będą z was ludzie — uśmiechając się odpowiedział UB–owiec. — Pracujcie, pracujcie. Macie zdawać raport, co tydzień, rozumiecie?
— Tak jest, towarzyszu kapitanie.