- bestseller
- promocja
Przyszedł list z Monachium - ebook
Przyszedł list z Monachium - ebook
Morderstwo podczas rodzinnego spotkania.
Boże Narodzenie pandemicznego roku 2020. Sławny malarz Ludvig Rute wbrew wszelkim urzędowym zakazom zaprasza rodzeństwo do wspólnego świętowania w znajdującej się na odludziu wsi Sillingbo. Ma im coś do zakomunikowania. Bracia i siostra nie widzieli się od lat, okoliczności są nietypowe a atmosfera napięta. W noc Bożego Narodzenia dochodzi do morderstwa.
Na miejsce zostają wysłani komisarz Gunnar Barbarotti i Eva Backman. Padający obficie śnieg i cień, jaki na wszystko rzuca pandemia sprawiają, że sytuacja przypomina stary angielski kryminał. Przynajmniej na początku. Zachodzi pytanie: czy sprawca przyszedł z zewnątrz, czy jednak jest to historia z gatunku „wszystko w rodzinie". A może korzenie sięgają dalekiej przeszłości?
Przyszedł list z Monachium ósmy tom z serii o komisarzu Gunnarze Barbarottim i jego koleżance a zarazem partnerce Evie Backman, został nominowany do nagrody Svenska Deckarakademin za najlepszy szwedzki kryminał w roku 2023.
„Jest on, prawdę mówiąc, od dawna jeden z moich ulubionych autorów"
Leif GW Persson
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8252-840-4 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Lars
Dwa dni przed Wigilią roku Pańskiego 2020 Lars Rute właśnie tankował samochód na stacji benzynowej niedaleko Jönköpingu, gdy – w chwili przenikliwości – zdał sobie sprawę, że jest wściekły, i to w zasadzie na wszystko.
Wprawdzie w milczeniu, bo tłumił to w zgodzie ze swoim powściągliwym sposobem bycia. Niemniej był wściekły.
Na swego najstarszego brata Ludviga, egocentrycznego i zajętego tylko sobą palanta, przez którego Lars sterczy teraz na wietrze, mocując się z zaciętym wlewem do baku, i stara się nie myśleć o tym, że chce mu się sikać.
Na swoją siedzącą w cieple samochodu żonę Ellen, ze świeżo pomalowanymi paznokciami i słuchawkami do audiobooka, która go przekonała do tej wyprawy w poprzek Szwecji. I to mimo że covid szerzy się w zastraszającym tempie, a władze wystosowały apel do wszystkich, by zostali w domach, gdzie Boże Narodzenie spędzą ze swoimi kwiatkami doniczkowymi, kotami i nikim więcej.
Na szalejącego od roku wirusa covid-19, bo ten zmusił go do zwinięcia interesu i sprzedaży obu restauracji, które z powodzeniem prowadził przez wiele lat.
Na Urząd Zdrowia Publicznego, tę bandę niekompetentnych marudnych dziadów i bab, którzy podpierając się codziennie mnóstwem wykresów i liczb, wypowiadają dołujące frazesy transmitowane na żywo przez osiemnaście stacji, ale wydają się zupełnie nie przejmować tym, że w realnym świecie – w domach opieki, na przepełnionych SOR-ach i gdzieś tam jeszcze – ludzie padają jak muchy, a personel szpitalny wymiotuje krwią i co minutę ktoś składa wypowiedzenie.
A jak korek od baku puścił w końcu, można było się wściekać, lejąc cholernie drogą benzynę:
Na rząd, który nie potrafiłby zarządzać choćby spółdzielnią mieszkaniową, bo nie umie podjąć żadnej decyzji i tylko puszcza bąki w postaci bezsensownych, nieprzestrzeganych przestróg z takim skutkiem, że Szwecja należy do państw o największej śmiertelności na covid w przeliczeniu na sto tysięcy mieszkańców.
Na Asyryjczyków w Södertälje i okolicy, którzy urządzają wielkie imprezy z tańcami, mając w dupie to, że przez nich wirus roznosi się po kraju jak nasionka mniszka lekarskiego.
Na drużynę hokejową z Oskarshamn, którą sponsorował sporymi sumami ze swoich restauracji, gdy faktycznie udawało jej się utrzymać w lidze krajowej, ale teraz zaliczyła trzynaście przegranych meczów z rzędu. Dzięki choć za to, że nie wolno było chodzić na mecze, bo przynajmniej nie musiał siedzieć w loży honorowej i udawać, że się cieszy.
I wreszcie na maseczkę zakupioną przez Ellen, którą teraz założył i w której wszedł do sklepu, żeby się wysikać, zapłacić za benzynę i kupić sobie kawę. Spojrzał na siebie w lustrze toalety i stwierdził, że wygląda, jakby miał na twarzy parę dziecięcych majteczek. Błękitnych w czerwone poziomeczki albo jakieś inne jagody.
Jestem zmęczony, pomyślał Lars Rute i zapiął rozporek. Tak cholernie piekielnie zmęczony tym całym spektaklem zwanym życiem.
– Udało się? – spytała Ellen, kiedy znów usiadł za kierownicą.
– Może być – odparł Lars. – Ile kupiłaś tych maseczek?
– Dwieście. Supertanio.
– Wierzę – powiedział.
– Wczoraj było przesilenie.
– Co? – zdziwił się.
– Najkrótszy dzień w roku. Teraz będzie już widniej.
– To fajnie – zauważył, sparzył sobie język kawą i uruchomił silnik.
Potem przez kilkadziesiąt kilometrów jazdy nie rozmawiali. Jednak ciemność gęstniała wokół nich i ich starej zmęczonej skody, a była dopiero trzecia czy wpół do czwartej po południu. Lars z jakiegoś powodu przypomniał sobie inne Boże Narodzenie sprzed dziesięciu lat czy coś koło tego, kiedy z kolorowymi drinkami w dłoniach siedzieli na leżakach na rozpalonej słońcem plaży w Tajlandii. Ani jednego zmartwienia jak okiem i myślą sięgnąć. To dopiero wspomnienie.
– Jednak uważam, że ciekawie będzie się z nim spotkać – przemówiła w końcu Ellen, gdy jak należało przypuszczać, w jej audiobooku nastąpiła pauza.
Powiedziała to po raz czwarty czy piąty od wczoraj, to znaczy odkąd sprawa się pojawiła, więc Lars się nie odezwał.
– Mam na myśli, że to jednak twój brat, a nigdy go nie widziałam.
