- promocja
Ptasiek - ebook
Ptasiek - ebook
Ptasiek jest niezwykłą opowieścią o przyjaźni i marzeniach, o miłości i wojnie, o szaleństwie i pięknie, jest historią młodego człowieka, któremu obsesyjna miłość do ptaków umożliwia ucieczkę od ponurej rzeczywistości. Ekranizacja tego rewelacyjnego debiutu Williama Whartona przyniosła Alanowi Parkerowi nagrodę na festiwalu w Cannes w 1985 r. Kontynuacją Ptaka jest powieść Al, wydana przez REBIS w 1999 roku.
„Wharton jest niezwykle utalentowany, trudno uwierzyć, że to jego debiut. To jedna z najbardziej niezwykłych współczesnych powieści amerykańskich” - John Fowles.
William Wharton (1925–2008) to najpopularniejszy zagraniczny pisarz lat dziewięćdziesiątych w Polsce. Debiutował w wieku 54 lat powieścią „Ptasiek”, która przyniosła mu międzynarodową sławę. Od 1995 roku przez blisko 10 lat pisarz corocznie odwiedzał Polskę, spotykając się każdorazowo z tysiącami wielbicieli. Jego książki 26 razy znalazły się wśród 10 najpoczytniejszych tytułów roku według „Rzeczpospolitej” i „Notesu Wydawniczego” – jest pod tym względem absolutnym rekordzistą wśród pisarzy zagranicznych w Polsce. Łączny nakład jego książek wydanych w REBISIE przekroczył już 1,5 miliona egzemplarzy (w tym „Ptasiek” – ponad 250 tysięcy).
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7818-087-6 |
Rozmiar pliku: | 597 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Odchylam się w tył i wystawiam głowę na korytarz. Podejrzany typas w białej marynarce o urodzie klawisza-salowego ciągle sterczy w przeciwległym końcu.
Zerkam za kratę. Ptasiek siedzi w kucki na samym środku, nawet na mnie nie spojrzy. Tak samo kucał w gołębniku, kiedy obszywał piórami ten swój pierdolony kostium gołębia. Jak się kiedyś dowie o tym kostiumie naczelny psychiatra, doktor-major, przykują Ptaśka łańcuchem do podłogi, jak amen w pacierzu.
Czasami to się mało nie zesrałem ze strachu. Włażę sobie na stryszek popatrzeć do gołębi – a tam Ptasiek zgarbiony pod tylną ścianą, po ciemku obszywa piórami kalesony. Ptasiek miał czasem pomysły nie z tej ziemi.
No i teraz znowu – kuca sobie na samym środku białego pokoju, a mnie ma za nic. Jeszcze raz zapuszczam żurawia w korytarz.
– Ptasiek, daj sobie spokój. Starczy już! Ja i tak wiem, że ty nie jesteś ptakiem. Odpuść sobie te gówniane numery na kategorię D, już po wojnie, jak Boga kocham! Hitler, Mussolini, Tojo, całe to szambo – kaput!
Nic. Hej, może on naprawdę jest szurnięty. Ciekawe, czy ten psychiatra wie, że mówiliśmy na Ptaśka Ptasiek? Ptaśka stara by nie wygadała; pewnie nawet sama nie wie.
Ptasiek odwraca się do mnie plecami. Robi to w przysiadzie. Okręca się w miejscu, przyciskając ręce do boków. Patrzy w górę na niebo przez małe, wysoko umieszczone okienko naprzeciwko drzwi.
Doktor-major kazał mi nawijać o tym, co Ptasiek i ja robiliśmy wspólnie. Przetransportowali mnie tutaj aż ze szpitala w Dix. Twarz mam nadal całą w bandażach. Czekam na kolejną operację. Przy jedzeniu i przy gadaniu boli jak jasna cholera, a ja tu ględzę jak palant od dziewiątej rano. Już nic nowego nie umiem wymyślić.
– Ty, Ptasiek! A pamiętasz, jak zbudowaliśmy gołębnik na tamtym drzewie w lesie?
Może to go ruszy. Ptaśka stara kazała nam zburzyć pierwszy gołębnik, ten na podwórku. Dom Ptaśka należał do posiadłości Cosgrove’ów, kiedyś był stróżówką. Dworek i stodoła Cosgrove’ów spłonęły wiele lat temu. Ptaśka dom stoi tuż za ogrodzeniem boiska baseballowego, mniej więcej w środku lewego boku. Boisko urządzili na dawnym pastwisku Cosgrove’ów. Był to ostatni wolny kawałek miejsca w okolicy.
– Ty, Ptasiek! Gdzie ta twoja cholerna stara wsadziła te wszystkie piłki baseballowe?
Ptaśka stara zgarniała każdą jedną piłkę, która jej wleciała przez płot na podwórko. Chłopaki już nawet nie próbowali. Nawet półzawodowcy. Strzeliłeś za płot na Ptaśka podwórko – no to cześć, piłeczko! Trzeba było wrzucać nową i tyle. Dla tych, co strzelali długie rzuty z prawej ręki, było to mocno kosztowne boisko.
Co ona, do jasnej niespodziewanej, robiła z tyloma piłkami? Ptasiek i ja przeszukaliśmy wszystkie kąty w gospodarstwie. Może je zakopywała, a może sprzedawała – wielkie czarnorynkowe źródło używanych piłek baseballowych.
– Ty, Ptasiek! A pamiętasz Greenwoodów, skurwysyny jedne? Nie trafili na nasz gołębnik na drzewie. Kurczę, ile tam było szajbusów w tej naszej okolicy!
Te szczyle Greenwoodów dobierały się do wszystkiego, co im wpadło w łapy. Kradły rowery, gołębie, wszystko, czego się nie upilnowało.
Tamten gołębnik był fantastycznym miejscem dla gołębi; nikt o nim nie wiedział. W jednej dziurze pod krzakami trzymaliśmy sznurową drabinkę. Na jej koniec założyliśmy hak, hak zarzucało się na gałąź, a potem się właziło.
– Ptasiek, a pamiętasz tamtą sznurową drabinkę, jak się po niej wspinaliśmy? Tak Bogiem a prawdą to mieliśmy niezłego pierdolca!
Gadam bez ustanku i patrzę na Ptaśka, czy słucha. Ciągle gapi się w to wysokie okienko na tylnej ścianie.
Aż żal patrzeć, jak tak kuca na środku podłogi w cienkiej, białej szpitalnej piżamie. Kuca płasko, na całych stopach, kolana razem, głowa do przodu, ramiona sztywno po bokach, palce zagięte do tyłu. Kuca tak, jakby miał za chwilę wzbić się w powietrze, zamachać parę razy rękami i wyfrunąć przez to okienko, na które od dawna ma oko.
Ten gołębnik, co go zbudowaliśmy w lesie, był naprawdę fantastyczny. Mniejszy od pierwszego, tego na Ptaśka podwórku. Na podwórku mieliśmy spore stado: dziesięć par i dwóch samców ekstra. Same doborowe sztuki, rasowe, żadnych tam mieszańców i wypierdków. Jak już wydawać forsę na pokarm, to niechby przynajmniej dla porządnych ptaków. Ptasiek co i raz próbował przemycić jakiś gówniany egzemplarz tylko dlatego, że mu się spodobał. Były o to potworne awantury.
Mieliśmy trzy pary staluchów, cztery pary maściuchów niebieskich, parę czerwonych i dwie pary grzywaczy. Fantazyjnych odmian nie uznawaliśmy – żadnych tam kapucynów ani pawików, nic z tych rzeczy.
Pomyślę. Już wiem.
Myślę. Po. Wiem. ślepo.
Kiedyśmy sprzedali tamto stare stado, Ptaśka matka kazała nam oskrobać całą frontową werandę z ptasiego łajna, bo tam najczęściej siadywały gołębie. Przemalowała ją później za naszą forsę ze sprzedaży stada.
