- W empik go
REP - ebook
REP - ebook
Piotr Marczyński – niczym pod mikroskopem – obserwuje nie zawsze widoczne gołym okiem zjawiska we współczesnej służbie zdrowia.
Tym razem ostre jak skalpel pióro autora Obchodu dosięga repów, czyli przedstawicieli firm farmaceutycznych, zajmujących się prezentacją ich produktów i skłanianiem lekarzy, żeby przepisywali je pacjentom. Wyrachowanych, bezwzględnych i cynicznych, wytrenowanych w manipulacji i… asertywności.
Ćwiczenie czyni mistrza.
A wyćwiczony rep potrafi kusić… dobrym laptopem, zagranicznym sympozjum, ekskluzywnym wyjazdem.
Lecz sam też jest kuszony: wysokimi zarobkami, służbowym samochodem, szkoleniami w atrakcyjnych miejscach.
Tu rządzi pieniądz. I interes.
Nie, nie pacjenta. FIRMY. I lekarzy „piszących leki”.
Jak potoczy się historia pewnej siebie, atrakcyjnej Domi, która – zdając do liceum – wiedziała, że chce być weterynarzem. Weterynarzem, nie repem (repów zresztą wtedy jeszcze w Polsce nie było). Jaka ścieżka doprowadzi Gośkę, rehabilitantkę, do FIRMY? Jak odnajdzie się w niej trochę naiwny Piotr? Czy FIRMA to wymarzone miejsce dla pozbawionego skrupułów, pyszałkowatego Marcina? A może jedyna szansa dla młodego, zdolnego lekarza?
O korupcji wśród lekarzy i bananowym życiu przedstawicieli firm farmaceutycznych krążą legendy. Ile w nich prawdy?
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-64378-83-6 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
DOMINIKA
Tradycyjny niedzielny obiad: rosół, pieczona kaczka z jabłkami, tłuczone ziemniaki i sałata ze śmietaną. Popisowe dania mamy. Po codziennych szarych szkolnych obiadkach, jedzonych przez każdego z osobna (rodzice w szkołach, gdzie uczą: mama w liceum, tata w samochodówce, ja w swojej szkole), w każdą niedzielę od rana rozchodził się po domu zapach święta. Najpierw nieśmiało wychylał się z kuchni, by dojść przez korytarz do dużego pokoju, a później – mimo zamkniętych drzwi – sączyć się powoli do mojego pokoju. Łechtał łagodnie nozdrza Sabci, śpiącej na poduszce na łóżku, i dekoncentrował kota, łapiącego na szybie ospałe jesienią muchy.
Jak zwykle nakrywam do stołu. Niedzielny obiad to jedyna okazja, by pobyć razem, porozmawiać. Zazwyczaj przez cały dzień mijamy się w biegu, z kolei wieczorami ja zaszywam się w swoim pokoju i słucham muzyki, a starzy, zatopieni w fotelach, rutynowo sprawdzają klasówki.
Dom ożywa, gdy mniej więcej co pół roku przyjeżdża z Niemiec siostra. No i w niedziele. Rodzice siedzą wtedy przy stole obok siebie, naprzeciw nich ja i puste krzesło – miejsce Marty. Ze stojącej na środku stołu wazy unosi się para z gorącego rosołu. Sięgam głęboko chochelką, napełniam talerze rodziców, potem swój. Siadam.
– Musimy porozmawiać o wyborze liceum – mówi ojciec. – Najwyższy czas.
– Już wybrałam. W grę wchodzi tylko Batory!
– Ale dlaczego? – pyta mama.
– Bo jest najlepszy i już. Nie ma o czym dyskutować.
– Nie wiem dlaczego, ale nie lubię tej szkoły – mówi tata.
– Nie szkodzi. To ja mam tam chodzić, a nie wy.
– Nie jesteś zbyt miła – odpowiada.
– Przepraszam.
Wstaję i podchodzę do niego, by się przytulić. Nie chcę mu robić przykrości, ale musi zrozumieć, że to mój wybór.
– W Kołłątaju mam koleżankę, jest dyrektorką – rzuca mama.
– Nie chcę po znajomości – oświadczam.
– Nie musisz po znajomości, przecież zdasz egzamin – próbuje załagodzić tatuś.
– I będzie ci relacjonować codziennie, co robiłam w szkole? – drążę temat.
– Dlaczego ma mi relacjonować? – broni się mama. – A gdzie idzie Kownacka?
– A co mnie obchodzi Kownacka! Niech idzie, gdzie chce – odpowiadam. – Pewnie też do Batorego – dodaję po chwili.
– W Batorym w klasie biologiczno-chemicznej nie ma niemieckiego – mówi jakby od niechcenia tata.
– I co z tego? Angielski też mi się przyda na weterynarii.
– Ty znowu z tą weterynarią? – atakuje mama.
– To jest moje życie i mój wybór!
– Dobrze, już dobrze – uspokaja tata. – Zrobisz, jak zechcesz, ale zrozum, martwimy się o ciebie.
– Jest tyle dobrych szkół, do których miałabyś bliżej – argumentuje mama.
– Będziesz musiała dojeżdżać – mówi tata.
– Dam sobie radę – odpowiadam.
– Ale dlaczego tak się, córeczko, uparłaś przy tym Batorym?
– Jest po prostu najlepszy, a ja muszę dostać się na weterynarię.
Zbieram głębokie talerze, odnoszę do kuchni.
Po otwarciu piekarnika delikatny, drażniący nozdrza zapach przyrumienionej kaczej skórki, złamany aromatem prażonych z majerankiem antonówek, zapiera dech w piersiach. Odlewam ziemniaki, ugniatam tłuczkiem, dodając masło, posypuję drobno posiekanym koprem. Podaję do stołu. Rozmowa zamiera.
Pax romanum.
Rodzice w skupieniu przyglądają się, z jaką precyzją dzielę kaczkę na porcje i rozkładam na talerze.
– Świetnie ci to wychodzi – mówi tata. – Już widzę, że będziesz doskonałym weterynarzem i zwierzęcym chirurgiem.
– No wiesz? To naprawdę oburzające. Przecież to tylko martwa upieczona kaczka. Ja będę lekarzem weterynarii, a nie kuchtą!
– Ale gdybyś nauczyła się chociaż smażyć jajecznicę, toby ci na pewno korona z głowy nie spadła – mówi z przekąsem mama.