To prawda. Lars i Ellen poznali się w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym szóstym roku, a Ludvig w tym samym roku osiadł na dobre na Riwierze i w ciągu dwudziestu czterech lat, które minęły od tamtej pory, bracia nie mieli ze sobą żadnego kontaktu. Owszem, parę kartek na Boże Narodzenie, jakieś pozdrowienia mailem, ale nic więcej.
Miało to swoje powody, jak prawie wszystko.
Kontakty z pozostałym rodzeństwem Larsa były nieco lepsze, ale też niewiele. Ellen spotkała się z każdym z nich po dwa razy i były to właściwie incydenty, nieplanowane jak ból zęba. Zatem raczej nie można mówić o jakichś uczuciach rodzinnych.
Co również miało swoje powody. Być może te same.
– Przykro tylko, że on jest chory.
Lars nie powstrzymał parsknięcia.
– Jeszcze się przekonamy, jak z tym jest.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Tylko to, co powiedziałem. Że się przekonamy.
– Czyli myślisz, że coś się nie zgadza. Po co miałby mówić, że jest chory, jeśli tak nie jest?
Lars westchnął i zaczął wyprzedzać tira. Ellen milczała, jak zawsze, kiedy wyprzedzał. Jakby po cichu się modliła, żeby zdążyli, zanim się zderzą czołowo z innym tirem. Zauważył, że czasami w krytycznych sekundach zamykała też oczy, podobnie jak przy strasznych scenach w filmie w telewizji albo w kinie.
Chociaż w kinie nie byli od… próbował policzyć… co najmniej piętnastu lat. Ostatnim filmem, który oglądali razem w prawdziwym kinie, był szwedzki kryminał ze Svenem Wollterem, i mogło to być nawet w tamtym tysiącleciu. No bo po co chodzić do kina, jeśli można obejrzeć film w domu? I w dodatku uniknąć obrzydliwego zapachu popcornu.
Wyprzedzanie udało się, a Ellen ponownie otworzyła usta.
– Przecież będziemy tylko we czwórkę, czyli trzymamy się zaleceń z góry.
– Ech, te zalecenia – odpowiedział Lars.
– Nawet dobrze wyszło, skoro Lisa z Malcolmem nie mogą przyjechać na święta, prawda?
Lars zdał sobie sprawę, że oto ma jeszcze jeden powód, żeby się wściekać. Wielka Brytania. Córka Lisa studiowała od dwóch lat na London University i prawie od tego samego czasu chodziła z niejakim Malcolmem Inningsem, w związku z czym młodzi mieli przyjechać na Boże Narodzenie do Oskarshamn. Pandemia pokrzyżowała jednak szyki chętnym na eskapady tego rodzaju; jeśli jakieś państwo radziło sobie z wirusem gorzej niż Szwecja, była to Anglia. Jeszcze kilka dni temu można było snuć jakieś nadzieje, ale wtedy w hrabstwie Kent albo gdzieś tam odkryli nową mutację, no i prawie wszystkie kraje w Europie wstrzymały ruch pasażerski z Wysp. Nawet Szwecja.
Na dodatek klaun wszech czasów, premier Boris Johnson, znany również jako Gumowa Kaczka, wyraził zamiar wyrwania swego kraju z Unii Europejskiej, co miało nastąpić za nieco ponad tydzień. Prowadziło to do komplikacji równie nieprzewidywalnych jak odwrotna strona księżyca. Tak, kurde – pomyślał Lars Rute, ochlapując sobie kawą sweter, trzeba by się wyprowadzić na Tongę.
– Dlaczego nic nie mówisz? W końcu jedziemy do twojego brata, nie?
Lars musiał się zastanowić przez chwilę.
– Co powiedziała ta kobieta, z którą rozmawiałaś, że jak ma na imię?
– Catherine, wiesz o tym. Przecież czytałeś ten list.
– Catherine, no właśnie. Jak myślisz, ile ona ma lat?
– A jakie to ma znaczenie w tej sytuacji?
– Nie wiem. W każdym razie Ludvig będzie zaraz miał sześćdziesiąt.
– Chcesz powiedzieć, że miałaby być sporo od niego młodsza?
– W każdym razie raczej nie starsza.
– No i?
Była poirytowana. Wskazywały na to krótkie odpowiedzi jak „no i?”. Zastanowił się, czy załagodzić lekko obecny nastrój, czy zostawić, jak jest, i zdecydował się na nieco cieplejsze podejście. Wystarczy dwójka wrogów podczas nadchodzących świąt – Ludvig i jego młoda towarzyszka życia. Rzeczywiście tak stało w liście: _Jestem jego towarzyszką życia_. Fakt, że najwyraźniej znała szwedzki, był sam w sobie pewną osobliwością.
Ale, co już powiedziano, miał przed sobą zmagania z dwojgiem przeciwników, więc dodatkowe tarcia z żoną wydały mu się… całkiem zbędnym dodatkiem.
– Naprawdę mówiła bez akcentu? – spytał.
Ellen postanowiła przywrócić go do łask.
– Może z maleńkim. A jeśli, to oczywiście francuskim… jednak nie zorientowałam się, ile może mieć lat.
– Cóż, okaże się – powiedział. – I masz rację, że to bez znaczenia. Głodna jesteś? Zrobimy przystanek, żeby zjeść gdzieś kiełbaskę, czy jedziemy aż do końca? Zostały chyba ze trzy godziny… w każdym razie prawie.
– Mogłeś sobie coś kupić, kiedy tankowałeś auto.
– Nie jestem głodny – odparł. – Pytałem, czy może ty jesteś.
– Ja nie – stwierdziła Ellen. – Przecież zjedliśmy kanapki. I zostały jeszcze dwa jabłka, chcesz jedno?
Kawa z jabłkiem, pomyślał Lars Rute i podziękował uprzejmie.
– No dobra – powiedziała, włączając ponownie audiobooka. – Tak czy inaczej, ciekawie będzie poznać ich oboje. To będą pamiętne święta, cokolwiek się zdarzy.
Może i powiedziała słowo prawdy, pomyślał Lars Rute.
Przez następnych kilkadziesiąt kilometrów jazdy w ciemności w kierunku zachodnim rzeczywiście rozmyślał o swoim najstarszym bracie, nie sposób było tego uniknąć. Dzieliło ich pięć lat, ale znaczenie miała nie tylko różnica wieku. Chodziło o poczucie godności. Tak to postrzegał, odkąd stał się na tyle dorosły, aby zrozumieć pewne ukryte mechanizmy. Na przykład jak wiele albo jak mało miejsca człowiek ma prawo zajmować na tym świecie.
