Radykalne przebudzenie do autentycznego życia - ebook
Radykalne przebudzenie do autentycznego życia - ebook
Większość kobiet zapomina o swoich potrzebach, żyjąc dla innych i oddalając się od siebie samych. Spętane przez nakazy kulturowe, zapomniały już, kim są i kim mogą się stać. Zupełnie jakby błądziły we mgle przesłaniającej im rzeczywistość.
Czujesz, że to może dotyczyć również ciebie? Jeśli pozwolisz mgle opaść, dostrzeżesz prawdę o sobie i zrobisz ważny krok ku nowemu życiu. Nie musisz definiować się poprzez kanony piękna, które wpoił ci świat, wierzyć w powszechnie przyjmowane kłamstwa ani odgrywać narzuconych ról. Dążenie do bycia kobietą perfekcyjną, piękną, odnoszącą sukcesy – to nierealne i niszczące wyzwanie, podobnie jak nawyk poświęcania się i ratowania innych oraz przeświadczenie, że bezustannie musimy zasługiwać na miłość. Możesz przestać żyć w mętnych oparach strachu, rytuałów, tradycji i przewidywalności. Obudź się! Sprawdź, jak radykalnie wrócić do siebie i ponownie spotkać się ze swoją najgłębszą istotą.
Bestsellerowa autorka „New York Timesa” i znana psycholożka kliniczna uczy kobiety, jak przezwyciężyć swoje lęki i złudzenia, uwolnić się od społecznych oczekiwań i na nowo odkryć osobę, którą zawsze chciały być: w pełni obecną, świadomą i spełnioną.
"Wszystkie tęsknimy za wolnością, czujemy się jednak więźniarkami naszego codziennego życia, dręczonymi lękiem i poczuciem, że na nic nie zasługujemy. Strony tej książki przynoszą obietnicę ścieżki, która wyprowadzi was z więzienia ku nowemu wyobrażeniu was samych".
Kategoria: | Psychologia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67327-03-9 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Podziękowania
Jestem nieskończenie wdzięczna mojemu znakomitemu redaktorowi, Davidowi Ordowi, wspierającemu mnie podczas pisania kolejnych książek.
Chciałabym również podziękować mojemu cudownemu redaktorowi z wydawnictwa HarperCollins, Gideonowi Weilowi – Gideon od samego początku wierzył w powodzenie niniejszego projektu.
Wyrazy wdzięczności należą się także mojej córce Mai, która codziennie inspiruje mnie swoją autentycznością.
Dziękuję za wasze wsparcie i pomoc.CZAS PRZEBUDZONEJ KOBIETY
Czas przebudzonej kobiety
Przychodzi taki czas w życiu kobiety
Gdy odrzuca ona swoje dotychczasowe przyzwyczajenia niczym znoszone buty
Gdy drze na strzępy listę swoich powinności i zobowiązań
Gdy pali na stosie nierealne oczekiwania
Przychodzi taki czas w życiu kobiety
Gdy cudza aprobata, która dotąd była dla niej cennym skarbem, staje się garstką miedziaków
Gdy kobieta przestaje gonić innych i rusza w pogoń za samą sobą
Gdy rodzicielskie macki tradycji przestają określać jej prawdę
Przychodzi taki czas w życiu kobiety
Gdy znika jej pragnienie, by dopasować się do tłumu
Gdy przestaje czuć z uporem maniaka, że musi być doskonała
Gdy słabnie jej obsesja na punkcie bycia lubianą przez innych
Przychodzi taki czas w życiu kobiety
Gdy po prostu mówi ona „dosyć”
Gdy pozory, gierki i wybiegi przyprawiają ją o mdłości
Gdy cudza obłuda, arogancja i poczucie wyższości budzą w niej obrzydzenie
Przychodzi taki czas w życiu kobiety
Gdy przestaje się ona obawiać konfliktów i stawia im dzielnie czoła niczym lwica
Gdy strzeże swojej autentyczności z tą samą odwagą, z którą broni swoich dzieci
Gdy rezygnuje z roli wybawicielki, wiedząc, że może ocalić jedynie siebie
Przychodzi taki czas w życiu kobiety
Gdy przestaje się ona kulić w cieniu swej bezwartościowości
Gdy nie udaje już nic nieznaczącej, żeby inni mogli poczuć się ważniejsi
Gdy zamienia rolę ofiary na rolę współtwórcy
Przychodzi taki czas w życiu kobiety
Gdy śmiało i bezwstydnie ogłasza ona swoją ostateczną niepodległość
Gdy wreszcie czuje, że jest gotowa, aby domagać się swojego miejsca na świecie
Gdy na nowo określa współczucie jako jednoznaczną miłość własną
Przychodzi taki czas w życiu kobiety
Gdy przestaje ona w końcu jak dziecko polegać na innych
Gdy ośmiela się napisać na nowo zasady swojego życia
Które mówią:
Pozbywam się lęku i poczucia, że na nic nie zasługuję
Rozstaję się ze służalczością i biernością
Wyzbywam się nieautentyczności i uwikłania
Przestaję udawać kogoś, kim nie jestem
I od tej chwili oświadczam, że…
Osiągnę pełnię mojej mocy
Powitam swoją całkowitą autonomię
Docenię swoją najwyższą wartość
Stanę się uosobieniem najdzikszej odwagi
I zamanifestuję najprawdziwszą siebie
Nadszedł czas
Jestem gotowa
Aby przebudzić się do swojego odrodzenia.LIST MIŁOSNY DO CIEBIE, MOJEJ SIOSTRY, ZANIM ZACZNIESZ CZYTAĆ
List miłosny do ciebie, mojej siostry, zanim zaczniesz czytać
Książka, którą masz przed sobą, traktuje o twoim przebudzeniu. Jest odą do twojego autentycznego ja i składanym mu hołdem; do tego ja, które czeka, by się odrodzić.
Wszystkie tęsknimy za wolnością, czujemy się jednak więźniarkami naszego codziennego życia, dręczonymi lękiem i poczuciem, że na nic nie zasługujemy. Strony tej książki przynoszą obietnicę ścieżki, która wyprowadzi was z więzienia ku nowemu wyobrażeniu was samych.
Przebudzenie i ewolucja oznaczają, że musimy dogłębnie zrozumieć te aspekty siebie, których nie chcemy dostrzegać, zwłaszcza ból – i zaprzyjaźnić się z nimi. Gdy w pełni zaakceptujemy odczuwany przez nas ból takim, jaki jest – nie próbując go osłodzić, a już z pewnością nie przepraszając za niego – i dostrzeżemy, na jak wiele sposobów się do niego przyczyniamy, będziemy mogły przystąpić do przekształcania go w mądrość.