DRRRRRRRRRRRRRRRR… Patrzę na dzwoniący budzik. Za kwadrans siódma. Zrywam się. Dziś pierwszy dzień w nowej szkole. Jak co rano biorę prysznic i myję głowę – to już rytuał, bez tego nie ruszam się z domu. Suszę, stroszę pióra, robię delikatny make up i wychodzę z łazienki. Miseczka płatków na mleku i już jestem w drzwiach.
– Cześć! – wołam i nie czekając na odpowiedź, zbiegam ze schodów. Na przystanek docieram równo z autobusem E1. Kierowca zagapił się na mnie (skąd ja to znam?) – wykorzystuję tę chwilę, by spokojnie zająć miejsce. Dziesięć minut później autobus dojeżdża do placu Na Rozdrożu. Przeskakuję w 182, jeden przystanek i już jestem na miejscu. Włączam się w tłum zmierzający do szkoły. Gdy mijamy bramę, jest za dziesięć ósma. Rozglądam się uważnie. Kownackiej nie widać. Faceci jak faceci. Bez rewelacji.
Z dziewczyn, które widziałam dotychczas, jestem najwyższa. I niewątpliwie mam najdłuższe nogi. Przechodzące obok dziewczyny taksują mnie niechętnym wzrokiem, wyrażając tym samym uznanie.
Żadna z tych nisko skanalizowanych kujonic nie będzie stanowić konkurencji.
Nagle z piskiem opon w bramę wjeżdża maluch. Zatrzymuje się gwałtownie, niemal wpadając na barierkę. Widzę zamieszanie wśród śpieszących do drzwi szkoły dziewcząt. Już po chwili tworzą wianuszek wokół blondyna, który wysiadł z samochodu. Mimowolnie gapię się na niego. Jest wysoki, przystojny, dobrze umięśniony. Klasa facet, myślę. Widzę, że patrzy na mnie. Odwracam wzrok. Jeszcze sobie nie wiadomo co pomyśli!
Słyszę westchnienia otaczających go dziewczyn. Wymownie wzruszam ramionami.
Muszę go wyrwać, postanawiam. Choćby po to, by pokazać, kto tu będzie rządzić przez najbliższe cztery lata. Szmer nasila się. Kątem oka dostrzegam, że idzie w moją stronę. Tłumek nieszczęśnic za nim. Jakby od niechcenia wysuwam nogę. To zawsze robi wrażenie. Widzę, że wszyscy na mnie patrzą. On też gapi się jak sroka w gnat. Podciągam nieco spódnicę i ruszam w stronę wejścia do szkoły. Dogania mnie, zabiega mi drogę. Jestem w centrum uwagi (Nic nowego, myślę).
– Cześć, jestem Artek! – przedstawia się, wyciągając rękę. – Jesteś nowa?
– I co z tego? – Patrzę wymownie na zegarek. – Nie mam czasu, zaraz dzwonek.
Tłum głupich panienek wokół niemal zasłania słońce. Przyszłe męczennice nieudanych związków żałośnie starają się zwrócić na siebie uwagę.
– Możemy się spotkać po lekcjach? – pyta ON.
Wianuszek dziewczyn ciężko dyszy. Gdyby mogły, zżarłyby mnie żywcem. Każda z nich dałaby się posiekać, żeby być na moim miejscu. Żeby to jej zaproponował randkę.
– Zastanowię się – rzucam, nie odwracając głowy. – Czekaj tu na mnie po szkole, to ci powiem.
Wchodzę do budynku. Idę do szatni, przebieram się i równo z dzwonkiem wchodzę do klasy. Po chwili zapominam o porannym spotkaniu. Przede mną cztery lata przygotowań do studiów.
Gdy wychodzę po lekcjach, ON czeka, oparty o swój samochód. Wokół tłumnie koczują te same głupie cipcie. Dam im kolejną lekcję, myślę.
– To co, możemy się umówić? – pyta niepewnym głosem. Najwyraźniej nie jest przyzwyczajony do trudności w kontaktach z kobietą.
– OK, odwieź mnie do domu – odpowiadam głośno. – Tylko nie licz na nic więcej, bo nie mam czasu na głupoty.
Czekam, aż otworzy mi drzwi malucha. Wsiadam.
Odjeżdżamy wśród westchnień zazdrości i żalu.
Drugi etap olimpiady biologicznej. Po zajęciu pierwszego miejsca w etapie szkolnym, teraz mam eliminacje wojewódzkie. Czekam przed blokiem. Spóźnia się już dwie minuty. Rozglądam się nerwowo. Czerwony maluch pędzi uliczką osiedlową i zatrzymuje się z piskiem opon tuż obok mnie. Z fotela kierowcy podnosi się zadyszany Artek. Wygląda, jakby tu przybiegł, a nie przyjechał samochodem.
– Przepraszam za spóźnienie, ale był wypadek na Sobieskiego.
Wsiadam, zatrzaskuję drzwi.
– Jedźmy już, bo się spóźnię.
– Spoko, zdążymy. – Rusza.
Wchodzę. W sali gimnastycznej stoi kilkadziesiąt stolików ustawionych w kilkanaście rzędów. Przy każdym krzesło. Mniej więcej połowa jest już zajęta. Kilka krzeseł przy drabinkach zajmuje komisja, składająca się z kilku podtatusiałych panów. Podchodzę do nich.
– Poproszę legitymację – mówi łysy jegomość z brzuszkiem.
Schylam się do torby, czując na tyłku jego spojrzenie. Stary satyr, myślę, podając mu legitymację.
– Proszę usiąść przy tamtym stoliku. – Wskazuje mi miejsce.
Kręcąc biodrami, przechodzę przez całą salę do przydzielonego mi stolika. Czuję jego lubieżne spojrzenie. Staję, schylam się, aby wyjąć długopis z położonej na podłodze torby. Wiem, że cała komisja mi się przygląda. Pozwalam im przez chwilę popatrzeć na moje majtki. Parszywe zboki! Żałuję, że nie włożyłam koronkowych majtek, ale Artek wścieka się, gdy je noszę do minispódniczki. Prawdę mówiąc, bardzo lubię, jak jest taki zazdrosny. Opowiem mu o tych satyrach, postanawiam.
Przede mną pojawia się kartka z pytaniami. OK, dam radę!
Wyglądam przez okno. Czeka jak zwykle w samochodzie. Mama nie lubi, gdy Artek do mnie przychodzi. Tata patrzy pobłażliwie na to, że się z nim spotykam, ale mama uważa, że to nie jest facet dla mnie.
– Tylko popatrz na niego – mówi. – Te baczki jak u syna dozorcy.