Takiej jędzy jak Ptaśka matka to ze świecą szukać!
No, nieważne; grunt, że nie było za co kupić ptaków do nowego gołębnika, tego na drzewie. Ptasiek ma w ogóle skończyć z gołębiami, wszystko jedno gdzie.
Dwa pierwsze ptaki łapiemy na Sześćdziesiątej Trzeciej, pod elektryką. Grasuje tam duże stado gołębi, przeważnie byle jakich. Po szkole chodzimy je podpatrywać. Szkolny autobus dowozi nas od dworca kolejowego do domu towarowego Searsa. Mamy po jakieś trzynaście, czternaście lat.
Patrzymy sobie, jak gołębie drepczą w kółko, jedzą, pierdolą się – jak to gołębie, przez cały boży dzień niczym się więcej specjalnie nie przejmują. Przejedzie kolejka, to one fru w powietrze wielkim łukiem, jakby nie przejeżdżała tędy mniej więcej raz na pięć minut od jakichś pięćdziesięciu lat. Ptasiek pokazuje mi, że wracają na ogół dokładnie w to samo miejsce i kończą to, co przed chwilą robiły. Patrzymy i kombinujemy, który tu może być przywódcą stada i gdzie mają gniazda między dźwigarami elektryki. Staramy się znaleźć pary. Gołębie są jak ludzie: pierdolą się właściwie przez okrągły rok i na ogół w stałych parach.
Zwykle przychodzimy z torbą pokarmu. Ptasiek potrafi w dwie minuty namówić prawie każdego gołębia, żeby mu siadł na ręce. Każe sobie wskazać dowolnego gołębia ze stada, a potem koncentruje się na nim i zaczyna wydawać gołębie odgłosy. Nie ma siły, żeby taki gołąb nie zaczął się w końcu wiercić w miejscu i nie wskoczył wreszcie prosto na Ptaśka rękę. Ptasiek powiedział mi kiedyś, że je zwyczajnie przywołuje. Jak to możliwe, kurczę, żeby wywołać upatrzonego gołębia ze środka stada? Ptasiek jest mistrzem od wciskania kitu.
– Ptasiek, daj ty już spokój. Nie wygłupiaj się, co? To ja, Al. Dosyć tej zasranej szopki.
Nic. No, nieważne; w każdym razie para staluchów przywiązuje się do Ptaśka na całego. Piękne okazy, chociaż nie obrączkowane. Ptasiek zaprzyjaźnia się z nimi do tego stopnia, że siadają mu na głowie i na ramionach i dają się brać za skrzydła. Ptasiek rozpościera im skrzydła jedno po drugim i mierzwi lotki, a one zachowują się, jakby to była najnormalniejsza rzecz na świecie; wyraźnie im się to podoba.
Ptasiek wypuszczał je, wyrzucał w górę za innymi gołębiami, ale zaraz wracały. Gołąb zwykle poleci za stadem. Któregoś dnia poszliśmy do domu piechotą, zamiast wsiadać w autobus, a tamta para trzymała się Ptaśka aż do naszego gołębnika na drzewie. świrusy jedne, zagnieździły się na Ptaśku.
Nie słuchać.
Żeby usłyszeć, nie słuchać.
Żeby zobaczyć, nie patrzeć.
Żeby wiedzieć, nie myśleć.
Żeby powiedzieć, nie słuchać.
Musieliśmy zamknąć gołębnik, żeby staluchy nie poleciały za Ptaśkiem do domu. Ptaśka stara zaraz by je otruła, jak by się wydało.
– Ty, Ptasiek, pamiętasz tamtą parę staluchów, co się na tobie zagnieździły? O Jezu, to był numer!
Dalej nie zwraca na mnie uwagi. Wariat, nie wariat, nie będzie mnie tu olewał!
– Ptasiek, słyszysz mnie? Jeśli mnie słyszysz, a nic nie mówisz, to naprawdę jesteś wariat, pierdolony wariat i tyle.
O Jezu, to tylko strata czasu. On się zachowuje, jakby był głuchy czy co. Doktor-major mówił, że Ptasiek słyszy, słyszy co do słówka. Te pierdoły też nie wszystko wiedzą. Może na przykład Ptasiek się boi i nie chce słyszeć. Co jemu się, do diabła, porobiło?
Kiedyśmy mieli tamto stare stado przy Ptaśka domu, lubiliśmy z Ptaśkiem zabrać czasem gołębia albo parkę na przejażdżkę rowerami. Zrobiliśmy dla nich specjalną skrzynkę. Zabieraliśmy tylko te, które już dobrze zadomowiły się w gołębniku. Ptasiek przymocował do drzwiczek gołębnika sznurek ze starym budzikiem, żebyśmy dokładnie wiedzieli, kiedy wracają. Jechaliśmy do Springfield czy gdzie indziej i wypuszczaliśmy gołębia do domu z wiadomością dla nas samych.
Któregoś dnia pojechałem ze starymi nad morze; zabrałem dwa ptaki. Wlazłem po kolana w wodę, puściłem je – a one w niecałe dwie godziny były z powrotem w gołębniku. Ponad dziewięćdziesiąt mil! Przyczepiłem im kartki z dokładnym czasem i z wiadomością dla Ptaśka, że puszczam gołębie w podróż przez Ocean Atlantycki.
Ptasiek godzinami wysiadywał w gołębniku i obserwował gołębie. Sam lubię gołębie, nie powiem, ale żeby gapić się na nie w ciemnej budzie przez cały boży dzień – to już przesada. No i jeszcze ten kostium gołębia. Ptasiek zaczął go szyć, jeszcze jak mieliśmy gołębnik w podwórzu. Zaczęło się od tego, że ufarbował stare kalesony na ciemnoniebiesko. Gdzie się dało, zbierał gołębie pióra i składał je w pudełku od cygar. A potem kucał, mówiłem już, pod tylną ścianą gołębnika i naszywał pióra na te gacie. Zaczął od góry i szedł w dół, dookoła, żeby jedno pióro zachodziło na drugie, jak u ptaka.
Kiedy skończył i włożył toto na siebie, wyglądał jak jakiś gigantyczny wymizerowany maściuch. Za każdym razem, jak wchodził do gołębnika, przebierał się w ten kretyński strój. Już samo to doprowadzało jego matkę do szału.
Jak zbudowaliśmy gołębnik na drzewie, zaczęło się jeszcze gorzej. Ptasiek ubierał się w obszyte piórami rękawiczki i czerwono-żółte podkolanówki w paski, które wciągał na buty. Miał jeszcze pierzasty kaptur do kompletu i żółty dziób z kartonu. Kiedy tak kucał w mroku pod ścianą gołębnika, wyglądał chwilami jak prawdziwy gołąb, tyle że wielkości sporego psa. Jakby go ktoś niechcący przyuważył na tym drzewie, ześwirowałby na miejscu, jak amen w pacierzu.
– Wiesz, co by się tutaj przydało, Ptasiek? Kostium gołębia. Dopiero byś dał popalić temu konowałowi.
Ptasiek nigdy nie przejmował się rasą gołębia. Do dziś nie wiem, jak on sobie dobierał te ptaki. Choćby ta samica, która pojawiła się w naszym gołębniku na drzewie jako trzecia: paskudna jak nieszczęście. Taka łachudra, że nawet drugi łachudra by jej nie chciał. A Ptasiek patrzy na nią jak na ósmy cud świata.
W jakiś miesiąc po tym, jak zdobyliśmy staluchy, deszcz lał jak z cebra; przychodzi Ptasiek do gołębnika z tą samicą i mówi, że znalazł ją na śmietniku; walczyła ze szczurem. Akurat! Ptasiek wymyśla takie niestworzone łgarstwa, że nikt by mu nie uwierzył. Za to sam wierzy w każdą bzdurę. Nie ma chyba takiej rzeczy, w którą by Ptasiek nie uwierzył.
