- promocja
Raport z pewnego porwania - ebook
Raport z pewnego porwania - ebook
Raport z pewnego porwania w niczym nie przypomina innych książek Gabriela Garcíi Márqueza - przede wszystkim dlatego, że jest historią prawdziwą. O jego specyficznym charakterze stanowi forma, łącząca elementy reportażu i literatury faktu.
Ta wstrząsająca relacja, oparta na autentycznych przeżyciach, spisana nerwowym, jakby pospiesznym stylem, przedstawia jeden z najbardziej dramatycznych rozdziałów najnowszej historii Kolumbii - serie porwań dokonanych w 1990 roku przez króla handlarzy narkotyków, Pabla Escobara, który, broniąc się przed ekstradycją, rozpętał bezwzględną wojnę przeciwko państwu i jego legalnym instytucjom.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-287-0640-8 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1989
W roku 1989 udział w handlu narkotykami w produkcie narodowym Kolumbii wynosił około 4%. W rękach mafii kokainowej, która podzielona była na dwie toczące ze sobą bezwzględną wojnę grupy – kartel z Medellín i kartel z Cali, znajdował się niemal milion hektarów najżyźniejszych ziem. Przekupstwo i zastraszenie stały się skutecznymi narzędziami nacisku na wpływowe sfery gospodarcze i polityczne. Infiltracji nie oparły się wojsko i policja.
18 sierpnia: Ginie w zamachu Luis Carlos Galán, znany z uczciwości i nieprzejednanej postawy wobec handlarzy narkotyków kandydat na prezydenta z ramienia ruchu Nowy Liberalizm. Autorstwo tej zbrodni do dziś przypisywane jest Pablowi Escobarowi, przywódcy organizacji przestępczej zwanej kartelem z Medellín. W odpowiedzi na zamach policja niszczy znaczną liczbę produkujących kokainę laboratoriów, dokonuje 2000 rewizji, aresztuje około 11000 osób, rekwiruje 900 awionetek i samochodów oraz 1200 sztuk broni palnej. Mimo że po pewnym czasie większość skonfiskowanego mienia powraca do właścicieli, aresztowani zaś wychodzą na wolność, mafia odpowiada wyzwaniem na wyzwanie. We wrześniu fala zamachów terrorystycznych ogarnia główne miasta Kolumbii, pozostawiając po sobie sześciu zabitych i setki rannych. Ostatnie miesiące roku upływają pod znakiem narastającego terroru.
27 listopada: Bomba podłożona na pokładzie samolotu kolumbijskich linii lotniczych Avianca zabija ponad sto osób.
6 grudnia: Autobus-pułapka z ładunkiem 500 ton dynamitu wybucha przed siedzibą DAS (Urzędu Bezpieczeństwa) w Bogocie. Ginie prawie 70 osób, a 500 zostaje rannych. Generał Maza Márquez, który był celem zamachu, uchodzi z życiem, niemal bez jednego draśnięcia.
15 grudnia: Z rąk policji ginie Gonzalo Rodríguez Gacha „el Mejicano”, niegdyś prawa ręka Pabla Escobara.
1990
Zgodnie z oficjalnymi danymi policji kolumbijskiej w pierwszym półroczu 1990 roku w całym kraju zginęło gwałtowną śmiercią 10488 osób. Okres ten zdominowała krwawa konfrontacja rządu i kartelu z Medellín. Mafia szerzyła terror, usiłując zmusić rząd do zawarcia ugody na jej warunkach. Najważniejszym z nich było zniesienie ekstradycji obywateli kolumbijskich. Przeciwni jej byli nie tylko szefowie karteli, którzy w swej własnej ojczyźnie otrzymywali nadzwyczaj łagodne wyroki, podczas gdy w Stanach Zjednoczonych groziła im za te same przestępstwa kara śmierci lub dożywocie; również opinia publiczna burzyła się na myśl o „pogwałceniu suwerenności narodowej”, wiedziona historyczną w Ameryce Łacińskiej nieufnością do gringos i ich polityki. Tak więc, mimo że ekstradycję zastosowano jedynie wobec nielicznych mafijnych przywódców, groźba jej była realna, dopóki istniały stosowne zapisy prawne. Jeszcze za rządów prezydenta Virgilia Barco (1986–1990) Pablo Escobar stworzył fasadową organizację pod nazwą Extraditables. Jej logo stanowił rysunek przedstawiający zakutych w kajdany Kolumbijczyków opatrzony mottem: „Wolimy mogiłę w Kolumbii niż celę w Stanach Zjednoczonych”. Sygnowane tym godłem komunikaty stały się publicznym wyrazem żądań i obaw wyjętego spod prawa szefa handlarzy narkotyków.
W roku 1990 problem ekstradycji był wciąż otwarty, a metody walki z handlem narkotykami stawały się coraz bardziej brutalne, zwłaszcza w Medellín, gdzie dokonywano masowych aresztowań w dzielnicach nędzy, co nierzadko kończyło się „prewencyjnym” rozstrzeliwaniem nieletnich, podejrzanych o współpracę z mafią. Po obu stronach barykady narastało poczucie krzywdy i pragnienie odwetu. Od stycznia do czerwca ginęły w tym mieście przeciętnie 32 osoby dziennie.