– Masz coś do syna dozorcy? – pytam zaczepnie.
– Nie – odpowiada. – Ale to hołota. Kim są właściwie jego rodzice?
– A co to ma za znaczenie? To on mi się podoba, a nie jego starzy. Poza tym to zamożni ludzie, mają budkę z kurczakami na Bazarze Różyckiego.
– O Boże! Z kim ty się zadajesz? Masz tu na wszelki wypadek, gdyby ci coś głupiego przyszło do głowy. – Wtyka mi coś w rękę. – I idź już! Bo się rozmyślę! – Niemal wypycha mnie za drzwi.
Wsiadam do windy.
– Dzień dobry – mówię.
Mama Sławki, mieszkająca nad nami, nie odpowiada. Wyraźnie skonsternowana gapi się na moją rękę. Spoglądam w dół. Pięknie, kurwa, pięknie. Ściskam w dłoni dane mi przez mamę opakowanie Patentex oval. Szybko chowam rękę do kieszeni.
– Ty? Ten… tego? – zaczyna się jąkać.
– Mama pani wszystko wytłumaczy. Muszę lecieć!
Czerwona ze wstydu wypadam z windy. Wybiegam przed blok.
– Cześć!!! – woła Artek.
Z bloku wychodzi mama Sławki, oglądam się na nią. Dziwnie na mnie patrzy. Udaję, że tego nie widzę.
– Cześć!! – drze się Artur.
Co za palant, myślę. Udaję, że to nie do mnie. Przyspieszam kroku.
– Domi!!! – krzyczy. – Nie widzisz mnie?!!!
Co za kretyn!
– O, cześć! Co tu robisz? – Udaję zaskoczoną.
– Jak to? – dziwi się. – Czekam na ciebie. – Usiłuje mnie objąć.
Wyrywam się.
– Nie teraz! Nie tutaj! – syczę.
Odskakuje jak oparzony.
– Co się stało? – pyta.
– Nic! – odpowiadam zła. – Palant jesteś.
Mija nas mama Sławki. Ale numer, myślę.
Wzruszam ramionami i wsiadam do malucha od strony pasażera. Artek nadęty jak żaba siada za kierownicę.
– Wiesz? – odzywam się po chwili. – Mama załatwiła całej naszej klasie miejsca na OHP-ie w Enerdówku. Pojedziesz? – pytam.
– Nie mogę – rzuca z pretensją. – Przecież wiesz, że mam wtedy pielgrzymkę oazy.
– Szkoda – mówię, ciesząc się w duchu, że chwilę od niego odpocznę. Od tych ciągłych scen, kontroli, obrażenia się i dąsów.
Na początku ta jego chorobliwa zazdrość bardzo mi pochlebiała, ale teraz coraz częściej mnie męczy. Z Kownacką – odkąd usłyszał, że jej zdaniem „czas na kogoś nowego” – mogę spotykać się tylko po kryjomu.
Ruszamy, „Najpierw powoli jak żółw, ociężale…” – przypomina mi się czytanie książeczek z tatą w dzieciństwie. To znaczy on czytał, a ja dopowiadałam zapamiętane wyrazy i pokazywałam palcem właściwe ilustracje. Stoimy z Kownacką w oknie przedziału i machamy. Oddalają się machające nam postacie rodziców i – oczywiście – Artura. Po chwili peron niknie w oddali, zamykamy okno, siadamy. Pośpieszny do Berlina pełen jest młodych ludzi. Większość tak jak my jedzie na obóz OHP. Przed nami cała noc.
– Szykuje się niezła balanga – mówię.
– Coś ty, kadra nie pozwoli – odpowiada.
Fizyk i matematyk jadą z nami w charakterze opiekunów.
– Nie po to zostawiłam jeden ogon na peronie, żeby się dać pilnować Bonickiemu i Pełce.
– Artur pewnie liczy, że wezmę na siebie rolę przyzwoitki – śmieje się Kownacka.
I pewnie weźmiesz, mówię do siebie w myślach. Z tą Kownacką to też niezła historia. Poznałam ją w trzeciej klasie podstawówki, kiedy przyszła do naszej szkoły. Od początku była inna – może dlatego, że pięć lat spędziła z rodzicami w Nigerii – i od razu przykleiła się do mnie jak rzep do psiego ogona. Nie to, żebym jej nie lubiła. To znaczy na początku wkurzała mnie okropnie. Może dlatego, że jako jedyna ze znanych mi dziewczyn była ode mnie wyższa. I jakaś taka pokrakowata. Nigdy nie miała chłopaka. Niby nic jej nie brakuje, ale jakoś nikt się nią nie zainteresował. Prosiłam Artka, żeby namówił któregoś ze swoich kumpli z klasy sportowej na randkę z Agatą, ale mnie wyśmiał.
– Coś ty? – zdziwił się. – Z tym pasztetem?
– Przecież ona wcale nie jest brzydka – broniłam jej. – Wysoka, ma długie nogi, ładne włosy.
– Mnie się nie podoba – skwitował.
Nasza grupa liczy dwadzieścia osób plus dwóch opiekunów. Zajmujemy trzy przedziały. Dziewczyn jest sześć. Podzieliłyśmy między siebie kuszetki w jednym z nich. Beata ściąga plecak z górnej półki.
– Zobaczcie, czy nikt nie idzie – mówi i wyjmuje butelkę wina.
– Czysto. – odpowiadam, wystawiając głowę przez drzwi przedziału.
Sięgamy do bagażu po kubeczki. Beata polewa, pijemy.
– Za fajnych facetów! – wznosimy toast.
OHP zajmuje nasz i dwa sąsiednie wagony. Jedzie z nami młodzież z całej Polski. Już za Poznaniem tworzymy zgraną paczkę. Jej trzon to ja, Gośka, Piotrek i – jak zwykle na przyczepkę – Kownacka.
Granica. Wjeżdżamy do Niemiec. Już świt, ale za oknami nie ma nic ciekawego. Wysiadamy na dworcu w Berlinie. Czekają na nas autokary. Moja znajomość niemieckiego jakby wyparowała. Z trudem odcyfrowuję niektóre napisy, z dobiegających do mnie rozmów nie rozumiem natomiast niczego.
Jedziemy do jakiejś małej miejscowości pod Poczdamem, będziemy podobno zakwaterowani w miejscowej szkole. Od jutra zaczynamy pracę przy zbiorze jabłek.
– Myślałam, że będziemy zbierać truskawki – mówi z żalem w głosie Beata. – I że wreszcie najem się ich do syta.