Ziemia się kręci, jesteśmy w pułapce. Atakuje nas ciężar, szamocemy się w klatce pulsujących kiloton.
Ta łachudra jest całkiem czarna, nie połyskliwie czarna, tylko taka matowa, dymna. Żeby nie dziób i to, że chodzi jak gołąb, można by przysiąc, że to jakaś skarlała kawka. Jest taka mała, że z początku biorę ją za niewypierzonego gołębia – po tym, jak już dałem się przekonać, że to w ogóle gołąb. Nie chcę jej w naszym gołębniku. Wolna samica w gołębniku nie wróży nic dobrego – ale Ptasiek się upiera. Bałaka bez ustanku, jaka to ona jest piękna i jak świetnie lata.
Zaczyna się od tego, że łachudra uwodzi samca stalucha. Staluch nie ma pojęcia, co go napadło. Drepcze, ściga ją i pierdoli do upadłego, przestał nawet jeść. Biedna samica stalucha siedzi osowiała w gnieździe.
Mam dosyć; postanawiam wywalić tę cholerną łachudrę na zbity łeb. Ptasia wiedźma! Ptasiek mówi – dobra, ale szczęśliwy nie jest. Wyrzucamy ją nazajutrz. Na moje oko ona jest z tych, co nigdzie nie zagrzeją miejsca, więc pewnie się już nie spotkamy.
Kiedy po południu przychodzę do gołębnika, Ptasiek już tam jest. Wiedźma też. Z olbrzymim samcem maściuchem. Odchodzi wielkie dreptanie po całym gołębniku, wiedźma cały czas daje maściuchowi, a staluch próbuje wtrynić swojego, ale z wynikiem zerowym. Przyglądamy się temu całe popołudnie. W końcu staluch wraca do swojej samicy. Mówię, że dobra, wiedźma może zostać, skoro ma już swojego samca. Widać starczyły jej dwa dni, żeby się zadomowić w gołębniku.
Nikt nie wie więcej niż musi wiedzieć. Wszyscy jesteśmy zamknięci w grobach grawitacji.
No nie, ta wiedźma przechodzi ludzkie pojęcie! Z następnej wycieczki wraca z parą pięknych, czystej krwi, obrączkowanych srebrniaków. Takie ptaki kosztują majątek – osiem, dziewięć dolarów za parę. Wystrzałowe sztuki. Nie mamy pojęcia, skąd się wzięły. Samiec srebrniak poleciał za wiedźmą, a samica ścigała ich aż do samego gołębnika. Są takie piękne, że aż się robi jaśniej w całej budce. No i teraz tak: srebrniak dyma wiedźmę, a maściuch już skreślony. To wbrew naturze.
Dalszy ciąg w tym samym stylu. Wiedźma gdzieś leci i wraca z samcem, a czasami z parą. Najczęściej sprowadza szlachetne odmiany. Łapie rasowe gołębie na swój seksapil. Nowy samiec jest dobry, póki nie pojawi się następny; później wiedźma już nigdy go do siebie nie dopuszcza. Mimo że jest już u nas trzy miesiące, nie okazuje skłonności do założenia gniazda. Ptasiek mówi, że może to jakaś gołębia kurwa, ale ja tam jestem pewien, że to wiedźma.
Wdzieram się w środek samotności, tam gdzie poznanie – koniec wiedzy; falowanie prądu powietrza; ruch w stronę konieczności.
Ja chromolę, zanim żeśmy się połapali, mamy więcej gołębi niż miejsca w gołębniku. Nikt nie wie, że trzymamy gołębie, więc nikt nas nie podejrzewa. Dzięki wiedźmie staliśmy się największymi porywaczami gołębi na zachód od Sześćdziesiątej Trzeciej.
Zaczynamy wywozić nadprogramowe gołębie do Cheltenham albo do Media na sprzedaż. Na tyle daleko, że prawie nie ma szans, żeby właściciele rozpoznali swoje. Zarabiamy tym sposobem po trzy, cztery dolary w ciągu jednego weekendu. To więcej niż jakby dzień w dzień roznosić gazety.
A te gołębie, które teraz mamy w gołębniku – to są dopiero gołębie! W porównaniu z tym nasz stary gołębnik to był istny chlew! Ptasiek upiera się, żebyśmy zatrzymali te pierwsze staluchy, no i, rzecz jasna, srebrniaki też. Mamy też najfajniejszą na świecie parę maściuchów, z deseniem wyraźnym jak na szachownicy, duże, smukłe, z dumnymi głowami. Łapki mają czerwone jak śliwka daktylowa i bardzo czyste. Oba są obrączkowane, bardzo piękne. Mógłbym się na nie gapić cały dzień. Rasowe gołębie to coś dla mnie. Mamy jeszcze chyba równie znakomite dwie pary czerwonych szeków: za jedną taką parę można by jak nic dostać ze trzy pary innych szlachetnych gołębi.
Wiedźma lata bez ustanku. Bywa, że nie wraca przez trzy, cztery dni pod rząd. Chociaż tyle nam daje zarobić, wolałbym, żeby za którymś razem nie wróciła. Ona jest jakaś niesamowita. I Ptasiek przy niej też się robi dziwny. Ciarki mi łażą po plecach, kiedy patrzę na nich razem, szczególnie jak Ptasiek nałoży ten swój kretyński strój gołębia.
Jeszcze raz wyglądam na korytarz, w prawo, w lewo. Strasznie tu cicho jak na dom wariatów. Większość sal ma podwójne drzwi. W zewnętrznych jest tylko małe okienko, żeby można było świra doglądać, w wewnętrznych są kraty. Siedzę między jednymi a drugimi.
Ten szpital jest o wiele porządniejszy niż mój w Dix. W Dix leżę na chirurgii plastycznej, a ruch tam jest jak na głównej ulicy. Na kolejną operację czeka się czasami po dwa, trzy tygodnie, a nawet miesiąc. Nie jesteśmy chorzy, więc wypuszczają nas do domu między operacjami. No i jadę do domu – wielki bohater ziemi doniczkowej. Mówią mi, że jeszcze jedna operacja i będzie w porządku, tylko że już nigdy nie zapuszczę w tym miejscu brody. A na cholerę mi broda.
– Ty, Ptasiek! A pamiętasz tamtą starą łachudrę? Paliła się do ciebie, jak nie wiem co. Chciałbyś sobie teraz przelecieć gołąbka?
Przez moment mam wrażenie, że go trafiłem w czuły punkt; widzę to po tym, jak rozprostowuje i znów zaciska palce. Może on naprawdę się zgrywa. Tylko po jaką cholerę; już nie ma po co udawać świra, i tak wszystkich puszczają.
Ta wstrętna czarownica paraduje przed Ptaśkiem tam i z powrotem, grucha gardłowo i kręci kuprem, jak to gołębica, kiedy chce, żeby samiec na nią wskoczył. Normalnie go uwodzi, wiedźma jedna. Kiedy Ptasiek rozrzuci pokarm na podłodze, nie sfruwa na dół, żeby się handryczyć z innymi – o nie: leci prosto do Ptaśka, siada mu na ręce i każe się karmić. A wierci się przy tym dokładnie jak samica, gdy karmi ją samiec. Dochodzi do tego, że Ptasiek bierze okruchy w usta, a ona mu je wydziobuje. Jak Boga kocham, czasami mi się wydaje, że ten Ptasiek naprawdę uważa się za gołębia.
Ugiąć pień drzewa, wypełnić żagiel – to nic. To tylko wiedza, nie poznanie. Ptak zna powietrze, nie wiedząc o nim.