7 sierpnia: César Gaviria Trujillo, młody polityk liberalnej centroprawicy, obejmuje urząd prezydenta republiki.
30 sierpnia: Porwani zostają dziennikarze: Diana Turbay, Azucena Liévano, Juan Vitta, Hero Buss, Richard Becerra, Orlando Acevedo.
5 września: Gaviria ogłasza dekret nr 2047, w którym Kolumbia odchodzi od zobowiązań poprzednich rządów, określonych w traktacie podpisanym ze Stanami Zjednoczonymi. Brak jednak wyraźnego sformułowania o wstrzymaniu ekstradycji.
19 września: Porwany zostaje Francisco Santos, a parę godzin wcześniej – Marina Montoya.
7 listopada: Porwane zostają Marucha Pachón de Villamizar* i Beatriz Villamizar.
26 listopada: Wychodzi na wolność Juan Vitta.
9 grudnia: Wybory do Zgromadzenia Konstytucyjnego, które ma też opowiedzieć się za zniesieniem bądź utrzymaniem ekstradycji.
11 grudnia: Wychodzi na wolność Hero Buss.
13 grudnia: Wychodzi na wolność Azucena Liévano.
17 grudnia: Wychodzi na wolność Orlando Acevedo. Gaviria ogłasza dekret nr 3030, zgodnie z którym ekstradycja grozi jedynie w wypadku ucieczki lub złożenia fałszywych zeznań, przy czym utrzymany zostaje punkt mówiący, że dekret obejmuje wyłącznie przestępstwa popełnione do 5 września 1990 roku. Nowy dekret również nie spełnia nadziei Pabla Escobara, ale jeszcze w tym samym dniu w ręce władz oddaje się Fabio Ochoa, handlarz narkotyków z Medellín.
1991
Pojawiają się możliwości porozumienia zadowalającego obie strony konfliktu. Escobar osaczony jest przez osobistych wrogów. Poluje na niego jedenastu płatnych morderców, sprowadzonych z Anglii i opłaconych przez konkurencyjny kokainowy kartel z Cali. Escobar dochodzi do wniosku, że najlepiej schronić się za murami więzienia, bo groźba utraty życia jest bardziej realna od mglistej groźby ekstradycji. Postanawia oddać się w ręce władz, żąda jednak gwarancji bezpieczeństwa dla siebie, dla swojej rodziny i współpracowników.
16 stycznia: Jorge Luis Ochoa, brat Fabia, oddaje się w ręce wymiaru sprawiedliwości.
22 stycznia: Zostają zamordowani bracia Prisco, twórcy prywatnej armii Pabla Escobara.
24 stycznia: Zostaje zamordowana Marina Montoya.
25 stycznia: Ginie Diana Turbay; ucieka Richard Becerra.
5 lutego: Zgromadzenie Konstytucyjne rozpoczyna obrady.
8 lutego: Wychodzi na wolność Beatriz Villamizar.
20 maja: Wychodzą na wolność Marucha Pachón i Francisco Santos.
19 czerwca: Pablo Escobar oddaje się w ręce władz i zostaje osadzony w więzieniu pod specjalnym nadzorem – La Catedral – skąd ucieka 21 lipca 1992 roku.
Postscriptum
Drugiego grudnia 1993 roku, w dzielnicy Los Olivos w Medellín, ginie od policyjnej kuli Pablo Emilio Escobar Gaviria, „pięć stóp i sześć cali wzrostu, włosy czarne, oczy brązowe…”, twórca jednej z najpotężniejszych organizacji przestępczych świata.Podziękowania
W październiku 1993 roku Marucha Pachón i jej mąż, Alberto Villamizar, zwrócili się do mnie z propozycją, żebym napisał książkę o jej przeżyciach podczas sześciu miesięcy porwania i o żmudnych zabiegach, które doprowadziły w końcu do jej uwolnienia. Pierwszy brudnopis był już niemal gotowy, kiedy zrozumieliśmy, że nie można oddzielić tego porwania od dziewięciu innych, mających miejsce w tym samym czasie. W rzeczywistości nie było to dziesięć różnych porwań – jak wydawało nam się początkowo – ale jedno porwanie dziesięciu bardzo starannie wybranych osób, dokonane przez tę samą organizację w jednym i tym samym celu.
To spóźnione stwierdzenie kazało nam zacząć naszą opowieść jeszcze raz – w innym duchu i w nowym kształcie – tak, aby wszystkie postacie dramatu mogły zachować swą wyraźną tożsamość i zająć właściwe sobie miejsce. Mozolnie rozplątywaliśmy labirynt narracji, która w pierwotnej wersji gmatwała się w nieskończoność. W ten sposób praca przewidziana na rok przeciągnęła się niemal na trzy lata, mimo wytrwałej i jakże cennej pomocy Maruchy i Alberta, których osobiste relacje stały się osią i wątkiem przewodnim tej książki.