Zrozumienie własnego bólu także jest bolesne. Z tego powodu treść tej książki może wywołać u ciebie silne emocje. Chcę, żebyś wiedziała, że robię to celowo. Chcę rozpalić w tobie wewnętrzną rewolucję i podtrzymać jej płomień. Ból pojawia się, gdy pozbywamy się dotychczasowych przekonań i stylu bycia. Uczucia szoku, żalu i straty są zatem nie tylko czymś naturalnym dla przemiany, ale wręcz o niej decydują. Możesz nie zdawać sobie z tego sprawy, a jednak jesteś zdolna do ewolucji, którą proponuję. Co więcej, zasługujesz na nią. Dzielę się tutaj z tobą swoim doświadczeniem, abyś wiedziała, że nie jesteś osamotniona. I ja byłam w podobnej sytuacji, rozumiem więc, jak trudna bywa wędrówka nazywana życiem.
Chciałabym cię łagodnie przestrzec, że moja książka mocno pobudza do działania, zwłaszcza na początku. Zanim rozpoczniesz tę przejażdżkę, zapnij emocjonalny pas bezpieczeństwa. Omawiam tu wszystkie formy naszego uśpienia, tak więc nie jest to przyjemna lektura. Gdy sięgasz po nową świadomość, zazwyczaj ogarnia cię silna dezorientacja. W wielu momentach tej wędrówki będziesz odczuwać nieoczekiwane rozdrażnienie i chęć, aby przerwać lekturę. Każda z nas w naturalny sposób broni się przed nieprzyjemną prawdą, którą przynosi nam przebudzenie.
Zapewniam cię, że już zabierając się za tę lekturę, zrobiłaś pierwszy i najważniejszy krok w poszukiwaniu swojej autentyczności. Struktura tej książki odzwierciedla ścieżkę twojego psychicznego i duchowego rozwoju. Twoja wędrówka już trwa.
Pozwól intuicji na ciebie spłynąć. Nie spiesz się podczas lektury. Zatrzymuj się, zastanawiaj, rób notatki. Niech te strony doprowadzą cię do ponownych narodzin i autentycznego zaistnienia.
Do dzieła, siostro. Damy radę. Wspólnie zanurzmy się w oceanie. Na jego drugim brzegu widnieje już nowy horyzont. To wolność.ZASTRZEŻENIE
Zastrzeżenie
Starałam się uwzględnić w treści tej książki jak najwięcej różnorodnych ludzkich doświadczeń, istnieje jednak możliwość, że wiele z nich pominęłam. Ponadto przeważnie odnoszę się do związku mężczyzny i kobiety, chociaż w niektórych przypadkach staram się uwzględnić wszelkie rodzaje orientacji seksualnej.
Pragnę wypowiadać się jak najbardziej inkluzywnie. W pełni respektuję fakt, że ludzkie doświadczenia przejawiają się na nieskończenie wiele sposobów, a każdy z nich zasługuje na jednakowe poszanowanie. Jeśli poczujesz się pominięta, proponuję, abyś nie skupiała się zanadto na danym przejawie zachowania, a raczej skoncentrowała na wewnętrznej dynamice, do której nawiązuję.
W całej różnorodności naszych wewnętrznych doświadczeń współdzielimy więcej, niż nam się wydaje. To tu odnajdziesz oddźwięk, a dzięki niemu – także ścieżkę do własnej ewolucji.1. Erozja duszy
1
Erozja duszy
Niczym miecz w pochwie, jej blask jest uśpiony
Niczym łuk w sajdaku, jej moc jest niewidzialna
Niczym groszek w strączku, jej wartość jest niewielka
Niczym zwierzę uwięzione w klatce, oczekuje zgody na uwolnienie
Niczym motyl w trakcie metamorfozy pojawi się dopiero, gdy zrzuci starą skórę.
Zorientowałam się, że mam problem, gdy znalazłam się w przydrożnym rowie, zupełnie nie pamiętając, jak tam trafiłam. Zasnęłam za kierownicą, a mój samochód zatrzymał się kilkanaście centymetrów od drzewa. Wyczerpana opieką nad dzieckiem, które właśnie uczyło się chodzić, i jednoczesnymi próbami radzenia sobie z rygorystycznymi wymogami studiów doktoranckich, bez jakiegokolwiek wsparcia ze strony krewnych, bez pomocy niani, wypaliłam się do cna. Obudził mnie wstrząs. Ledwo oddychałam. Miałam dreszcze. Byłam rozdygotana i zdezorientowana, a mimo to zdołałam jednak wyprowadzić auto z powrotem na szosę. Na szczęście nikomu nic się nie stało. Nie ucierpiał nawet mój pojazd.
Wypadek ten pokazał mi jednak wyraźnie inną sprawę, która od dłuższego czasu niszczyła mnie wewnętrznie. Było to poważne spustoszenie, które siałam we własnej _duszy_.
Erozja duszy jest procesem stopniowym – to powolne podkopywanie naszej wewnętrznej istoty, prowadzące do nieuchronnej śmierci wszystkiego, co uważamy za swoje najprawdziwsze ja. Zapadamy na tę chorobę już jako dzieci i zarażamy się nią wzajemnie. W szczególności dotyczy to kobiet. Objawia się utratą mocy, autentyczności, głosu i zdolności widzenia. Erozja duszy to przede wszystkim unicestwienie naszej wewnętrznej świadomości. Za każdym razem, gdy tłumimy naszą wewnętrzną prawdę, przyczyniamy się do niszczenia naszego największego skarbu – naszej istoty, esencji.
Zobaczmy, jak do tego dochodzi. Trista, jedna z moich klientek, wspomina, że w wieku czterech lat zepsuła swoją ulubioną zabawkę – lalkę, którą nazwała własnym imieniem i którą opiekowała się niczym niemowlęciem. Zrozpaczona dziewczynka płakała przez wiele godzin. Jej ojciec, zwolennik surowej dyscypliny, zagroził, że córka dostanie klapsa, jeśli nie zamilknie, co spowodowało, że rozszlochała się jeszcze bardziej.
Gdy nadal płakała przy stole podczas obiadu, ojciec stracił cierpliwość, połamał uszkodzoną lalkę i wyrzucił ją do śmieci. Trista wspomina, że szok spowodowany wściekłością ojca zupełnie ją ogłuszył. „Czułam się tak, jakby to mnie połamał na kawałki i wyrzucił do kubła ze śmieciami. Chciałam płakać i krzyczeć, chciałam go uderzyć i też połamać na kawałki, a tymczasem po prostu tam stałam, jak skamieniała. Nikt mi nie pomógł. Nikt mnie nie pocieszył. Po raz pierwszy przekonałam się, co to znaczy być opuszczoną przez wszystkich. Ojciec nie tylko wyrzucił moją bezcenną lalkę, on wyrzucił do śmieci również moje poczucie bezpieczeństwa i wartości. Już nigdy nie byłam w stanie zaufać ani jemu, ani matce tak jak wcześniej”. W tamtej chwili Trista zdała sobie sprawę z potrzeby ukrywania swojego prawdziwego ja. W ten sposób powstał jej dożywotni pancerz stoicyzmu emocjonalnego.
