Rodzina Jołtyszewów - ebook
Rodzina Jołtyszewów - ebook
Epos o zwykłej rosyjskiej rodzinie, która – w nowych warunkach ekonomicznych, po upadku ZSRR – ulega społecznej degradacji. Po utracie pracy, a tym samym mieszkania w mieście, wpada w straszliwy, choć absolutnie realny świat rosyjskiej wsi w głębi kraju (niedaleko tajgi i Gór Sajańskich), bez dróg, bez lekarstw, bez wygód i środków do życia. Senczin jest okrutny i nie oszczędza nikogo. Opisuje spokojnie, niemal w tonie gawędy, jak jego bohaterowie tracą najpierw ludzką twarz, a potem życie w tej swego rodzaju szkole przetrwania.
Powieść jest świetnie skonstruowana, pozornie mało istotne zdarzenia układają się w dramatyczny ciąg wiodący do nieuniknionej tragedii.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7392-568-7 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Podwożono coraz to nowych. Brudnych i czyściutkich, niepoczytalnych i na oko prawie trzeźwych, agresywnych i potulnych. Skrytki w sejfie wypełniały się najróżniejszym badziewiem wyjmowanym z kieszeni, żałosnym i nieprzydatnym. Gości z pieniędzmi wciąż nie było, same drobne i drobne. Nikołaj Michajłowicz siedział przy swojej połowie biurka, sprawdzał w kółko rachunki, ile dziś się obłowił, marzył o miłej niespodziance. Podchodził czasem do wyjścia, palił bez smaku gorzkawe jawy, żuł bez apetytu wystygłe domowe paszteciki z ziemniaczanym nadzieniem. Parę razy chlapnął sobie pół szklaneczki czystej, żeby się podnieść na duchu. Spoglądał na zegarek.
Czas dłużył się niemiłosiernie, a koło drugiej w nocy, kiedy ustał nawał zatrzymanych, prawie stanął w miejscu. Teraz jak kogoś przywiozą, to na pewno łachmytę spod płotu, cuchnącego menela. Nie ma już na co liczyć.
Lekarzyca wyjęła książkę i posapując z zadowolenia, zabrała się do czytania. Sierżanci wyjęli z sejfu trik-traka. Hm, każdy ma się czym zająć, a on co...?
Nie miał żadnego hobby, żył i robił wszystko z obowiązku, nic dla ducha. Po ukończeniu siódmej klasy uczył się na ślusarza i potem dwa lata przepracował w fabryce wagonów. Oczywiście piło się z chłopakami, chodziło na tańce. Dwaj jego rówieśnicy zajmowali się twórczością amatorską i niespodziewanie łatwo dostali się do szkoły artystycznej, inny kolega wybrał karierę w Komsomole, jeszcze inny ćwiczył zapasy, został mistrzem sportu, jeździł na zawody. Jołtyszew zaś pracował normalnie, odpoczywał zwyczajnie, w wieku dziewiętnastu lat poszedł do wojska, a po wojsku, kiedy się zwalniał, zaproponowano mu pracę w milicji. Zgodził się. No i w wieku pięćdziesięciu lat dosłużył się kapitana. Majorem, o ile w ogóle, może zostać dopiero tuż przed emeryturą. Tak wygląda jego linia życia.
Co prawda tamci – artyści, sportowiec i komsomolec – znikli mu z oczu, zgubili się, żaden nie zdobył sławy. Ale pewnie przez jakiś czas pożyli sobie ciekawie i barwnie.
Miał Jołtyszew szansę, miał. Ale przegapił, odmówił, za długo się zastanawiał. No i rodzina go powstrzymywała – dwóch chłopaków. Bał się o nich i nie narażał się. A kiedy wyrośli... Starszy nigdzie się nie dostał, wałkoni się, ma dwadzieścia pięć lat i wciąż jak dziecko, a młodszy... Z młodszym to w ogóle nieszczęście. W bójce uderzył jednego pięścią w czoło i zrobił z niego głupa. Teraz tamten jest inwalidą, a syn trafił na pięć lat do kolonii karnej.
Nikołaj Michajłowicz wiedział, co gadają sąsiedzi czy znajomi – gliniarz, a syn siedzi. Łowił czasem drwiące spojrzenia nawet w pracy, ale się opanowywał, starał się tego nie zauważać, nie brać sobie do serca. Bo inaczej, bał się, że też komuś przywali w łeb.