Rozmawiałem, o ile było to możliwe, ze wszystkimi bohaterami i wszyscy wielkodusznie gotowi byli zburzyć dla mnie spokój swej pamięci i rozjątrzyć rany, o których zapewne chcieli zapomnieć. Ich ból, ich cierpliwość i gniew dodały mi odwagi, by podołać tej pracy, najtrudniejszej i najsmutniejszej w moim dobiegającym już swej jesieni życiu. Jedyną moją klęską jest poczucie, że odnajdą na papierze tylko nikłe odbicie grozy, którą przeżyli w rzeczywistości. Myślę tu przede wszystkim o rodzinach dwóch zamordowanych zakładniczek – Mariny Montoya i Diany Turbay – a zwłaszcza o matce tej ostatniej, Nydii Quintero de Balcázar. Spotkania z nią były dla mnie wstrząsającym, niezapomnianym doświadczeniem.
To uczucie frustracji dzielę z dwiema osobami, pracującymi wraz ze mną nad zgromadzeniem tajnego archiwum tej książki: dziennikarką Luzangelą Arteaga, która z uporem i przemyślnością kłusownika tropiła i wyławiała nieprawdopodobne wręcz fakty, i z Margaritą Márquez Caballero, moją cioteczną siostrą i osobistą sekretarką – wzięła ona na siebie trud przepisania, uporządkowania, sprawdzenia i zachowania w tajemnicy obszernego materiału źródłowego, w którego gąszczu omal nie utknęły nasze wysiłki.
Wszystkim bohaterom i współpracownikom dziękuję za to, że nie odejdzie w zapomnienie bestialski dramat, będący niestety zaledwie epizodem biblijnego holokaustu, w jakim Kolumbia wyniszcza się od ponad dwudziestu lat. Im właśnie dedykuję moją pracę, a wraz z nimi wszystkim Kolumbijczykom – niewinnym i winnym – w nadziei że nigdy więcej nie wydarzy się ta książka.1
Zanim wsiadła do samochodu, spojrzała przez ramię, chcąc upewnić się, że nikt jej nie śledzi. Działo się to pięć po siódmej wieczorem w Bogocie. Ściemniło się przed godziną, park Nacional był słabo oświetlony. Pozbawione liści drzewa odcinały się widmowym konturem na tle chmurnego, posępnego nieba, ale wydawało się, że nie ma powodów do obaw. Marucha, mimo swego wysokiego stanowiska, usiadła za kierowcą, bo zawsze jej się wydawało, że tak jest wygodniej. Beatriz otworzyła drugie drzwiczki i usiadła po prawej stronie. Miały prawie godzinę spóźnienia w zwykłym rozkładzie dnia i obydwie wyglądały na zmęczone sennym popołudniem i trzema roboczymi zebraniami. Zwłaszcza Marucha, która ubiegłej nocy miała w domu gości i zdążyła się przespać zaledwie kilka godzin. Wyciągnęła zdrętwiałe nogi, zamknęła oczy i z głową na oparciu wydała rutynowe polecenie:
– Do domu, proszę.
Wracały, jak co dzień, coraz to zmieniając trasę, zarówno ze względu na bezpieczeństwo, jak i z powodu korków. Renault 21 był nowy i wygodny, a szofer prowadził ostrożnie. Tego wieczoru najlepiej było jechać na północ obwodnicą. Trzy razy trafili na zielone światło, a wieczorny ruch był mniej chaotyczny niż zazwyczaj. Nawet w najgorsze dni przejazd z biura do domu Maruchy – róg Trzeciej i Osiemdziesiątej Czwartej A, numer 42 – zabierał im nie więcej niż pół godziny; potem szofer odwoził jeszcze Beatriz, która mieszkała jakieś siedem przecznic dalej.
Marucha pochodziła z rodziny znanych intelektualistów o wielopokoleniowej tradycji dziennikarskiej, sama też była dziennikarką, wielokrotnie nagradzaną. Od dwóch miesięcy kierowała pracą Focine – Krajowego Towarzystwa Rozwoju Kinematografii. Beatriz, jej szwagierka i osobista asystentka, fizykoterapeutka z długoletnim doświadczeniem, postanowiła na jakiś czas zmienić zainteresowania i w Focine zajęła się kontaktami z prasą. Żadna z nich nie miała powodu do obaw, ale Marucha podświadomie nabrała zwyczaju oglądania się za siebie, od czasu, kiedy w sierpniu zeszłego roku handlarze narkotyków zaczęli porywać dziennikarzy. Następną ofiarą mógł być każdy.
Jej obawa była uzasadniona. Chociaż park Nacional wydawał się opustoszały, gdy rozglądała się przed wejściem do samochodu, śledziło ją wówczas ośmiu mężczyzn. Jeden siedział za kierownicą granatowego mercedesa 190 z fałszywymi bogotańskimi tablicami, zaparkowanego na chodniku naprzeciwko. Inny siedział za kierownicą kradzionej żółtej taksówki. Czterej – w dżinsach, adidasach i skórzanych kurtkach – krążyli w ciemnościach parku. Siódmy – wysoki, przystojny, w lekkim garniturze, z teczką dyplomatką, przypominał wyglądem młodego przedsiębiorcę. Z pobliskiego narożnego baru człowiek odpowiedzialny za całość akcji śledził jej pierwszy realny epizod, poprzedzony trzema tygodniami drobiazgowych, wyczerpujących prób.