Nawet dziś, po ukończeniu czterdziestego roku życia, Trista ma problemy z wyrażaniem swojego wewnętrznego świata i uczuć. Często słyszy od męża i dzieci, że nie czują z nią bliskości, ponieważ jest zbyt surowa i nieelastyczna. Matt, jej nastoletni syn, niemal codziennie wchodzi z matką w jakiś konflikt, co spowodowało, że kobieta postanowiła skorzystać z prowadzonej przeze mnie terapii. Dopiero dzięki olbrzymiemu nakładowi pracy zrozumiała, w jaki sposób mechanizmy obronne z dzieciństwa – wycofanie i stłumienie emocji – upośledzają obecnie jej zdolność odnalezienia bratniej duszy we własnym synu.
Trista wiernie odtwarzała wzorzec zachowań z dzieciństwa, niekiedy wręcz wcielając się w swojego ojca. Gdy Matt okazywał swoje uczucia, Trista była wobec niego krytyczna i surowa. Teraz wreszcie zrozumiała, dlaczego tak się działo. Syn przypominał jej o niej samej, młodszej, strofowanej przez rodzica. Stykając się z emocjami Matta, interpretowała je jako słabość i próbowała stłumić uczucia syna, unieważniając go w ten sam sposób, w jaki kiedyś sama została unieważniona. Przywoławszy wspomnienia z dzieciństwa, Trista rozpoczęła leczenie ran odniesionych przez jej dawne ja, otwierając tym samym swoje serce przed synem.
Początkowo nasze prawdziwe ja walczy o przetrwanie. Głośno protestuje, do tego stopnia, że aż jest nam niedobrze. Jeśli jednak konsekwentnie to ignorujemy, protesty słabną i stają się zaledwie kwileniem. W miarę jak kolejne lata zacierają pamięć o istnieniu naszego prawdziwego ja, żałosny płacz cichnie całkowicie.
Taka utrata ja jest zjawiskiem uniwersalnym. Wszyscy doświadczamy będących jej następstwem wyniszczających ran. Gdy nasza autentyczność eroduje, pozostaje po niej przepastny wewnętrzny krater wypełniony kakofonią chaosu, wdzierającą się w każdą część naszego życia. Przejawia się to na wiele podstępnych i pozornie błahych sposobów:
- zbaczaniem samochodów z drogi,
- zanikami pamięci związanymi z nadużywaniem alkoholu,
- zaburzeniami odżywiania,
- przewlekłym wyczerpaniem,
- powątpiewaniem w siebie i działaniem na własną szkodę,
- niedostrzeganiem sensu w wykonywanej pracy,
- niedotrzymywaniem terminów,
- zapominaniem o rachunkach do uregulowania,
- brakiem entuzjazmu i apatią,
- dezorientacją i nienawiścią do siebie,
- emocjonalnym odłączeniem i wycofaniem,
- dokuczliwym gniewem, drażliwością itp.
Gdy podczas wypadku otarłam się o śmierć, związany z tym wstrząs uświadomił mi nie tylko, że zboczyłam z szosy, ale też że oddaliłam się od powodu, dla którego moja dusza jest na tym świecie. Kim byłam? Kim się stałam w zamieszaniu związanym z robieniem doktoratu, próbując jednocześnie być dobrą żoną i matką? Jak mogłam pozwolić na to, aby moja istota, moja esencja uległa w ten sposób zniszczeniu i odrzuceniu?
Byłam tak dobra w ukrywaniu swojego życia wewnętrznego, że nikt nie dostrzegał mojego chaosu i rozpadu emocjonalnego. Tworzyłam olśniewającą powierzchowność osoby kompetentnej, zasłaniając nią swój wewnętrzny zamęt i wypaczenie. Kryłam się za zasłoną nadzwyczajnych umiejętności i osiągnięć. Przez dziesiątki lat tworzyłam taki swój wizerunek i w końcu opanowałam podtrzymywanie go do perfekcji.
Zawsze, gdy umiera nasze prawdziwe ja, zastępuje je figura nazywana _ego_, czyli fałszywe ja. Wiele z nas dorasta, uważając je za swoje _prawdziwe_ ja. Na ogół nie zdajemy sobie sprawy, że budujemy całe nasze życie na fałszywych fundamentach, co w przyszłości będzie mieć dla nas dotkliwe konsekwencje emocjonalne.
Rola ego
Ego powstaje, gdy wyrzekamy się siebie. Rozkwita, gdy ignorujemy nasze wewnętrzne ja, zaprzeczamy mu, dławimy je i niemal unicestwiamy na rzecz jakiejś siły zewnętrznej – zazwyczaj cudzego głosu, zwłaszcza osób nam bliskich, kultury, w której zostaliśmy wychowani, lub systemu przekonań, który zawładnął naszą wyobraźnią.
Nie znam nikogo, kto uniknąłby zastąpienia swojego autentycznego ja figurą, maską, za którą prawdziwe ja przeważnie pozostaje uśpione. Znacznie częściej przydarza się to dziewczynkom, ponieważ nadal żyjemy w świecie silnie spatriarchalizowanym, gdzie chłopcom pozwala się „być po prostu chłopcami”, natomiast dziewczynki od najwcześniejszych lat przyucza się do postępowania według sztywnych zasad.
Kobiety są do tego stopnia uwarunkowywane, aby pozbywać się wszelkich pozostałości wewnętrznej prawdy i dopasowywać do tego, czego pragną dla nich rodzice bądź dana kultura, że często żyją nieświadome istnienia opisywanego rozdźwięku. Czasami możemy odczuwać wewnętrzne pomruki, przejawiające się jako niezadowolenie lub wybuchy gniewu, bagatelizujemy je jednak jako rodzaj „nastroju” lub przypisujemy jakiemuś zajściu, które nas wzburzyło. Lekceważymy nasze wewnętrzne rozdarcie, nie mając świadomości, że żłobi ono w naszym życiu głębokie szczeliny.
Wiele z nas wkracza w dorosłość bez świadomości, że posługuje się błędnymi metodami zaspokajania swojej potrzeby miłości i poczucia własnej wartości. Jeśli przydarzy się nam wstrząs i przebudzenie, tak jak mnie, gdy mój samochód zjechał z drogi, zazwyczaj szukamy tymczasowego schronienia i wkrótce wracamy do poprzedniego stylu bycia. Pod pozorem tego, że jest nam „wystarczająco dobrze”, nie wprowadzamy żadnych istotnych zmian.
Pamiętając o tym, możecie się nieco zdziwić, gdy usłyszycie, że powierzchowność, którą nazywamy _ego_, jest tak naprawdę „bohaterem pozytywnym”. Ego jest obrazem nas samych w naszym umyśle, postrzeganiem siebie harmonizującym z tym, czego oczekują od nas rodzina i społeczeństwo. Ego rozwija się powoli w odpowiedzi na proces naszego wychowania i sprytnie uczy nas, jak funkcjonować w sposób dopasowany do naszych codziennych realiów.