– Coś ty, głupia! – mówi Gośka. – Truskawki zbiera się w czerwcu, nie w sierpniu. Ciesz się, że mamy pracę przy jabłkach, nienawidzę truskawek…
– Dlaczego? – pytam zdziwiona, że ktoś może ich nie lubić (zwłaszcza z cukrem i śmietaną).
– Dlaczego? – powtarza. – Dlatego że moi starzy mają ich pół hektara i dlatego, że zbiera się je na kolanach!
Wzruszam ramionami. Co za problem. U babci w ogródku zawsze się tak zbiera, a potem całą salaterkę posypanych cukrem podaje się na deser, i jeszcze słodką śmietankę w osobnym dzbanuszku…
Gośka widzi moją pełną sceptycyzmu minę.
– Od dzieciństwa co roku, jak tylko skończy się szkoła, muszę pomagać przy zbiorze truskawek – mówi cicho, jakby to był wstyd. – A później pilnować brata podczas żniw. W tym roku mi odpuścili. Mama obiecała, że jeśli dostanę świadectwo z czerwonym paskiem, to mnie puszczą na ten obóz.
Siedzimy przy ognisku, dyskretnie pociągamy piwo z butelek. Jest super. Po tygodniu pracy w sadzie zorganizowali nam imprezę integracyjną z miejscową młodzieżą. A jutro jedziemy do Poczdamu, zwiedzać i na zakupy. Cały tydzień, napełniając kolejne kosze jabłkami, ustalałyśmy z Agatą Kownacką i Gośką, co sobie kupimy. A więc przede wszystkim buty (oczywiście salamandry), bieliznę…
Rozglądam się za Piotrkiem. Chłopaki napalili się na zawarcie bliższej znajomości z Niemkami. Odkąd ktoś puścił famę, że są łatwe i chętne, o niczym innym nie rozmawiają. Do wyrzygania. Pewnie do nich dołączył, myślę. Tymczasem dosiada się do nas profesor Bonicki. Dyskretnie posuwam butelkę z piwem głębiej w trawę.
– Co tam macie, dziewczyny? – mówi podejrzanie radosnym głosem. – Fajna imprezka, co?
– Bardzo fajna, panie psorze – odpowiadamy.
Sadowi się między mną a Kownacką, wyraźnie niezadowoloną z tego rozdzielenia ze mną.
– To co? Po piwku? – pyta, wyjmując z siatki naręcze butelek. Sprawia wrażenie, jakby już kilka wypił.
– Ależ, panie profesorze – mówi oburzona Agata.
Ale hipokrytka, myślę, a mówię:
– My nie pijemy alkoholu, panie profesorze!
– Nie jesteśmy w szkole – odpowiada. – I w ogóle mówcie mi Wojtek. Są wakacje, no nie?
Widzę kątem oka, że Kownacka wstaje i niknie w mroku.
– Masz! – Bonicki podaje mi otwartą butelkę pilznera. – Przecież widziałem, że lubisz.
Biorę piwo, skoro i tak widział… Wkładam szyjkę do ust, odchylam głowę, pycha! Widzę, że mi się przygląda, po chwili też pije.
– Fajnie, co? Może potem skoczymy na dyskotekę? – pyta.
Zgłupiał? – myślę. Gdzie? Ja? Z takim starcem?
Wyraźnie źle odczytał moją reakcję, bo przysuwa się do mnie i mówi cicho:
– Jak pójdą spać, to wymkniemy się cichutko, a potem zapraszam cię na kolację.
– Dziękuję – bąkam.
– Jestem od ciebie niewiele starszy – szepcze. – Wiesz, ile mam lat?
Czuję jego rękę na kolanie. Czyżby się do mnie dowalał? Rozglądam się nerwowo wokół. Jak na złość wszyscy zniknęli. Agaty – gdy jest potrzebna – jak zwykle nie ma, a normalnie to nie można się od niej odczepić. Piotrek napalił się na enerdówy. Gośkę też gdzieś wcięło.
– Trzydzieści – rzucam na odczepnego.
– Pochlebiasz mi – śmieje się. – Trzydzieści pięć, najlepsza różnica wieku.
Chyba do sprawowania opieki w domu starców, myślę. Czuję, że jego dłoń posuwa się coraz wyżej, nie poprzestając na udzie.
– Musisz poznać prawdziwego faceta. Widzę cię ciągle z tym pryszczatym wypłoszem, to nie dla ciebie, ty musisz mieć prawdziwego mężczyznę.
Nie wiem, co mam robić, nikogo nie ma. Staram się odsunąć od niego.
– Co, niewygodnie? – pyta. – Twardo na ziemi? – Wpycha mi łapę pod tyłek.
– Panie profesorze, ja tak nie chcę – mówię.
– Dobrze, to chodźmy do mnie – szepcze, dysząc.
Wstaje, bierze mnie za rękę, podnosi, obejmuje, przyciąga do siebie. Jego twardy penis uwiera mnie w udo. Czuję obrzydliwie lepkie pocałunki na mojej szyi. Wzdrygam się z obrzydzenia, odpycham go i rozglądam się rozpaczliwie.
Są! Kownacka prowadzi Piotrka. Idą szybko w naszą stronę. Dzięki Bogu, myślę, kochana Kownacka, chyba domyśliła się, co jest grane. Bonicki też ich chyba zauważa, bo jego ucisk rozluźnia się.
– Cześć, Domi, idziemy! – krzyczą.
– Super. – Oddycham z ulgą. – Już lecę!
Czuję, że mnie puszcza.
– Pamiętaj, że w tym roku masz maturę – słyszę szept.
Biegnę do nich.
– Chodźmy!
– Dokąd? – pyta Piotrek. – Czego on chciał od ciebie?
– Gdziekolwiek, byle daleko od tego zboczeńca – mówię. – Jeszcze chwila, a by mnie tu zerżnął przy ognisku.
Piotrek mnie obejmuje, wtulam twarz w jego ramię. I czuję się pewnie, bezpiecznie. Jak z tatą, myślę, i jak nigdy nie czułam się przy Arturze. Kownacka, jak każdy ogon, wlecze się za nami, tyle że nie merda.
Idziemy do pokoju chłopaków. Nikogo nie ma – wiadomo, enerdówki. Na szczęście mamy jeszcze u nas kilka piw, Agata oferuje się po nie skoczyć. My zostajemy. Czuję się coraz lepiej w jego towarzystwie, jest mi ciepło i błogo. Jemu chyba też jest ze mną dobrze. Gdy po półgodzinie wpadają z piwem Kownacka i Gośka, czuję, że Artur nie byłby ze mnie dumny. Ja, o dziwo, jestem i niczego nie żałuję.ROZDZIAŁ DRUGI
GOŚKA
– Gośka! Przynieś węgla!