Taksówka i mercedes podążały za samochodem Maruchy, cały czas w niewielkiej odległości – tak samo, jak robiły to od zeszłego poniedziałku, żeby ustalić, jaką trasą jeździ zazwyczaj. Po mniej więcej dwudziestu minutach wszyscy skręcili w prawo, w ulicę Osiemdziesiątą Drugą, niecałe dwieście metrów od budynku z czerwonej cegły, gdzie mieszkała Marucha ze swoim mężem i jednym z synów. Samochód jej podjeżdżał właśnie stromą ulicą, kiedy żółta taksówka wyminęła go i zablokowała przy prawym chodniku, toteż kierowca musiał gwałtownie zahamować, żeby uniknąć zderzenia. Niemal jednocześnie stanął za nimi mercedes, odcinając możliwość odwrotu.
Z taksówki wysiadło trzech mężczyzn. Zdecydowanym krokiem ruszyli do samochodu Maruchy. Ten wysoki i dobrze ubrany trzymał jakąś dziwną broń, która wyglądała jak strzelba z obciętą kolbą, o lufie tak długiej i grubej jak luneta. W rzeczywistości był to miniuzi 9 milimetrów z tłumikiem, strzelający bądź pojedynczo, bądź seriami po trzydzieści kul w ciągu dwóch sekund. Dwaj inni napastnicy byli uzbrojeni w karabiny maszynowe i pistolety. Marucha i Beatriz nie mogły jednak widzieć, że z zaparkowanego z tyłu mercedesa wysiedli jeszcze trzej mężczyźni.
Działali tak zgodnie i szybko, że nie zdążyły zapamiętać nic poza oderwanymi ułamkami dwóch krótkich minut trwania napadu. Pięciu mężczyzn otoczyło samochód. Z zawodową precyzją zajęli się całą trójką jednocześnie. Szósty, z karabinem gotowym do strzału, obserwował ulicę. Marucha domyśliła się, co to oznacza.
– Ruszaj, Ángel – krzyknęła do szofera. – Jedź po chodniku, rób coś, ruszaj!
Ángel tkwił jak skamieniały, zresztą i tak, mając z przodu taksówkę, a z tyłu mercedesa, nie mógłby wyjechać. W obawie, że zamachowcy zaczną strzelać, Marucha przycisnęła do siebie torebkę, niby kamizelkę ratunkową, schowała się za przednim siedzeniem i krzyknęła do Beatriz:
– Na podłogę.
– Za nic – szepnęła Beatriz. – Na podłodze nas zabiją.
Była roztrzęsiona, ale stanowcza. Przekonana, że to zwykły napad, ściągnęła z trudnością dwa pierścionki z prawej ręki i wyrzuciła przez okienko, myśląc: „Niech się wypchają”. Na lewej zostały jej jeszcze dwa. Nie zdążyła ich zdjąć. Marucha, zwinięta w kłębek za siedzeniem, zapomniała zupełnie o swoim pierścionku ze szmaragdami i brylantami i takich samych kolczykach.
Dwaj mężczyźni otworzyli drzwiczki od strony Maruchy, a inni dwaj od strony Beatriz. Piąty wypalił przez szybę w głowę szofera. Strzał zabrzmiał przez tłumik jak westchnienie. Napastnik otworzył drzwiczki, jednym ruchem wypchnął kierowcę i trzykrotnie wystrzelił do leżącego na ziemi. Ironia losu: Ángel Maria Roa pracował z Maruchą zaledwie od trzech dni i podkreślał swoją niedawno objętą funkcję ciemnym garniturem, wykrochmaloną koszulą i czarnym krawatem ministerialnego szofera. Jego poprzednik, który był etatowym kierowcą Focine przez dziesięć lat, odszedł tydzień temu na własną prośbę.
Marucha dowiedziała się o zabiciu szofera dużo później. Ze swego ukrycia słyszała jedynie brzęk rozbitych szyb i jednocześnie gwałtowny okrzyk tuż nad swoją głową: „Przyszliśmy po panią! Wysiadać!”. Czyjaś dłoń żelaznym uchwytem wpiła się w jej ramię i wyciągnięto ją siłą z samochodu. Opierała się, jak mogła, upadła, zadrasnęła się w nogę, ale dwaj mężczyźni unieśli ją w górę i powlekli do stojącego z tyłu samochodu. Żaden z nich nie zauważył, że Marucha kurczowo przyciska do siebie torebkę.
Beatriz, która ma długie, ostre paznokcie i doskonały wojskowy trening, stawiła czoło napastnikowi, który usiłował wyciągnąć ją z samochodu. „Ręce przy sobie!” – krzyknęła. Zadrżał, skurczył się, a Beatriz pojęła, że jest równie przerażony jak ona i że może odważyć się na wszystko. Spuściła z tonu.