Co zostało mu dane. Jak to mówią, jaki dostał przydział.
Tak było od samego początku. Ludvig był najstarszym synem i tym, którego rodzice (to znaczy tata Leopold, którego przydział był znacznie większy niż mamy Sylvi) traktowali jak perłę w koronie.
_Dziedzic_. Lars słyszał czasem, jak słowo to padało w gronie przyjaciół. Bóg jeden wie, o co chodziło z tym dziedzictwem, ale nie miało to znaczenia. Ludvig miał zostać kimś. Niejasne kim, ale jednak.
A jeśli Ludvig był następcą tronu, to brat Leif został w sukcesji numerem dwa, bez najmniejszych wątpliwości. Tacie Leopoldowi nigdy nie zależało na tym, żeby łagodzić albo zamaskować stan rzeczy, więc Lars trafił na swoje ledwo widoczne miejsce w rodzinie, zanim jeszcze umiał mówić. Po latach nie przypominał sobie, by zanim został nastolatkiem, miał jakieś własne ubrania; wszystkie spodnie, koszule, kurtki i czapki nosił najpierw Ludvig i/lub Leif, dopiero potem trafiały do niego. Podobnie z bielizną i butami. Nie dlatego, żeby nie mogli sobie pozwolić na kupno nowych, ale tak było praktyczniej.
Miał być dziewczynką. Po dwóch wspaniałych chłopcach, jakimi byli Ludvig i Leif, oczekiwanie, że teraz urodzi się dziewczynka, było zupełnie uprawnione. Co za sens mieć jeszcze jednego syna w rodzinie? W dodatku wątłego, grymaśnego i sikającego w łóżko aż do piątego roku życia. W niczym nieprzypominającego swoich krzepkich i energicznych starszych braci.
I w końcu przyszła na świat ta dziewczynka. Niecały tydzień po tym, jak trzy lata skończył Lars, którego urodziny przepadły, bo matka już leżała w szpitalu, aby powić upragnionego aniołka. Od tamtej pory urodziny jego i siostry obchodzono zawsze wspólnie. Co też było praktyczne, a kto by tam zwracał uwagę, że Louise zawsze dostawała więcej prezentów. Przecież to dziewczynka i w dodatku najmłodsze dziecko. Inny punkt widzenia byłby wyrazem małostkowości, a tego przecież w rodzinie Rute nie było.
A więc Louise. Przyszła na świat trzeciego lipca, w godzinie zorzy porannej, w związku z czym na drugie imię dali jej Aurora. Roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego dziewiątego, co oznaczało, że cała czwórka rodzeństwa urodziła się w ciągu jednej dekady. Ludvig w sześćdziesiątym pierwszym roku, Leif w sześćdziesiątym trzecim, Lars w sześćdziesiątym szóstym, a Louise w sześćdziesiątym dziewiątym. Niemałe osiągnięcie mamy Sylvi i jego samego, jak to lubił podkreślać Leopold Rute podczas różnych kolacyjek i podobnych spotkań.
W latach sześćdziesiątych robiliśmy dzieci. Staraliśmy się, kurde. Rute się naprawdę nie lenił, ha ha ha.
Nazwisko Rute zostało wywiedzione od nazwy parafii na północy Gotlandii, gdzie Leopold się urodził i wychował. Podczas pierwszej wojny światowej, epidemii hiszpanki, w rodzinie kamieniarskiej i tak dalej, i temu podobne. W okolicznościach hartujących tego, kto przeżyje.
Cholera jasna – pomyślał Lars Rute, wyprzedzając jakiś ciągnik. Co na dwa dni przed Bożym Narodzeniem robi na drodze ciągnik? Deszcz ze śniegiem i na dodatek zero stopni; według nawigacji jazda z Oskarshamn do Sillingbo powinna zabrać sześć godzin, ale przy tych warunkach drogowych należało dodać jeszcze godzinę, żeby dojechali cało. Zresztą wszystko jedno, gdy człowiekowi i tak nie zależy na tym, żeby dojechać.
Wrócił do rozmyślania o rodzinie. Miał wspomnienie, które było takim _defining moment_, jak to mówią po angielsku. Czyli momentem definiującym. Lars przez dwa semestry studiował angielski na uczelni w Örebro i była to jego jedyna trwała zdobycz w świecie studiów policealnych, jednak zawalił dwa kolejne egzaminy i poszedł do pracy. Uznał wszakże, że opanował język, co okazało się choćby wtedy, gdy wraz z Ellen odwiedził Lisę w Londynie.
Wspomniany moment był nieco dłuższy od chwili, ale niezbyt. Wydarzył się w maju tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego, gdy Leopold Rute leżał w szpitalu w Örebro, czekając na śmierć. Winowajcą tego stanu rzeczy był rak płuc z licznymi przerzutami, co po prawie czterdziestu latach intensywnego palenia nie dziwiło nawet jego samego. Wszystko ma swój kres, dotyczy to również fabrykantów starej daty (obuwie damskie i męskie na gumowej podeszwie), a kiedy zdał sobie sprawę, że nie jest to kwestia tygodni czy miesięcy, ale dni, a może i godzin, postanowił wezwać do siebie rodzinę. To znaczy czwórkę dzieci oraz Sylvi, która urodziła je wszystkie, a płakała już od lutego, kiedy w końcu zrozumiała, do czego to zmierza, aż jej się skończyły łzy. Zresztą powinna zostawić sobie coś na pogrzeb. Chyba nie tylko Lars był zdania, że twarz matki wyglądała jak wyciśnięta cytryna. W ciemnych okularach, tak na wszelki wypadek.
To ostatnie było rzecz jasna nieistotne, ale nawet teraz, czterdzieści lat później, Lars miał ją przed oczami, jakby patrzył na zdjęcie. Osoby, która kurczy się, aby opuścić ten ziemski padół. W rzeczywistości potrzebowała kilku lat, aby dotrzeć do mety; cóż, człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi.