Ciekawe, czy Ptasiek przypomniałby sobie, jak szukaliśmy skarbu. To było po zbiorniku gazu i po tym, jak nam kazali rozebrać gołębnik. Skończyliśmy już obaj podstawówkę i Ptasiek chodził do szkoły katolickiej. Ja byłem w Upper Merion, w normalnej państwowej budzie. Moi starzy też są katolikami, tylko że włoskimi, więc niespecjalnie latają do kościoła. Ptaśka starzy mają hopla na punkcie mszy i takich tam dupereli.
No, nieważne; dość, że miałem napisać opowiadanie z angielskiego, a ponieważ nie mam za grosz wyobraźni, postanowiłem zrobić Ptaśkowi kawał, a potem wszystko po kolei opisać. Właśnie przerabialiśmy z lektury Złotego żuka i może to nasunęło mi cały pomysł.
– Ty, Ptasiek! A jak poszliśmy szukać zakopanych skarbów starego Cosgrove’a? święty Boże, ale były jaja!
Przyszedłem do Ptaśka z mapą. Zrobienie tej mapy i wszystkie przygotowania zajęły mi prawie tydzień. Osmaliłem ją nad płomieniem i nadpaliłem rogi. Majstersztyk, jak Boga kocham. Wszystko szyfrem, który odcyfrowujemy w Ptaśka pokoju. Żeby rozłożyć mapę na biurku, musimy usunąć kolejny model ptaka. Na dworze pada.
Ptasiek bez przerwy robi modele ptaków. Robi je z balsy i papieru, tak jak się buduje modele samolotów, tyle że według własnych projektów, z ruchomymi skrzydłami o napędzie na gumkę aptekarską. Niektóre są bardzo skomplikowane, mają obrotowe skrzydła, które ustawiają się pionowo przy ruchu w górę i poziomo przy ruchu w dół. Ptaśkowi udało się nawet zbudować kilka modeli fruwających. Tylko żaden nie chce lecieć tak daleko, jak przeciętny model samolotu: trzepotanie skrzydłami za pomocą gumki jest zbyt powolne na daleki lot.
– Oj, stary, uczepiłeś ty się tej zasranej mapy jak pijany płotu.
Legenda mapy zawiera mnóstwo zawiłych wskazówek: od tego drzewa do tamtego kamienia, i tak dalej, jak to na porządnej zaszyfrowanej mapie. Na koniec mamy dojść do muru, gdzie znajdziemy dalsze instrukcje. Ptasiek kupuje wszystko bez mrugnięcia okiem. Da sobie wcisnąć każdy kit, jak Boga jedynego kocham. Opowiada, jak to wybuduje sobie za swoją dolę gigantyczną ptaszarnię. Mam ochotę dać sobie spokój: wcale nie chcę sprawić Ptaśkowi przykrości, ja przecież tylko robię sobie jaja i odrabiam lekcje z angielskiego.
Wyruszamy tej samej nocy. Leje jak jasna cholera. Namawiam Ptaśka, żeby odłożyć wyprawę, ale jego już żadna siła nie powstrzyma. Tak w to uwierzył, że i ja zaczynam wierzyć: sam prawie się spodziewam znaleźć jakiś skarb.
Błądzimy po ciemku przemoknięci do suchej nitki, bez latarki. Ptasiek prowadzi mnie do skarbu, którego nie zakopałem. Znajdujemy starą puszkę po tytoniu, w której schowałem drugą wiadomość: puszka tkwi między kamieniami ruiny chałupy Cosgrove’ów, koło dawnego kominka. Ptasiek chowa kartkę do kieszeni, bierzemy nogi za pas i pędzimy z powrotem do Ptaśka domu. Włazimy przez piwnicę, żeby nas nikt nie widział. Ptasiek jest kurdupel, ale gna jak wiatr.
Przedostajemy się do jego pokoju i rozkładamy drugą mapę. Opisałem ją tym samym szyfrem i trochę nadpaliłem, ale tak, żeby nie było wątpliwości, że to mapa miejsca, gdzie zakopany jest skarb. Miejsce to oznaczone jest literą X. Ptasiek chce tam od razu lecieć. Udaje mi się go namówić na następną noc. Musimy się postarać o odpowiednie narzędzia i tak dalej. Zaczynam żałować, że się w ogóle wdałem w tę przeklętą aferę. Żebym chociaż miał kawałek skarbu do zakopania, zakopałbym go dla Ptaśka.
Skarb ma się niby znajdować w północno-wschodnim kącie ruin dawnej stodoły. To też jest podane szyfrem, który musimy najpierw odczytać. W najtrudniejszych miejscach pomagam Ptaśkowi, ale on większość tekstu rozszyfrowuje sam. Jak słowo daję, należy mu się jakiś skarb.
Umawiamy się na po kolacji, jak już będzie ciemno. Ja tam mogę zawsze wyjść bez kłopotu, ale Ptasiek wymyśla cały misterny plan, z kukłą w łóżku i zamykaniem drzwi od środka. Wystarczyłoby pewnie, jakby powiedział starym, że idzie do mnie, ale on już całkiem wpadł w tę historię ze skarbem. Istny Tomek Sawyer z Upper Merion.
Bierzemy szpadel, Ptasiek ma kompas i sznurek, a ja dwudziestkę dwójkę, tak na wszelki wypadek. Oczywiście znowu zaczęło padać. Cały dzień nie padało, a teraz dosłownie leje. Jest gęsta, ciemna noc. Przecinamy środek boiska, schodzimy z górki za masztem flagowym i dalej dróżką prosto do stodoły Cosgrove’ów. Jest już po moich urodzinach, późna jesień, więc nie za wiele zostało trawy i chaszczy. Latem łatwo można się tutaj przedrzeć; nikt by nawet nie powiedział, że w chaszczach są jakieś ruiny.
Nie sprawdzałem tego miejsca przed sporządzeniem mapy. Po prostu tak sobie wymyśliłem: „północno-wschodni róg stodoły”. Okazuje się, za pomocą kompasu, że stodoła rzeczywiście ma północno-wschodni róg. Okazuje się też – to niesamowite – że tam, gdzie wypada X, widnieje nieznaczne zagłębienie w ziemi. Teraz już i ja jestem gotów kopać w poszukiwaniu złota. Może dostaję informacje z zaświatów? Może stary Cosgrove przekazuje mi instrukcje? Wszyscy dookoła mówią, że Cosgrove zakopał forsę. Ludzie od lat ryją w ruinach w nadziei, że coś znajdą.
Zaczynamy kopać, co pięć minut zmiana. Nie wiem, czy mam pękać ze śmiechu, czy się zesrać. Ptasiek jest poważny jak grabarz, co chwila patrzy na mój zegarek, żebym za długo nie kopał. Właśnie jest Ptaśka tura, kiedy łopata w coś uderza. – Jest! – mówi Ptasiek. Robi mi się niewyraźnie. A jeśli tam naprawdę jest skarb? Niesamowite to wszystko, jak słowo daję. Ptasiek ryje jak wściekły; odsłania róg czegoś metalowego. Przejmuję od niego łopatę i wydobywam znalezisko. Stara puszka po oleju silnikowym. Zaczynam się śmiać; postanawiam teraz właśnie powiedzieć Ptaśkowi całą prawdę. Jestem po dupę utytłany w błocie i cały mokry. Dokopaliśmy się do gliny, ślisko jak diabli. Kopanie po ciemku, kiedy nie widać nawet kamieni, o które brzęka łopata, to jednak średnia przyjemność.
– Coś ci powiem, Ptasiek, tu nie ma żadnego skarbu. Wszystko zmyśliłem, od początku do końca.
Ptasiek bierze ode mnie łopatę i zaczyna kopać dalej.
– Ptasiek, jak Boga kocham, nie masz co dalej kopać, tu w ogóle nie ma żadnego skarbu! Podrobiłem mapę i wszystko. W szkole nam zadali.
Ptasiek dalej kopie.
– Ptasiek, no coś ty, głupi? Chodź do domu, osuszymy się.