– Wyjdę sama – powiedziała. – Co mam robić?
Chłopak wskazał taksówkę.
– Wsiadać do samochodu i na podłogę – powiedział. – Szybko!
Drzwiczki były otwarte, silnik pracował, a kierowca gotów był ruszyć w każdej chwili. Beatriz ułożyła się z tyłu na podłodze, jak mogła. Porywacz nakrył ją swoją kurtką i zajął miejsce na siedzeniu, opierając nogi o jej ciało. Wsiedli jeszcze dwaj mężczyźni – jeden obok kierowcy, a drugi za nim. Gdy rozległo się jednoczesne trzaśnięcie drzwiczek, kierowca pełnym gazem ruszył obwodnicą na północ. Dopiero wówczas Beatriz zauważyła, że zostawiła torebkę na tylnym siedzeniu renaulta, ale było już za późno. Bardziej niż strach i niewygoda dręczył ją smród zalatującej amoniakiem kurtki.
Mercedes, do którego wepchnięto Maruchę, odjechał chwilę wcześniej, inną drogą. Posadzili ją pośrodku, na tylnym siedzeniu, pomiędzy dwoma mężczyznami. Ten z lewej zmusił ją, żeby położyła mu głowę na kolanach, w tak niewygodnej pozycji, że ledwo mogła oddychać. Obok kierowcy siedział jakiś człowiek, który porozumiewał się z drugim wozem przez prymitywny radiotelefon. Determinacja Maruchy była tym większa, że nie wiedziała, jakim samochodem ją wiozą – nie zauważyła go, kiedy zaparkował za jej renaultem – czuła jednak, że jest nowy i wygodny, być może opancerzony, bo odgłosy ulicy były przytłumione, niby szum deszczu. Nie mogła oddychać, serce podchodziło jej do gardła i czuła, że zaczyna się dusić. Siedzący obok kierowcy mężczyzna, który zachowywał się jak przywódca, zauważył to i próbował ją uspokoić.
– Nie ma się czego bać – rzucił przez ramię. – Zabieramy panią, żeby przekazać pewien komunikat. Za parę godzin wróci pani do domu. Ale niech się pani nie szarpie, bo będzie źle. Radzę, spokojnie.
Również ten, na którego kolanach trzymała głowę, usiłował ją pocieszyć. Marucha zaczerpnęła powietrza z całej siły, wypuściła je bardzo powoli ustami i zaczęła przychodzić do siebie. Sytuacja zmieniła się wkrótce, bo samochód wjechał w korek na stromym odcinku drogi. Człowiek z radiotelefonem zaczął wykrzykiwać niedorzeczne rozkazy, których kierowca drugiego samochodu nie był w stanie spełnić. Kilka karetek utknęło gdzieś na szosie; wycie syren i ogłuszający jazgot klaksonów mogły doprowadzić do obłędu każdego, kto miał napięte nerwy. A porywacze, przynajmniej w tej chwili, byli całkowicie wyprowadzeni z równowagi. Zdenerwowany kierowca, chcąc utorować sobie drogę, potrącił jakąś taksówkę. Było to tylko lekkie stuknięcie, ale taksówkarz wrzasnął coś, co zwiększyło jeszcze ogólne zdenerwowanie. Człowiek z radiotelefonem wydał rozkaz, żeby jechać naprzód za wszelką cenę, i samochód uciekł po chodnikach i poboczach.
Uwolniony z korka, ruszył szybciej. Marucha miała wrażenie, że jechali w stronę La Calera – szosy wspinającej się na wzgórza, bardzo ruchliwej o tej porze. Przypomniała sobie nagle, że w kieszeni marynarki ma ziarenka kardamonu – naturalny środek uspokajający – i spytała porywaczy, czy może je wyjąć. Mężczyzna z prawej pomógł jej poszukać ich w kieszeni i zauważył, że Marucha wciąż ściska torebkę. Odebrali jej torebkę, ale dali kardamon. Marucha usiłowała przyjrzeć się porywaczom, lecz światło było bardzo słabe. Ośmieliła się zapytać: „Kim jesteście?”. Ten od radiotelefonu odpowiedział spokojnie:
– Jesteśmy z M-19.
Idiotyzm, bo przecież M-19 był już zalegalizowany, a obecnie uczestniczył w kampanii wyborczej do Zgromadzenia Konstytucyjnego.
– Pytam poważnie – powiedziała Marucha. – Jesteście od narkotyków czy z guerrilli?
– Z guerrilli – odparł mężczyzna z przedniego siedzenia. – Ale spokojnie, chcemy tylko, żeby przekazała pani pewien komunikat. Serio.
Przerwał i rozkazał, żeby zepchnęli Maruchę na podłogę, bo właśnie mijali posterunek drogowy. „Jeżeli teraz pani się poruszy albo odezwie, zabijemy panią” – powiedział. Poczuła na żebrach lufę rewolweru, a ten, który siedział obok niej, ostrzegł:
– Nie ruszać się.