W czasie, gdy u Leopolda stwierdzono raka, ale być może również wcześniej, wystąpiły u niego objawy pewnej demencji; nie do końca wychodziło mu rozróżnianie ludzi, wydarzeń, zjawisk i tak dalej. Jednak teraz, otoczony przez całą swoją bliską sercu rodzinę – ukochaną i znacznie młodszą małżonkę, potomstwo, począwszy od dziewiętnastoletniego Ludviga, który wkrótce miał zdawać maturę i był nader urodziwym młodzieńcem, aż po złotowłosą księżniczkę Louise, lat jedenaście, wkrótce dwanaście – umierający patriarcha nie mógł się powstrzymać przed wygłoszeniem ostatnich rozważań i kilku słów na drogę dla każdego z osobna.
Lars był w tym czasie pryszczatym i wstydliwym czternastolatkiem, do tego uczulonym na pyłki, chciało mu się sikać i czuł się okropnie zażenowany sytuacją, nawet mierząc to własną skąpą miarą.
– Eeerrhhhh! – zaintonował ojciec ze swego łóżka szpitalnego. – Skoro się tu wszyscy zebraliśmy w ten piękny, skrzący się dzień styczniowy…
Tu się zacukał. Kurde, przecież jest maj – pomyślał Lars, a pozostali pewnie również. Leopold chrząknął ponownie, ruszył z przemówieniem, w którym krótko i treściwie przedstawił to, co czeka – nie jego, bo jego los był zapisany w gwiazdach, lecz pozostałych po kolei: żonę Sylvi (wiele lat korzystania z życia), Ludviga (artystę, który zadziwi świat swoim malarstwem), Leifa (rektora jednego z naszych uniwersytetów, którym zostanie w ciągu najbliższej dekady… najwyżej dekady, notabene… albo premiera, niech sam wybierze), dalej… tu znów stracił wątek i zrobił zdumioną minę.
– A tyś co za jeden?
Spojrzał ze złością na Larsa, który omal się nie posikał. Już miał otworzyć usta i tłumaczyć, kim jest i jak się nazywa, ale się spóźnił. Ojciec zbył go machnięciem ręki i utkwił spojrzenie w małej Louise, która stała, trzymając za rękę mamę Sylvi, i tak się uśmiechała, że musiała ją od tego boleć twarz – i z tym pięknym obrazem przed oczami Leopold Rute wygłosił pełną różnych zwrotów przemowę na temat kobiecej istoty (niepojętej, pięknej, równie zagadkowej, jak uduchowionej, która jest kwintesencją życia, jej oczy, jej włosy, jej zapach, jej tajemniczość, jej piersi i tyłek…). W tym miejscu dostał ataku kaszlu, który omal nie doprowadził go do kresu, ale zapewne został usłyszany na korytarzu, bo przybiegła pielęgniarka, a zaraz za nią druga, i skończyła się ta magiczna chwila.
Rozeszli się. Lars znalazł toaletę i mógł sobie wreszcie ulżyć, a następnego ranka Leopold Rute już nie żył.
Jednak tamte słowa wciąż żyły.
_A tyś co za jeden?_
Rozmyślał o nich i śnił. W snach dalsze wydarzenia przedstawiały się różnie. Zdarzało się, że się posikał i na podłodze szpitala utworzyła się wielka, żenująca kałuża. Albo też podchodził do taty i dawał mu w pysk. Czasem ojciec od tego umierał, a Lars trafiał do więzienia, a czasem mu oddawał – zaskakująco mocno jak na umierającego. A raz Lars dostał skrzydeł i wyfrunął przez okno, ale niezależnie od wersji, którą zaczerpnął z zasobnego składziku ze snami, budził się zawsze wypompowany tak, jakby wziął udział w Biegu Wazów albo stoczył walkę z niedźwiedziem.
A więc Ludvig. Wszak Lars i Ellen jechali przez ciemność nie do śpiącego snem wiecznym Leopolda, tylko do światowej sławy malarza Ludviga Rutego.
Bo tak się rzeczywiście stało. Średni brat Leif nie został rektorem uczelni ani premierem, tylko docentem, też nie byle co. Jeśli jednak chodzi o najstarszego z rodzeństwa, to przepowiednia ojca spełniła się z wręcz zaskakującą trafnością. Wprawdzie Ludvig wcześnie objawił swoje artystyczne talenty i ambicje, ale kiedy już zdał maturę i trzask-prask został przyjęty do prywatnej szkoły malarskiej w Kopenhadze – na podstawie dwóch przysłanych prac, małego olejnego obrazu marynistycznego i akwareli przedstawiającej skraj lasu z okolic Fjugesta – jego talent rozkwitnął w całej pełni. Malował krajobrazy, grę promieni słonecznych na wodzie i opuszczone domy. I sprzedawał obrazy. Wystawiał zarówno w Szwecji, jak i za granicą, dostawał stypendia i zamówienia publiczne, już w wieku dwudziestu pięciu lat mógł dobrze żyć ze swojej sztuki. Dziesięć lat po śmierci ojca był już tak uznanym malarzem, że mieszkał w trzech krajach: Włoszech, Francji i Szwecji (tylko przez parę letnich miesięcy, najlepiej w Archipelagu Sztokholmskim, i wystarczy), a na Midsommar w 1995 roku, podczas ich ostatniego spotkania, ceny jego obrazów wystrzeliły do takiego poziomu, że mógłby zapewne do śmierci żyć z tego, co namalował do tej pory. Gdyby chciał. Oczywiście nie zechciał, bo malował dalej i stawał się coraz zamożniejszy. Kilka lat temu Lars przeczytał w gazecie, że jeden z obrazów brata, zatytułowany _Kamienie, drzewa_, został sprzedany za milion koron.
No i kto w takich okolicznościach nie osiadłby na Riwierze? Problemem, pomyślał Lars w momencie, gdy drogowskaz informował go, że do Kymlinge zostało trzydzieści pięć kilometrów, a więc problemem było to, że Ludvig był egocentrycznym parszywcem. Był… Lars zastanawiał się nad właściwymi słowami przez kilka kilometrów jazdy… elitarystycznym dupkiem o wręcz klinicznym deficycie empatii i zrozumienia dla uwarunkowań innych ludzi. Kto nie daje sobie rady na tym świecie, jest widać słaby na umyśle. Ludzie na ogół są idiotami. Demokracja to opium dla ludu. Człowiek, który do trzydziestki nie zgromadzi paru milionów, jest zapewne umysłowo upośledzony. Współczucie jest tym samym co słabość. Malarze, którzy nie potrafią się utrzymać ze swojej sztuki, powinni pracować jako kurierzy albo zająć się gminną polityką.