W dzieciństwie nie byłyśmy zdolne do stawania we własnej obronie. Dorastając, nie miałyśmy innej możliwości, jak tylko poddać się cudzemu warunkowaniu, nawet jeśli oznaczało to rozstanie z własną esencją. W gruncie rzeczy ego, tworząc nasze fałszywe ja, okazuje nam współczucie. Fałszywe ja jest niezbędnym aspektem dorastania – przybieramy je instynktownie, aby zyskać pewność, że nasze potrzeby zostaną zaspokojone. Cały problem z ego polega na tym, że wpływa ono na naszą prawdziwą istotę stopniowo, nie jesteśmy więc świadome, jak nas zmienia i dopasowuje do naszej rodziny i kultury. Dzieci są podatne na kształtowanie, poddajemy się zatem nakazom rodziców, często bez jakiegokolwiek oporu. Ustępujemy, dopóki nie dostosujemy się do cudzych wyobrażeń do tego stopnia, że zaczniemy widzieć siebie tak, jak widzą nas inni.
Jeśli rodzice strofowali nas za nadmierne okazywanie emocji lub przesadne reakcje w innych kwestiach, wiele z nas błyskawicznie reagowało na ich upomnienia, w mgnieniu oka dopasowując swój temperament do ich standardów. Tak jak w przypadku Tristy ego staje się naszym pancerzem i obrońcą, pomagając nam dostosować się do wypaczonego dzieciństwa.
Tak bardzo pragniemy być dostrzeżone i uprawomocnione (zaakceptowane i docenione) emocjonalnie przez rodziców i środowisko kulturowe, że poddajemy się potężnemu i instynktownemu urokowi ego, z wolna ukrywając w tym procesie naszą autentyczną naturę. W rezultacie uzyskujemy fałszywą tożsamość, którą odtąd przedstawiamy światu. Myślimy, że takie właśnie jesteśmy, ale tak naprawdę jest to tylko maska, wizerunek, za którym się chowamy, aby odpędzić obawy, że na nic nie zasługujemy i nikt nas nie kocha.
We mgle
Z ręką na sercu przyznaję, że większość swojego życia spędziłam we mgle. Oczywiście tu i tam napotykałam pewne przebłyski mojego autentycznego ja, ale większość mnie całymi latami pozostawała w otchłani. Przyglądając się teraz osobie, którą byłam, nie mogę powstrzymać zdziwienia – jak to możliwe, że czując się emocjonalnie unieważniana lub podporządkowywana, po prostu sama siebie uciszałam. Kobieta, którą jestem dziś, nigdy by na to nie pozwoliła. A jednak ta sama kobieta nie tylko pozwalała na to w przeszłości, ale i racjonalizowała to jako jedyną możliwość.
To właśnie mam na myśli, mówiąc o „życiu we mgle”. Mgła to atmosfera, która nas otacza, zarówno kobiety, jak i mężczyzn. Mgła powoduje, że tracimy zdolność widzenia i negujemy rzeczywistość. Nie widzimy niczego takim, jakie jest naprawdę. Taką atmosferę tworzy to, co znamy jako _patriarchat_. Ten system męskiej dominacji zakłada uciszanie i poniżanie kobiet, a także dzieci. Mężczyzna przyzwyczajony do najwyższej pozycji w hierarchii wywiera wpływ na innych, aby utrzymać przywództwo. Hierarchia taka może się stać toksyczna, jeśli zostanie pozostawiona bez kontroli. Określana jako _toksyczna męskość_, nadaje ton naszemu otoczeniu, pozostawiając blizny emocjonalne zarówno u kobiet, jak i u mężczyzn. Po prostu powoduje „zamglenie” naszej soczewki świadomości, wywołując poważne dysfunkcje w naszym życiu.
W rezultacie kobiety i dzieci przebywające w otoczeniu mężczyzn podświadomie zachowują nieustanną ostrożność. Dorastamy, wiedząc, że wszystkim rządzą mężczyźni. Równolegle uświadamiamy sobie, że ich bliskość potencjalnie nam zagraża. Każda kobieta instynktownie wie, że gdy napotyka grupkę mężczyzn w jakimś zaułku, powinna się oddalić. Ta intuicja nie jest wyłącznie paranoją, a raczej wewnętrzną ostrożnością wzmocnioną przez silne kulturowe dowody na niezliczone akty przemocy wobec kobiet. Chociaż takie zachowanie zapewnia nam ochronę, stanowi jednocześnie trudny do udźwignięcia ciężar.
Czy potraficie sobie wyobrazić, jak ta świadomość potencjalnego zagrożenia kształtuje naszą psychikę? Niezależnie od tego, czy nasz ojciec podnosił głos okazjonalnie, czy nałogowo urządzał dzikie awantury, nauczyłyśmy się instynktownie bronić przed mężczyznami w naszym życiu. To się na nas niekorzystnie odbija i ma zasadniczy wpływ na nasz rozwój.
Patriarchat uczy dziewczynki, że powinny być niczym owce podążające za stadem. Jesteśmy zagubionymi owieczkami z przypowieści, szukającymi pasterza, którym, jak słyszymy, jest albo Bóg, albo nasz ojciec, albo nasz przyszły mąż. Należymy do stada, więc sprawnie za nim podążamy. Wiemy, że najważniejszą cechą dobrej owcy jest zdolność zatracenia indywidualnej tożsamości, stopienia się z tłumem, okazania służalczości i bierności. Stado nie akceptuje wyróżniających się jednostek – to wbrew jego regułom. Aby się do niego dopasować, musimy być skromne i nie odstawać. Wcześnie uczymy się znikać, stawać się niewidzialnymi do tego stopnia, że zlewamy się z otaczającą nas mgłą.
Spotykam wiele kobiet, które nieustannie znajdują usprawiedliwienie dla złego traktowania naszej płci przez współczesny patriarchat. To nasz nawyk, _nasze automatyczne, domyślne zachowanie_, że obwiniamy o to siebie, tak jak dziecko uważa, że ponosi winę za to, iż rodzice je zaniedbują lub źle traktują. Z tego powodu wiele z nas nie krytykuje toksycznych zachowań, a nawet nie sądzi, że mogłoby to robić. Nieodłącznym elementem naszego codziennego doświadczenia jest zatem złe traktowanie – przyglądamy się, jak znoszą je nasze matki i siostry, i dorastamy w przekonaniu, że życie po prostu tak ma wyglądać.
Książka, którą właśnie czytasz, prowokuje nas do zmiany bieżącego stanu rzeczy, pójścia dalej, poza „życie, które tak ma wyglądać”, i dotarcia do nowej wizji siebie. Zaczyna od przebudzenia nas do rzeczywistości – do tego, jak kształtuje nas nasza biologia i psychika, a przeraża – otaczająca nas kultura, dopóki nie zatracimy siebie. Zrozumiawszy i zaakceptowawszy te trzy aspekty, zaczynamy dopuszczać do siebie myśl o swoim wyzwoleniu.