Ptasiek przerywa kopanie, odwraca się do mnie przez ramię. Potem mówi, że on dobrze wie, że tu jest skarb i że trzeba kopać dalej. Mówi, że skarb musi tu być, a mnie się tylko wydaje, że podrobiłem mapę. Tego już za wiele. Mówię mu, że jest stuknięty i że ja idę do domu. Ptasiek kopie dalej. Stoję nad nim jeszcze pięć minut, wreszcie idę sobie. Ptasiek kopie jak głupi, nic nie mówi.
Nie widzimy się potem przez jakieś dwa, trzy dni. Postanawiam, że jednak nie będę pisał wypracowania o kopaniu skarbu. Odwiedzam to miejsce, gdzieśmy kopali, a tam dziura na jakieś sześć stóp, głęboka jak mogiła. Ciekawe, jak się Ptasiek z niej wydostał, kiedy już skończył.
Kiedy w końcu znów spotykam Ptaśka, nie rozmawiamy z początku o poszukiwaniu skarbów. Po kilku dniach Ptasiek mówi, że ktoś pewnie był tam przed nami: dlatego ziemia była zapadnięta i tak dalej. Ciągle nie wierzy, że to wszystko moja robota, nawet kiedy mu mówię po kolei co i jak. Patrzy tylko na mnie świdrująco, jak to on potrafi.
Myślę, jak urzeczywistnić to, co wiem, ale czego nie umiem uchwycić. ściąga mnie w dół. Ziemia tkwi we mnie na dobre, w moich kościach krąży pył.
Tak nam się rozkręca interes ze sprzedażą ptaków, że postanawiamy połapać trochę na własną rękę. Właśnie dlatego znaleźliśmy się tamtej nocy na zbiorniku gazu. To ten wielki zbiornik u zbiegu Marshall Road i Long Lane. Przesiaduje tam i gnieździ się kilka gołębich stad.
– Ptasiek, a pamiętasz tam, na zbiorniku? My to mieliśmy pomysły, co? Wtedy w nocy prawie mnie przekonałeś, że może rzeczywiście trochę jesteś ptakiem.
A niech to diabli, przecież on w ogóle nie zwraca na mnie uwagi.
– Słuchaj no, kurzy móżdżku! Już mnie zmęczyło gadanie do twoich pleców, aż taki wariat to ty chyba nie jesteś! Może by ci się poprawił słuch, jakbym tak parę razy przysunął ci w ucho!
Co ja pieprzę; jeszcze ktoś usłyszy i gotowi mnie też zamknąć. No, nieważne; w każdym razie Ptasiek nie boi się tego, czego każdy normalny człowiek powinien się bać. Nie ma siły, żeby go zmusić do czegoś, na co nie ma ochoty. I nie ma sposobu, żeby mu dopiec – on po prostu jak nie chce czegoś czuć, to nie czuje. Najlepszy przykład, jak się poznaliśmy.
Przychodzi raz do mnie mój młodszy brat Mario i mówi, że ten gnój z chałupy Cosgrove’ów podwędził mu nóż. Pytam się Maria, skąd miał nóż, to on mówi, że znalazł. Pewnie gdzieś podiwanił, ale nieważne; ja i tak zawsze szukam draki, z natury jestem silny, a od jakiegoś czasu ćwiczę jeszcze podnoszenie ciężarów, w piwnicy urządziłem sobie małą salkę treningową. Bez przerwy ściskam w dłoni sprężynujące przedmioty, żeby wzmocnić sobie uścisk, regularnie czytuję „Siłę i Zdrowie”, a miasto York w Pensylwanii staje się moją Mekką. Zacząłem z tym wszystkim, jak miałem jakieś jedenaście lat – może dlatego, że stary bez przerwy mnie lał. No, nieważne; grunt, że mam siłę i chcę ją sprawdzić w walce.
I właśnie kiedy zaczynam na serio myśleć o walce, przychodzi Mario i mówi, że Ptasiek zabrał mu nóż. Miałem trzynaście lat. Ptasiek musiał mieć dwanaście skończone. Kiedy o tym teraz myślę, wydaje mi się, że byliśmy starsi, nie takie szczeniaki.
Wychodzę z domu i idę na ukos przez boisko. Włożyłem nową brązową kurtkę ze skóry. Mario wlecze się za mną. Pokazuje mi Ptaśka dom. Przechylam się przez zamkniętą furtkę w murze i widzę, że Ptasiek siedzi na stopniach tylnego ganku i czyści nóż. Wołam go, żeby podszedł. Podchodzi z taką miną, jakby się cieszył, że mnie pozna.
Wszystko, co żywe, rośnie w górę, ale nie jest wolne. Najwyższe gałęzie chwytają w pułapkę powietrze i światło, lecz żywią nimi tylko nieskończone żarna ziemi. Wzrost sam w sobie jest bez znaczenia.
Mówię mu, że ma oddać nóż. Na to on, że nóż jest jego, że go kupił od jednego chłopaka, który się nazywa Zigenfus. Mówi, że jak chcę, to mogę się spytać tego Zigenfusa. Na to ja mu mówię, żeby mi chociaż pokazał ten nóż. Podaje mi go. Rozmawiamy przez drewnianą furtkę w murze dookoła jego domu. Po drugiej stronie muru jest boisko baseballowe.
Od razu widzę, że to porządny nóż. Sprężynowiec. Próbuję go otworzyć. Jakiś chytry układ sprężyny i blokady; chyba zerwany. Ptasiek chce mi pokazać, jak to działa. Cofam nóż i radzę mu, żeby zabrał swoje brudne łapy od mojego noża. Ptasiek przez chwilę świdruje mnie po swojemu oczami, jakby sprawdzał, czy mi przypadkiem nie odbiło. Odwracam się i idę, Mario za mną. Ptasiek otwiera furtkę i idzie za nami. Tak sobie idziemy. Ptasiek wysuwa się przed nas, tyłem, i chce swój nóż. Przystaję. Trzymam nóż wysoko. – Ten? – pytam. – No to sobie weź. – Ptasiek sięga po nóż. Trzymam nóż w lewej ręce, żeby prawą solidnie mu przyładować. Nie wiem, dlaczego trafiam obok, a Ptasiek łapie nóż. Wyrywam mu go z ręki, podnoszę w górę, a on znowu próbuje dosięgnąć. Zamierzam się i znów trafiam obok. Jego głowa jest dokładnie tam, gdzie powinna być, ale zanim dotrę do niej z pięścią, już jej nie ma. Założyłbym się, że Ptasiek robi unik już po tym, jak ja wymierzam cios. Wkładam nóż do kieszeni, żeby mieć obie ręce wolne; coś czuję, że trzeba będzie przerobić tego głupka na marmoladę. Nic, tylko próbuje mi się dobrać do kieszeni. Raz po raz ładuję w niego, ale nie trafiam. Próbuję go sobie ustawić. Na nic, jakbym działał w zwolnionym tempie, a on na pełnych obrotach. Nie robi żadnych zmyłek ani uników – po prostu odsuwa się z miejsca ciosu, tak jakby się cofał przed rozpędzonym samochodem.
Widzę, że muszę go złapać. Jak będzie trzeba, przyduszę go do ziemi, żeby się nie mógł ruszyć, i dopiero mu nawpierdalam. Mario nic nie mówi. Kiedy Ptasiek znów sięga po nóż, robię krok do przodu i zakładam mu porządny chwyt za głowę. Schylam się, żeby go przerzucić przez biodro – a jego nie ma. Dokładnie takie samo uczucie, jak kiedy wąż wyślizgnie się z ręki. Wywinął się i już.
Próbuję wszystkiego. Robię zmyłki. Staram się wziąć go w niedźwiedzi uścisk. I jeszcze jeden chwyt za głowę. Nie ma na niego siły.