I temu podobne. Lars myślał często, że nawet gdyby nigdy nie doszło do wieczornych i nocnych wydarzeń w Brevens bruk, jego stosunek do Ludviga byłby i tak ten sam. Zadawanie się z nim było jak syf dla duszy. Lars nigdy nie miał syfa ani w duszy, ani gdzie indziej, kiedyś usłyszał to określenie i uznał, że oddaje uczucia, jakie żywił do swego sławnego brata.
A teraz jechali do owego nieznośnego narcyza, żeby spędzić z nim Boże Narodzenie.
Chorego?
Przechodzącego coś w rodzaju kryzysu?
Tak stało w liście od towarzyszki życia Catherine. Ludvig jest chory i przygnębiony, chce po latach zobaczyć się ponownie ze swoim bratem. Para artystów mieszka w starym domu użyczonym im na zimę przez kolegę. W Sillingbo, wiosce na Pustkowiu na zachodniej rubieży pośród szwedzkiego lasu świerkowego; Ludvig wyraził tęsknotę za ojczyzną. Trudno o lepsze miejsce, jeśli szuka się bezpiecznego azylu w czasach zarazy. Jak to mówią, z dala od utartego szlaku, napisała Catherine. A cztery osoby mogą przecież spędzić święta razem, prawda? Nie jest to sprzeczne z żadnymi zaleceniami władz. A więc prosimy, wsiadajcie do samochodu i wpadnijcie do nas! Może to ostatnia okazja, żeby się zobaczyć, a Ludvigowi naprawdę na tym zależy. Zadbamy o jedzenie i napoje, wystarczy, że zabierzecie ze sobą szczoteczki do zębów i otwarte umysły.
Otwarte umysły? – zdziwił się Lars. A co to, kurde, znaczy? Wpadnijcie? Przeszło pięćset kilometrów. List przyszedł w piątek. Osiemnastego. Ellen zadzwoniła pod podany numer, kiedy już było przesądzone, że Lisa z Malcolmem zostaną w Londynie. Porozmawiała przez kilka minut z tą Catherine i sprawa została postanowiona. Lars nie miał z tym nic wspólnego. Ani trochę. Nie jego wina, jeśli wszystko szlag trafi.
– Ile jeszcze zostanie kilometrów za Kymlinge? – spytała nagle Ellen.
– Chyba sześćdziesiąt – odparł. – Czyli jakaś godzina… na północny zachód, prosto w las. Jeszcze godzina i bylibyśmy w Norwegii.
– Nie wpuściliby nas – zauważyła. – Mam na myśli, że przez pandemię.
– Nie będziemy sprawdzać. Pójdziemy na burgera w Kymlinge?
Pokręciła głową.
– Jak dojedziemy, będzie na nas czekała porządna kolacja.
– Ona tak powiedziała? Ta Catherine?
– Tak. Niegrzecznie by było, gdybyśmy przyjechali objedzeni śmieciowym żarciem.
– No dobrze. Spójrz, zaczyna porządnie śnieżyć. Przez ostatnie kilometry będziemy musieli pełznąć.
– Wierzę w ciebie. – Ellen położyła mu przyjaźnie rękę na kolanie. – Nie chcę obchodzić Wigilii, leżąc w jakimś rowie.
– Wigilia jest dopiero pojutrze – przypomniał jej. – Zdążylibyśmy się wydostać.
Miejscowość Sillingbo leżała na zboczu schodzącym nad jakąś wodę – w ciemności można się było jej tylko domyślać, ale na pewno tam była – i wydawała się składać z iluś opuszczonych domów rozrzuconych dość równo i rzadko po obu stronach przecinającej ją drogi. Poza jakąś palącą się tu i ówdzie lampką dla ochrony, we wszystkich budynkach było ciemno z wyjątkiem ostatniego po prawej: sporej drewnianej, dwupiętrowej budowli położonej w odległości około pięćdziesięciu metrów od lasu. Tu świeciło się we wszystkich oknach, a szpaler ogrodowych pochodni rzucał słabe migotliwe światło na drogę aż do wjazdu znajdującego się między dwoma solidnymi słupkami bramy.
– No to jesteśmy – powiedział Lars, skręcając. – Wygląda jak dawna wiejska szkoła.
– Zgadza się – odparła Ellen. – Wspomniała o tym, kiedy z nią rozmawiałam. Pomyśleć tylko, że kiedyś dzieci uczyły się tutaj czytać i rachować. Musiało to być dawno temu.
– I dostawały trzcinką – dodał Lars. – Szkoła była obowiązkowa już w dziewiętnastym wieku, czasem trzeba było z domu iść godzinę, zanim się dotarło na miejsce… i tyle samo, żeby wrócić.
– No popatrz, też wtedy chodziłeś?
Nie chciało mu się odpowiadać. Wjechał na nierówne zaśnieżone podwórze i zaparkował obok innego samochodu, prawdopodobnie jaguara.
No bo czemu nie? – pomyślał z niepowstrzymaną irytacją. Cieszmy się, że nie rolls-royce.
Drzwi wejściowe się otworzyły i na oświetlone kamienne schody wyszła kobieta. Była ubrana w długą czerwoną suknię, na czarnych włosach miała równie czerwony beret i wyglądała na dwadzieścia pięć lat. Wydawała się tutaj zupełnie nie na miejscu, jakby w kościele postawić kombajn. Tyle że była od niego ładniejsza.
Catherine, bez wątpienia.2
Linn
Powiedziałam „tak” i już w następnej sekundzie pożałowałam. Zgodziłam się ze względu na mamę, chociaż czasem powinnam być dla niej mniej współczująca. Jakbym nie miała dość własnych problemów.
Jednak to już minął rok, gdy wszyscy jakby stracili oparcie w rzeczywistości. W każdym razie do pewnego stopnia, więc jeśli ta szczepionka nie zadziała, to nie wiem, czym to się skończy. Może jakąś pociechą w tym strapieniu jest to, że człowiek nie jest w tym sam, bo większość osób też się łamie. Samotność wydaje się jakby mniejsza, kiedy wszyscy są samotni.
Tak czy inaczej, jedziemy. Aż do przedwczoraj zakładałyśmy, że spędzimy Boże Narodzenie tylko we dwie u nas na Verkstadsgatan, gdzie mieszkamy razem od sierpnia. I wtedy odebrałyśmy telefon od wuja Ludviga… albo jego sekretarki, czy kogoś, nie wiem, kim ona jest, bo rozmawiała z nią mama.