Pierwszy krok zaczyna się od nazwania mgły _mgłą_ w celu odróżnienia jej od rzeczywistości. Jeśli chodzi o mnie, upłynęły dziesiątki lat, zanim nazwałam to, z czym się borykałam. Żyłam w takim lęku przed dezaprobatą innych, że obwiniałam siebie za własne doświadczenia, aby zachować równowagę i spokój. Jeżeli ktoś postępował źle, powodem było coś, co ja zrobiłam. Uważałam, że tak właśnie powinno wyglądać ponoszenie przeze mnie odpowiedzialności. Nie miałam pojęcia, że swoim zachowaniem chroniłam _innych_ przed odpowiedzialnością. Gdy brałam winę na siebie, inni mogli żyć wygodnie, a co za tym idzie, byli ze mnie zadowoleni.
Minęło dużo czasu, zanim się zorientowałam, na czym polega różnica między obwinianiem siebie a braniem za coś odpowiedzialności. Obwinianie siebie powodowało, że trwałam pogrążona w lęku, z towarzyszącym mi milczeniem i poczuciem współwiny, natomiast branie odpowiedzialności pozwoliło mi dostrzec mój udział we własnej wiktymizacji i odważnie się temu przeciwstawić.
Gdy otacza nas mgła, rządzi nami lęk. Ogarnięte nim, nie krytykujemy toksyczności za to, czym jest. Za lękiem podąża poczucie winy, a całość zwieńcza wstyd powodowany wspomnianym lękiem i tym, że mu nie przeciwdziałamy. Widziałam ten cykl lęk–wina–wstyd we własnym życiu. Za każdym razem, gdy ze strachu nie stanęłam we własnej obronie, zadręczałam się tym przez wiele kolejnych dni. Dopiero gdy nauczyłam się do swojego strachu przyznawać, zaczęłam się budzić.
Czy dostrzegasz tu dwie kwestie? Jedna to faktyczne poniżenie i milczenie, które my, kobiety, musimy znosić. Druga to poczucie winy i wstydu związane z tym, że doświadczamy poniżenia i milczenia. W głębi duszy wiemy, że powinnyśmy wypowiadać się bez lęku. Nasz strach wynika z następujących wątpliwości:
- Co powiedzą ludzie?
- Kim będę bez aprobaty innych?
- Czy jeśli odważę się coś powiedzieć, wpłynie to na moją kondycję finansową?
- Czy moim dzieciom nic się nie stanie?
- Czy zostanę skrzywdzona emocjonalnie lub fizycznie?
Nie tylko trwamy w lęku – nie możemy też pozbyć się uczucia mdłości wywołanego brakiem odwagi. Krążąc pomiędzy tymi obawami, utrwalamy swoje wewnętrzne zniewolenie. W końcu zdajemy sobie sprawę, że aby pokonać ten problem, musimy mu nadać nazwę. Wtedy stajemy się gotowe, żeby wspiąć się wysoko i krzyknąć: „_Me too_! Ja też!”. Zamiast pogrążać się w byciu ofiarą, kładziemy kres temu, co nas zniewalało.
Rozumiem, dlaczego kobiety są wkurzone, rozwścieczone, sfrustrowane. Tłumią swoje uczucia tak długo, że nie ma się co dziwić, gdy w końcu wybuchają i chcą krzyczeć: „Dość tego!”. Takie kobiety często określa się jako „nieracjonalne”, „nadmiernie emocjonalne” lub jako te, które „zeszły na złą drogę”. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że zostaną poddane ostracyzmowi. Obawa przed czymś takim powoduje, iż zazwyczaj unikamy tak odważnych zachowań, a przy tym na ogół nie zdajemy sobie sprawy, że naszą drogę do wybawienia stanowi odwaga.
Dopóki lęk zaburza język, którym przemawia nasza dusza, pozostajemy marionetkami zewnętrznych sił. Pod kontrolą strachu nasze ego działa niczym automat. Reagując jak roboty, stajemy się niewolnikami różnorodnych postaci lęku:
- lęku przed odtrąceniem,
- lęku przed niepowodzeniem,
- lęku przed ostracyzmem,
- lęku przed samotnością,
- lęku przed poczuciem, że na nic nie zasługujemy,
- lęku przed przemocą psychiczną lub fizyczną.
Jesteśmy do tego stopnia uwarunkowane, aby odczuwać strach, że nosimy go niczym drugą skórę. Tak bardzo przenika on nasze doświadczenia życiowe, że często nie zdajemy sobie w pełni sprawy z tego, w jakim stopniu nami rządzi. Z powodu pozycji wyznaczonej nam przez patriarchat pozwalamy, aby nas uciszano i prześladowano, obawiając się kary, którą mogą nam wymierzyć niejednokrotnie silniejsi od nas mężczyźni obecni w naszym życiu. W miarę upływu czasu takie kulenie się w milczeniu staje się naszym domyślnym zachowaniem. Często bywa przy tym tak subtelne, że z trudem je dostrzegamy.
Jeśli nawet nie pozostajemy w toksycznej relacji lub nie jesteśmy fizycznie maltretowane, zazwyczaj niewiele nas od tego dzieli. Nie daj się zwieść myśli, że jesteś sprytniejsza czy mądrzejsza, ponieważ bezpośrednio nie padłaś ofiarą jakiegoś aspektu współczesnego patriarchatu. Tego po prostu nie da się uniknąć. Jeśli jesteś kobietą w dzisiejszym świecie, odczułaś to w ten czy inny sposób. Może dotąd nie rozpoznałaś tych doświadczeń, ale na pewno miały one miejsce i możesz mi wierzyć, że wywarły na ciebie wpływ. Nie znam ani jednej kobiety, której udałoby się umknąć spod obezwładniającego ciężaru patriarchatu, w którym przychodzi nam żyć.
Minęło wiele lat, zanim zaakceptowałam to, jak dalece pozwoliłam mężczyznom z mojego otoczenia zniszczyć mój głos i poczucie własnej wartości. Niemal wstydzę się przyznać, że byłam do tego stopnia zaślepiona i uwarunkowana, iż pozwalałam, aby przez większość mojego życia uciszano mnie w różnych sprawach. Wolałabym, żebyś mnie od tej strony nie poznała. Chciałabym, abyś postrzegała mnie w aurze doskonałości, mądrości i siły. Wiem jednak, że tylko obnażenie przed tobą całej prawdy na temat mojego przebudzenia może sprawić, iż staniesz się zdolna do podjęcia podobnego działania.
Zawsze łatwiej jest ukryć nasze wrażliwe aspekty, te części nas, które nie są aż tak mądre, aż tak odważne, aż tak „ogarnięte”. Teraz jednak już wiem, że jedynie opowiadanie przez kobiety o procesach, w których uczestniczą – prawdziwych procesach w ich najgłębszej istocie – może spowodować, że inne kobiety poczują się na tyle bezpiecznie, aby podzielić się swoją opowieścią. Tylko w ten sposób możemy się wspólnie rozwijać.