Później, kiedy Ptasiek przenosi się do ogólniaka w Upper Merion, namawiam go na zapasy, ale on nie chce. Staje w zawodach jeden jedyny raz, podczas szkolnych mistrzostw, kiedy nie ma komu walczyć z Voglem, waga sto trzydzieści pięć funtów. Vogel jest mistrzem okręgu. Ptasiek mówi, żeby go wystawić w parze z Voglem.
Cała szkoła przychodzi na mecz; zawody szkolne to tutaj duża sprawa. Na początku pierwszej rundy Voglowi kilka razy nie wychodzi trzymanie. Rzuca się na Ptaśka. Ptasiek ustępuje w bok, po czym wali się na Vogla i ściąga go do parteru. Ptasiek nie może ważyć więcej niż sto dwadzieścia pięć, a i to pewnie w ubraniu. Vogel szaleje. Próbuje mostowania. Ptasiek odskakuje od niego i Vogel sam przewala się na plecy. Teraz wystarczy, żeby Ptasiek wskoczył na niego, przydusił do ziemi – i ma trzymanie albo prawie. Ptasiek wstaje i uśmiecha się do leżącego Vogla. Vogel robi niezdarne wyjście z trzymania. Ptasiek ma dwa punkty za przytrzymanie, a Vogel jeden za wyjście.
Potem wszystko powtarza się co do joty i Ptasiek uzyskuje kolejne dwa punkty za przytrzymanie przeciwnika. Voglowi udaje się drugie wyjście tuż pod sam koniec rundy. Wynik Ptasiek cztery, Vogel dwa. Ludzie zaczynają się śmiać, wszyscy kibicują Ptaśkowi. Ptasiek spaceruje sobie z boku i wygląda jeszcze głupiej niż zwykle; kostium zapaśniczy wisi na nim jak na drągu.
Druga runda zaczyna się w parterze, Vogel górą. Gniecie Ptaśka z całej siły. Ptasiek nawet na nic nie patrzy, tylko uśmiecha się pod nosem. Nie ma co, myślę sobie, tylko Ptasiek będzie wyliczony. Ten Vogel to piekielnie silny szwabski skurwysyn; ze złości zrobił się cały czerwony na gębie.
Sędzia uderza dłonią w matę i woła: „Walczyć!” Vogel ciągnie Ptaśka za ramię, chce zrobić dźwignię – i nagle, sam nie wiem, jak on to zrobił, przeturlał się w przód, czy co – patrzę, Ptasiek stoi, a Vogel leży jak długi na macie. Publiczność oszalała, jak Boga kocham. Vogel na czterech łapach jak ten stary niedźwiedź, a Ptasiek stoi sobie jakby nigdy nic i przygląda mu się z góry.
Vogel szarżuje na Ptaśka w poprzek maty. Finguje przyjęcie pozycji wyjściowej, po czym pada gwałtownie, żeby złapać Ptaśka za nogi. Ptasiek wykonuje pełny obrót i siada Voglowi na głowie. Coś niesamowitego. Z przejęcia walę kolanem w plecy chłopaka, który siedzi przede mną. Chłopak ma w tylnej kieszeni zaostrzony ołówek. Ostrze ołówka wbija mi się w kolano i tak zostaje. Do dziś mam ślad: pamiątka z meczu, w którym Ptasiek pokonał mistrza okręgowego, waga sto trzydzieści pięć funtów. Dołożył mu w punktach dwadzieścia do sześciu i nawet się nie spocił. Voglowi jest łyso jak cholera, przez cały sezon stara się to odrobić. Mało brakowało, a zostałby mistrzem stanowym, tylko że przegrał w finałach w Harrisburgu.
W świetle prawdziwego znaczenia wszystko, co ważne, staje się trywialne, tak jak całe życie wydaje się niczym wobec śmierci. Myślenie zabija poznanie – nie tyle zabija, co wyjaławia, destyluje poznanie w wiedzę. Myślenie: proces przetwarzania poznania w wiedzę.
W końcu tak się zziajałem przy próbach złapania Ptaśka, że prostuję się na chwilę i patrzę na niego. Uśmiecha się do mnie. Dla niego to w dalszym ciągu jest zabawa. Chce odebrać swój nóż, pewnie że tak, ale nie jest na mnie zły. Jestem w tej grze przedłużeniem ramienia losu. Wyjmuję nóż. Zaczynam go otwierać, bardzo wolno, żeby Ptaśka postraszyć. Staję pochylony w rozkroku, jakbym szykował się go zabić. Ptasiek stoi i patrzy na mnie. Zaczynam podejrzewać, że nawet gdybym naprawdę chciał, to i tak mu nic tym nożem nie zrobię. Rzucę – to on pewnie spokojnie wyciągnie rękę i złapie go w powietrzu. Powoli dociera do mnie śmieszność całej sytuacji. Mario dalej stoi z boku. Rzucam nóż na ziemię, pod nogi Ptaśka. Ptasiek podnosi go, oczyszcza, zamyka, a potem podchodzi do Maria i wręcza mu go. Mówi, że jak to naprawdę Maria nóż, to proszę bardzo. Mówi, że może Zigenfus go znalazł albo zwędził i może to naprawdę jest nóż Maria. Na to ja mówię do Maria, żeby się nie ważył tknąć tego pierdolonego noża. Biorę nóż od Maria i daję mu go z powrotem. Czuję się jak generał Lee składający swój miecz. I wtedy właśnie Ptasiek zadaje mi pytanie, czy lubię gołębie, i zaprasza mnie na swoje podwórko, żebym zobaczył gołębnik, który on akurat buduje. Mario idzie sobie do domu, a Ptasiek i ja zostajemy przyjaciółmi.
– Wiesz, Ptasiek, gdybyś chciał, to mogłeś zostać mistrzem stanowym. Te wszystkie cherlawe studwudziestkipiątki rozłożyłbyś jednym palcem. Na bieżni też byś pobił wszystkie rekordy.
W soboty siadywaliśmy po drugiej stronie ulicy i obserwowaliśmy gołębie na zbiorniku gazu. Ptasiek ma strasznie fajną lornetkę, kupił ją w lombardzie. Idealna do podglądania gołębi. Przesiadujemy tam całymi dniami; patrzymy na zmianę przez lornetkę i opychamy się hot dogami kupionymi na Long Lane.
Ptasiek szkicuje gołębie. Ptasiek w kółko rysuje gołębie i inne ptaki, tak jak inni rysują kutasy albo motory, albo kobity. Szkicuje szczegóły piór albo nóżek i wszystkie jego rysunki wyglądają jak schematy naukowe: strzałki, rzuty pionowe, rzuty poziome, itepe. A jak mu się czasem zachce narysować gołębia w całości, to też potrafi. Bo Ptasiek jest między innymi artystą.
Któregoś dnia przyczepiają się do nas gliniarze. Mówią, że przez lornetkę zaglądamy ludziom do okien i że były skargi. Niektórzy ludzie mają nieźle nasrane we łbie. Na szczęście Ptasiek ma akurat przy sobie plik ptasich szkiców, więc możemy śmiało mówić, że przygotowujemy się na zajęcia z biologii. Tyle to nawet gliniarz potrafi zrozumieć. Czeka go teraz ciężka przeprawa: jak tu wytłumaczyć jednej czy drugiej babie, że wolimy przyglądać się gołębiom, niż zapuszczać żurawia w jej okno, żeby zobaczyć, jak sika.
W tych stadach na zbiorniku jest kilka całkiem przyzwoitych przybłędów, na które mamy ochotę. Ptasiek mógłby pewnie z łatwością zwabić je do kieszeni, ale obaj napaliliśmy się, żeby wleźć na zbiornik. Trzeba to zrobić w nocy, kiedy gołębie śpią. Jest tam płot i stróż nocny, ale wszystko sprawdziliśmy i wiemy, którędy da się przejść.