Otóż wielki Ludvig zażyczył sobie, żebyśmy przyjechały do nich na święta, o tym był ten telefon. Bardzo mu zależało według mamy, chociaż nie chciała za wiele mówić ani wtedy, ani potem. Nie chciało mi się z niej wyciągać więcej, bo wiem, że trafiła mi się dziwaczna rodzina.
No więc zadzwonili w poniedziałek. Dziś jest środa, jutro Wigilia. Samochód, w którym siedzimy, należy do kolegi mamy. Pożyczyliśmy go, bo swoją starą toyotę sprzedała wiosną, kiedy brak pieniędzy stał się wyjątkowo dotkliwy; teatry były zamknięte i zdała sobie sprawę, że przez dłuższy czas pozostanie bez pracy. Zresztą jak się mieszka w Sztokholmie, to samochód nie jest właściwie potrzebny, więc nawet nie zawracałam sobie głowy prawem jazdy.
A więc siedzę teraz obok mamy w tym dość eleganckim aucie (zdaje się, że to subaru), jadę przez burą Szwecję przygniecioną pandemią i nie przestaję rozmyślać o swoim życiu. Wydaje mi się, że to pora roku tak na mnie działa, nie sam wirus, bo oczekiwania są takie, że około świąt i Nowego Roku człowiek powinien się trochę pozastanawiać. Jak było, dokąd to zmierza i tak dalej. Przez kilkadziesiąt kilometrów gadałyśmy o wszystkim i o niczym, ale po zatankowaniu w Västerås umilkłyśmy. W końcu znamy się dość dobrze i widzimy się na co dzień, więc nie ma za wiele nowego do omówienia. Oprócz tych czekających nas niespodziewanych świąt, ale mama z jakiegoś powodu nie ma ochoty rozmawiać na ten temat. Jak już powiedziałam, nie dziwi mnie to szczególnie; cała ta rodzina jest jakaś podejrzana. Łagodnie rzecz ujmując.
Zamiast tego wciskam sobie do uszu słuchawki, z których sączy się głos Solomona Burke’a, i zastanawiam się nad sobą. To temat, który mocno mnie nudzi, by nie powiedzieć, że mam go serdecznie dość, a mimo to stale do niego wracam. Za dwa miesiące kończę dwadzieścia pięć lat, to chyba swego rodzaju kamień milowy. Pamiętam, co sobie myślałam w wieku piętnastu lat, kiedy chodziłam do gimnazjum i uważałam, że wszystko jest do dupy. A za dziesięć lat będzie mi dobrze. Przestanę się ciągle denerwować i rozpamiętywać, zrozumiem, jak iść przez to życie. Może wyjdę za przystojnego, godnego zaufania faceta i będę się spodziewała dziecka. A może już je będę miała.
A jakże. Patrząc wstecz, przyznaję wprawdzie, że wtedy było gorzej, ale twierdzić, że w ciągu dziesięciu lat zmądrzałam i jestem osobą rozumną, to przesada. Czasem wydaje mi się, że przez całe życie będę zmagać się z tym samym umysłem piętnastolatki. W takim razie mogę równie dobrze pogodzić się z tym i polubić taki stan rzeczy.
Z moich dwóch tak zwanych związków gówno wyszło tak czy siak. Najpierw zaraz po liceum zamieszkałam z Klasem w jakiejś zagrodzie, którą miał po dziadku. Koleżanki odkrywały świat z plecakami, a ja wylądowałam w lesie w Sörmlandii. Wytrzymaliśmy tam osiem, może dziewięć tygodni, głównie dlatego, że było lato, potem z nim zerwałam i widziałam, jak mu ulżyło, że nie musiał tego robić pierwszy. Żadne z nas nie miało pracy, nie mieliśmy samochodu, tylko dwa stare rowery bez biegów, a jesienią mieliśmy zacząć studia na Södertörn. Seks uprawialiśmy codziennie, bo byliśmy młodzi, a co drugi dzień pedałowaliśmy do Gnesta na zakupy (głównie po piwo, czipsy i papierosy); to wszystko było tak infantylne, że tylko kręcę głową, gdy o tym pomyślę.
Może się jednak czegoś nauczyłam tamtego lata, a w każdym razie nie zaszłam w ciążę. Trzy lata później zamieszkałam z innym chłopakiem, Dieterem, studiowaliśmy psychologię i byliśmy razem aż do czerwca, do końca semestru, ale wrócił do Niemiec, bo jego ojciec został sparaliżowany po wypadku samochodowym. Niewykluczone, że jeszcze będziemy parą, chociaż raczej wątpię. Wciąż się kochamy, mimo że sporo nas różni i obojgu było nam okropnie smutno, kiedy w deszczowe popołudnie żegnaliśmy się na lotnisku Arlanda. Ale przerwy w bezpośrednich kontaktach stają się coraz dłuższe, a kiedy czytam jego wpisy na Insta, to podejrzewam, że on ma teraz w Monachium jakąś nową dziewczynę.
W sierpniu zrezygnowałam z psychologii (w każdym razie wzięłam urlop dziekański). Może z powodu Dietera, a może przez to, że złapałam wirusa. Stało się to już na początku lipca, kiedy prawie nikt nie chorował i niektórzy myśleli, że niebezpieczeństwo minęło. Ciężko to przeszłam mimo wieku. Może z powodu grupy krwi albo czegoś w tym rodzaju, nie zostało to porządnie zbadane. Nie trafiłam do szpitala, ale przez calutki miesiąc w samym środku lata prawie w ogóle nie wychodziłam z domu. Zostałam jeszcze w tym mieszkaniu na Liljeholmen, które podnajmowaliśmy z Dieterem; miałam zamiar od jesieni poszukać czegoś mniejszego i tańszego, ale tak się porobiło, że zamiast tego wprowadziłam się do mamy. Na szczęście nie do mojego dawnego dziewczyńskiego pokoju, bo mama przeprowadziła się z Alvik do Hornstull mniej więcej w tym samym czasie, gdy razem z Klasem przepadłam w sörmlandzkich lasach.