Ujawnienie tych części nas, do których nie chcemy się przyznać, a już na pewno nie chcemy, aby poznali je inni, może być dla nas niekomfortowe. Musimy jednak się na to zdecydować, gdyż jest to kluczowy element naszej wędrówki ku uzdrowieniu. Dopóki nie przyjrzymy się sobie i nie zaakceptujemy całego naszego wnętrza, nie osiągniemy poczucia pełni. Integracja wszystkich elementów siebie oznacza akceptację wszystkiego, czym jesteśmy – tego, co ukończone i _nie_ukończone, tego, co łagodne i _gniewne_, tego, co silne i _bez_silne_._ Poczucie pełni nie oznacza doskonałości. Oznacza akceptację – czystą i nieograniczoną akceptację siebie w dowolnej chwili.
Dzieląc się z tobą w tej książce historią mojego życia, zgodziłam się na własny dyskomfort. Chwilami broniłam się przed tym, ponieważ obawiałam się twojej dezaprobaty, wiedziałam jednak, że muszę zwalczyć mój lęk. Gdybym tego nie zrobiła, nie mogłabym się niczym z tobą podzielić. Gdybym się nie podzieliła, przestałabym się rozwijać. Gdybym przestała się rozwijać, ty też byś się nie rozwinęła.
Dyskomfort, o którym wspominam, jest nie tylko czymś naturalnym – jest również jedyną metodą odrzucenia tego, co znamy, i wkroczenia w coś nowego. Jesteśmy uwarunkowane, aby przed dyskomfortem uciekać. Chciałabym jednak, aby ta książka pokazała wam, że jedynie zwrócenie się ku mrocznym zakamarkom siebie pozwala nam odnaleźć odkupienie, prawdę i wolność.
Sięgając dna
Wiem, że w poszukiwaniu swojego prawdziwego ja nie wędruję samotnie. Rozmawiałam z tysiącami kobiet, które pragną wydostać się z mgły i prowadzić bardziej świadome życie. Tak bardzo zapominamy, że żyjemy w fałszywym poczuciu siebie – kierowane lękiem i ujarzmione – iż często musimy się przebudzić wiele razy, aby w końcu móc stawić czoła faktom.
Wracam myślami do mojej klientki Pam. Zadzwoniła do mnie po wyjątkowo okropnym dniu, który spędziła w całości na zajmowaniu się swoją rodziną. Wyliczyła mi wszystko, co zrobiła dla każdego z jej członków: musiała zawieźć sędziwą matkę do lekarza, zorganizować opiekę domową dla chorej siostry, pomóc córce w przestawianiu mebli w mieszkaniu i wesprzeć najmłodszego syna w odrobieniu lekcji. Na dodatek mąż poprosił ją o opinię na temat projektu, nad którym właśnie pracował. Kochająca i łagodna Pam uznała, że w tej sytuacji może zrobić tylko jedno: przedłożyć potrzeby tych wszystkich osób nad swoje. Postępowała tak przez całe swoje życie, grając rolę tej, która poświęca się dla innych. Nie pojmowała jedynie, ile ją to kosztowało emocjonalnie. Nie potrafiła tego powiązać.
W ciągu poprzedniego roku Pam przybrała na wadze ponad trzynaście kilogramów. Była bliska rozwodu z mężem, ponieważ odkryła, że ją zdradzał. Dzieci regularnie wyprowadzały ją z równowagi. Zamiast zwrócić się ku swoim prawdziwym uczuciom, ukrywała je, kurczowo trzymając się swojej roli, wierząc, że zapewni jej ona emocjonalne wybawienie, którego tak łaknęła. Odgrywała uwarunkowane wyobrażenie określonego typu matki, żony i córki, uważając, że taka właśnie powinna być, aby ją akceptowano i doceniano. To ją zabijało, a ona po prostu o tym nie wiedziała. Była całkowicie pogrążona we mgle.
Gdy łagodnie dałam jej do zrozumienia, że odgrywa rolę ratownika i rozwiązuje problemy, żeby zaspokoić w ten sposób swoje potrzeby, odparowała z oburzeniem: „Sugerujesz, że chcę to robić?”. Ledwo mogła uwierzyć, że przypisuję jej podobne zachowanie. Pytała: „Dlaczego miałabym tak postępować? Dlaczego miałabym rozmyślnie doprowadzać siebie do stanu takiego wyczerpania? Myślisz, że lubię być męczennicą?”.
Spędziłyśmy sporo czasu, analizując wzorce zachowań Pam, żeby mogła wreszcie dostrzec, iż odgrywała role osoby rozwiązującej problemy, dawczyni i ratowniczki, kompletnie nie zdając sobie z tego sprawy. Pam zawsze działała jako wybawczyni swojej rodziny – pomagała wszystkim pokonywać rozmaite trudności, była pielęgniarką, mediatorką i rozjemczynią. Jeśli pojawiała się jakaś potrzeba, zaspokajała ją. W ten sposób jako dziecko zyskała miłość swoich rodziców. Gdy tylko ktoś w jej życiu przejawiał jakąkolwiek potrzebę, ruszała mu na ratunek, zamiast pozwolić, aby sam o siebie zadbał. Pam nie znała innej metody działania, gdy chodziło o okazywanie komuś miłości lub jej uzyskiwanie. Całkiem możliwe, że wręcz przyciągała do siebie osoby w potrzebie, aby móc odgrywać znaną jej rolę. W miarę upływu czasu, nie wiedząc, jak się o siebie zatroszczyć dzięki wyznaczeniu odpowiednich granic przestrzeni osobistej, Pam dotarła do punktu krytycznego w swoim życiu.
Środowisko kulturowe uczy kobiety, aby poświęceniem zapracowywały na czyjąś miłość. Takie wyrzeczenie może przybierać dziesiątki form. Niezależnie od tego, jak je realizujemy, wierzymy, że w ten sposób uzyskamy miłość, której tak rozpaczliwie oczekujemy od najbliższej rodziny. Stopniowo zaczynamy w ten sam sposób zachowywać się wobec przyjaciół i innych ludzi. Jeśli dzięki naszemu poświęceniu ciągle zwracamy na siebie czyjąś uwagę – nieistotne, czy w sensie pozytywnym, czy negatywnym – zaczynamy tak postępować na każdym kroku. Wkrótce nie jesteśmy w stanie odróżnić, czy odgrywane przez nas role są w ogóle rolami, czy naszym prawdziwym ja. Tak jak Pam, krok po kroku zaczynamy się załamywać – na skutek wyczerpania bądź w wyniku jakiegoś kryzysu. Maska pęka i przez drobne szczeliny zaczyna przesączać się światło.
Pojawienie się światła tam, gdzie dotąd panował wyłącznie mrok, okazuje się dla nas traumatyczne. Po raz pierwszy odarte z naszych ról, z jednej strony być może czujemy się ich pozbawione, ale z drugiej – ogarnia nas dziwne ożywienie. Uczucia te są na tyle szokujące, że instynkt nakazuje nam zakryć powstałe szczeliny starymi wzorcami i zapomnieć o tym, co dostrzegłyśmy. Jednak w miarę upływu czasu, gdy wciąż dotyka nas trauma, szczeliny zaczynają się poszerzać. Ego nie jest już w stanie ich zakryć. Gdy dojdzie do takiej sytuacji, często określamy ją mianem „załamania”, a jeśli stanie się tak na późniejszym etapie naszego życia, nazywamy to „kryzysem wieku średniego”.