Robię to z ciężkim sercem. Każdego ptaka muszę zabić, oskubać z piór, wypatroszyć – wszystko na jeden kęs. Ale muszę. Jestem głodny; jestem zgłodniały poznania. Mój mózg wiruje w jałowych obszarach wiedzy. Wszystko za poznanie.
Zarzucamy naszą sznurową drabinkę z hakiem i obciągamy ją w dół z najniższego segmentu drabiny biegnącej z tyłu zbiornika. Ja idę pierwszy. Obaj mamy jutowe worki na ptaki. Wzięliśmy też latarki, żeby widzieć gołębie i brać tylko te, na których nam zależy.
Docieramy na górę bez przeszkód. Widok stąd jest fantastyczny: widzimy teraz Tower i sznur świateł ciągnący się aż do Filadelfii. Obiecujemy sobie, że następnym razem przyjdziemy tu tylko po to, żeby się pogapić na gwiazdy. Następnego razu nie było.
Zesrać się można ze strachu przy takim łapaniu gołębi. Musimy sięgać w szczeliny pod krawędzią zbiornika, bo tam one śpią. Najpierw ja się wychylam, a Ptasiek trzyma mnie za nogi, ale nie daję rady. Pokrywa zbiornika opada skośnie nad krawędzią i trzeba się wychylać całymi barkami. Nie stać mnie na to. Wszystko jedno, jaki człowiek jest silny, są rzeczy, do których nie można się zmusić.
A Ptasiek nic: wywiesił się i podaje mi jednego gołębia za drugim. Byle jakie oddaję mu z powrotem, dobre pcham do wora. Obchodzimy dach zbiornika dookoła, zatrzymując się dla sprawdzenia tam, gdzie słychać gołębie. Za pierwszym obejściem łapiemy z dziesięć przyzwoitych sztuk.
Ptasiek mówi, że w następnym wrębie, bardziej w dół, jest jeszcze więcej dobrych gołębi. Wywiesza się za krawędź cal po calu, prawie do pasa. Odkładam worek z ptakami i siadam mu na nogach, żeby nie przekoziołkował. Mam dosyć. Już od samego siedzenia na Ptaśka nogach tak blisko krawędzi robi mi się niedobrze. Ptasiek wychylił się już tak daleko, że nie sięga do mnie z ptakami, więc woła o drugi worek, żeby mógł od razu ładować. Pewnie załaduje tam kupę gówna, jak to Ptasiek, ale nic, zawsze będzie można te najgorsze wypuścić.
I wtedy słyszę rumor i łopot gołębich skrzydeł za plecami. Oglądam się, a tu dwa ptaki gramolą się z worka. Odruchowo przechylam się do tyłu, żeby wór zabezpieczyć. Nogi Ptaśka mignęły mi tylko przed oczami i siup! za krawędź.
Chmura gołębi podrywa się i leci w ciemność. Mało nie narobię w gacie. Czekam, boję się ruszyć. Mam uczucie, że cały zbiornik się buja. Cisza. Podczołguję się na brzuchu do krawędzi. Ptasiek wisi uczepiony wrębu, jutowy worek dalej ma na plecach. Podnosi oczy i uśmiecha się do mnie, na luzie, jak to Ptasiek. Wyciąga rękę.
– Daj rękę, Al.
Próbuję go dosięgnąć, ale boję się dalej wychylić, nie daję rady. Zamykam oczy, ale wtedy zaczyna mi się kręcić w głowie i mało nie spadam. Ptasiek cofa rękę i podciąga się na wrębie. Próbuje zarzucić nogę na krawędź pokrywy, ale mu nie wychodzi. Zaczynam się trząść jak galareta.
– Czekaj, Ptasiek, zawołam kogoś.
– Nie wytrzymam tak długo. Nie przejmuj się, dam sobie radę.
Podciąga stopy na wyższy pierścień i próbuje jedną ręką sięgnąć krawędzi zbiornika. Chciałbym mu pomóc, ale jestem jak sparaliżowany. Nie mogę się zmusić, żeby podejść blisko krawędzi. Ptasiek wisi z tyłkiem wypiętym w ciemność. Kładę się na brzuchu i sięgam, jak mogę daleko. Ptasiek dostałby teraz mojej dłoni, gdyby się puścił jedną ręką.
– Jak powiem trzy – mówi Ptasiek – puszczam i łapię cię za rękę.
Odlicza, puszcza, ja go łapię. Teraz dopiero utknęliśmy jak gówno w rurach. Jak zacznę ciągnąć, zjadę z pokrywy. Wisimy tak i wisimy, a co Ptasiek się ruszy, ja zjeżdżam o kawałek w stronę krawędzi. Leję w spodnie. W życiu się tak nie bałem. Ptasiek patrzy w dół.
– Spróbuję wylądować na tamtej kupie węgla.
Nie rozumiem, co on mówi; może nie chcę rozumieć. Wolną ręką Ptasiek przekłada sobie worek na pierś i puszcza moją dłoń. Przez moment balansuje w powietrzu, odwraca się plecami do ściany zbiornika, potem wychyla się do przodu i daje nura. Patrzę, jak leci. Wyprężył się w poziomie i młóci stopami jak pływak. Jutowy worek trzyma przed sobą w rozpostartych ramionach.
Kiedy fruwałem pierwszy raz, poczułem życie. Nic mnie nie uciskało od spodu. Żyłem w pełni powietrza: wszędzie wokół powietrze, ani jednej bariery łamiącej powietrzne przestrzenie. Wszystko warto oddać za to, by znaleźć się w powietrzu i być żywym.
Ptasiek rzeczywiście ląduje na kupie węgla. Tuż przed lądowaniem zwija się w kłębek, przekręca i pada na plecy. Nie wstaje. Ledwo go widzę: jasna plamka na czarnym węglu. Zbiornik jest wysoki.
Jakoś nie myślę, że się zabił. Chociaż powinienem, przecież leciał z ponad stu stóp wysokości. Nie zapominam nawet o worku z gołębiami. Złażę w dół po drabince zbiornika, prawie w ogóle nie myślę, tylko ten strach. Pędzę do kupy węgla. Ten stróż pewnie śpi.
Ptasiek siedzi. Na tle węgla jest biały jak ściana; z nosa i kącików ust sączy mu się krew. Siadam na węglu koło niego. I tak siedzimy. Nie wiem, co mam robić, jakoś nie mogę uwierzyć, że to się naprawdę stało. Zbiornik wygląda z dołu na jeszcze wyższy niż z góry.
Ptasiek kilka razy próbuje coś powiedzieć, ale nie może złapać tchu. Kiedy w końcu przemawia, głos mu drży.
– Udało się. Leciałem. Było wspaniale.
Nie spadł, co do tego nie ma dwóch zdań. Gdyby zwyczajnie spadł, zostałaby z niego tylko mokra plama.
– Leciałeś, sam widziałem. Chcesz, żebym kogoś sprowadził?
– Nie, nic mi nie jest.
Ptasiek próbuje wstać. Robi się jeszcze bielszy na twarzy, a potem rzyga, i to krwią. Siada z powrotem na węglu i traci przytomność.
O Jezu, ja chyba zdechnę ze strachu! Lecę do stróżówki. Stróż mi nie wierzy. Muszę go siłą zaciągnąć do Ptaśka. Wzywa karetkę. Zabierają Ptaśka do szpitala.
A ja stoję jak ten głupi z workiem ptaków. Nikt nie zwraca na mnie specjalnej uwagi. Nawet ci z pogotowia nie wierzą, że Ptasiek spadł ze zbiornika; myślą, że ich nabieram. Po drodze do domu lokuję nowe ptaki w gołębniku. Kręcę się chwilę koło gołębi; aż mnie odrzuca na myśl o powrocie do domu. Starczy jeden taki wypadek, żeby wszystko, co dotąd było ważne, okazało się zwyczajnie nic niewarte.