Następne dziesięć minut trwało wieczność. Marucha zebrała siły i ssała ziarenka kardamonu, które coraz bardziej dodawały jej otuchy, ale niewygodna pozycja nie pozwalała jej widzieć ani słyszeć, o czym mówili z patrolem, jeżeli w ogóle coś mówili. Marucha miała wrażenie, że przejechali nieindagowani. Podejrzenie, iż zmierzali w stronę La Calera, zmieniło się w pewność i poczuła pewną ulgę. Nie próbowała się podnieść, bo było jej tak lepiej niż z głową opartą o kolana mężczyzny. Samochód wjechał na piaszczystą drogę i pięć minut później zatrzymał się. Mężczyzna z radiotelefonem powiedział:
– Jesteśmy na miejscu.
Nie widać było żadnych świateł. Zarzucili jej kurtkę na głowę. Szła pochylona i widziała tylko swoje własne stopy kroczące najpierw przez podwórze, a potem chyba przez kuchnię o kamiennej posadzce. Kiedy odsłonili jej twarz, spostrzegła, że znajdują się w pokoiku – jakieś dwa metry na trzy – z materacem na podłodze i czerwoną żarówką u drewnianego sufitu. Chwilę potem weszło dwóch zamaskowanych mężczyzn; mieli na głowach coś w rodzaju kominiarek zrobionych z nogawek dresu, z trzema otworami wyciętymi na oczy i usta. Od tej chwili przez cały czas niewoli nie zobaczyła ich twarzy.
Zauważyła, że ci dwaj, którzy teraz się nią zajęli, to nie byli ci sami, którzy ją porwali. Ubrania mieli zużyte i brudne, byli niżsi od Maruchy, która ma metr sześćdziesiąt siedem, a ich głosy i ruchy zdradzały młody wiek. Jeden z nich rozkazał, żeby oddała mu biżuterię. „Będzie u nas bezpieczna”. Marucha wręczyła mu pierścionek ze szmaragdami i maleńkimi brylantami, ale nie zdjęła kolczyków.
Beatriz w drugim samochodzie nie mogła wyciągnąć żadnych wniosków co do trasy. Cały czas leżała na podłodze i nie przypominała sobie, żeby jechali drogą tak stromą jak La Calera, nie mijali też żadnego patrolu, taksówka jednak mogła mieć pierwszeństwo. W czasie jazdy wszyscy byli bardzo napięci z powodu ulicznych korków. Kierowca krzyczał do radiotelefonu, że nie przeleci nad samochodami, pytał, co ma robić, i to tak denerwowało tych z pierwszego auta, że wciąż dawali mu niejasne i sprzeczne wskazówki.
Beatriz zrobiło się bardzo niewygodnie: dusił ją odór kurtki, dokuczała zdrętwiała noga. Próbowała się jakoś ułożyć. Strażnik w obawie, że będzie się wyrywać, zaczął ją uspokajać: „Spokojnie, kochanie, nic ci nie będzie – mówił. – Przekażesz komunikat i po krzyku”. Kiedy wreszcie zrozumiał, że chodzi o podkurczoną nogę, pomógł jej się rozprostować i stał się mniej szorstki. Najgorsze było to, że mówił do niej „kochanie”. Drażniło ją to w dużo większym stopniu niż śmierdząca kurtka. Ale im bardziej starał się ją uspokoić, tym bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że ją zabiją. Obliczyła, iż podróż trwała nie więcej niż czterdzieści minut. Kiedy dojechali na miejsce, mogła być za piętnaście ósma.
Przyjazd jej odbył się tak samo jak przyjazd Maruchy. Zarzucili jej na głowę cuchnącą kurtkę i poprowadzili za rękę, przestrzegając, żeby patrzyła tylko pod nogi. Zobaczyła to samo co Marucha: podwórko, płyty posadzki, dwa ostatnie schodki. Kazali jej skręcić w lewo i ściągnęli jej kurtkę z głowy. Na stołku siedziała Marucha, blada w czerwonym świetle jedynej żarówki.
– Beatriz! – wykrzyknęła Marucha. – Ty tutaj!
Nie wiedziała, co się z nią stało, ale myślała, że puścili ją wolno, bo nie miała z tym nic wspólnego. Teraz jednak ujrzawszy Beatriz, poczuła wielką radość, że nie jest sama, i zarazem ogromny smutek, że ją także porwano. Uściskały się, jakby nie widziały się od dawna.
Wydawało im się, że nie będą w stanie przeżyć w tej nędznej klitce, śpiąc na tym samym materacu, rzuconym wprost na podłogę, w obecności dwóch zamaskowanych strażników, którzy nie spuszczali z nich oka ani na chwilę. Nowy, też w masce – elegancki, mierzący co najmniej metr osiemdziesiąt wzrostu, dobrze zbudowany mężczyzna, do którego inni zwracali się „Doktorze” – przejął dowodzenie, pozując na ważniaka. Kazali Beatriz zdjąć pierścionki z lewej ręki, ale nie zauważyli złotego łańcuszka z medalikiem z Matką Boską.
– To jest akcja wojskowa i nic wam nie grozi – powiedział Doktor i powtórzył: – Jesteście tutaj tylko po to, żeby przekazać komunikat dla rządu.
– Kim jesteście? – spytała Marucha.
Wzruszył ramionami. „Nie wasza sprawa”. Podsunął im karabin pod nos i ciągnął dalej: „Ale powiem wam tylko tyle: To jest karabin z tłumikiem, nikt nie wie, gdzie jesteście ani z kim. Nie krzyczcie i nie próbujcie żadnych sztuczek, bo w jednej sekundzie będzie po wszystkim i nikt o was więcej nie usłyszy”. Wstrzymały oddech w oczekiwaniu na najgorsze. Ale po tych pogróżkach szef zwrócił się do Beatriz.
– Teraz was rozdzielimy, a panią wypuścimy – powiedział. – Jest tu pani przez pomyłkę.
Beatriz zareagowała natychmiast.
– Nie ma mowy – odparła bez wahania. – Zostanę z Maruchą.
Była to decyzja tak odważna i wielkoduszna, że nawet sam porywacz wykrzyknął zdumiony, bez śladu ironii: „Jak oddaną ma pani przyjaciółkę”. Marucha, zakłopotana, przyznała mu rację i zaczęła dziękować Beatriz. Doktor zapytał, czy chcą coś zjeść. Obydwie odparły, że nie. Poprosiły natomiast o wodę, bo zaschło im w ustach. Przynieśli im coś do picia. Marucha, która nie rozstaje się z papierosem i zawsze ma pod ręką paczkę i zapalniczkę, nie paliła przez całą drogę. Poprosiła, żeby oddali jej torebkę, gdzie miała papierosy, ale mężczyzna poczęstował ją własnymi.
Chciały iść do łazienki. Beatriz poszła pierwsza, z twarzą zakrytą brudną, podartą szmatą. „Patrzeć na podłogę” – rozkazał ktoś. Poprowadzili ją za rękę wąskim korytarzykiem do obskurnej ubikacji ze smętnym okienkiem wychodzącym w ciemność. Drzwi wewnątrz nie miały zasuwki, ale zamykały się dobrze; Beatriz wspięła się na klozet i wyjrzała przez okno. W świetle latarni mogła dojrzeć tylko domek z niewypalonej cegły, z czerwoną dachówką, i kawałek łąki – widok, jakich wiele na drogach sabany, rozległego płaskowyżu otaczającego stolicę kraju.
Wróciwszy do pokoju, stwierdziła, że sytuacja uległa zmianie. „Dowiedzieliśmy się właśnie, kim pani jest, i też się nam pani przyda – powiedział do niej Doktor. – Zostanie pani z nami”. Usłyszeli o niej w radiu, które właśnie nadało komunikat o porwaniu.
Dziennikarz Eduardo Carrillo, który w Państwowej Rozgłośni Radiowej (RCN) obsługiwał kronikę sądową, rozmawiał ze swoim wojskowym informatorem, gdy ten dowiedział się przez radiotelefon, że dokonano porwania. W tej samej chwili wiadomość poszła na antenę, jeszcze bez szczegółów. Stąd właśnie porywacze dowiedzieli się, kim jest Beatriz.
Radio podało też, że kierowca taksówki zanotował numery rejestracyjne i ogólne dane samochodu, który go potrącił. Policja ustaliła trasę ucieczki. Tak więc dom stał się niebezpieczny dla wszystkich i musieli natychmiast go opuścić. Postanowiono też, że zakładniczki pojadą innym samochodem, zamknięte w bagażniku.
Argumenty obydwu kobiet na nic się zdały, bo porywacze wydawali się równie przerażeni jak one i nie kryli się z tym wcale. Marucha poprosiła o trochę spirytusu, bojąc się, że uduszą się w bagażniku.
– Nie ma tu spirytusu – powiedział Doktor szorstko. – Pojedziecie w kufrze i już. Szybciej!
Kazali im zdjąć buty i trzymać je w ręku, a potem zaprowadzili obie przez dom do garażu. Tam odsłonili im głowy. Zakładniczki skuliły się posłusznie na dnie bagażnika. Przestrzeni było dość, a wentylacja dobra, bo usunięto gumowe uszczelki. Przed zamknięciem Doktor postraszył:
– Wieziemy ze sobą dziesięć kilo dynamitu. Jeden krzyk, kaszel albo płacz i wysadzimy was w powietrze.
Ku zdumieniu i uldze obu kobiet przez szczeliny spawów bagażnika przenikał, jak z klimatyzatora, czysty, zimny powiew. Uczucie duszności zniknęło, pozostała tylko niepewność. Marucha zamknęła się w sobie, co mogło sprawiać mylne wrażenie ostatecznej rezygnacji, a co w rzeczywistości było jej magiczną receptą na zwalczanie niepokoju. Beatriz za to, wiedziona nienasyconą ciekawością, wyjrzała przez świetlistą szparę nieszczelnego bagażnika. Poprzez tylną szybę dostrzegła pasażerów samochodu: dwóch mężczyzn na tylnym siedzeniu, a obok kierowcy – długowłosą kobietę z dwuletnim może dzieckiem. Po prawej dostrzegła wielki żółty neon znanego centrum handlowego. Nie było wątpliwości: znajdowali się na północnej trasie wylotowej, oświetlonej na długim odcinku, a potem wjechali, w zupełnych ciemnościach, na niebrukowaną drogę, gdzie samochód zwolnił. Po mniej więcej piętnastu minutach zatrzymał się.