Zazwyczaj jedynie silna trauma może trwale wstrząsnąć naszym ego. Gdy tak się dzieje, możemy sięgnąć dna. Jestem terapeutką, a uderzenie o dno jest doświadczeniem, którego wyczekuję u klienta. Oznacza ono potencjalną śmierć ego. Podczas gdy klient rozpaczliwie go unika, starając się zrobić wszystko, by nie dopuścić do ostatecznego rozrachunku, terapeuta czeka na nie z zapartym tchem. Gdy sięgamy dna, nasze prawdziwe ja zostaje zmuszone do zrzucenia maski, za którą się ukrywa, a to często pozostawia nas w poczuciu obcości. Czujemy, że wszystko przestało działać. Odnosimy wrażenie, że zawiodły wszystkie nasze wypróbowane strategie, którymi się posługiwałyśmy, aby uciec przed tym, kim naprawdę jesteśmy.
Dzień, w którym mój samochód zjechał z drogi, był dniem, w którym sięgnęłam dna. To właśnie wtedy zdałam sobie sprawę, że muszę natychmiast dokonać pewnych zmian. Nie wiedziałam, od czego zacząć i jak to zrobić. Byłam jedynie pewna, że nadeszła właściwa pora. Moja dusza nie była w stanie znieść dalszej erozji.
Gdy sięgamy dna, musimy się przyznać do tego, że pozwalałyśmy dotąd środowisku kulturowemu bądź naszym rodzicom, aby nas poniżali, a następnie musimy to naprawić. Dostrzeżenie swojej „przyzwalającej” części w całej jej okazałości jest trudnym doświadczeniem. Jak bowiem zaakceptować to, że zgodziłyśmy się, aby inni do tego stopnia nas zaniedbywali i unieważniali?
Co teraz? Czy powinnyśmy znów stać się istotami, na które nas wychowano? Czy naprawdę możemy wrócić do życia we mgle – w mętnych oparach lęku, rytuałów, tradycji i przewidywalności niczym z taśmy produkcyjnej?
Jeśli istotnie sięgnęłyśmy dna, wybór często został już dokonany. Możemy udawać, że tak nie jest, ale prawda wygląda inaczej. Nasz umysł może tworzyć najprzeróżniejsze fantazje, próbując nas nakłonić, abyśmy uwierzyły, że nic się nie zmieniło. W głębi duszy wiemy jednak, że staramy się uniknąć nagiej prawdy.
Uderzenie o dno jest tak bolesne, ponieważ pod naciskiem pęka maska naszego ego. Nasze dotychczasowe nawyki i strategie przestają się sprawdzać. Jesteśmy wyprane z emocji. Nowe miejsce wydaje się nam przerażające i groźne. Kim jesteśmy bez zwyczajowej ochrony, którą zapewniało nam ego?
Gdybyśmy tylko zdały sobie sprawę z tego, że uderzenie o dno i przejście przez proces pękania naszego ego stanowi portal prowadzący do naszego odrodzenia, nie obawiałybyśmy się tego tak mocno. Stawiamy opór, ponieważ nie wierzymy, że to wszystko dzieje się dla naszego dobra. Jest to w pełni zrozumiałe.
Kim jesteśmy bez naszych skryptów i wzorców z dzieciństwa, bez tego, co narzuca nam kultura? Czy kiedykolwiek sprawdziłyśmy, kim byśmy były, gdyby odebrano nam nasze maski? Jeśli mamy dość odwagi, by zmierzyć się z odpowiedzią na to pytanie, jesteśmy na dobrej drodze do odnalezienia prawdziwego celu życia – do tego, aby stać się swoim najbardziej autentycznym ja, tu i teraz. To oznacza, że musimy zanurzyć się głęboko w esencji siebie i pozbyć wszystkiego, co nie jest dla nas prawdziwe; że musimy uwolnić te części naszej istoty, które nam już nie służą, i pozbyć się wzorców, które nas blokują; że musimy śmiało przyjrzeć się swoim obawom związanym ze wspomnianymi powyżej działaniami i skonfrontować ze wszystkim, co za tym stoi.
Dla Pam oznaczało to, że musiała pozbyć się potrzeby, aby ją uprawomocniano jako ratowniczkę i osobę rozwiązującą problemy. Akceptując i doceniając samodzielnie swoje wewnętrzne ja w coraz większym zakresie, przestała oczekiwać, że osoby z jej otoczenia będą w ten sposób podbudowywać jej ego. Gdy zaczęła okazywać sobie coraz więcej miłości, zaczęła również coraz częściej mówić „nie”. Początkowo bliscy Pam opierali się jej nowemu stylowi bycia, a nawet czuli się przez nią zdradzeni, co jest dość zrozumiałą reakcją. Gdy jednak się zorientowali, że nie mają wyboru, zaczęli się dostosowywać.
Pam wpuściła światło do wewnątrz. W końcu doświadczyła, na czym polega uwolnienie się od skryptu, według którego musiała poświęcić siebie, aby inni ją uprawomocnili. Mogła już odpowiedzieć sobie na pytanie, z którym każda z nas styka się na drodze do przebudzenia duchowego: „Czy jestem gotowa, aby okazać sobie lojalność i dostarczyć uprawomocnienia, którego dotąd tak rozpaczliwie poszukiwałam u innych?”.
Od strachu do miłości
Jak to się stało, że nauczyłyśmy się milczeć, gdy dopada nas lęk? To tak, jakbyśmy instynktownie zapamiętały z dzieciństwa, że rozsądniej będzie się nie odzywać, niż protestować. Obmacywana w autobusie, zaczepiana na ulicy, napastowana w sklepie lub bezpośrednio wykorzystywana przez tego czy innego mężczyznę, nauczyłam się chować swoją dumę do kieszeni. Zawsze obawiałam się odwetu, gdybym podniosła krzyk. Bardziej byłam przywiązana do tego, jak mnie widzą inni, niż do własnej autentyczności. Każda kobieta, która doznała przemocy, może to potwierdzić. Milczymy, ponieważ obawiamy się, że zabranie przez nas głosu spotka się z cudzą dezaprobatą, co pogorszy sytuację.
Naszą psychiką władają opresja kulturowa i zniewolenie, które każdego dnia serwują nam lęk. Jesteśmy oceniane za nasze milczenie i podporządkowanie. Im cichsze będziemy, tym wyższą ocenę otrzymamy. Oto dziedzictwo kultury patriarchalnej, które wpływa destrukcyjnie na nas wszystkich, także na mężczyzn. Taka jest natura toksycznego systemu, który nie oszczędza nikogo, kto wpadnie w jego sidła.