Ptasiek przesuwa się, szurając, do klozetu w kącie celi. Będzie srał. Ani deski na tym klozecie, ani nic. Wszystko jawne. Co za koszmarne miejsce dla kogoś takiego jak Ptasiek.
Odwracam się. Sprawdzam właśnie korytarz, kiedy przyuważa mnie ten salowy czy tam strażnik, wszystko jedno. Co za kretyńskie zajęcie: łazić całymi dniami po korytarzu i podglądać świrów.
– Jak tam on?
– Sra.
Typas zagląda do środka. Może lubi patrzeć, jak ktoś sra. Może to jakiś świr na pół etatu. Pytam go, czy jest cywilem. Jak wszyscy noszą te białe kitle, to trudno rozróżnić. Mógłby być nawet zafajdanym oficerem albo co. W szpitalu nigdy nic nie wiadomo. On mówi, że jest pacyfistą. Znaczy odmawia służby w wojsku z przyczyn światopoglądowych. Prawie całą wojnę przepracował w tym szpitalu.
– Chce pan się urwać na obiad? Ja i tak będę go teraz karmił.
– Jak to: karmił? To on sam nie umie jeść?
– Ano nie. Sam nic nie weźmie, chce, żeby mu podawać. Karmię go łyżeczką. Spokojny jest, nie powiem, nie to co niektórzy. On otwiera, ja szufluję – i jakoś nam idzie. Kuca na podłodze, a ja go faszeruję.
– Matko święta! To on naprawdę ma pierdolca! Nie umie sam jeść?
– On to jeszcze nic. Tam po drugiej stronie holu jest facet, który za skarby świata nie da się ubrać. Kuca na środku izby, tak samo jak ten tu pana przyjaciel, a jak tylko ktoś próbuje wejść, sra sobie w garść i rzuca gównem. Jego nakarmić – to jest dopiero zabawa! Na tym oddziale to więcej zoo niż szpital.
Zerka do celi. Ja tak samo. Ptasiek już skończył. Kuca na podłodze, mniej więcej w tym samym miejscu co przedtem, jak gołąb, który wraca po przejeździe kolejki. Salowy przynosi tacę z żarciem. Wyjmuje klucz, otwiera i wchodzi do celi. Mnie każe zostać za kratą. Kuca obok Ptaśka i zaczyna go karmić. Coś podobnego! Ptasiek nawet trzepoce rękami, jak karmione pisklę! Salowy ogląda się na mnie i wzrusza ramionami.
– Zapomniałem panu powiedzieć: doktor Weiss chce się z panem widzieć zaraz po lunchu.
– Dzięki.
Weiss to właśnie ten doktor-major, co mówiłem. Raz jeszcze zerkam na Ptaśka i odchodzę korytarzem. Wiem już, gdzie jest kafeteria, bo jadłem tam śniadanie. Prawdziwa kafeteria, nie jakaś tam śmierdząca stołówka. Lekarze też tam jedzą, i siostry, dobre żarcie. Jem i myślę o Ptaśku, którego karmią jak pisklaka. Jak to się mogło porobić?
Kiedy już siedzę u Weissa, pytam go, co jest z Ptaśkiem, ale Weiss jest chytry i potrafi uniknąć odpowiedzi. W jednej sekundzie zmienia się w majora, który rozmawia z sierżantem.
Wpatruje się we mnie z obleśnym uśmieszkiem gównojada, jakbym i ja był szurnięty. Na początek pyta, co tam ze mną robią w Dix. Opowiadam mu, jak to miałem złamaną szczękę i musieli mi wstawić kawałek z metalu.
Kiedy to pierwszy raz usłyszałem, pomyślałem sobie, że będę miał stalową szczękę jak Tony Zale. Doktor wytłumaczył mi jednak, że odwrotnie, będę musiał bardzo uważać, bo byle uderzenie może rozwalić całą konstrukcję i spowodować wstrząs mózgu. Czyli że teraz mam szklaną szczękę. No i dobrze.
Opowiadam to wszystko Weissowi i nagle widzę, jak on mnie niesamowicie wpuszcza w maliny. Te wszystkie uśmieszki, „hmhmy” i „achy” są tylko po to, żebym truł dalej. A on mnie olewa od początku do końca. Postanawiam sobie, że nie powiem mu za dużo o Ptaśku.
Pyta, od jak dawna się z Ptaśkiem przyjaźnimy. Mówię mu, że od trzynastego roku życia. Weiss zadaje to pytanie tak, że od razu wiadomo, o co mu chodzi: czy przypadkiem nie jesteśmy homo, czy żeśmy się nie obmacywali i tak dalej. Tak Bogiem a prawdą, w piechocie jest to na porządku dziennym. Cztery godziny w dołku z takim facetem i ma się dosyć na całe życie.
Właściwie to nie pamiętam, żeby Ptasiek w ogóle interesował się seksem. Weźmy tamtą historię z Doris Robinson. Jak z nią mu nie wyszło, to już nie ma nadziei. Może brały go tylko ptaki. Jakbym to powiedział temu konowałowi, padłby pewnie na miejscu.
Doktor-major próbuje wydusić ze mnie coś na temat Ptaśka. Ale ja się nie daję. Mógłby chociaż wyglądać na to, że gra serio. On widzi, że ja się zamknąłem. Głupi nie jest. Muszę z nim uważać. Pod tym białym fartuchem jest twardy jak stal. W każdej chwili może huknąć na zafajdanego sierżanta. Na razie mówi do mnie jak lekarz, ale tylko czekać, jak znowu zacznie po wojskowemu. Na lekarzy w wojsku powinni dawać samych szeregowców.
Dokładnie w chwili, jak o tym myślę, Weiss rąbie:
– To tyle, sierżancie. Odwiedzicie go jeszcze raz po południu i postaracie się nawiązać kontakt. Zdaje się, że to nasza największa szansa. Zaznaczam sobie, że spotkamy się tutaj znowu jutro rano o dziewiątej.
Wstaje, żeby mnie odprawić. Wycinam mu numer: salutuję i trzymam rękę tak długo, aż on zrobi to samo. Sukinsyn jeden.
Idąc do Ptaśka, zamieniam parę słów ze znajomym salowym. Klawy facet, chyba nie pedał. Naciągam go na opowieść, jak to jest z tymi, co odmawiają służby. Mówi, że przez jakiś czas głodzili go, żeby naukowo sprawdzić minimum pokarmowe jednostki, potem sadził gdzieś tam szkółkę leśną, a teraz od półtora roku pracuje w szpitalu. Opowiada to tak, jakby wszystko było w porządku. Jest trochę podobny do Ptaśka: trudno go skrzywdzić. Prawdziwy pechowiec nigdy nie ma pecha.
Teraz on pyta, co mi się stało w twarz, no to mu mówię. Widzę, że naprawdę się przejął, nie to co Weiss. To widać po jego minie i po tym, jak sięga ręką do własnej szczęki, żeby sprawdzić, czy jest w porządku. Otwiera mi drzwi do celi Ptaśka, biorę swoje krzesło z korytarza.
Kiedy wchodzę, Ptasiek dalej kuca na środku i gapi się w okno.
– Siemasz, Ptasiek! Pogadałem sobie właśnie z Weissem. Drugiego takiego łobuza ze świecą szukać. Gdybym to ja był pierdolnięty, zacząłbym udawać, że nie jestem, tylko po to, żeby się wyrwać z jego obleśnych łap. Co ty na to?
Ptasiek, wyobraźcie sobie, odwraca głowę. Nie tak całkiem, żeby spojrzeć mi w oczy: tylko do połowy, jak ptak, kiedy chce spojrzeć na coś prosto jednym okiem. Naturalnie, nie patrzy na mnie; patrzy na pustą ścianę po drugiej stronie celi.
– Ptasiek! A pamiętasz, jak żeśmy zwiali do Wildwood? W życiu nie zapomnę, jak wariowałeś w wodzie.
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.