Ten lipiec ostatniego lata był naprawdę okropny. Jednego dnia czułam się tylko trochę paskudnie, a drugiego całkiem; miałam gorączkę, bolało mnie całe ciało, straciłam powonienie i smak, czułam zmęczenie po każdym, choćby najmniejszym wysiłku. Po tygodniu przyszła do domu zafoliowana pielęgniarka i zrobiła mi test, a dwa dni później okazało się to, co już wiedziałam wcześniej. Covid-19. Zakupy robiły mi na zmianę jedna koleżanka i mama, zostawiały torby przed drzwiami i dzwoniły na komórkę. Mówiły „cześć i dbaj o siebie, niestety nie możemy wejść, żeby cię uściskać, ale zobaczysz, to minie niedługo”.
Zabrało mi to miesiąc, mam tyle przeciwciał, że powinny mi wystarczyć do końca życia, ale i tak zamierzam się zaszczepić, kiedy tylko pojawi się ta możliwość.
To mama mi zaproponowała, żebym u niej zamieszkała na pewien czas. Jest aktorką bez stałego zatrudnienia i od lutego nie pracuje. Teatry są przecież zamknięte. Również kina i sale koncertowe, w zasadzie wszystko, co związane z kulturą. W restauracji po dwudziestej nie można zamówić alkoholu i spotykać się w grupie większej niż osiem osób. I tak dalej, i tak dalej. Dwa tysiące dwudziesty ponoć przejdzie do historii jako rok, kiedy prawie wszystko się zawaliło. A wczoraj widziałam w telewizji, jak premier apelował do wszystkich Szwedów, żeby nie świętować Bożego Narodzenia tak jak zwykle, ale siedzieć w domu, nie wyjeżdżać w góry ani gdzie indziej. Nie wychodzić do miasta bez potrzeby. Przybytki publiczne w rodzaju basenów i hal sportowych są zamknięte. Boże, wydawałoby się, że mamy coś w rodzaju stanu wojennego.
I wśród tego wszystkiego my jedziemy przez Szwecję, żeby spędzić święta z wujem Ludvigiem, światowej sławy malarzem, którego nigdy nie poznałam. Wujek mieszka właściwie na Riwierze, ale wynajął na zimę dom w Szwecji, bo go dopadła tęsknota za krajem.
Takich słów użyła mama, kiedy poprosiłam o wyjaśnienie.
Dopadła go tęsknota za krajem, to się zdarza nawet bardzo sławnym ludziom.
Mama go nie lubi, więc zastanawiam się, czy przystała na tę odjechaną przygodę, bo wyczuwa w tym jakieś pieniądze. Wuj Ludvig ma forsy jak lodu, a skoro w dodatku jest chory, to może nabrał trochę ciepłych uczuć do gorzej sytuowanego rodzeństwa. Na przykład do mamy. Mam jeszcze dwóch wujków, których też nie widuję, Leifa i Larsa, ale tylko mama i ja mamy odwiedzić Ludviga w Sillingbo.
Właśnie tak się nazywa wioska znajdująca się o dwie godziny jazdy od granicy norweskiej, gdzie zatrzymał się Ludvig ze swoją sekretarką. Z dala od wszystkiego, sprawdziłam na Google maps i wyglądało to, jakby we wszystkich kierunkach przez kilkadziesiąt kilometrów ciągnął się tylko las. Ta sekretarka, a może kochanka albo nawet żona ma na imię Catherine. Francuzka, ale podobno mówi po szwedzku, mama twierdzi, że prawie bez obcego akcentu.
Jadąc przez zapadający zmrok zimowy, nie mogę nie pomyśleć o moim ojcu. To raczej fantazjowanie, bo nawet nie wiem, kim jest. Czy też był, co bardziej prawdopodobne. W każdym razie jeśli wierzyć mamie, ale właśnie w tym tkwi problem. Mama nie chce mi zdradzić, kto to; powiedziała mi tylko, że był dość nieznanym amerykańskim aktorem, którego poznała podczas kręcenia swojego jedynego hollywoodzkiego filmu. To było w ciągu kilku miesięcy tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego piątego roku, wiosną czy też wczesnym latem, jak sądzę, zważywszy na to, że urodziłam się w lutym następnego roku. Chyba starała się o więcej ról, może nawet nakręciła kilka reklamówek, ale już żadnego filmu fabularnego poza tym jednym. Nosił tytuł _Mrs Murphy agonizes_, rola mamy była nawet dość duża, ale nie jest to wybitny film i nigdy nie był pokazywany w Szwecji. Widziałam go trzy razy, chociaż mama mówiła mi, że nie ma sensu, żebym wypatrywała na nim taty. Nie zagrał w nim, po prostu, a poznali się na przyjęciu u jakiegoś bogatego producenta w Beverly Hills i potem przez jakiś czas się spotykali. Nie zorientowała się, że jest w ciąży, dopóki nie wróciła do Szwecji.
Od czasu do czasu wściekałam się na nią, że nie chce mi powiedzieć, kim on jest – czy też był – ale powiedziała, że zawarli umowę, której powinno się dotrzymać. Na ile rozumiem, zgodnie z tą umową przesłał jej jednorazowo sporą sumę w zamian za to, że ona nigdy nie ujawni jego nazwiska. Tłumaczę to sobie w ten sposób, że widocznie miał rodzinę i nie chciał, by się rozpadła.
Może udałoby się go znaleźć, ale postanowiłam nie próbować. Również będę dotrzymywać ich umowy. Przynajmniej na razie, zresztą nie wydaje mi się, żeby był szczególnie zamożny i mogłabym dostać po nim jakiś spadek. Jeśli nie żyje albo wkrótce zamierza umrzeć.
Poza tym miałam przez kilka lat ojczyma, mniej więcej od mojego piątego do dziesiątego roku życia. Miał na imię Jacques i dosyć go lubiłam, ale na dłuższą metę nie dogadywali się z mamą, więc odszedł.
Od tamtej pory miała jednego czy drugiego faceta, ale z żadnym nie zamieszkała, zresztą nie byli warci starań. Mama zazwyczaj opisuje zjawisko _związku_ w sposób następujący: sprowadza się do dwóch pierwiastków – przyjemności i kłopotów. Przyjemność powinna przeważyć, inaczej lepiej dać sobie spokój.