– A on nie może? – pytam.
– Gosiu, przecież wiesz, że on jest mały.
– I już zawsze będzie mały? – odpowiadam. – Ja w jego wieku nie byłam za mała…
– Jesteś niesprawiedliwa – kontynuuje mama.
Gośka! Gośka! Gośka! – buntuję się w myślach. Nigdy nigdzie nie byłam: ani za granicą, ani na nartach – nigdzie. Na wakacje co najwyżej do babci na wieś – też mi atrakcja. Szkoła, dom, pomoc w gospodarstwie, szkoła. I jeszcze od pewnego czasu ten bachor, któremu się wszystko należy, który nic nie musi, bo mama zwariowała na jego punkcie.
Dobrze, że teraz, odkąd jestem w liceum, codziennie przyjeżdżam do Koła. Czasem wyrwę się na dyskotekę, choć rzadko – mama nie lubi, gdy późno wracam. A z kim mam pojechać na dyskotekę, skoro już o dziewiątej muszę być z powrotem w domu? To niesprawiedliwe!
– Gosia! – słyszę głos taty. – Chodź!
– Tak, tatusiu?
– Przejedziesz się ze mną nad rzekę, wystawiłem rowery.
– A was gdzie znowu licho niesie…? – gdera matka.
– Jadę z tatą na ryby! – odpowiadam.
Uwielbiam te chwile sam na sam z tatą. Stoimy obok siebie na pomoście, milczymy, bacznie obserwując spławiki.
Wiem, że było im ciężko, że nie miałam luksusów, bo nie było ich na nie stać, że musieliśmy wszyscy pomagać w gospodarstwie, bo mieliśmy kredyt do spłacenia. Ale ja nie chcę tak żyć. Chcę – tak jak inne dziewczyny – chodzić modnie ubrana, mieć całą szafę ciuchów, chłopaka. I mieszkać w mieście. Dużym mieście.
Od roku i tak jest dużo lepiej. W zeszłe wakacje byłam na obozie harcerskim. Zimą pojechałam na zimowisko z zakładu pracy taty. Góry są super. Kiedyś będę bogata i co roku będę tam jeździć – postanowiłam.
– Zastanawiałaś się już, co chcesz robić po maturze? – pyta tata.
To niepodobne do niego, myślę, zawsze to ja nie mogłam wytrzymać i zagadywałam go bez przerwy, przeszkadzając w łowieniu (ale on chyba to lubi).
– Chciałabym zdawać na studia – mówię. – Na AWF, na rehabilitację.
– Bo wiesz – mówi – rozmawialiśmy z mamą, że gdybyś wybrała Warszawę, to mogłabyś zatrzymać się na początek u cioci Marty.
Nie mogę uwierzyć własnym uszom – ciocia Marta, młodsza siostra mamy, po skończeniu studiów wyszła za mąż i zamieszkała w Warszawie. Jest lekarką, a wujek Karol jest adwokatem. Mają piękne trzypokojowe mieszkanie na Saskiej Kępie.
– Naprawdę?
– Mama rozmawiała z ciocią i ustaliły, że mogłabyś u nich zamieszkać. Miałabyś własny pokój…
– I ciocia się zgodziła? – przerywam mu niecierpliwie. – Mama ją poprosiła? Naprawdę? To super! – Nie mogę w to uwierzyć. Odkąd osiem lat temu urodził się Bartek, mam wrażenie, że zupełnie przestałam ją interesować.
– Oczywiście, że się zgodziła – odpowiada. – Zresztą sama to dawno temu proponowała, kiedy jeszcze nie wiedzieliśmy, jakie będziesz miała plany.
Wiem, wielokrotnie słyszałam, że ciocia mogła studiować w Warszawie dzięki wsparciu starszej siostry, a właściwie obojga moich rodziców, i że obiecała zrewanżować się im w przyszłości. Ale wiadomo, jak to bywa z takimi obietnicami. Zresztą zawsze miałam wrażenie, że niezbyt się z mamą lubią.
– Wiesz, one były kiedyś bardzo ze sobą zżyte – mówi, jakby czytał w moich myślach. – Ale jak ciocia tak daleko się wyniosła, to trudno było często jeździć, zresztą mama długo i ciężko chorowała po twoim urodzeniu.
Patrzę zdziwiona. Nigdy tak szczerze o tym nie rozmawialiśmy. Do urodzenia się Bartka nie interesowałam się tym, no a potem…
Potem urodził się Bartek. I zamieszkałam u babci. Nie wiem dlaczego. Nigdy nie zdobyłam się na to, żeby zapytać wprost.
– Nigdy mi o tym nie opowiadałeś – mówię.
– Tak byłaś zazdrosna o brata, że trudno ci było pewne rzeczy wytłumaczyć. Mama sobie nie radziła, miała powikłania po cesarskim cięciu, pewnie konsekwencje poprzedniego leczenia…
– Jakiego leczenia? – pytam. – Nic nie wiem…
– To dlatego nie masz więcej rodzeństwa. Gdy mama była w ciąży z tobą, wykryli u niej guz piersi. Namawiali, żeby przerwać ciążę i jak najszybciej rozpocząć chemioterapię. Lekarze mówili, że nie można czekać, że mogą wystąpić przerzuty, ale twoja matka za nic nie chciała się zgodzić. Powiedziała, że musi cię urodzić. Wymogła na mnie obietnicę, że gdyby coś się z nią stało, to cię nikomu nie oddam.
– Naprawdę? – Przytulam się do niego. – A ja myślałam…
– Za każdym razem, gdy miała leczenie onkologiczne, oddawaliśmy cię do babci, nie chcieliśmy, żebyś się martwiła.
– A Bartek? – pytam.
– Gdy zakończyła leczenie, profesor powiedział, że już może zajść w ciążę, ale szanse są bardzo małe. Mama bardzo chciała mieć drugie dziecko.
– No i udało się.
– Tak, udało się – powtarza za mną. – Jednak gdy zobaczyła, jak bardzo się odsuwasz, wiele razy zastanawiała się, czy dobrze zrobiliśmy. Ona tak bardzo cię kocha, Małgosiu.