W młodości nie wyróżniał się pod względem siły ani tężyzny, pewnie dlatego, że ich rodzinie nie żyło się najlepiej. Ale koło trzydziestki okrzepł, poczuł w sobie coś stalowego, porównywał siebie do głazu, który strącony, wszystko na swej drodze zmiażdży. I koledzy, kiedy spotykali się na siłowni, żeby się poznęcać nad przyrządami, dziwili się:
– Ale masz parę, Nikołaj Michałycz! Sztangę w młodości uprawiałeś?
A on odpowiadał żartem:
– Walki bez zasad.
*
Koło czwartej ci z dołu zaczęli pokrzykiwać. Najpierw chcieli do ubikacji i sierżanci paru zaprowadzili. Potem były prośby o wodę, o telefon do domu, o wypuszczenie. Hałasowała głównie grupa przywieziona z klubu „Nietoperz”.
Kiedy krzyki zastąpił łomot do drzwi i skandowanie: „Wo-dy! Wo-dy! Do do-mu! Do do-mu!”, Jołtyszew nie wytrzymał:
– Musimy ich uspokoić!
Zeszli na dół we trzech, on i sierżanci.
– I kto tu chce do domu? – zapytał, stając na środku korytarza.
– Ja! Ja! – rozległo się naraz z kilku cel.
– Dobra. Jonow, wyprowadź.
Sierżant Jonow otwierał drzwi, dzwoniąc kluczami na dużym kółku, chętni wychodzili na korytarz i byli odprowadzani do mikroskopijnego – jakieś cztery metry kwadratowe – pokoiku z wielkim wężowym grzejnikiem i prętami pod sufitem (może tu była kiedyś suszarnia). Sprzątaczka trzymała w nim szczotki do zmywania podłogi, wiadra i torbę z chlorkiem, a czasami zamykano tu najbardziej rozrabiających – kandydatów do piętnastodobowego zatrzymania. Dziś jednak, czy to z powodu własnych niewesołych refleksji, czy to z racji tego, że niezadowolonych okazało się tak wielu, Jołtyszew szczelnie zapełnił klitkę. Czternaście osób, te, które domagały się wypuszczenia.
– Postoicie sobie, zastanowicie się – powiedział i zatrzasnął drzwi. Poszedł na górę do dyżurki, zdjął czapkę, wytarł chustką pot z czoła.
– Ależ upał – lekarzyca zauważyła ten jego ruch. – Trzeba jechać na działkę, rozpakować wiśnie i śliwy. Nie daj Boże, jeszcze się zaparzą.
Jołtyszew odburknął coś nieżyczliwie i usiadł przy biurku. Nie miał letniska. Parę razy zamierzał wziąć działkę, ale jak zaczynał kombinować, podliczać – a to trzeba będzie kupić deski na parkan, a to domek sklecić, czarnoziemu nawieźć – rezygnował z tego pomysłu. Teraz, oczywiście, żałował, za późno – ziemi już za darmo nie ma, każdy ar kosztowałby mnóstwo pieniędzy.
Przez pół godziny był na dole względny spokój (pijackie stękania, chrapliwe bluzgi – nic takiego), a potem zaczęli walić do drzwi pokoiku:
– Nie ma czym oddychać! Otwórzcie, bydlaaki!
Łomot się nasilał. Jołtyszew nie wytrzymał:
– Jonow, sypnij im tam pieprzu przez szparę. Coś dzisiaj kompletnie ochujeli.
Sierżant poszedł. Krzyki na moment ucichły – upchani w klitce liczyli pewnie, że zaraz ich wypuszczą – i wybuchły na nowo, o wiele głośniejsze, przechodzące w potworny kaszel i wycie. Kiedy wycie stało się już całkiem nieludzkie, pani doktor oderwała się od lektury:
– No, co tam się wyprawia?!
– Nie-ech ich – skrzywił się Nikołaj Michajłowicz – może się manier nauczą...
Dopiero po dziesięciu minutach, wobec jej nalegań, drzwi zostały otwarte.
Z klitki buchnęła fala gorącego, zatrutego powierza. Lekarzyca, krztusząc się, odskoczyła. Na podłodze, wpadając jeden na drugiego, kulili się niedawni buntownicy.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------