Kiedy skończyła pięćdziesiątkę, wygłosiła mowę, w której powiedziała, że jest do wzięcia, ale zamierza pozostać w tym stanie przez następnych czterdzieści lat. Wszyscy, a była nas spora grupa w knajpie na Söder, ryknęliśmy śmiechem i nagrodziliśmy ją oklaskami, ale ja wiem, że w tym żarcie było tyle samo powagi co łez. Naprawdę kocham mamę i bardzo jej żałowałam w ciągu ostatniego roku, gdy tak cierpiała jej duma zawodowa. Mam nadzieję, że przynajmniej stanowiłam jakąś pociechę. Ile jest warta aktorka, która nie występuje na scenie albo przed kamerą?
A ile jest warta jej córka, która rzuciła studia i nie wie, co ma zrobić ze swoim życiem?
Dobre pytanie, jak to mówią.
Nie da się milczeć w nieskończoność, a więc gdzieś w okolicach Skövde otwieram usta.
– A właściwie jak sobie to wyobrażasz? Czyli ty i ja, malarz i jego kochanka? I będą przyśpiewki i tańce wokół choinki, czy jak…?
Mama śmieje się.
– Nie mam pojęcia. Tak naprawdę to nigdy nie znałam Ludviga, nawet kiedy byliśmy dziećmi, przecież wiesz. Dzieli nas osiem lat, równie dobrze mógłby być moim wujkiem albo kimś w tym rodzaju. Pierwsze wspomnienie, jakie mam w związku z nim, jest takie, że się na mnie złości, bo mu wymazałam koszulę lodami, mam wtedy ze cztery lata, może pięć. Zaczynam płakać i mama musi mnie pocieszać.
Już to słyszałam, ale nic nie mówię.
– Czyli już wtedy był palantem?
– W każdym razie był zapatrzony w siebie – mówi mama. – W końcu był faworytem taty, a ludzie traktowani w ten sposób rzadko są mili.
– Więc to dlatego byłaś dla mnie wredna? Żebym wyrosła na grzeczną i miłą, a nie wyobrażała sobie, że jestem Bóg wie kim?
– Właśnie. Wiele mi zawdzięczasz.
– W zasadzie wszystko – mówię, po czym śmiejemy się przez dłuższą chwilę.
– A mówiąc poważnie – odzywam się wreszcie i otwieram torebkę żelkowych autek. – Nie rozumiem, dlaczego mamy właśnie teraz spotykać się z wujkiem Zadufkiem. Nagle, w środku pandemii i to zaledwie z dwudniowym wyprzedzeniem.
– Ja też nie, już ci mówiłam – odpowiada mama i nabiera garść żelków.
– A może on jest umierający i chce nam oddać swoje wszystkie pieniądze?
– _Dream on, baby_ – mówi mama, wrzucając sobie żelowe autka do ust. – Przynajmniej nie wykosztujemy się na jedzenie. Ale nie powinnyśmy budować zamków na piasku.
– A ta Catherine? – ciągnę. – Nie mów, że nie masz pojęcia, kim jest.
Mama żuje i zastanawia się przez chwilę.
– Przypuszczam, że jest jego partnerką. W każdym razie nie są małżeństwem. Wygooglowałam go wczoraj, nigdy nie był żonaty i nie ma dzieci. Unika wszelkich uroczystych wydarzeń i jeśli w ogóle przychodzi na jakiś wernisaż, to zostaje tylko na pół godziny. Co tam jeszcze było… właśnie, że podczas retrospektywnej wystawy w Nicei w zeszłym roku jego obrazy zostały ubezpieczone na sześć milionów euro. Chodziło o osiemnaście obrazów.
– No proszę. Chętnie przyjęłabym taki jeden w prezencie pod choinkę. Rozwiązałoby to wiele problemów.
– Kiedy zdałam maturę, dostałam od niego butelkę szampana i pudełko czekoladek – mówi mama. – Chyba nie należy się za wiele spodziewać.
– Jednak wtedy się spotykaliście?
– Nie, przysłał mi przez kuriera.
Spoglądam w ciemność. Dopiero trzecia i zaczęło padać. A może śnieżyć? Wygląda na śnieg z deszczem; może jednak będzie białe Boże Narodzenie, zdaje się, że na to wskazywała prognoza pogody.
– Rodziny się nie wybiera – zauważam.
– Ale można się od niej odciąć. Tego prawa nikt nam nie odbierze. Przynajmniej nie mamy bagażu nadmiernych oczekiwań, to dobrze.
– To prawda, niestety – mówię i wzdycham. – Najbezpieczniej być pesymistą, wtedy unika się rozczarowania. Ile nam jeszcze zostało do celu?
Mama zerka na GPS.
– Godzina i pięćdziesiąt siedem minut. Zdrzemnij się.
– Okej, tylko nie zaśnij za kierownicą.
– Jestem czujna jak ważka. Czy zdarzyło mi się kiedykolwiek zasnąć za kierownicą?
Mówię, że to coś, co można zrobić tylko raz w życiu. Mama klepie mnie po kolanie, a ja odchylam oparcie jak najdalej. Po zamknięciu oczu uzmysławiam sobie jednak, że jestem za bardzo nakręcona, żeby zasnąć.
Sama nie rozumiem dlaczego. Może chodzi o mamę, nie jest taka jak zawsze. To pewnie przez tę sytuację. Dlaczego miałaby być taka jak zawsze? Przypuszczam, że dla niej ten wyjazd jest tak samo dziwny jak dla mnie.
Uznaję, że tak jest. Włączam playlistę jeszcze z liceum i udaję, że śpię.
Dwie godziny później – jest dopiero kilka minut po piątej, wciąż jest wigilia Wigilii, dwudziesty trzeci grudnia – parkujemy przed drewnianym domiszczem stojącym na Pustkowiu. W większości okien pali się światło, ale las dookoła jest ciemny i przyczajony. Przypominają mi się słowa „Mróz w środku zimy jest ciężki”¹, co niby się zgadza, ale tylko tak sobie. Płatki śniegu opadają z rzadka, na ziemi leży cienka warstwa.
– Typowe – mówi mama, wyłączając silnik.
– Co takiego? – pytam.
– Że muszą mieć dwa samochody. Jeden by chyba wystarczył… zwłaszcza że wygląda na jaguara. Mam wielką nadzieję, że nie zaprosili kogoś jeszcze.
– Przecież powiedzieli, że będziemy tylko we czwórkę, prawda?
Mama nie odpowiada. Przygryza wargę i wpatruje się w mężczyznę, który właśnie wyszedł na schody przed domem. Stoi tam w mętnożółtym świetle lampy i według mnie wygląda jak krzyżówka premiera z hrabią Draculą.