– Bardzo dobrze zrobiliście… – Czuję, że łzy mi kapią po brodzie. – Bardzo was kocham, bardzo… I Bartka też – dodaję – ale myślałam, że dla mamy tylko on jest ważny. Teraz już wiem wszystko?
– Tak, córeczko – mówi, patrząc na spławik.
Z siatką karasi wracamy do domu.
– Kocham cię, mamo! – Rzucam się jej na szyję. – Nie wiedziałam, dopiero dziś tatuś mi wszystko opowiedział – mówię, płacząc.
– Coś ty? – Mama odsuwa mnie od siebie, by spojrzeć mi w oczy. – Tak cię na ten wyjazd wzięło? – pyta zdziwiona. – Ale tam będziesz musiała pracować.
– Jaki wyjazd? – teraz ja nie rozumiem.
– Mama załatwiła ci miejsce na obozie OHP – włącza się tata. – Ale to miała być niespodzianka.
– Dziękuję wam bardzo, za wszystko!
Obejmuję ich oboje. Mama płacze, widzę, że jest kompletnie zaskoczona.
– I ciebie, Bartek, też. – Przytulam głowę braciszka.
– Później ci wszystko wytłumaczę – szepcze tata do mamy.
– To może ja już wezmę się do tych ryb – odpowiada.
– Pomogę ci, mamusiu, dobrze? – Bardzo chcę być teraz blisko niej.
– I ja też – dołącza się Bartek.
Tata schyla się i wyjmuje z szafki przeznaczoną na jakieś święto butelkę białego wina. Wkłada ją do lodówki.
– Skoro na kolację będzie ryba w śmietanie – uśmiecha się – to trzeba to jakoś uczcić.
– Mamo, jakie dzisiaj święto – dopytuje się Bartek.
– Rodzinne – odpowiada mama.
Zabieramy się wspólnie do pracy. Nie sądziłam nigdy, że czyszczenie ryb może sprawić tyle przyjemności.
Wychylam głowę przez okno przedziału. Rodzice i Bartek stoją na peronie. Mama płacze. Też chce mi się płakać, a jednocześnie śmiać. Pierwszy raz w życiu będę za granicą. Rozpiera mnie duma, ale trochę się boję.
– Uważaj na siebie, córeczko! – woła tata.
– Nie przepracuj się! – To głos mamy. – Pamiętaj, że przede wszystkim masz mieć zasłużone wakacje.
– I przywieź mi coś fajnego – woła Bartek.
Pociąg rusza. Macham do nich z całej siły.
– Kocham was! Będę tęskniła! Niedługo wrócę!
Peron oddala się, wreszcie niknie w oddali. Zamykam okno. Nie znam tu nikogo, ale na pewno dam sobie jakoś radę, myślę.ROZDZIAŁ TRZECI
TOMEK
– Tomek! Rusz dupę i wskakuj! Opływamy!
– Czego się denerwujesz? – odpowiadam.
– Gdzie żeś się podział? – pyta.
– Jadłem śniadanie – wyjaśniam z godnością. Nienawidzę, jak mnie publicznie strofuje. Starszy brat, cholera jasna!
– Wszyscy jedli. Mógłbyś się pośpieszyć – gdera.
– Dobrze, już dobrze. – Idę na dziób, tam nie będę go słyszeć…
– Tomek! Do steru!
– Dlaczego ja?
Uwziął się, myślę.
– Twoja kolej – odpowiada. – A poza tym dlaczego nie ty?
Chłopaki na rufie przekładają wolny koniec cumy i zaczynają wybierać. Cuma dziobowa, zwolniona z polera, ciągnie się w wodzie. Wśród łopotu żagli nasza dezeta wysuwa się tyłem z szeregu zacumowanych jachtów. Siadam na niskiej ławeczce, chwytam oburącz rumpel, przytwierdzony do wielkiego wiosła sterowego, i staram się go poskromić.
– Ster lewo! – pada komenda.
– Jest lewo! – odpowiadam, wykładając odpowiednio płetwę.
Padają kolejne komendy:
– Prawy foka szot wybieraj!
– Jest, wybieraj!
– Prawy grota szot wybieraj!
– Jest, wybieraj!
– Bezana szoty wybieraj!
– Jest, wybieraj!
– Sternik! Tak trzymaj!
– Jest, tak trzymaj! – odkrzykuję.
– Cumę dziobową oddaj!
– Cuma dziobowa oddana!
Płyniemy. Wychodzimy z cienia wyspy refulacyjnej. Żagle wypełniają się wiatrem, jacht usztywnia się w lekkim przechyle, odkosy fali dziobowej tworzą zmarszczki na gładkiej tafli wody. Mijamy pirs.
– Do zwrotu przez sztag! – pada kolejna komenda.
Lubię to, myślę, irytuje mnie tylko relacja ja–Janek. Od zawsze taka sama. Dlaczego on musi mieć zawsze rację i ostatnie słowo? Co z tego, że jest dziesięć lat starszy? Za to wcześniej umrze. A w przyszłym roku, gdy tylko skończę czternaście lat, to zrobię żeglarza!
– Ster lewo! – wyrywa mnie z zadumy komenda. – Ster lewo!
– Jest lewo! – Szybko odpycham oburącz rumpel.
W dzikim pędzie dosłownie o włos mijamy małą wiosłówkę. Zagapiłem się i pewnie mnie znów opierdoli. Mógł mnie nie stawiać na sterze!
– Do zwrotu przez sztag!
– Jest do zwrotu przez sztag! – odpowiadamy chórem.
Po kolejnych kilku zwrotach udaje nam się wyhalsować na zalew. Od walki ze sterem bolą mnie ręce. Janek oddaje komendę jednemu z kursantów i poleca ustawić jacht w dryfie. Wiem, co teraz będzie: kolejne kazanie…
– Zmiana na sterze! Tomek, chodź ze mną na dziób.
Gdy tylko zaproponował mi wspólny wyjazd do Trzebieży, mogłem się tego spodziewać. W końcu nie bez powodu spytał przy mnie matkę, czy muszę go we wszystkim słuchać. Fajnie być starszym bratem. Może się na mnie wyżywać i nic go nie obchodzi, że mam przechlapane. Wcale nie jest fajnie mieć brata instruktora i być na celowniku wszystkich w obozie.
– Tomek, zrozum, nie mogę cię traktować inaczej niż reszty wachty…
– Dlaczego? W końcu jestem twoim bratem – dociekam. – I w dodatku nie jestem kursantem.
– Ale jesteś w załodze – powtarza to samo co zawsze. – I wszystkich obowiązują te same reguły.
– Ciebie też? – pytam.
– Ja za was odpowiadam. Zresztą mnie też obowiązują reguły.
– Nie muszę z wami pływać – mówię z godnością…
– Musisz! – stwierdza arbitralnie i zjadliwie dodaje: – Chyba pamiętasz, co się wydarzyło pierwszego dnia obozu?
Jasne, że pamiętam, myślę, ale nie odpowiadam, bo to i tak nic by to nie zmieniło. Wydaje mu się, że jest moim ojcem.
Po przyjeździe do ośrodka od razu przeprowadziłem rekonesans. Dramat, kilkoro małych bachorów, jeden dwunastolatek i ja. Może ktoś jeszcze dojedzie, tak przynajmniej twierdził Janek. Namówiłem Pawełka na wspólną zabawę w Indian, ale był tak upierdliwy (jak większość dwunastolatków), że szybko mi się znudziło. Niestety, nie chciał się ode mnie odczepić. Wtedy właśnie wymyśliłem – co Janek wymawia mi do tej pory – żeby przywiązać go do pala męczarni. Zrobiłem to za pomocą sznurka do bielizny, który sam mi dostarczył – na lasso. Przytroczyłem go mocno do drzewa i właśnie miałem go tam zostawić i odejść, gdy jego krzyki zwabiły jakąś babę.
– Co mu robisz? – spytała.
– A co to panią obchodzi? – odpowiedziałem pytaniem na pytanie. – Po co pani wsadza nos w nie swoje sprawy?
– Natychmiast go odwiąż, smarkaczu! – krzyknęła.
– Tylko nie smarkaczu, wieśniaro! – Co za bezczelna baba. – Jestem z Warszawy, to nie to, co ta pipidówa… A mój brat pani pokaże!
– To ja ci pokażę, gówniarzu! – Zaczęła wymachiwać rękami jak wiatrak.
– Co mi pani może pokazać na tym zadupiu? – odkrzyknąłem i uciekłem, bo zaczęła mnie gonić.
Zaczaiłem się, żeby zobaczyć, gdzie mieszka, i napisałem jej cegłą na drzwiach domu: GŁUPIA WIEŚNIARA. Od razu poczułem się lepiej.
Janek wrócił z wieczornej odprawy instruktorów z pianą na pysku i zaraz zaczął się na mnie wyżywać:
– Nie można cię ani na chwilę z oka spuścić, gówniarzu! – wrzeszczał.
– Przecież nic się nie stało – odpowiedziałem.
– Jak to nic?! – darł się. – Ledwo tu przyjechaliśmy, a już pobiłeś syna pielęgniarki i obraziłeś żonę komendanta!
– Nie pobiłem, tylko się bawiliśmy – sprostowałem urażony. – I niby skąd mogłem wiedzieć, że to głupie babsko, co wtyka nos w nie swoje sprawy, jest żoną komendanta?
Oczywiście nie dodałem, że upiększyłem im dom.
– Ostatni raz zostałeś na brzegu, gdy ja pływam – stwierdził stanowczo.
– Dobrze – odpowiedziałem.
Wydawało się, że sprawa rozejdzie się po kościach, ale on dotrzymał słowa.
Jasiek dostał dyplom. Fajnie, ale co z tego. Wielkie mi halo. Ja już drugi raz z rzędu mam świadectwo z czerwonym paskiem i nikogo poza babcią to nie interesuje. A tu, popatrzcie, zlot całej rodziny na działce. I niewiele brakowało, a dostałby od mamy jej malucha.
Ciekawe, czym by mnie wtedy woziła? Na szczęście ojciec się zreflektował i kupili mu wieczne pióro. I wystarczy. W końcu opłacają mu wypasione wakacje za granicą. A poza tym cała rodzina obsypała go prezentami, jakby się co najmniej żenił.
– Tomciu, płyniesz ze mną na rejs?
Nie lubię, jak się do mnie mówi „Tomciu”, wie o tym doskonale.
– A kiedy i gdzie? – pytam.
– Na Bornholm i na Rugię, w sierpniu.
– Zastanowię się – odpowiadam. – I… nie wiem, czy starzy mnie puszczą – kontynuuję. – A… kto płynie? – badam. – I… na czym?
– Mniej więcej ten skład co w zeszłym roku plus kilka osób z mojej wachty na „Bolińskim”…
– To ty, Tomeczku, też chcesz płynąć? – pyta babcia. – Po co ci to? Mały jesteś, jeszcze się przeziębisz.
– Oczywiście, że płynę – rzucam. – Tylko załatw z mamą.
– A ty też chcesz iść na medycynę? – pyta ciotka.
– Jeszcze nie wiem – odpowiadam szybko. – Może?
– To dobry pomysł – mówi wujek. – Janek mógłby mu i pracę załatwić, i pomóc na początku.
– Ale przecież ty się, Tomeczku, boisz patrzeć na krew – śmieje się mama.
– A może sam sobie wybierze zawód, ma jeszcze trochę czasu – ucina tę idiotyczną dyskusję ojciec.
Siedzimy za blokiem i jaramy szlugi. Całą naszą paczką, jak zwykle.
– To prawda, że twój brat będzie lekarzem? – pyta Kaśka.
– Nie będzie, tylko już jest – prostuję. – Po wakacjach zaczyna pracę.
– I co będzie robić?
– Zostanie chirurgiem – odpowiadam. – Ja zresztą też.
– A mówiłeś, że będziesz architektem – powątpiewa Michał.
– No to co, że mówiłem? Zmieniłem zdanie. Zresztą jak Janek zostanie ordynatorem chirurgii, to się u niego zatrudnię.
– Jak będzie chciał.
– Jasne, że będzie – ucinam i zmieniając temat, pytam: – Gdzie jedziecie na wakacje?
– Na kolonie w góry, a potem z rodzicami na działkę – odpowiada Magda. – Jak co roku.
– A ja nad morze z mamą – rzuca Michał. – A później na pielgrzymkę do Częstochowy. A ty?
– Ja płynę z rodzicami na rejs po Mazurach – stwierdzam z wyższością. – A potem z Jankiem i jego kolegami na rejs po morzu do Niemiec i Danii.
– Ściemniasz – powątpiewa Kaśka. – Starzy cię puszczą?
– Spoko – rzucam. – Janek jest już dorosły. I jest instruktorem. Jak nasz ojciec.
– Mnie by nigdy w życiu nie puścili – mówi ze smutkiem w głosie Kaśka.
– A chciałabyś? – pytam.
– No jasne – mówi. – Tylko ja się zupełnie na tym nie znam.
– To nic nie szkodzi. Spytam brata, czy jest wolne miejsce, i poproszę mamę, żeby porozmawiała z twoją. Myślę, że ją przekona, w końcu sama też kiedyś pływała.
– Super – odpowiada. – To może moją przekona.
Dochodzi szósta rano. Pociąg wjeżdża na stację.
„Podróżnych wysiadających na stacji Szczecin Dąbie prosimy o sprawdzenie bagażu, załoga pociągu Piast dziękuje za wspólną podróż…”.
Stoimy na korytarzu, za oknem widać szybko zbliżający się peron, pociąg zatrzymuje się, Janek otwiera drzwi i wyskakuje.
– Podawajcie mi worki – mówi. – Tylko ostrożnie, bo w niektórych są słoiki.
– Uwaga! – krzyczę, wytaczając potężny, ciężki wór żeglarski przez okno, prosto w jego ręce.
Szybko rośnie stos naszych bagaży: worki, plecaki, butle z gazem, zwinięte żagle, skrzynki. Rudek, Marek i Andrzej przenoszą ten majdan na drugą stronę peronu, zwalniając miejsce na resztę. Ja i Kaśka kończymy wypakowywać przedział. Marcin z Agnieszką poszli poszukać jakiegoś wózka – za dwadzieścia minut mamy pociąg do Trzebieży, a trzeba jeszcze przerzucić ten majdan dwa perony dalej. Resztę załogi poznamy na miejscu.
Stojący za nami na korytarzu podróżni niecierpliwią się, bo skutecznie blokujemy wyjście z wagonu. Niektórzy próbują się przepychać, tworząc nerwową atmosferę.
– Posuń się pan! – wrzeszczy jakiś grubas, próbując na siłę sforsować brzuchem przejście.
– Panie! Uspokój się pan! Wszyscy zdążą wysiąść! Po kolei! – krzyczę, zastępując mu drogę. Jeszcze chwila, a zmiażdżyłby nasz sprzęt i Kaśkę.
– Gdzie się, gnoju, pchasz na chama! – wrzeszczy do mnie.
– A skąd mogłem wiedzieć, na kogo się pcham! – Nie ustępuję.
– Ożeż ty, kurwa! – Bierze zamach. Popchnięty, wpadam na Kaśkę.
Rozglądam się za resztą, są. Janek z Rudkiem chwytają miotającego się grubasa.
– Uspokój się pan, bo jeszcze sobie krzywdę zrobisz – cedzi przez zęby Rudek, wykręcając mu rękę.
– Złość piękności szkodzi – dodaje Janek, usadzając go na podłodze korytarza.
Kończymy rozładunek. Nadchodzą Marcin z Agnieszką, ciągnąc jakiś dziwny, przedpotopowy wózek. Grubas i jego kumple, widząc przewagę liczebną naszej ekipy, rejterują.
Zagęszczamy ruchy i po chwili pakujemy się z bagażem do osobowego do Trzebieży.
– Może kiedyś przyjdą takie czasy, że nie będzie trzeba całego sprzętu i żarcia przywozić z domu – rzucam.
– Może – odpowiada Marcin. – Kiedyś było lepiej, można było część jedzenia zamówić przez Baltonę do portu.
– I co? – pyta Kaśka.
– I nic, skończyło się w stanie wojennym i już nie wróciło.
– A nie można części rzeczy kupić na miejscu, w Trzebieży? – nie daje za wygraną Kaśka.
– Można: ocet, sól – odpowiada Janek.
– Ciekawe, jak się Jaskuła zabrał pociągiem z żarciem na rejs dookoła świata? – zastanawia się głośno Marcin.
– Coś ty? Jemu to chyba coś centralnie przydzielili, w końcu to propagandowe przedsięwzięcie było – stwierdza Marek.
– Zresztą, jakby wziął całe jedzenie na pół roku w weckach, toby mu jacht zatonął – dodaje, chichocząc, Rudek.
Zapada cisza. Przez okno powoli sunącego pociągu podziwiamy krajobraz wyspy Wolin. Mijamy Police. Beton kominów, wszechobecny pył cementu i chemikaliów powoli zostaje wyparty przez naturalny krajobraz. Z wolna przewija się obraz lasów, pól i łąk. Wreszcie dojeżdżamy. Stacja końcowa. Trzebież Szczecińska.
Mała, śpiąca, trochę nierealna mieścina. Miniaturowe, schludne domki otoczone bielonymi krawężnikami. Malutkie, zadbane ogródki i cisza. Obraz tak różny od brudnej monotonii wsi polskiej, pełnej „sześcianów mazowieckich”, nieotynkowanych ruder, gnojówek, zaśmieconych lasków. Czy kiedykolwiek to się zmieni? – myślę. I będzie chociażby jak tu, gdzie panuje taka cisza i porządek, jakby dopiero co wyszli stąd Niemcy, a jeszcze nie dotarli nasi.
Mijamy położone wzdłuż ulicy różnokolorowe domki, przed niektórymi z nich widać rozwieszone, suszące się sieci. Osada rybacka. Mimo zmiany zamieszkującej ją narodowości tradycja i sposób na życie przetrwały. Objuczeni jak muły, mijamy kościół z czerwonej cegły – dawny zbór luterański. Część bagażu została na stacji pod opieką dziewczyn, wrócimy po nie, jak znajdziemy w porcie jakiś transport. To, co daliśmy radę unieść, targamy na własnych grzbietach.
Jest! W oddali widać bramę Centralnego Ośrodka Żeglarstwa. Wachtowy otwiera furtkę, wpisujemy się w książkę: „Załoga s/y Boliński”, wchodzimy na teren.
Przed nami rozpościera się widok na stojący nad zalewem stylowy biały murowany budynek pokryty czerwoną dachówką, oddzielony od basenu jachtowego porośniętym trawą placem apelowym. Na maszcie powiewa dumnie na wietrze bandera PZŻ. Przy kei kołyszą się przycumowane w szeregu duże pełnomorskie jachty, przed nimi piętrzą się stosy rzeczy: suszące się żagle, liny i materace, zaopatrzenie, osobiste bagaże załóg. Port tętni życiem. Dziś zmiana załóg, jutro większość z nich wypłynie w kierunku Świnoujścia, a stamtąd dalej, na pełne morze.
Teraz Trzebież to centrum polskiego jachtingu, najlepsza szkoła manewrowania, mekka żeglarzy nie tylko z Polski, ale również z Czech, Węgier i Niemiec.