Gdy ogarnia nas lęk i kiełkujące z niego milczenie, oddalamy się od miłości własnej. Jedną z jej charakterystycznych cech jest szacunek wobec własnego świata wewnętrznego i swobodne manifestowanie go bez poczucia winy lub wstydu. Nieustanne tłumienie własnego autentycznego głosu powoduje, że powstaje w nas dokuczliwa, nasilająca się sprzeczność. Odrzucając i ignorując swoje autentyczne doświadczenia, upowszechniamy złudzenie, że nigdy nie miały miejsca. Takie oddzielenie (dysocjacja) zapewnia nam przelotne poczucie komfortu, ale w miarę upływu czasu powoduje, że tracimy kontakt z bieżącymi doświadczeniami. Im silniejsza dysocjacja, tym bardziej brakuje nam poczucia wewnętrznej spójności i uporządkowania. Wkrótce przestajemy nadążać za tym, co mówimy, myślimy i robimy, a to wywołuje w nas uczucie niepokoju i osamotnienia.
Gdy ulegamy manipulacji kulturowej, nie podejmujemy ryzyka i ignorujemy swój potencjał, patriarchat zostaje u władzy. Odtrutką na represje kulturowe jest brawurowy bunt przeciwko milczeniu. W tłumieniu i wyrzekaniu się własnego głosu nie ma niczego uszlachetniającego. Opresyjne działanie nie przynosi niczego dobrego, a jedynie wspomaga i podtrzymuje dominację patriarchatu.
W większości prywatnych relacji z mężczyznami, jakie nawiązałam jako osoba dorosła, żyłam w strachu. Wykazywałam się odwagą i brawurą na ścieżce kariery, natomiast w relacjach osobistych byłam kimś zupełnie innym. Zachowywałam się nieautentycznie i zapominałam o swoim ja. Zanim się w pełni przebudziłam, minęło wiele lat. Z każdym kolejnym poniżeniem i ograniczeniem, z każdą chwilą, gdy wypierałam się swojej wewnętrznej prawdy, moje napięcie rosło. Udawałam, że nic się nie dzieje, aż do dnia, w którym przestałam nad tym panować. Wtedy wszystko się rozpadło.
Mogę pisać o radykalnym przebudzeniu, ponieważ sama przeszłam po rozżarzonych węglach. Tak długo okłamywałam siebie, że rozumiem już, ile wysiłku potrzeba, aby wydostać się z mgły. Moim celem nie jest skupianie się na bólu, ale raczej pokazanie kobietom, że istnieje możliwość przekształcenia go w siłę.
Nie chcemy dostrzec, że ukrywając własną prawdę, same sobie wypowiadamy wojnę – ale tak to właśnie wygląda. Dopóki tego nie zauważymy, będziemy same siebie krzywdzić. Gdy pozwalamy toksyczności istnieć za cenę pokoju, tak naprawdę podsycamy wojnę. Tam, gdzie nie ma autentyczności, nie może być prawdziwego pokoju. Trwały pokój ma swój początek wyłącznie w naszej szczerej akceptacji siebie i swoich życiowych doświadczeń.
Nasza miłość własna rozkwita, gdy doświadczamy świata poprzez naszą ekspresję i działania. Za każdym razem, gdy okazujemy szacunek swoim uczuciom i procesom wewnętrznym, wyznajemy sobie miłość. Gdy buntujemy się przeciwko uciszającym nas normom kulturowym, zapewniamy sobie i innym przestrzeń, w której można nas usłyszeć i zobaczyć.
Wyobraź sobie, że wszystkie kobiety zaczynają autentycznie i prawdziwie mówić o tym, jak to właściwie jest być sobą, odczuwać lęk i ponosić porażki. Czy uświadamiasz sobie ogrom ulgi, jaką byśmy wtedy odczuły? Odtąd nie musiałybyśmy funkcjonować w poczuciu izolacji i zdławienia, udając przy tym, że nasze życie jest idealne. Wyzwoliłybyśmy siebie i inne kobiety.
Gdy kobieta odważnie wyznaje prawdę na temat tego, co wycierpiała, oddala się od lęku, w którym dotąd grzęzła, a zbliża ku nowej emocji – miłości. Oświadcza wtedy: „Kocham siebie. Zasługuję na to, aby mnie wysłuchano. Jestem czymś więcej niż sumą wydarzeń z mojej przeszłości. Ufam swojemu głosowi”.
W książce, którą właśnie czytasz, zachęcam kobiety do przejścia od strachu do miłości. Gdy opowiadamy nasze historie świadkom, pojawia się w nas wewnętrzna spójność, wzrasta poczucie harmonii i pełni, których być może nigdy wcześniej nie doświadczyłyśmy. Gdy jedna z nas wykazuje się odwagą, aby przemówić we własnym imieniu, niczym fala przypływu toruje drogę dla innych kobiet, by mogły się umocnić i wyemancypować. Gdy jedna z nas zaczyna żyć autentycznie, pozostałe nabierają odwagi, aby pójść w jej ślady. Przestają się koncentrować na obawach o własny dobrostan, a skupiają na miłości do wszystkiego. Ta kobieta rozumie, że kładąc kres własnemu lękowi, okazuje miłość sobie, swoim siostrom i córkom.
Gdy dostrzeżemy, jak się przyczyniamy do ograniczenia siebie, możemy zacząć podążać małymi krokami ku autoekspresji. Może to wymagać czasu, ponieważ nie jesteśmy przyzwyczajone do wysłuchiwania prawdy z własnych ust. Zacznijmy wyrażać siebie w towarzystwie bliskiej przyjaciółki, matki lub kogoś pełniącego rolę tej ostatniej. Możemy też rozpocząć terapię lub sesje z coachem, aby pracować ze względnie obcą dla nas osobą. Postępując tak, w sposób zamierzony pokażemy, kim naprawdę jesteśmy, zamiast zachowywać się jak nieświadome i bierne ofiary.
Świadomość tego, jak środowisko kulturowe wywiera na nas presję i nas ucisza, pozwala nam lepiej zrozumieć własną psychikę. Świadomość ta nie jest bierna. Wymaga starannego przestudiowania naszej wewnętrznej dynamiki oraz tego, jak wpływa na nią warunkowanie, któremu jesteśmy poddawane. W owym procesie analizy i rozpoznawania świadomość przekształca się w przebudzenie.
Czytając te słowa, możesz poczuć onieśmielenie lub przytłoczenie. Być może poczujesz się też w jakimś stopniu nieodpowiednia. Jeśli tak się stanie, jestem tu po to, aby uspokoić twoje emocje i powiedzieć ci, że nie istnieje idealna metoda przebudzenia. Nie chodzi tu również o dotarcie do celu. Chodzi po prostu o twój rozwój – taki, który nastąpi naturalnie, gdy pozwolisz tym słowom w ciebie wsiąknąć. Oto droga świadomości. Przypomina nieco zapalanie żarówek w ciemnym pokoju. Słowa, które czytasz, są twoimi żarówkami. Gdy zaczyna płynąć w nich prąd, dostrzegasz to, co dotychczas kryło się w mroku. Gdy światło zostaje włączone, nie masz wyboru – musisz zacząć widzieć. To naturalny skutek pojawienia się twojej nowej świadomości.
Jesteś tutaj. To wielka rzecz. Weźmy głęboki oddech i razem przejdźmy do kolejnego rozdziału.