Musiał to być kolejny posterunek. Słychać było niezrozumiałe głosy, szum przejeżdżających aut, muzykę; ale było tak ciemno, że Beatriz nie mogła nic dostrzec. Marucha ożywiła się i natężyła uwagę w nadziei, że jest to budka kontroli drogowej, gdzie każą im pokazać, co wiozą w bagażniku. Samochód ruszył po upływie około pięciu minut i począł wspinać się stromym zboczem, ale tym razem nie mogły ustalić trasy. Jakieś dziesięć minut potem zatrzymał się i otworzono bagażnik. Znowu nakryto im głowy. Wysiadły po omacku.
Razem przebyły podobną odległość jak poprzednio, patrząc w podłogę, prowadzone przez porywaczy najpierw korytarzem, potem przez salonik, gdzie ktoś rozmawiał przyciszonym głosem, aż do drzwi pokoju. Zanim weszły, Doktor uprzedził je:
– Spotkacie tu kogoś znajomego.
Światło było tak słabe, że potrzebowały chwili, żeby przyzwyczaić wzrok. Było to pomieszczenie szerokie na niecałe dwa metry, a długie na trzy, z jednym zamkniętym na głucho oknem. Siedzący na wąskim materacu rozłożonym na podłodze dwaj zamaskowani mężczyźni – tacy sami jak ci z poprzedniego domu – gapili się w telewizor. Wszystko tu było ponure i przytłaczające. W kącie, po lewej stronie drzwi, na wąskim łóżku z żelazną poręczą siedziała kobieta-widmo o zwiędłych, siwych włosach, nieprzytomnym spojrzeniu i zapadniętych policzkach. Niczym nie okazała, że dostrzegła ich przybycie; nie spojrzała, nie westchnęła – nieboszczyk nie byłby bardziej martwy. Marucha opanowała się błyskawicznie.
– Marina! – szepnęła.
Była to Marina Montoya, porwana niemal dwa miesiące temu, którą uważano już za zmarłą. Germán Montoya, jej brat, był wpływowym sekretarzem generalnym prezydenta Virgilia Barco. Syna Germána, Álvara Diego, dyrektora znanego towarzystwa ubezpieczeniowego, porwali handlarze narkotyków, chcąc wywrzeć nacisk na jakieś negocjacje z rządem. Według nigdy niepotwierdzonej, lecz powszechnie przyjętej wersji uwolniono go wkrótce po zawarciu tajnego porozumienia, z którego rząd nigdy się nie wywiązał. Porwanie – dziewięć miesięcy później – jego ciotki Mariny można było interpretować wyłącznie jako nikczemny odwet, w owym czasie bowiem nie przedstawiała sobą żadnej wartości wymiennej. Rządy prezydenta Barco skończyły się, a Germán Montoya był teraz ambasadorem Kolumbii w Kanadzie. Tak więc wszyscy przypuszczali, że Marinę uprowadzono tylko po to, żeby ją zabić.
Gdy minęło wzburzenie wywołane porwaniem, które poruszyło opinię publiczną w kraju i za granicą, nazwisko Mariny Montoya zniknęło z gazet. Marucha i Beatriz znały ją dobrze, ale rozpoznały z trudem. Fakt, że umieścili je w tym samym pokoju, oznaczał dla nich od pierwszej chwili, że znalazły się w celi śmierci. Marina nawet nie drgnęła. Marucha wzięła ją za rękę i przeszedł ją dreszcz. Jej dłoń nie była ani zimna, ani ciepła, zupełnie obojętna.
Muzyczny sygnał dziennika wyrwał je z odrętwienia. Było pół do dziesiątej wieczorem, siódmego listopada 1990 roku. Pół godziny przedtem dziennikarz Hernán Estupinán z redakcji wiadomości krajowych dowiedział się od znajomego z Focine o ich porwaniu i udał się na miejsce wypadku. Nie wrócił jeszcze do biura ze szczegółową relacją z wydarzeń, kiedy redaktor i prezenter Javier Ayala rozpoczął dziennik wiadomością z ostatniej chwili: „Dziś wieczorem, o godzinie siódmej trzydzieści, porwano pełniącą funkcję dyrektora generalnego Focine Maruchę Pachón de Villamizar, małżonkę znanego polityka Alberta Villamizara, oraz jego siostrę, Beatriz Villamizar de Guerrero”. Cel wydawał się jasny – Marucha była siostrą Glorii Pachón, wdowy po Luisie Carlosie Galanie, młodym dziennikarzu, który w 1979 roku, chcąc odnowić oblicze Partii Liberalnej, założył ruch pod nazwą Nowy Liberalizm – najpoważniejszą i najbardziej energiczną organizację zaangażowaną w walkę z handlem narkotykami, obstającą przy ekstradycji obywateli kolumbijskich.
* * *
koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji