Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Reakcjonista. Autobiografia intelektualna - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Reakcjonista. Autobiografia intelektualna - ebook

Stefan Kisielewski – reakcjonista, którego myśl tworzyła wyłom w monolicie Peerelu – od lat 30. podążał swą odrębną drogą. Jego intelektualna autobiografia jest kompozycją tekstów wybranych z całej spuścizny: wystąpień prasowych, radiowych i sejmowych, dzieł pisarskich i dzienników, poufnych wypowiedzi – z listów, notatek, podsłuchów SB. Zestawienie ich obok siebie, w formie opowieści o całym życiu, ukazuje obraz Kisiela wolny od stereotypów – po raz pierwszy w pełnym wymiarze jego twarz, a nie maskę.

Jestem entuzjastą opozycji jako takiej, uważam ją za niezwykle cenne i konstruktywne zjawisko społeczne, za klapę bezpieczeństwa i gwarancję zdrowego rozsądku, za głos sumienia i konieczny ferment, za znamię autentyczności i intensywności życia zbiorowego. […] Każdy obraz składa się ze świateł i z cieni. Gdy wszyscy chcą być światłem, ja pragnę być cieniem: w ten sposób umożliwiam w ogóle to, że obraz będzie rzeczywiście obrazem.

W odpowiedzi na ankietę tygodnika „Nowa Kultura”, Kraków, kwiecień 1954

Ja mam cierpliwość: przeczekałem Hitlera, Stalina, Gomułkę i pomniejszych, dlatego mam przywilej zamieszkiwania w Polsce. A jest to jeden z najciekawszych krajów świata, choć nie zawsze najsympatyczniejszych. I dla „literata” kopalnia tematów – chcę z niej czerpać do śmierci, choćby nikt nigdy nie miał tego czytać.

W liście do Leopolda Tyrmanda, Paryż, 22 stycznia 1976

Spis treści

WPROWADZENIE

Małgorzata Sopyło

 

PROLOG

DOJRZALEC (1911–1933)

BUNT (1934–1939)

OBŁĘD (1939–1944)

RACJONALIZM (1945–1948)

ROCHEFORT (1948–1955)

POŚREDNIK (1955–1961)

LEGALNY OPOZYCJONISTA (1961–1965)

RADYKALIZACJA (1966–1970)

NA MARGINESIE (1970–1976)

CUD (1976–1982)

RECEPTA (1982–1988)

WRZENIE (1988–1990)

OSTATNI ROK (1990–1991)

EPILOG

SPIS ŹRÓDEŁ

STEFAN KISIELEWSKI, CZYLI PRZYGODY CZŁOWIEKA MYŚLĄCEGO

Bartosz Kaliski

 

NOTA EDYTORSKA

INDEKS NAZWISK

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66707-11-5
Rozmiar pliku: 4,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Seria ŚWIADECTWA XX WIEK
– polska i europejska literatura faktu XX wieku. Głosy uczestników i świadków najważniejszych wydarzeń i procesów społecznych ubiegłego stulecia. Opowieści, które pozwalają zrozumieć najnowszą historię Polski oraz jej bliskich i dalszych sąsiadów.

W serii także:

– Dorothy Adams, Amerykańska Polka. Z miłości do mężczyzny i jego kraju

– Droga na Północ. Antologia norweskiej literatury faktu

– Heinz Heger, Mężczyźni z różowym trójkątem

– Edward Herzbaum, Między światami. Dziennik andersowca 1939–1945

– Friedrich Kellner, Dziennik sprzeciwu. Tajne zapiski obywatela III Rzeszy 1939–1942

– Zygmunt Klukowski, Zamojszczyzna 1918–1959

– Janina Konarska, Dwór na wulkanie. Dziennik ziemianki z przełomu epok 1895–1920

– Hans von Lehndorff, Dziennik z Prus Wschodnich. Zapiski lekarza z lat 1945–1947

– Wolfgang Leonhard, Dzieci rewolucji

– Zbigniew Lubieniecki, Odwet. Polski chłopak przeciwko Sowietom 1939–1946

– Anja Lundholm, Wrota piekieł. Ravensbrück

– Łacińska wyspa. Antologia rumuńskiej literatury faktu

– Jerzy Konrad Maciejewski, Zawadiaka. Dzienniki frontowe 1914–1920

– Anatolij Marczenko, Moje zeznania

– Hans-Jürgen Massaquoi, Neger, Neger... Opowieść o dorastaniu czarnoskórego chłopca w nazistowskich Niemczech

– Aleksander Podrabinek, Dysydenci. Nieuleczalnie nieposłuszni

– Michał Römer, Dzienniki, t. 1: 1911–1913, t. 2: 1914–1915, t. 3: 1916–1919, t. 4: 1920–1930, t. 5: 1931–1938, t. 6: 1939–1945

– Virgilia Sapieha, Amerykańska księżna. Z Nowego Jorku do Siedlisk

– Michał Sokolnicki, Emisariusz Niepodległej. Wspomnienia z lat 1896–1919

– Stanisława Sowińska, Gorzkie lata. Z wyżyn władzy do stalinowskiego więzienia

– Hanna Świda-Ziemba, Uchwycić życie. Wspomnienia, dzienniki i listy 1930–1989

– Michael Wieck, Miasto utracone. Młodość w Königsbergu w czasach Hitlera i Stalina

– Wiktor Woroszylski, Dzienniki, t. 1: 1953–1982, t. 2: 1983–1987, t. 3: 1988–1996WPROWADZENIE

Dla człowieka piszącego życiorysem powinien być rejestr jego pracy.

Innego życiorysu nie powinien mieć, tylko własną historię myślenia.

Stefan Kisielewski, 10 stycznia 1968

Gdy świat kapitalistyczny rodził rewoltę klas uciskanych, piewcy nowego porządku nazywali reakcjonistami tych, którzy hamowali zmiany. Gdy rewolucja wygrała, w martwym świecie komunizmu orędownik wolności stawał się reakcjonistą. Człowiekowi samodzielnie myślącemu propaganda nadawała miano przeciwnika postępu społecznego.

Stefan Kisielewski odpowiadał na rzeczywistość z jedyną w swoim rodzaju niezależnością. Nie tylko ani przez chwilę nie uwiodła go wizja lepszego świata, którą roztaczali komuniści, ale też nie dał się zaklasyfikować w żadnym środowisku, z którym współpracował. W każdym z nich był najbardziej wyrazistą postacią. Felietonista „Tygodnika Powszechnego” potrafił publicznie wypowiadać się wbrew linii macierzystej redakcji; peerelowski poseł śmiało wyrażał w sejmie swoją dezaprobatę dla socjalizmu; publicysta „Kultury” dyskutował ostro na jej łamach z najważniejszym piórem tego paryskiego miesięcznika – Juliuszem Mieroszewskim; autor związany z prasą katolicką wysyłał listy do prymasa Polski, próbując wpłynąć na kształt jego publicznych wystąpień. Zarówno swoimi wypowiedziami, jak i zachowaniami – prowokował i wytrącał z równowagi, a z drugiej strony był stale gotowy do rozmowy. Organiczna niezależność pozwalała mu patrzeć zawsze własnym okiem i mówić własnym językiem.

Realizacja autobiografii intelektualnej – ukazującej linię myślową całego życia Stefana Kisielewskiego – była wyzwaniem. Oznaczała zmierzenie się z niezwykle bogatą spuścizną, obejmującą publikacje prasowe (krajowe i zagraniczne), dzienniki, powieści, wywiady radiowe, mowy sejmowe, ale także teksty niepublikowane wcześniej – listy, przemówienia z zebrań Związku Literatów Polskich, wypowiedzi zarejestrowane przez agentów SB. Zestawienie ich obok siebie, w formie opowieści o całym życiu, pokazuje obraz Kisiela wolny od stereotypów – po raz pierwszy w pełnym wymiarze.

Nikt dotąd nie pokusił się o wyciągnięcie esencji z tak ogromnego dorobku, mimo że otwiera to nowe możliwości zrozumienia polskiej historii XX wieku. Stefan Kisielewski w unikatowy sposób na bieżąco komentował wszystkie najważniejsze wydarzenia, a jego świadectwo układa się w pełną opowieść o polskim zniewoleniu i mozolnym wychodzeniu z komunizmu. I nie tylko świadectwo; na każdym etapie przedstawiał konkretne diagnozy, propozycje, rozwiązania – w tekstach publikowanych, ale również w listach do znajomych pisarzy, polityków, duchownych, podczas zakulisowych działań, kiedy podejmował próby kolejnych przedsięwzięć albo spotykał się z czytelnikami i bez ogródek omawiał kwestie związane z historią i aktualną sytuacją kraju.

Jego skuteczność najłatwiej ocenić na poziomie jednostki – setki czytelników wyrażały w listach do Kisiela wdzięczność za to, że pomaga im zachować normalność w pełnej absurdów rzeczywistości. Istniał obok systemu, mimo że w jego strukturach: czekał na wydanie paszportu, by móc wyjechać, a jego teksty podlegały cenzurze – ale nie dał się zniewolić. I sam siebie potrafił zdefiniować: „Nawet w domu szaleńców winien się znaleźć choćby jeden normalny, patrzący jakby okiem z zewnątrz i próbujący postawić diagnozę postępującej ogólnej choroby”.

Zachowanie wewnętrznej niepodległości wymagało odwagi. Odwagi pisania ze świadomością wiszącej nad powstającym tekstem cenzury, wypowiadania niepopularnych opinii, a także obstawania przy swoim zdaniu. Zygmunt Hertz pisał w liście do Czesława Miłosza w 1971 roku: „Kisiel wyjechał trzy dni temu. Kisiel nieznośny, złośliwy, pikujący, uparty, przekorny. Wszystko mu darowuję i odpuszczam . Gdyby nie był taki tutaj, nie byłby tam taki. To jedyny naprawdę odważny człowiek w tym ponurym nadwiślańskim kraju”.

Stefan Kisielewski nadal wzbudza emocje. Młodzi ludzie cytują jego wypowiedzi w zawziętych dyskusjach internetowych. Nikomu nie uda się jednak zawłaszczyć jego postaci – Kisiel zabezpieczył się przed tym, pisząc: „Jestem sceptykiem wobec wszelkich ideologii politycznych poza patriotyzmem”. Z drugiej strony niektóre poglądy Kisiela traktowane są z przymrużeniem oka – przypisuje mu się ślepe zapatrzenie w kapitalizm. Każde jego przekonanie wynikało jednak z głębokiej analizy i obserwacji różnych czasów i systemów. Na dodatek wszystko poddawał stałej falsyfikacji, niczego nie przyjmował za raz ustaloną i niepodważalną prawdę, a jego walka – mimo że w większości przypadła na czas zmagania się z systemem komunistycznym – okazuje się uniwersalna. W swojej filozofii wyprzedził swój czas; przestrzegał przed „robieniem z patriotyzmu maczugi, za pomocą której unieszkodliwia się odstępstwa od linii politycznej”; namawiał, by historia nie była „jednym z narzędzi aktualnych działań politycznych”.

W grudniu 1979 pisał w felietonie: „Żebyście Wy wiedzieli, jak dotkliwie obrzydła mi już własna, błazeńska maseczka i produkowane zastępczo a metaforycznie grymasy! Jak nienawidzę własnej pozy żartownisia!”. Minęło ponad 40 lat, a mimo to nie do końca udało mu się od niej wyzwolić – maska błazna majaczy w tle za każdym razem, gdy ktoś rozpoczyna rozmowę o Stefanie Kisielewskim. Czas na odsłonięcie twarzy.

Małgorzata SopyłoPROLOG

Niewątpliwie należy stale kruszyć kopie. O co? Choćby o cokolwiek. Dlaczego? Otóż zawsze byłem przekonany o tym, że jedyną drogą do rozumienia życia, prawdy, pracy, postępu i do wkroczenia na właściwe tory myślowe jest ciągły niepokój, ciągłe poszukiwanie, ciągły konflikt. Prawda świata jest jedna, lecz odradza się ona wciąż pod coraz to innymi postaciami i ciągle na nowo trzeba ją odkrywać. Aby wykryć w zmienności niezmienną zasadę, trzeba najpierw uświadomić sobie samą zmienność, do tego zaś potrzebny jest właśnie wewnętrzny niepokój, esprit de contradiction¹, zdolność do siania fermentu i do wynajdywania dziur w tym, co jest na pozór całe. Ferment, konflikt, ustawiczny krytycyzm, skłonność do ciągłej rewizji poglądów własnych i cudzych – oto jedyna droga do odnalezienia niezmiennej zasady świata. Jeśli bowiem formy życia wciąż się zmieniają, to chcąc zachować swój stosunek do życia niezmieniony, musimy podążać za zmianami.

Impuls ruchu intelektualnego, impuls pozwalający nam zachować mózg w takim stanie, aby móc stale widzieć istotę spraw mimo ich zmieniających się form, impuls taki, powtarzam, uzyskać możemy tylko – przez walkę. Walka z życiem to jedyna postawa pozwalająca nam to życie zrozumieć; kto z czymś walczy, ten owo coś rozumie. Ciągły konflikt z życiem jest najprawdziwszą gwarancją tego, że się żyje, jest gwarancją, że się bierze w życiu udział i że się ma do życia stosunek niezmiennie intensywny. Zastój, bezruch jest zapowiedzią degeneracji i śmierci, nie wolno ani przez chwilę odpocząć, ani na chwilę nie należy zawieszać wewnętrznego krytycyzmu; już na drugi dzień po zwycięstwie swojej sprawy trzeba się domagać rewizji nowego stanu rzeczy – każde spoczęcie na laurach grozi zmarnowaniem zwycięstwa.

Tak więc pewność uzyskać można przez nieustanne wątpliwości, prawdę poznamy poprzez próby ciągłego jej negowania i podważania, niezmienność postawy zapewnić sobie możemy przez skłonność do ustawicznej zmiany, spokój uzyskujemy przez walkę, jedność zasady zaś – przez mnogość jej wcieleń.

Gdy widzę, że wszyscy są zgodni co do jakiejś sprawy, a jeden tylko się sprzeciwia, oczywiście całe zainteresowanie i uwagę skupię właśnie na tym jednym. Bo: jeśli nie ma on racji, to racja posiadana przez wszystkich innych tym silniej się na tle jego braku racji uwypukli, jeśli zaś ma rację, to niewątpliwie trzeba go poprzeć.

DOJRZALEC (1911–1933)

Urodziłem się jeszcze w Rosji carskiej, bo w Warszawie w 1911 roku, ale cała młodość i początek wieku dojrzałego upłynęły w Polsce suwerennej, w Polsce naprawdę po 123 latach rozbiorów zjednoczonej i wolnej.

Jako dziecko byłem bardzo wrażliwy i nerwowy. Najsilniej utrwalił mi się w pamięci okres 1914–1917, który spędziłem w Zakopanem. Rodzice bowiem byli bardzo „zajęci” wojną. Ojciec był w Legionach, a później ogromnie czynny w POW, matka była nauczycielką w Dąbrowie Górniczej i też zapaloną działaczką². Po prostu nie mieli na mnie czasu i zostawili mnie w Zakopanem w pensjonacie dla dzieci, prowadzonym przez panią Niewińską, matkę późniejszej posłanki z PPS-u, Zofii Praussowej. Zakopane wryło mi się wtedy w pamięć i „w krew” – kult Podhala, gdzie przez wiele lat potem wracałem, pozostał mi na całe życie. Pamiętam też dokładnie zabawną historię, że gdy rodzice postanowili wreszcie mnie „przejąć”, jechałem do Krakowa z Zakopanego sam (trwało to wtedy całą noc) pod opieką nieznajomego oficera austriackiego, który poił mnie czarną kawą i karmił sucharami... To był początek 1918 roku. Potem już potoczyło się normalne warszawskie dzieciństwo w rodzinnym domu.

Pamiętam – jako dziecko jeszcze oczywiście – rozbrajanie Niemców w 1918 roku. Było to zresztą zabawne, ponieważ Niemcy ze śmiechem oddawali broń i zdejmowali odznaki. Pamiętam także huk armat spod Radzymina w 1920 roku, w sierpniu. I jeszcze jedno mi utkwiło w głowie: jak prowadzono Nowym Światem jeńców, jakichś takich mongolskich, z dwugarbnymi wielbłądami. Dziecku taka rzecz się wbija do głowy.

Pamiętam sierpień 1920 w Warszawie (miało się wtedy dziewięć lat!), pamiętam zabójstwo Narutowicza i przewrót majowy, pamiętam, co pisał Stroński³, a co Stpiczyński⁴, widziałem Piłsudskiego i Paderewskiego, znałem Perla⁵ i Daszyńskiego⁶, Moraczewskiego⁷ i Witosa⁸.

W roku 1921, kiedy miałem dziesięć lat, nagle wpadłem na to, że muszę się uczyć muzyki. Bardzo to zdziwiło moich rodziców. Matka pochodziła z Warszawy, ojciec z Rzeszowa, ani w tej, ani w tej linii nigdy żadnych zainteresowań muzycznych nie było, tak że uznali to za jakiś wyskok. A ja zdobyłem sobie „zasady muzyki” Zawirskiego⁹ i zacząłem się sam uczyć – narysowałem na papierze klawiaturę, pukałem w nią palcami. Rodzice się wzruszyli i wreszcie w 1923 roku, chociaż nie było w domu instrumentu, zaczęli mnie uczyć muzyki.

W 1926 roku (byłem wtedy w gimnazjum), rodzice postanowili, żebym zdawał do konserwatorium. Skonsultowali się ze starym swoim znajomym (to znaczy – młodym, ale dawnym), którego ja też znałem od dzieciństwa – z profesorem Jerzym Lefeldem. On się bardzo zdziwił, że dotąd nie grałem Bacha, powiedział, że „to jest konieczne”, więc się szybko nauczyłem jakiejś Inwencji Bacha , no i przystąpiłem do egzaminu. Ale go nie zdałem. Był to wielki zawód. Pomyślałem, że może by grać na skrzypcach. Kupiłem jakieś bardzo tanie skrzypce, były oczywiście okropne i kiedy zacząłem piszczeć, ojciec się wściekł, kazał tego zaniechać. Wobec czego dalej grałem na swoim pianinie, ale już pod kierunkiem Lefelda. I w 1927 roku drugi raz przystąpiłem do egzaminu. Zdałem go.

W roku 1929 zdałem maturę i jesienią tego roku zapisałem się na teorię specjalną do profesora Piotra Rytla.

Tymczasem w 1930 roku powstała sławna Akademia¹⁰. Przyszedł kierownik działu muzyki w Ministerstwie Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego, Janusz Miketta, i przeprowadził reformę. Podzielił Konserwatorium na dwie szkoły: na szkołę średnią, której dyrektorem został przybyły z Paryża kompozytor Eugeniusz Morawski, i na szkołę wyższą, której rektorem został Szymanowski. U Rytla, chociaż chodziłem dopiero na harmonię i kontrapunkt, zacząłem też komponować. Napisałem mazura na fortepian .

Jednocześnie w 1931 roku zacząłem pisywać recenzje do dziwnego dwutygodnika „Echo Tygodnia”. Prawdę mówiąc, chyba nikt tego pisma nie czytał, ale były to moje pierwsze muzyczne recenzje. Szykowałem się, że po skończeniu teorii u Rytla przejdę do Akademii. „Namówiłem się” nawet z profesorem Sikorskim, że wstąpię do niego na kompozycję, kiedy nagle w 1932 roku nastąpił wielki krach. Do ministerstwa przyszedł nowy kierownik muzyczny – „wizytator”, jak mówiono, Witold Maliszewski, uczeń Głazunowa i Rimskiego-Korsakowa, porządny człowiek, ale wielki konserwatysta, profesor Witolda Lutosławskiego¹¹ zresztą. Zlikwidował on Akademię. Szalenie byłem tym rozgoryczony.

Postanowiliśmy zorganizować strajk uczniów w obronie Akademii. W komitecie strajkowym był Franciszek Doleżal – klarnecista, kompozytor Roman Maciejewski i ja. A popierali nas studenci Akademii – Dziewulska, Palester i inni. Ten strajk był bardzo burzliwy. Pamiętam, że chodziliśmy po klasach i wypraszali uczniów. Dramatyczna historia zdarzyła się w klasie czytania partytur profesora Joteyki, który zaczął błagać nas, by strajku zaniechać, że narażamy na szwank istnienie Konserwatorium, ale my bez litości uczniów powyrzucaliśmy. Strajk skończył się, oczywiście, źle. Minister WRiOP powołał komisję dyscyplinarną, która miała ukarać strajkujących. Dostałem zawieszenie na trzy miesiące i naganę.

Z domu wyniosłem zamiłowanie do literatury i polityki, kult Piłsudskiego, który potem próbowałem przezwyciężać (właściwie jednak bezskutecznie), niechęć do poetów grupy „Skamander”, których Ojciec uważał za utalentowanych spłyciarzy i spryciarzy. Nigdy natomiast nie podzielałem ojcowskiego „socjalizmu”. Ojciec uważał się za socjalistę, choć był zagorzałym (i proroczym) przeciwnikiem komunizmu. Ja natomiast nigdy i w żadnej formie nie opowiadałem się za ruchem socjalistycznym, choć uczuciowo przywiązany byłem do przyjaciół Ojca, działaczy starej PPS. Największe jednak wrażenie z przyjaciół Ojca wywarł na mnie wielki krytyk i nieugięty polemista Karol Irzykowski¹² – znałem go od mojego najwcześniejszego dzieciństwa i uważam się za jego duchowego ucznia, choć on za życia pewno wcale o tym nie wiedział.

Jeśli chodzi o wpływ ówczesnych wybitnych pisarzy, to przede wszystkim entuzjazmowałem się publicystami, i to ostrymi, polemicznymi, bez względu na kierunek polityczny. Miałem do publicystyki, do artykułów polemicznych stosunek bezinteresowny, jak do dzieł sztuki. Zaczytywałem się, pamiętam, artykułami, od prawicy do lewicy – marzyłem, żeby kiedyś tak pisywać.

Jako swoje najwłaściwsze powołanie widziałem już przed wojną niezależną, samodzielną publicystykę polityczną: chciałem być „wolnym strzelcem” gazeciarskim, czymś w rodzaju Mackiewicza¹³.

Startowałem w Legionie Młodych¹⁴. Piłsudski zaczął mnie okropnie denerwować. On już miał wtedy bzika. Z ojcem się kłóciłem i tak dalej. Niemniej komuniści to był zupełny absurd, to była właściwie maleńka grupa.

W Legionie Młodych były tendencje szalenie lewicowe i ateistyczne, natomiast przy komendzie głównej było Seminarium Prądów Ideowych, które prowadził, o dziwo, Stefan Żółkiewski¹⁵. Tematem był nacjonalizm, każdy miał zreferować nacjonalizm jednego kraju. Ja wybrałem nacjonalizm polski. Trzeba było materiałów – tych materiałów właściwie nie było, książek Popławskiego, Balickiego, Dmowskiego nigdzie nie było. I ja się poznałem z takim facetem, Kwasieborskim , który był przyjacielem niejakiego Bolesława Piaseckiego¹⁶, bardzo młodego wówczas, i on mi zaczął mówić o tym wszystkim, co dla mnie było nowością, bo u nas w domu Dmowski to była najgorsza zaraza, ohyda i tak dalej. Przyniósł mi książki – Dmowskiego, Balickiego, takie grube. Ojciec mało nie padł trupem, jak zobaczył, co ja czytam, matka szału dostała. A mnie to szalenie zaciekawiło, bo geopolitycznie i historycznie to były, w porównaniu z tym, co pisał Piłsudski , całe stosunki polsko-niemieckie. I w tym kierunku jakoś szedłem – raczej w prawo niż w lewo.

W 1934 roku otrzymałem dyplom teorii na wyższym kursie. I w tymże roku poszedłem na dwanaście miesięcy do wojska. Po powrocie z wojska, jesienią 1935, wstąpiłem na kompozycję do Sikorskiego, który już otrzymał wówczas tę klasę. Dalej byłem też u Lefelda na fortepianie. Zaczęło się również moje intensywniejsze życie krytyka muzycznego. Zostałem mianowicie zaproszony przez Bronisława Rutkowskiego do dwumiesięcznika, później miesięcznika, „Muzyka Polska”.

W listach do koleżanki Barbary Piwowar¹⁷

Nie odpisywałem tak długo, prawdę mówiąc, z lenistwa; za to jak się już raz wziąłem, to mogę od razu wysłać tuzin kartek. Do konserwatorium, jak wiesz, nie zdałem, ale „grunt się nie przejmować”. Egzamin odbywał się w sali, gdzie siedzieli wszyscy zdający. Na estradzie stał fortepian, a obok estrady siedzieli profesorowie. Cały egzamin trwał dziesięć minut. Spodziewam się, że zdam na przyszły rok. W szkole wiedzie mi się nieźle (z łaski nowego księdza byłem już raz za drzwiami). Przez belfra od chemii zostałem mianowany „niepoczytalną stworą” (!).

Warszawa, 11 października 1926¹⁸

Wymawiałaś mi, że Ty zdałaś maturę, a ja nie zdałem do konserwatorium, tymczasem ja zdałem, i to na III rok kursu średniego. Już od paru tygodni chodzę do konserwatorium. Mam razem ze szkołą dużo roboty, ale jakoś sobie daję radę. Profesor powiedział, że mam „źle ustawioną” rękę i zaczął ze mną od ABC, ale teraz już jest dobrze i idę naprzód.

Warszawa, 31 października 1927

Po przyjeździe do Warszawy wziąłem się energicznie do grania i z początku szło mi tak fatalnie, że byłem tym dosyć zmartwiony. Po kilku dniach jednak ręce mi wróciły do normy, a obecnie jest już lepiej niż przed wyjazdem. Grywam dużo – cztery–pięć godzin dziennie, ale będę musiał z tym skończyć, bo zaczyna się szkoła. Dzisiaj było zaczęcie roku szkolnego: pomaszerowaliśmy do kościoła, wysłuchaliśmy nudnego kazania, wróciliśmy do szkoły, dyrektor powiedział tylko parę słów (na szczęście) i koniec. Jutro już zaczynają się lekcje. Koledzy przywitali mnie nadspodziewanie serdecznie, rzucali mnie w górę z racji imienin, aż byłem w strachu o moje szacowne kości. Prócz grania czytam Nietzschego, którego kilka książek wykryłem w naszej bibliotece, i chodzę do Łazienek.

Warszawa, 3 września 1928

Uczę się, maturę mam „w kieszeni” (tak przynajmniej twierdzą moi koledzy, choć z drugiej strony ojciec mówi, że nie zdam). W konserwatorium idzie mi w tym roku nadspodziewanie dobrze i mój profesor jest ze mnie bardzo zadowolony; mówi, że na pewno będę muzykiem. Występowałem na koncercie uczniów konserwatorium. Grałem koncert Mozarta dosyć dobrze. Wszystko razem jednak zajmuje mi wściekle dużo czasu: o czytaniu na przykład książek nie ma mowy. Po maturze i egzaminach w konserwatorium wybieram się na samodzielną wycieczkę. Nastąpi to prawdopodobnie w połowie czerwca. Wybieram się na wystawę do Poznania¹⁹, a potem albo na Pomorze, albo do Krakowa.

Warszawa, 16 marca 1929

Przede wszystkim muszę sprostować Twoje fałszywe pojęcia tyczące się mnie. A więc: 1) nie jestem wcale ani bardziej poważny, ani bardziej elegancki, niż byłem w Bukowinie; 2) wcale nie mam przewrócone w głowie maturą i nigdy nie zgodziłbym się, żebyś mnie tytułowała per „pan”; 3) matury wcale nie zdam świetnie, lecz przeciętnie, bo po pierwsze – nie mam za dużo czasu, żeby się zbytnio obkuwać, a po drugie – wcale mi na tym nie zależy.

Sprostowawszy Twoje najbardziej rażące „herezje”, mogę teraz opowiedzieć Ci, co u mnie słychać. Otóż maturę pisemną już zdawałem; pierwszego dnia był polski. Pisałem temat: „Jakie zasługi Słowackiego otworzyły przed nim podziemia Wawelu?”. Temat był dosyć łatwy, zdaje się, że napisałem go dobrze. Drugiego dnia był niemiecki – beznadziejnie łatwe i głupie opowiadanie, które, zdaje się, też napisałem nieźle. Trzecim egzaminem, który zdawałem, była matematyka; oba zadania (jedno z geometrii wykreślnej, drugie z algebry) wyjątkowo łatwe – tak że nawet ja je zrobiłem. Z algebry było zadanie nieco trudniejsze, więc musiałem nieco ściągać. W ogóle ściąganie jest u nas na porządku dziennym. Widzisz więc, że choć nie zdałem „świetnie”, jednak jakoś wylazłem i prawie na pewno będę „dojrzalcem”.

W konserwatorium mam egzamin 31 maja. Po egzaminie w czerwcu jadę ze szkołą na wystawę do Poznania; tam mam zamiar odłączyć się od wycieczki i pojechać na trochę nad morze. Prócz tego jestem zaproszony do Buska (na „Górkę”) i przez jedną pannę do Krakowa.

Warszawa, 11 maja 1929

Maturę zdałem, jestem więc „dojrzalcem”. Postanowiłem na przyszły rok wstąpić na uniwersytet na polonistykę. Na egzaminie w konserwatorium urządzono wielką rzeź, bo konserwatorium ma być od przyszłego roku szkołą zupełnie bezpłatną, ale za to będą obostrzone wymagania. Z mojej klasy wylano dwie osoby. Ja dostałem czwórkę, ale zostawiono mnie na tym samym roku. Na przyszły rok wezmę się do muzyki na serio.

Warszawa, 1 czerwca 1929

Byłem w Pieninach, które są śliczne, ale takie małe, że w ciągu pięciu dni pobytu byłem na każdym ważniejszym szczycie (Sokolica, Czertezik, Czerwona Skała, Trzy Korony) po dwa–trzy razy. W końcu spotkała mnie głupia przygoda, bo zgubiłem portfel z pieniędzmi i musiałem cały dzień bez jedzenia maszerować do Bukowiny. Była to „morowa” przygoda.

W Tatrach byłem parę razy . Najprzyjemniejsza była wycieczka samemu: byłem w górach pięć dni, a przemokłem do nitki z dziesięć razy. Byłem na Rysach, Kościelcu, Świnicy, Zawracie etc. Wyobraź sobie, że odkryliśmy drogę z Hali Gąsienicowej do Bukowiny trwającą trzy godziny. W ogóle bardzo zasmakowałem w wycieczkach i na przyszłe lato chcę wybrać się w Tatry na dłużej.

Warszawa, 17 września 1929

Mam teraz dużo roboty. Właściwie mniej pracuję na uniwersytecie, a więcej w konserwatorium. Teraz w moich zamiłowaniach muzycznych dokonuje się zwrot, mianowicie mniej mnie interesuje gra na fortepianie, a więcej teoria muzyki i kompozycja. Uczę się harmonii specjalnej, bardzo ciekawej nauki. Próbuję też komponować (choć mój profesor wykrzywia się na te kompozycje).

W uniwersytecie chodzę na pięć godzin tygodniowo wykładów, bo uważam, że w ogóle wykłady to marnowanie czasu i lepiej się uczyć samemu z książek. Z tych pięciu godzin dwie są obowiązkowe (proseminarium z historii literatury), zaś trzeci jest to bardzo ciekawy wykład „Filozofia nowożytna”, który prowadzi profesor Tatarkiewicz. Mówi on tak pięknie i ciekawie, że nie opuściłem jeszcze żadnego jego wykładu.

Na uniwersytecie bardzo mało utrzymuję stosunków koleżeńskich. Panuje tam straszne rozpolitykowanie: ciągłe wiece, wybory, bójki, demonstracje. Nawet praca w kołach przenosi się na płaszczyzny polityczne. Ja sam omal nie miałem pojedynku (!) z korporantem, któremu zbyt szczerze powiedziałem, co myślę o korporacjach.

Warszawa, 18 grudnia 1929?

Ja teraz wlazłem po uszy w muzykę. Uniwersytet jest beznadziejnie nudny, nauka formalistyczna. Sądzę, że gdyby zebrać samą „istotę rzeczy”, którą trzeba wykonać w czasie studiów uniwersyteckich, to starczyłoby tego na 2–2,5 roku. A tutaj formalistyka, seminaria, proseminaria, wykłady... jedno nudniejsze od drugiego.

Warszawa, 16 lutego 1930

Nie odpisałem Ci od razu, bo miałem bardzo „gorący” okres egzaminów; jeszcze się ten okres nie skończył, ale już najważniejsze egzaminy mam za sobą. Zdałem więc w konserwatorium egzamin z fortepianu (na czwórkę) i ukończyłem solfeggio²⁰ (też czwórka). Pozostał mi jeszcze egzamin z harmonii, który zdaję 3 czerwca. W uniwersytecie zdawałem dotąd jeden egzamin: kolokwium z proseminarium historii literatury. Jestem strasznie dumny, bo dostałem piątkę, a egzaminatorka, kierowniczka seminarium pani Szmydtowa, słynie z surowości.

Ostatni Twój list był napisany tak okropnie, że jakieś 30 procent treści pozostało dla mnie tajemnicą. Dowiedziałem się, że jesteś zwolenniczką „ideologii” marszałka Piłsudskiego. Może mnie poinformujesz, na czym ta „ideologia” polega, bo ja dotąd ani w czynach, ani w wynurzeniach marszałka doszukać się jej nie mogę.

Warszawa, 24 maja 1930

Mam nadzieję, że zobaczymy się jeszcze w tym roku w Warszawie. Umiem już prawie tańczyć (tylko nie mogę się nauczyć bostona – to jakiś diabelski wymysł). Mam jednak już tego tańczenia zupełnie dosyć, tak że na karnawał chyba resztki mojego zapału się ulotnią. Pracuję sporo nad muzyką, natomiast na uniwersytecie rozpróżniaczyłem się z kretesem. Jestem teraz właściwie na filozofii, ale jeszcze nie całkiem zerwałem stosunki z polonistyką. Tatarkiewicz przyjął mnie do swego seminarium, a w czerwcu mam zdawać egzamin z historii filozofii powszechnej. Ale w ogóle moje zainteresowanie uniwersytetem maleje, a muzyką rośnie. Wyobraź sobie, że jestem już panem profesorem – bo mamy w konserwatorium kurs pedagogiczny i każdy z uczniów jest obowiązanym uczyć jednego bachora na fortepianie.

Warszawa, 20 grudnia 1930

W ostatnich czasach żyłem dosyć intensywnie i niejednostronnie, chociaż roboty mam masę. Wyobraź sobie, że nawet zawadziłem o politykę, a właściwie o politykę rasową, to jest o sprawę owych antyżydowskich rozruchów²¹. Byłem nawet w konserwatorium „przywódcą” opozycji przeciw zielonym wstążeczkom²², która to opozycja liczyła wraz ze mną pięć osób. Zresztą, w konserwatorium cały ruch przedstawiał się anemicznie, nic więc dziwnego, że i opozycja była anemiczna.

Warszawa, 23 grudnia 1931?

Uniwersytet rzuciłem (chodzę tylko jako wolny słuchacz na seminarium estetyczne Tatarkiewicza). W konserwatorium chodzę na fortepian (nic nie robię) oraz jestem w klasie wyższej kompozycji profesora Kazimierza Sikorskiego. Nazwisko Ci zapewne nic nie mówi, ale w warszawskim światku muzycznym jest ono głośne, gdyż profesor Sikorski jest sztandarowym człowiekiem tak zwanych modernistów i znakomitym pedagogiem. Kiedy w zeszłym roku wylano z konserwatorium wszystkich nowoczesnych muzyków (Szymanowski, Fitelberg, Różycki), chciano wylać i jego, ale uczniowie zorganizowali dwudniowy blisko strajk (a właściwie zorganizowałem go ja wraz z jeszcze jednym kolegą). W końcu Sikorski został, ale od tego czasu ja otrzymałem dwie „nagany z ostrzeżeniem wydalenia”, wciąż wiszę na „czarnej liście” i chcieliby mnie wylać jako „element niespokojny” (dosłowne wyrażenie rektora). Komponuję dużo, nowocześnie (fałszywie), podobno dobrze się zapowiadam. Mógłbym już dostać dyplom ukończenia teorii w konserwatorium, ale ja chcę skończyć kompozycję (jeszcze dwa lata).

Poza tym „pracuję społecznie”, jestem w zarządzie Bratniej Pomocy „kierownikiem sekcji dochodów niestałych” (czytaj: deficytów niestałych), to znaczy urządzam bale, koncerty, zabawy etc. Poza tym prowadziłem wielką kampanię o wprowadzenie Żydów do Bratniej Pomocy, kampanię zakończoną pomyślnie, choć nie obyło się bez rozmaitych zgrzytów, awantur etc. Słowem jestem w konserwatorium osobą „głośną” (niekoniecznie w pochlebnym znaczeniu).

Przyszłość przedstawia mi się mniej zagadkowo; po ukończeniu konserwatorium mam zamiar śladami całego szeregu młodych kompozytorów postarać się o stypendium i wyjechać do Paryża, gdzie jest teraz główne źródło muzyki współczesnej. Co potem? Jeszcze będzie dość czasu na myślenie o tym. W każdym razie w muzykę zabrnąłem po uszy i chyba w niej pozostanę (zresztą zobaczymy). W ogóle wpadłem teraz w jakiś wir najrozmaitszych prac, zajęć, sporów, no i nie ma co ukrywać – zabaw, tak że żyję dość chaotycznie, ale za to prędko.

Warszawa, 23 grudnia 1932?

Pracuję sporo w konserwatorium z dość dobrym skutkiem. Mój profesor kompozycji , który jest poważnym autorytetem, wyraża się o mnie z wielkim uznaniem. Nazwał mnie nawet „jednym z najzdolniejszych młodych kompozytorów”. Możesz sobie wyobrazić, jak mi nos podniósł się do góry. No, ale co z tego, kiedy moje kompozycje dotąd leżą w szufladzie.

Warszawa, 13 kwietnia 1933OBŁĘD (1939–1944)

We wrześniu 1939 miałem lat dwadzieścia osiem, byłem, podobnie jak i moi koledzy i przyjaciele, człowiekiem już dojrzałym, ukształtowanym przez przedwojenne życie, patrzącym wokół ze spokojną nadzieją, od niedawna ustabilizowanym zawodowo, pełnym chęci do pracy. I oto parę tygodni owego niebywałego września wywróciło cały ów urojony porządek życia jak domek z kart, przekreślając za jednym zamachem „plan duchowy” pokolenia, ba, całego narodu, całego społeczeństwa, bez względu na grupy czy klasy, i stawiając nas wszystkich wobec potworności, zbrodni i niebezpieczeństw, kilkanaście dni przedtem jeszcze nieprzeczuwalnych i niewyobrażalnych. Odtąd na długie, nieskończone pięć lat te same ulice Warszawy, na których upłynęła nasza młodość, stały się niewiarygodną dżunglą, gdzie dniem i nocą toczono straszliwe polowania na ludzi, gdzie tak zwane pogodnie łapanki oznaczały lata obozu lub śmierć, gdzie budowano przecinające i dzielące miasto złowrogie mury, mieszkańców getta morzono głodem i wywożono „do gazu”, tragedia zaś dzielnicy żydowskiej, zrównanej z ziemią po gorzkim, beznadziejnym i heroicznym powstaniu jej młodzieży, poprzedziła tragedię całego milionowego miasta, które zerwawszy się do nierównej walki, ginęło potem dzień po dniu przez długie, nieskończone dwa miesiące. I ta epopeja również zakończyła się z upływem września, w pięć lat później po tamtym wrześniu. Dwa owe arcysłoneczne miesiące spięły jak klamrą nieprawdopodobne pięciolecie dziejów mojego rodzinnego miasta, dziejów, które obserwowałem dzień po dniu, nie mogąc otrząsnąć się z koszmarnego osłupienia, ze zdumienia, że coś podobnego jest w ogóle w ludzkim bądź co bądź świecie możliwe.

Na początku okupacji zaczęły się tworzyć niezależnie od siebie tajne organizacje katolickie. Była „Warszawianka” , była organizacja bojowa „Grunwald”, do której – o dziwo – ja należałem³⁷. Kierownikiem był Konrad Sieniewicz, mecenas , działacz chadecki. Oni mieli takie pisemko „Warta”, pisywałem artykuły. Do 1942 roku miałem z nimi do czynienia, a wtedy zacząłem pracę w Delegaturze.

Byłem w Delegaturze Rządu, w Wydziale Propagandy u pana Gieysztora³⁸, pracowałem w radiu. Ale w AK, w tym zbrojeniu nie chciałem nigdy być, bo mnie to denerwowało, że to jest bez sensu. Byłem w kampanii wrześniowej, ale potem w wojsku – po co?

Pracowałem w tajnym radiu. W 1942 roku dyrektor Rudnicki, przed wojną zastępca dyrektora do spraw muzycznych, a teraz dyrektor programowy wciągnął mnie do tej roboty. Pracowałem w dziale muzycznym. Jak się zbliżał koniec wojny, myśmy zajmowali się układaniem programu na pierwszy tydzień niepodległości. Wszystko, rzecz jasna, odbyło się w konspiracji.

To, że zostałem „pisarzem”, zawdzięczam poniekąd Miłoszowi. Jego żona prowadziła konspiracyjną wytwórnię filmową i zamówiła u mnie scenariusz. Ja to napisałem, jej się spodobało i Miłoszowi też. I on mnie zachęcił do dalszego pisania. Sprzysiężenie pisałem dwa lata, do końca wojny.

Życie muzyczne w czasie okupacji rozwijało się w kilku planach, na kilku piętrach. Dosyć wcześnie zaczęło się muzykowanie w kawiarniach – chyba już w dwa miesiące po wejściu Niemców do Warszawy. Prowadzono też działalność czysto konspiracyjną. Polegała ona na organizowaniu koncertów w prywatnych mieszkaniach, zamawianiu nowych kompozycji, gromadzeniu rękopisów i partytur, a także na zamawianiu piosenek, które później (w czasie Powstania) były szeroko rozpowszechnione. Koncertowa działalność konspiracyjna w pewnym momencie też się w jakiś sposób ujawniła.

Edmund Rudnicki to dla mnie postać najważniejsza. Byłem z nim najsilniej związany organizacyjnie. Ostatnie pół roku przed wojną pracowałem w Polskim Radiu. Rudnicki, który angażował się w najrozmaitsze prace konspiracyjne – organizował koncerty, zamawiał utwory itd. – był jednak przede wszystkim dyrektorem konspiracyjnego radia z ramienia Delegatury Rządu. Regularna działalność radia rozpoczęła się w roku 1942. Rudnicki zaangażował mnie wtedy na stałe. Pod koniec okupacji Rudnicki chciał koniecznie przygotować taśmy z nagraniami . Miał do dyspozycji małą orkiestrę i Zdzisława Górzyńskiego (który się wtedy ukrywał) gotowego do dyrygowania. Pozostawała sprawa lokalu. Okazało się, że Szelestowski, u którego pracowałem przez jakiś czas w szkole na Hożej , prowadził też szkołę tańca na piątym piętrze hotelu „Polonia”. Poszedłem do niego (nie byłem już w owym czasie przez niego zatrudniony) i zapytałem, czy nie oddałby nam tej sali. Zgodził się nadspodziewanie szybko pod warunkiem, że jego tam podczas nagrań nie będzie. Oddaje nam klucze i nie chce o niczym wiedzieć.

Tam właśnie zainstalowała się orkiestra. Było to parę miesięcy przed Powstaniem. Zdumiewające, że udało się to zorganizować. Pod dyrekcją Górzyńskiego nagrano Jeszcze Polska nie zginęła, Boże, coś Polskę, Z dymem pożarów i dużo opracowań utworów ludowych. Opracowaniami zajmowali się na zamówienie Rudnickiego różni ludzie – między innymi Straszyński, Lutosławski, ja. Niestety na samym początku Powstania wszystko się spaliło, nikt więc nie miał z tego pożytku. Co gorsza, spłonęło też archiwum radia.

Na początku okupacji grywałem w kawiarniach, później zainstalowałem się na stałe w szkole Szelestowskiego na Hożej. Była to dziwna instytucja – szkoła gimnastyki, baletu, także boksu, która funkcjonowała jako szkoła gimnastyki . Było tam niesamowicie – na ścianach wisiały portrety Rydza-Śmigłego i prezydenta Mościckiego. Tak, jak gdyby w ogóle nie było wojny. Grałem tam dwa lata do gimnastyki i baletu, co było dość męczące.

Chodziłem czasami na koncerty do kawiarni – bywałem w „Arii” na Mazowieckiej . Grałem początkowo na tak zwanym Rybkolu na rogu Nowego Światu i Alei Jerozolimskich. Na najwyższym piętrze znajdował się tam mały bar z fortepianem; kierownikiem sali był Mariusz Maszyński, znany aktor. Mało kto tam przychodził, przeważnie opowiadaliśmy sobie kawały. Potem grałem w „Rio Rita” na Krakowskim Przedmieściu naprzeciwko uniwersytetu , jeszcze później – w „Gongu” na Boduena. Przez jakiś czas grałem też w kawiarni aktorów Teatru Polskiego. Zanim założono tam teatr niemiecki, działała kawiarnia prowadzona przez Damięckiego .

Poza tym akompaniowałem w najrozmaitszych lokalach. Kiedyś, pamiętam, zastępowałem Bohdana Wodiczkę, który grał w zabawnym barze – „Pod Psami” na Chłodnej. Pierwszego dnia zapytałem: „Gdzie są nuty?”, a skrzypek na to: „Panie, to nie konserwatorium, tu się nie gra z nut”.

Udzielałem się też sporo jako akompaniator. Dawałem dużo lekcji fortepianu. W pewnym momencie właściwie z tego żyłem. Sporo ludzi się wtedy wzbogaciło; poznajdowały się fortepiany (nie wiem, czy pochodziły z getta, czy skąd) i zaczęto uczyć dzieci.

Mieliśmy kontakty z podziemiem literackim. Ja zwłaszcza, ponieważ jadałem w Kuchni Literatów na Pierackiego . Był tam taki punkt zborny. Pamiętam Andrzejewskiego, Miłosza i innych, którzy byli bardzo czynni. Urządzali różne wieczory podziemne, kupowali rękopisy (między innymi moją powieść Sprzysiężenie). Nabywcą tych rzeczy był pan Władysław Ryńca – milioner okupacyjny, obywatel litewski, który dorobił się na przemycie na Białoruś i Litwę³⁹. Kupował rękopisy i przechowywał je w Piastowie, gdzie mieszkał. Wszystko to się ocaliło. Mnie wszystkie kompozycje przepadły – z wyjątkiem Kwartetu smyczkowego, który był u pani Kowalskiej-Trzonkowej . Danse vive ocalał dzięki Lechowi Miklaszewskiemu, który po wojnie spisał go z pamięci.

Przestrzegałem, że wdawanie się w bitkę z resztką przegrywającej wojnę armii niemieckiej i bez wyjaśnienia sobie dokładnie naszego stosunku do zbliżającej się Czerwonej Armii jest działaniem w ciemno, ryzykiem w grze, gdzie stawka nie jest znana. Okazałem się prorokiem, mam na to świadków, ale to nic nie pomogło: nie bardzo było wówczas do kogo mówić, otoczenie tkwiło całym sercem w zupełnie innej konfiguracji psychicznej.

W dniu wybuchu Powstania mieliśmy wyznaczone pogotowie – spotkanie w lokalu radiowym przy Krakowskim Przedmieściu 5, w mieszkaniu pani Ponikowskiej (to jest pałacyk, gdzie po wojnie były pamiątki po Chopinie). Pamiętam, że bardzo wcześnie, bo chyba o wpół do trzeciej znalazłem się na placu Napoleona – dzisiaj plac Powstańców Warszawy – przed Pocztą Główną, której śladu już nie ma. Masę młodzieży przemykało się wszędzie, widać było, że mobilizacja jest w toku. Niemców prawie że nie było. Zbliżałem się do Mazowieckiej, kiedy nagle z Mazowieckiej rozległa się salwa strzałów, jedna i druga, i tłum uciekający porwał mnie za sobą. Wpadliśmy do jakiejś bramy na Świętokrzyskiej. Byłem ogromnie zdziwiony, wiedząc, że jest jeszcze masę czasu do przewidzianego rozpoczęcia. Zacząłem pytać jakiegoś jegomościa, co tam się dzieje. On odpowiedział: „Strzelają, panie. Do gołębi, panie, do gołębi”. Speszony tą odpowiedzią, przestałem się głupio pytać. Pewien czas tkwiliśmy w tej bramie. Potem okazało się, że Mazowiecką iść nie można, wciąż słychać strzały, więc poszliśmy do Marszałkowskiej. Na Marszałkowskiej znowu strzelanina, bramy pełne ludzi. No i ja tak, skokami, od bramy do bramy, dotarłem do ulicy Królewskiej. Tam po raz pierwszy zobaczyłem żołnierzy AK z biało-czerwonymi opaskami. No ale ciągle miałem w głowie, że muszę dostać się na ten nasz punkt na Krakowskie Przedmieście. Zacząłem dalej bramami, korytarzami przekradać się w stronę placu Saskiego. Będąc już blisko, zobaczyłem, że plac Saski, wtedy Adolfa Hitlera, dzisiaj plac Zwycięstwa pełen jest Niemców. Na środku stały czołgi, samochody ciężarowe. Ale zobaczyłem też jakąś grupkę cywilów, która się przemykała z białą chorągiewką. Postanowiłem ich naśladować: wziąłem do ręki chustkę, podniosłem ręce do góry i zacząłem powolutku defilować przed uzbrojonymi szkopami. Oczywiście duszę miałem na ramieniu, ale oni nie zwracali na mnie żadnej uwagi. Patrzyli jakimś pustym wzrokiem gdzieś na dachy czy na niebo. I ja tak powoli, powoli dopełzłem do Krakowskiego Przedmieścia. Tam nie było nikogo. Rzuciłem się biegiem w stronę Traugutta. Ulica była zupełnie pusta, tylko kule klaskały po bruku i pamiętam, że nagle odezwał się głośnik, tak zwana szczekaczka, zainstalowany na rogu Traugutta, który grubym głosem na cały regulator przemawiał, że w Warszawie działają bandyci, że rozpoczęto akcję przeciwko Niemcom i że każdy cywil, który się znajdzie na ulicy, będzie zastrzelony. Pamiętam do dziś: nie „rozstrzelany”, tylko: „zastrzelony”.

Ten obraz mam zawsze przed oczami: barykada powstańcza na Świętokrzyskiej i my wraz z grupą kobiet i dzieci pędzeni przez Niemców na tę barykadę.

Barykada z kamieni brukowych, mebli oraz ściętych drzew milczała i wydawała się bezludna. Nie mogłem zrozumieć, po co nas Niemcy na nią pędzą i co im właściwie grozi. Patrzyłem na wydarzenia jakoś bardzo spokojnie, z daleka, jak przez drugą stronę lornetki. To już wszystko kiedyś było i to w ogóle nie jestem ja.

Niemcy ryczeli, kwiczeli, szczekali, poganiając nas kolbami i kopiąc. Byliśmy już blisko milczącej barykady, gdy nagle padł z niej strzał. Strzał jeden jedyny, ale w zupełności wystarczający. Któryś z esesmanów, bodajże dowódca, leżał na ziemi, wijąc się kurczowo. Inni zawrócili i puścili się biegiem z powrotem do Nowego Światu, pozostawiając nas swojemu losowi. Nie byli to bohaterowie w żadnym wypadku.

Miasto płonęło ze wszystkich stron i wrzało strzelaniną. Od początku, od pierwszego dnia Powstania wiedziałem, że tak będzie, że tak być musi. Całe dnie i noce naokoło nas huczała orgia wybuchów i najrozmaitszych przedziwnych trzasków. Nocą na niebie rozlewały się jaskrawe łuny pożarów, istne piekło.

Niemcy oddali nas własowcom, zdaje się należącym do tak zwanej Brygady Kaminskiego⁴⁰. Przedziwne było to wojsko, jak z sennego koszmaru po wielkim przepiciu. Umundurowani fantastycznie a nieporządnie, niektórzy w samych koszulach i bez czapek, wszyscy zupełnie pijani. Mówili, raczej ryczeli, albo po rosyjsku, albo jakimiś zupełnie niezrozumiałymi, mongolskimi chyba językami. Tłukli nas i kopali, krzycząc nie wiadomo co, zdzierali z rąk zegarki i obrączki, przystawiali do piersi odbezpieczone automaty. Uzbrojeni po zęby, bali się w gruncie rzeczy nas bezbronnych, jakby sami nie wierzyli w swoją przewagę. Pokrywali wszystko brutalnością i sadyzmem. Cóż za wstrętne diabły i skąd właściwie wzięli się w naszym mieście? Niewątpliwy obłęd.

Ta armia z piekła rodem trzymała nas na placu dłuższy czas, grożąc co chwila rozstrzelaniem. W końcu oddali nas znowu Niemcom, a ci poprowadzili ponury, ledwo żywy korowód ulicami Chłodną i Wolską, het, do kościoła świętego Stanisława, gdzie gromadzono całą ludność tych dzielnic.

Po drodze patrzyłem na boki, patrzyłem z niedowierzaniem. Był chyba dziesiąty dzień Powstania, a tu już wszystko wypalone. Ani jednego normalnego domu – same szkielety. W powietrzu dokuczliwy, natrętny zapach spalenizny zmieszanej gdzieniegdzie z trupim zaduchem.

Wszystko w blaskach palącego sierpniowego słońca, przy towarzyszeniu ciągłego oddalonego lub bliższego huku armat i wszelkich innych ryczących narzędzi. A przecież mimo to prowadzą nas przez ulice zupełnie, przeraźliwie puste. Od szeregu miesięcy jestem po raz pierwszy na ulicy, ale na ulicy bezludnej. Gdzie podzieli się ludzie, co w ogóle się tu działo? Przecież w tym mieście naprawdę panuje obłęd. Cała okupacja była obłędem, ale to jest szczyt, ukoronowanie. Po prostu obłęd doskonały, specjalnie chyba przez kogoś wymyślony.

Napatrzyłem się wszystkiego w kościele na Woli, potem podczas marszu do stacji Warszawa Zachodnia, skąd nas odwieźli towarowymi wagonami do obozu w Pruszkowie⁴¹.

W powieści Sprzysiężenie

Wszyscy boją się słów kapitalizm, kapitał, jakby były one nieprzyzwoite – nikt nie wymawia go głośno – oprócz jego przeciwników. Dlaczego? Wszak system kapitalistyczny wyhodował kulturę Zachodu, w której żyjemy, wszak system ten daje wybitnej jednostce olbrzymie możliwości intensywnego życia, inicjatywy, daje człowiekowi, działającemu nie w imię jakichś irracjonalnie patetycznych, lecz normalnych, dla wszystkich dostępnych pobudek życiowych, możliwości osiągnięcia olbrzymich wpływów, niezwykłej władzy – ten system (oczywiście w swej doskonałej, jakiejś superamerykańskiej, idealnej postaci) sprzyja wielkości, uprzystępnia wielkość – zarezerwowaną w krajach autorytatywnych, totalnych, dla klanu władców. Bogactwo, posiadanie, komfort – to jest w istocie ideał duchowy, bo kultura materialna to opanowanie przez człowieka praw natury, opanowanie przyrody, wyzwolenie człowieka z praw materii, a więc – pomimo okrzyczanych pozorów – akcja bogacenia się, walka o swoje interesy – jest najprawdziwszą walką o sprawy ducha.

1942–44

Na nic się nie zdało wszystko – marzenia dwudziestolecia o młodym, promiennym państwie, niezatrutym oparami „niewoli”, okupacji, rozbiorów, terroru, gwałtu, obcego ucisku, cierpień, niezatrutym też chorobliwym, egzaltowanym patriotyzmem, duszną mistyką narodową, idącą w ślad za niewolą; na nic marzenia o życiu energicznym, trzeźwym, młodym, wolnym, musującym żywotnością jak piana; oto oni, pokolenie wychowane w wolnej Polsce, w duchu zachodnioeuropejskiej swobody intelektualnej i bezpieczeństwa, muszą również zapłacić przypadający na nich dział cierpień tego nieszczęsnego kraju, rzuceni w ten niedorzeczny kąt na łup obłąkanego a potężnego sąsiada, na łup cierpień ohydnych i absurdalnych, nieznanych nigdzie na świecie, powodujących, jako nieunikniony rezultat, spaczenie duszy narodu – chorobliwe skoncentrowanie jej na patriotyzmie, patriotyzmie zdegenerowanym przez niewolę, przez rozpaczliwą walkę o przetrwanie. Tutaj, tutaj tylko marnują się ludzie, talenty, zamierzenia, przepadają dzieła, idą w zapomnienie wielkie koncepcje – wszystko spala się, niszczeje w płomieniach podziemnych walk, walk okrutnych, krwawych, w istocie jałowych, a przecież nieuniknionych. Lecz Europa nie wie o tym, ile sił upływa z nas na darmo, dziwi się, że choć tak zdolni, dajemy jej tak mało, i wreszcie – kontentuje się wyjaśnieniem, podsuniętym skwapliwie przez germańskiego oszczercę: slawische Faulheit, polnische Wirtschaft⁴². Cóż za tragiczne położenie – i nikt nie przyjdzie z pomocą, bo nikogo to nie obchodzi, bo nikogo tu nie ma – pozostają tylko stare drogi: emigracja – walka podziemna – albo też wreszcie zupełne zdanie się na łup trującej degeneracji, którą przynosi niewola. Zdawało się, że nareszcie uwolniliśmy się z tego przeklętego splotu, z tego błędnego koła – młode, niesentymentalne państwo, wyzwolone z wszelkiej mistyki, zapatrzone raczej w proste, zdrowe, rześkie ideały „amerykanizmu”; lecz widocznie w świecie stworzonym przez impotenckie koncepcje traktatu wersalskiego nie ma dla nas pomocy, nie było dla nas możliwe ostać się w jasności dnia, w pogodnej pracy, bez komplikacji. Otóż są i komplikacje, a rezultat ich – znowu pogrążamy się w noc.

1942–44

Szaleństwo Niemców i Rosjan, które w rezultacie doprowadziło ich do stanu degeneracji duchowej, w jakiej znajdowali się obecnie, polegało na odrzuceniu ideału, który przyświecał przez szereg wieków życiu duchowemu nowożytnej Europy – na odrzuceniu indywidualizmu, kultu jednostki i zastąpieniu go kultem masy, kultem zbiorowości. Zbiorowość tę pojęto przy tym szeroko – jako coś ponadczasowego, sięgającego poza życie ludzkie, i stąd ów zbrodniczy nonsens: poświęcanie jednostek, poświęcanie całych narodów dla rzekomego dobra przyszłych pokoleń. Tu był błąd, obsesja, szaleństwo – tylko bujne życie jednostek, tylko pełnia życia osiągnięta przez dane pokolenie może stać się ogniwem idącej przez wieki ciągłości kulturalnej i cywilizacyjnej ludzkości – rezygnowanie ze swego życia dla przyszłych pokoleń to zbrodnia wobec tego, co znamy i rozumiemy najlepiej – wobec samego siebie. Przecież wszyscy przeżyjemy zgon, wszyscy jesteśmy skazani na śmierć, oczekujemy jej – życie nasze to krótki odcinek czasu pomiędzy dwiema ciemnościami – trzeba więc je napełnić blaskiem, pięknem, intensywnością.

1942–44

W liście do lekarza Andrzeja Biernackiego, męża kompozytorki Grażyny Bacewicz

Lidia⁴³ wraz z dzieckiem, siostrami i bratem trafiła niestety aż do Bawarii, gdzie jest w górach w obozie pracy – nudno tam, przykro i głodno, ale spokojnie. Nie widzieliśmy się od 1 sierpnia, była przekonana, że ja nie żyję, dopiero parę tygodni temu przez nadzwyczajny traf dowiedziałem się jej adresu. Obecnie staram się o jej uwolnienie przez Arbeitsamt, bo musicie wiedzieć, że pracuję tutaj w Zakładzie Destylacji Drzewa u mojego szkolnego kolegi⁴⁴, u którego mieszkam – mam wszelkie rodzaje „Ajswajsów”⁴⁵, papierów i przepustek, z czego jestem dumny jak paw. Poza tym handluję trochę i ćwiczę na fortepianie (nauczyłem się XII Rapsodii Liszta!). Powstanie i jego przebieg rozgoryczyło mnie (zresztą nie tylko mnie) – do tego stopnia, że postanowiłem odtąd troszczyć się tylko i wyłącznie o swoje sprawy i sr... na resztę.

Skierniewice, 22 grudnia 1944
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: