Rona i nasze Miasto - ebook
Rona i nasze Miasto - ebook
Kiedy populistyczne hasła przeradzają się w rzeczywistość, a fundamentaliści i samozwańczy zbawcy narodu dochodzą do władzy, świat zmienia się nieodwracalnie.
W pełnej groteskowego poczucia humoru prozie autor przedstawia fundamentalizm inaczej – o przyjaznej twarzy. Bohaterowie zamieszkujący „supermiasto” wiodą spokojne życie z dala od wielkiej polityki, nie kwestionując rzeczywistości.
Pod wpływem spotkania z tytułową Roną będą jednak musieli skonfrontować się nie tylko ze sobą, lecz także z systemem, który obowiązuje w ich rodzinnym Mieście, najwspanialszym ze wszystkich miast. Kiedy zmieni się perspektywę, Miasto okazuje się soczewką skupiającą mroczne sekrety społeczności i ludzkiej natury.
Rona – hebrajskie imię żeńskie oznaczające: moja radość.
„To szydera na populistów i »betonowych konserwatystów«. Zabawna, pełna zwrotów akcji, z zaskakującym finałem, skłaniająca do refleksji nad kondycją naszego społeczeństwa. Figura – w przeciwieństwie do Margaret Atwood – nie skupia się na systemie opresyjnym. Pokazuje go z zupełnie innej strony. Idealna książka dla fanów Rok za rokiem, The Truman Show i Orwella”.
Joanna Wach, fragment recenzji z lubimyczytać.pl
Radosław Figura zabiera nas w podróż do dalekiego, choć nieodległego Miasta. Nie ustępuje ono w niczym innym miastom, a nawet je przewyższa. Ponieważ jest to wyprawa all inclusive, to w pakiecie dostajemy ontologiczno-oniryczne drążenie duszy i mniej survivalowe penetrowanie ulic Genitalnej, Sromowej czy Absolutyzmu. Śmiesznie w trakcie tej wycieczki jest, choć częściej strasznie. Cały czas towarzyszy nam bowiem niepokojące wrażenie, że już to wszystko gdzieś i kiedyś widzieliśmy.
Tomasz Sianecki
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-8433-3 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rona od dwóch godzin stała przy ścianie. W gruncie rzeczy był to tylko kawałek ściany. Kawałek ściany miał wymiary. Nie to żeby był jakiś nadzwyczajny. Nic podobnego. Nadzwyczajność odnajdziemy nie w ścianie, ale w tym, co ją otacza. I w samej Ronie, oczywiście. Ściana jest tylko punktem wyjścia. Początkiem naszej drogi.
Ściana stoi naprzeciw trattorii Demos Kratos przy skrzyżowaniu Absolutyzmu i Głębokiej Wiary, w dzielnicy zwanej potocznie i urzędowo Faszystką. I tyle. Nie potrzebujemy niczego więcej, żeby zacząć. Na marginesie dodam, że na ogół potrzebujemy znacznie mniej, aby przystępować do zadań dużo bardziej niebezpiecznych.GUIDO CASTELLANI
Tego dnia Guido przejeżdżał piąty raz koło trattorii wymienionej wcześniej, a już trzykrotnie natknął się na Ronę. Ciągle to samo. Jeździł od rana po Absolutyzmu w poszukiwaniu klientów i wreszcie się zatrzymał, korzystając z pretekstu, jakim była obecność tej istoty.
— Panie, co się tu odpapieża? — zaczepił Najwyższego wyrażeniem, które, jak się wydawało, powinno sprowokować rzeczonego do odpowiedzi.
Nie sprowokowało. Ale Guido wcale się nie zmartwił. Wiadomo, że Pan nigdy nie był zbyt rychliwy, a wyrażenie „odpapieża” należało raczej do tych hermetycznych, choć w tym wypadku łatwych do zdemaskowania kodów. To, co papieskie, jest spektakularne, zatem odpapieżać coś to po prostu robić zadymę. Guido nie przejął się zbytnio boskim milczeniem, bo po pierwsze, wszyscy wiemy, że na nic innego liczyć nie ma sensu, a po drugie, był człowiekiem nadzwyczaj spokojnym, odkąd posłał swoją żonę w zaświaty przy pomocy sekatora do żywopłotów. Jej pasją, a jego cierpieniem było to, że uwielbiała oglądać telenowele. Sąd, który nie miał czasu zebrać się w jednej sali, ustalił telefonicznie, dowodząc tym samym wyższości naszych telefonów nad telefonami innych miast, że wystąpiły okoliczności łagodzące. Primo: sekator, który był narzędziem pana domu do pracy w ogrodzie, z powodu bałaganiarstwa jego żony leżał tuż przy telewizorze i kiedy mąż bezskutecznie poszukiwał sekatora w skrzynce na narzędzia, żona bezmyślnie patrzyła w ekran, zachwycając się entym odcinkiem telenoweli _Poniżona księżniczka_! Secundo: w skrytości ducha Guido zazdrościł swojej żonie tego, że nie umie ona przycinać żywopłotu i spokojnie, nic nie robiąc, może oglądać ten cholerny tasiemcowy melodramat wyprodukowany dawno temu, zanim jeszcze powstało nasze Miasto. Tertio: przez tę nieumiejętność żony Guido mógł nabawić się kompleksu niższości, kompleksu pracowitości i kompleksu męskości, co nasz wspaniały Prokurator skwapliwie potwierdził, kiedy tylko mu te przypuszczenia telefonicznie przedstawiono. A skoro potwierdziła to powszechnie znana, szanowana i pełna godności osoba, co oczywiście stawia ją w pierwszym rzędzie znakomitych obywateli naszego Miasta, które jak powszechnie wiadomo, jest nieporównanie wspanialsze od wszystkich innych miast razem wziętych, nikt nie miał żadnych wątpliwości co do wyroku.
Wobec tak niezaprzeczalnych okoliczności łagodzących Guido Castellani został skazany. Wyrok od razu był prawomocny, bo adwokat prowadzący sprawę odchodził na emeryturę i wyjeżdżał z Miasta, więc nie można było narażać nas na jakieś apelacje, które i tak nie dałyby rezultatu, ponieważ wszyscy obywatele naszego Miasta uważają zgodnie, że Sąd mamy nieomylny. Podobnie jak wszystkie inne instytucje publiczne. Nie można też było pozwolić, żeby ten zdradziecki typ wracał do nas z jakąś apelacją. Wyjeżdżasz? Nie zasługujesz na powrót. Tak uważamy. I nie można nam się dziwić. Karę, którą miał ponieść Guido, zgodnie uznano za potworną. Mianowicie nasz ulubieniec, nieszczęsny Guido, został skazany — Proszę wstać! — na dożywotnią sprzedaż warzyw na ruchomym straganie oraz strzyżenie żywopłotów Sędziego i Prokuratora, który nie posiadając wcześniej żywopłotu, a powodowany obowiązkiem obywatelskim, kazał go sobie szybko posadzić. W akcji sadzenia wzięła udział spontanicznie i powszechnie cała szkolna młodzież naszego Miasta, a także młodzież niepracująca, która w ten sposób oddaliła od siebie niesłuszne zarzuty obywateli innych miast, jakoby była złożona wyłącznie z nierobów, obiboków, lewaków i skrajnych narodowców. W ten oto sposób na zbrodni skorzystało całe społeczeństwo naszego Miasta! Żony nie bałaganiły i przestały oglądać telenowele, mężowie strzyżenie żywopłotu zlecali wyspecjalizowanym firmom, Sąd zyskał wielu zwolenników, Prokurator zyskał żywopłot, a Guido miał do końca życia zapewnioną pracę, gdyż w wyroku nakazano hurtownikom obowiązkowe dostawy warzyw do straganu Guida, żeby nie musiał się tym kłopotać i w pełni mógł się skupić na odbywaniu kary. Wcześniej Guido był jednym z najwyżej cenionych wychowawców młodzieży. Nikt tak jak wspaniały Guido nie potrafił zagrzać młodych serc, żeby zgodnym chórem ryczały w czasie musztry: „Tu najpiękniej jest i basta, nie ma nikt lepszego Miasta!”. To było zresztą ulubione hasło Guida. Czerpał z niego dumę i siłę do dalszej walki o wychowanie przyszłych pokoleń w duchu patriotyzmu i wiary. Stąd drugie ulubione hasło: „Bóg nas kocha, Bóg jest z nami, nasze Miasto nad miastami”. Guido nie byłby sobą, gdyby poprzestał tylko na tych dwóch. Każdego sezonu młodzież, otwierając wiosenne Bachanalia Sportowe, maszerowała przez Miasto na stadion z nowymi hasłami. Czego tam nie było… „Nasze Miasto piękne takie, pod tą flagą, pod tym znakiem”, „Kto do innych miast się śmieje? Tylko kurwy i złodzieje!”, „Nasze Miasto czysta siła, w innych miastach smród i kiła”, żeby przytoczyć tylko te z ostatnich lat, zanim doszło do wypadku z sekatorem, telenowelą i trupem przed telewizorem. Niestety, nie można było pozwolić, żeby młodzież, ta niewinna i entuzjastyczna tkanka naszego najwspanialszego ze wszystkich miast, pomyślała w swoich pięknych, wypełnionych czystymi ideami główkach, że sekator to rozwiązanie. No jednak nie. Uczniowie zgotowali Guidowi spontaniczne i serdeczne pożegnanie na Stadionie Miejskim im. Nocy Kryształowej, zwanym popularnie Areną Dopingu. Igrzyska trwały sześć dni i objęły wszystkie znane od starożytności dyscypliny sportu, włącznie z wyścigami rydwanów, szczuciem policyjnych psów na zdekonspirowanych szpiegów innych miast, jak również konkursem piękności dla dziewcząt i chłopców. Oczywiście, osobno. Złoty medal w grupie chłopców zdobył wtedy osiemnastoletni Javier Almodóvar. Ale o tym kiedy indziej.
Nieutuleni w rozpaczy rodzice żony Guida od dawna już spoczywali w pokoju ducha na miejskim cmentarzu, w skromnej kwaterce, naprzeciwko wejścia północnego. Jak wiadomo, wejście północne z natury swej jest gorsze, tak jak inne miasta z natury są gorsze od naszego. Jednak nie zaniedbano zadośćuczynienia tym biedakom, mimo że stracili córkę pośmiertnie — co wzruszało przez pół roku wszystkie notowane w Mieście starsze panny oraz damy służące pieczęcią miłości wszystkim, którzy chcieli zapłacić za przywilej naruszenia owej wątpliwej jakości pieczęci. I oto — proszę sobie wyobrazić! — wspólnym wysiłkiem społeczności całego Miasta oraz bliskich przyjaciół Guida skromną kwaterkę przemieniono we wspaniałe mauzoleum, którego zazdrości naszemu Miastu cały glob. Istny pałac! Taki mniej więcej, burzliwy i przynoszący wiele nowego, przebieg miała sprawa Guida, który posłał żonę w zaświaty sekatorem do żywopłotów, za to, że… Aha, to już było.
Kiedy Guido stanął przy trattorii po raz piąty, zaczął przyglądać się Ronie. Oczywiście nie wiedział, że to jest Rona. Gdyby było inaczej, nie musiałby się zatrzymywać. Od razu wiedziałby, o co chodzi. Tak jak z Attilią, aktualną narzeczoną Guida. Tak, tak, będzie w Mieście wesele i już się nie możemy doczekać, choć okres narzeczeństwa trwa dopiero dziesięć lat. Attilia bardzo chciała ukryć przed ukochanym, że jej na nim zależy, i za każdym razem kiedy przychodziła do niego, a było to minimum trzy razy dziennie, kładła sekator do żywopłotu koło telewizora, włączała przyniesioną z własnego domu płytę DVD z nagranym ostatnim odcinkiem telenoweli _Dziewictwo zagrożone_, potencjometr głośności przekręcała do oporu tak, że pół dzielnicy słuchało listy dialogowej, i siadała w skupieniu przed ekranem. Dla Guida strata żony była prawdziwą lekcją współżycia z ludźmi, chociaż czasami wydawało mu się, że to raczej nieboszczka skorzystała, bo mieszka teraz z rodzicami w pałacu! Wszak Pan obiecał, to i dał! Ale co tam! Guido miał teraz narzeczoną, na której sztuczkach od razu się poznał. Ha, bestyjka! Chciała sprawdzić, czy Guido jest nadal taki porywczy. Właściwie mógłby rąbnąć Attilię tym sekatorem. Przecież Sąd nie mógł go ponownie skazać na dożywotnią sprzedaż warzyw i strzyżenie żywopłotów. Więc?! Nie, postanowione! Tak nie może być, żeby każda kolejna bliska mu kobieta kończyła wcześniej niż on, i do tego w pałacu! Zresztą Attilia nie ma najlepszych manier, więc pałac w jej przypadku to byłby jednak kwiatek do kożucha, a nawet pięść do nosa. Guidowi nie przeszkadzało jej niskie pochodzenie, ale tam, na cmentarzu, gdyby i jej postawiono mauzoleum, znalazłaby się nie w swojej sferze, pewnie czułaby się źle, samotna, opuszczona przez wszystkich. Nieboszczycy z jej klasy uważaliby, że się wywyższa, nieboszczycy z wyższych sfer uznaliby ją za trędowatą. Guido stał za Attilią wpatrzoną w telewizor i tak właśnie kombinował. Nie było to łatwe w sytuacji, gdy sekator prowokująco skrzył się zardzewiałą czerwienią, a ręce same się rwały do czynu! Dlatego Guido trzymał je w kieszeniach, chwytając w każdą z dłoni jądro i przysięgając w duchu, że dopóki ochota na rąbnięcie Attilii mu nie przejdzie, „…nie wyjmę rąk z kieszeni! Chyba że z jajami!”. Ta rozpaczliwa decyzja, jak się okazało, wpłynęła pozytywnie na narzeczeńskie pożycie Guida i Attilii, bo kiedy on (płacząc z bólu i będąc na granicy pozbawienia się męskości) stał nadal przy niej z zaciśniętymi do krwi ustami, ona nagle zerwała się z fotela, w jednej chwili wyłączyła telewizor, sekator wyrzuciła przez okno i padając przed Guidem na kolana, rozpięła mu spodnie, by już po sekundzie przekonał się, że mimo doznanego cierpienia jego męskość jest w doskonałym stanie. Attilia była zaskoczona fenomenalną formą swojego narzeczonego, w końcu pierwszy raz jej się trafiło, że mężczyzna po… Zresztą nie ma znaczenia, ile lat miał czy nie miał Guido. Attilia postanowiła nie poprzestawać na tym jednym razie. Guido, jako dżentelmen, pomimo jeszcze silnie odczuwanego bólu w jądrach kilka razy i na różne sposoby przyprawiał Attilię o coraz większe zadowolenie. Aż wreszcie powiedział jej, że trzeba we wszystkim zachować należyty umiar. O tym, że on tę cnotę w pełni już posiadł, mogła się przekonać przed półgodziną. Tak, tak, tyle czasu minęło bowiem od momentu wyłączenia telewizora.
Gdyby Guido znał Ronę, toby ją znał i pojechałby dalej, bo od razu byłoby wiadomo, co byłoby wiadomo. Ale nie znał. Zatrzymał się i patrzył. O, to robiło wrażenie. Nie żeby Guido był perwersyjny. Nic z tych świństw, o które podejrzewają nas bezpodstawnie mieszkańcy innych miast. Guido, tak jak wszyscy, lubił, jak było trochę tak, trochę inaczej, ale nie za bardzo. Zbyt gwałtowne zmiany szkodzą trawieniu. Wystarczy przypomnieć sobie, na jakie straszne biegunki cierpieli wszyscy rewolucjoniści.
Guido był w tym temacie radykałem i na którymś z naszych spotkań przedstawił swój pogląd. Uważał, że rewolucjoniści mieli srakę właściwie już na samą myśl o tym, co chcą zrobić. I lepiej nie mówić, co się działo z ich żołądkami, jelitami i odbytami, kiedy było już _post factum_. Na zarzut naszego drogiego Andreja Kuzniecowa, że źródła historyczne o tym, zdaje się, nie wspominają, Guido spokojnie odpowiedział, że to go nie dziwi, bo gdyby był historykiem, też starałby się pisać nie o gównach, ale o zmianach. Na co wtrącił się Mieszko Kowalczyk, nasz kochany żartowniś, i stwierdził, że w takim razie Guido, będąc historykiem, pisałby przede wszystkim o zmianach… bielizny! W tym momencie Werner Schmidt, wielce skrupulatny przyjaciel nas wszystkich, poprosił grzecznie, żeby może jednak postaciom historycznym w gacie nie zaglądać. Ale James Bradley zbyt był rozbawiony, żeby dać spokój, i swoim znakomitym akcentem poinformował nas poufnie, że nawiasem mówiąc, mały Napoleon w pewnym miejscu podobno nie miał nic z kurdupla. Tu Jean Luc Pittard, porwany jakimś nagłym rozgoryczeniem z powodu poziomu dyskusji, oznajmił, że Napoleon był geniuszem, co nie ulega wątpliwości. A najlepszym dowodem jest fakt, że w rodzinie Jean Luca przetrwał do dziś widelczyk, którym cesarz karmił Madame Walewską w pewnym pałacyku na terenach ongiś zwanych Polską czy jakoś tak. Bradley zapytał, czy ktoś wie coś więcej na temat dolno-przednich organów innych geniuszy. W sumie nikt nic nie wiedział. Ale ponieważ w naszym Mieście wyobraźnia od dawna znakomicie zastępowała wiedzę, wkrótce wszyscy prześcigali się w szczegółowym wyliczaniu, ile centymetrów liczył sobie Einstein we wzwodzie, a ile w spoczynku. A Goethe, Chopin czy da Vinci? Nie mówiąc o Szekspirze, którego oszacował oczywiście Apollo Kouroupakis. A także niejakim Bułhakowie, propagowanym przez Andreja. I ze znacznie życzliwiej przyjętym markizem de Sade, którego imię nosił dumnie nasz Przytułek dla Sierot z Innych Miast, jako że w naszym żadnych sierot nie było. Walory skrupulatnie spisywał na tablecie Apollo, aby na końcu z niekłamanym zachwytem ogłosić zwycięzcę. Da Vinci! Wszak musiał posiadać ogromne przyrodzenie, skoro wywoływał najpiękniejszy uśmiech w historii malarstwa! Wznieśliśmy toast za geniusz Leonarda. Wtedy Jean Luc Pittard pośpiesznie wyszedł, tłumacząc swój pośpiech dolegliwością wątroby, co jego obronę Napoleona ukazało w zupełnie innym świetle. To popsuło nam humory, bo zaczęliśmy się zastanawiać, czym mogliśmy urazić drogiego Jean Luca. Od śmierci jego matki minęły prawie dwa lata. Przecież żartobliwa zabawa w szacowanie długości przyrodzenia nie mogła mu się skojarzyć z własną rodzicielką. Skąd więc to nagłe wyjście? Naprawdę wątroba? A potem Werner rzucił żartem, że być może nasz ukochany Jean Luc jest geniuszem nad geniuszami i jego nagłe wyjście było wynikiem frustracji, że nikt z nas nie docenił jego walorów. No ale przecież żaden z nas nie chodził z Jean Lukiem do szkoły, dlatego zarówno jego pierwsze zachwyty męskością i kobiecością były dla nas tajemnicą, jak i jego wyposażenie. W tej sytuacji jedynym wyjściem wydawało się zapytanie go o to wprost. Ale wyszedł. _À propos_, kiedy biedny Jean Luc nas pożegnał, Bradley skwitował to w sobie właściwy sposób: „Napoleon z kutasem do kolan!”. Wszyscy się ucieszyli, że Jean Luca już nie było. Po jego ostrym wystąpieniu w sprawie Napoleona i nagłym ataku wątroby podejrzewaliśmy, że między jednym a drugim mógł istnieć związek przyczynowo-skutkowy. Jednak pytanie postawione wprost mogłoby nie tylko wydawać się grubiaństwem równym grubiaństwom typowym dla innych miast, ale też niepotrzebnie zaboleć Jean Luca. Zwłaszcza gdyby jednak od geniuszy dzieliła go nieprzekraczalna różnica długości. Postanowiono przy najbliższym spotkaniu pokazać Jean Lucowi frywolne zdjęcia i bacznie obserwować jego nieujawniony dotąd geniusz. Czy trudno nam się dziwić?
Guido przyglądał się Ronie z ciekawością. Powierzchnia, którą obmacywała dziewczyna, miała, jak ocenił na oko, około sześćdziesięciu centymetrów w pionie i mniej więcej metr trzydzieści w poziomie. Ściana przy tym wyglądała zupełnie normalnie. Guido pragnął odgadnąć, o co chodzi, odgadnąć, a nie zapytać. Dlatego nie przeszkadzał Ronie macać rękami po ścianie. Nie podszedł. Nie zawołał: „Ej, ty! To ściana naszego Miasta! Co z nią robisz?”.
Wyglądało na to, że ona szuka niewiadomego, o ile to były poszukiwania. Jeśli pieszczota, lepiej nie myśleć, o co chodzi. I Guido przestał o tym myśleć, bo podszedł właśnie Prokurator i swoim dyszkantem przemówił do Guida:
— Och, kochany mój, co to? Nie pracujesz, skarbie! Leniuchujesz! A fuj, fuj! Nieładnie! A wyrok to gdzie mamy, co, kochany? Nie odpowiadaj, nie chcę wiedzieć, świntuszku! — zakończył dramatycznie, ale uśmiechał się nader zachęcająco.
Guido miał ochotę odpowiedzieć, że na przykład tam, gdzie geniusz pewnego boya hotelowego od kilku miesięcy podobno nieuchronnie ląduje w Prokuratorze. Ale po pierwsze, przypomniał sobie o pogłoskach na temat mściwej natury rzeczonego i wolał nie ryzykować, że następnym razem za byle przewinienie, na przykład małą nierówność w żywopłocie, zostanie uznany za niepoczytalnego i trafi do Instytutu Racjonalizmu, skąd wyjść można było tylko w trumnie. Jak ktoś miał mniej szczęścia, to w urnie. Mniej, bo podobno piec nie dopalał, zatem obsłudze nie pozostawało nic innego, jak resztę resztek zmielić. Czyż to nie racjonalne? Po drugie, nie chciał się wdawać w dyskusję na temat miłości i uczuć wyższych. Dlatego w panice spróbował zdjąć z siebie badawcze spojrzenie gadzich oczek:
— Już, już, szanowny panie Prokuratorze. Już jadę, tylko chciałem popatrzeć na tę tutaj. Dziwna jakaś, nie myśli pan?
Szanowny przegarnął swoje lekko tylko przerzedzone włosy, po czym zakręcił sobie wdzięcznego loka na karku i przeniósł spojrzenie na Ronę. Dodajmy: zimne spojrzenie. W tej chwili zorientował się, jakie jest podstawowe znaczenie ostatnich słów Guida, i jako siła fachowa odparł autorytatywnie, nie patrząc już na Ronę:
— Myślę, Guido, myślę! I to więcej, niż mogłoby się wydawać! Bywaj!
Po czym straciwszy zainteresowanie Guidem, a tym bardziej Roną, powędrował do trattorii.
Guido natomiast powrócił do prób sprzedania komuś choćby odrobiny jarzyn, które w skwarze południa już straciły sporą część swojej porannej świeżości. Całe szczęście, że Sąd przyznał też dotacje na utrzymanie Guida, żeby mógł do końca znieść karę. W przeciwnym razie już dawno umarłby z głodu. Nikt nie chciał kupować jego jarzyn. Jakby wystarczało, że płacą z podatków na jego utrzymanie. A przecież to są witaminy! Plotki, które rozsiewają podli obywatele innych miast, jakoby nasze jarzyny były zatrute wyziewami z miejskich ścieków, są nieprawdą i każdy, kto w to wierzy, jest na dobrą sprawę zdrajcą. Zaraz, czy można być zdrajcą na dobrą sprawę? Nie, jednak nie w tym przypadku.
Ale na przykład tak jak Kowalczyk, kiedy wygadał Pittardowi, że na najbliższym spotkaniu zostanie sprawdzona wielkość jego geniusza, o, tak można! Mieszko wpadł na pewien chytry pomysł. Podzielił się nim z Jean Lukiem, a ten ochoczo z niego skorzystał. Nadszedł dzień próby. Zasiedliśmy w kręgu na wygodnych plecionych fotelikach, które Bradley ustawił na tę okazję na przytulnej, osłoniętej od wiatrów werandzie swojego domu. Ponieważ wtedy Jean Luc był kawalerem i nic pewnego nie było wiadomo na temat jego potrzeb, na pierwszy ogień odpalono portal z panami. Jean Luc popatrywał na nich z niejakim znudzeniem, a przez poły koszuli w żaden sposób nie można było dostrzec reakcji jego geniusza. Aż wreszcie, w chwili kiedy wydawał się szczególnie znudzony, Pittard podniósł ręce do góry. Bradley się zakrztusił! Schmidt wypuścił z zaciśniętych ust tylko odrobinę powietrza, reszta uwięzła mu w zdębiałych płucach! Apollo szybko złożył obie dłonie na swoim, podkreślmy, swoim rozporku i się zaczerwienił! Kuzniecow zaczął przeciągle czkać, aż Bradley zakrył mu usta i nos, żeby ustąpiło. Zaś Mieszko kliknął spokojnie na następny portal, bo wiedział, że w spodniach Jean Luca panoszy się coś więcej. Nasz świeżo wykryty geniusz, nie zważając na dziwne zachowanie przyjaciół, przeciągnął się do końca, aż chrupnęło mu w kościach, i zerknął na ekran, gdzie panie prezentowały swoje najbardziej skryte wdzięki w sposób zgoła bezpruderyjny. Właśnie ekran wypełniło przewspaniałe kobiece krocze z rozchylonymi za pomocą palców wargami sromowymi, które odsłaniały przepięknej delikatności jamkę. Warto dodać, że palce zakończone były paznokciami hybrydowymi w niezwykle podniecającym odcieniu czerwieni. Przypomniawszy sobie spisek z Mieszkiem, nieznacznym gestem rozsunął poły koszuli i to, co ujrzały oczy zebranych, przeszło wszelkie oczekiwania. Oto w każdej z obu nogawek spodni Pittarda tkwił jeden geniusz. Ten, który się pojawił przed chwilą, jako drugi w kolejności, był wprawdzie nieco skromniejszy, ale w końcu jeśli ktoś jest posiadaczem podwójnego geniusza, to nawet jeśli obydwa byłyby zupełnie skromne, i tak nikt z zebranych nie mógł się równać z Jean Lukiem. Przez dwa tygodnie po owym spotkaniu podejrzliwi przyjaciele Pittarda chodzili smutni i zgorzkniali. Czyż można było nie mieć pretensji do natury, Kybele Potrójnej Matki, Zeusa, Jahwe, Allaha, Jezusa, Buddy i całej reszty o to, że jednego obdarzają tak hojnie, podczas kiedy inni, no cóż, w normie, ale cóż to za norma, kiedy zewsząd atakują cię codziennie nawoływania do bycia lepszym, zdrowszym, piękniejszym, lepiej wyposażonym? Człowiek męczy się, cierpi i uparcie dąży do doskonałości. A jak tu osiągnąć doskonałość, choćby w przybliżeniu podobną do tej, która stała się udziałem Jean Luca?! Mieszko brał udział we wszystkich, starannie skrywanych przed Pittardem, zebraniach, podczas których zastanawiano się już nawet nad operacyjnym wzmocnieniem geniuszy pozostałych panów. Ciężkie to były chwile i kiedy później wracały we wspomnieniach, zawsze nad śmiechem brał górę żal po straconych marzeniach.
Nasze witaminy są zdrowe, ekologiczne i niezbędne do prawidłowego funkcjonowania organizmu. Guido nie rozumie, dlaczego mieszkanki i mieszkańcy naszego Miasta tak bardzo stronią od jego zieleniny. Przecież to samo zdrowie. Jak można nie pragnąć samego zdrowia? Tak myśli Guido, kiedy przygląda się dziewczynie, po czym zwraca się do Pana:
— Panie mój, czasem przychodzi mi do głowy pytanie. Zawsze takie samo. Co ja tu robię w tym dziwacznym Mieście, gdzie za zabicie żony sprzedaje się jarzyny i strzyże żywopłoty? Z tego jednego pytania biorą się następne. Co to za świat, w którym żyjemy? Czy ten świat naprawdę istnieje? Jaki to świat, gdzie człowiek nie wie, po co przyszedł i dokąd zmierza? I, Panie, czy takie miejsce można nazwać własnym?
Po czym Guido wyobraża sobie odpowiedź Pana: „Oczywiście, Guido. Nie sugeruj się tym, co mówią w sąsiednich miastach. To barbarzyńcy. To, w którym żyjesz, istnieje naprawdę. Skoro wiem o tym ja, możliwość omyłki lub błędu należy bezwzględnie wykluczyć. Mam rację?”. Oj, masz, Panie! No dobra. Jadę dalej szukać klientów. Może sprzedam przynajmniej marchew.
Guido odjechał ze straganem w stronę ulicy Głębokiej Wiary, zostawiając tę dziwną dziewczynę przy ścianie. Przestał o niej myśleć. A może tak mu się tylko wydawało?
— Skarbie, to dopiero początek — powiedziała Attilia do Guida, kiedy zaproponował jej przerwę. — Nie myśl, najdroższy, że nie umiem zająć się twoimi potrzebami.
Guidowi zaświtało w głowie, że Attilia myśli głównie o swoich potrzebach. Ale od razu zaczął się wstydzić. W końcu on też lubi trochę poswawolić. Narzeczona tym razem siadała na nim okrakiem i zależało mu, żeby wytrzymać jej nienasycenie.
— Dobrze ci, słowiczku? — ćwierkała do ucha Guida, który widząc oczami wyobraźni swoje urządzenie wycieńczone i nieczynne do końca życia, mamrotał w odpowiedzi:
— Dobrze, sroczkooo.
Attilia na zakończenie każdej akcji wydawała z siebie okrzyk godny jej przodka, po którym odziedziczyła nieco tylko zniekształcone imię. Okrzyk był artykułowany głoską „a”. Wznosił się, opadał, by po chwili lekkiego poszumu powrócić z siłą godną echa w jaskiniach Marabar. Ukochana Guida, ta bezpretensjonalna istota o włosach koloru diamentowej czerni, oczach lubieżnicy, krogulczym nosie i ustach, które są słodkie jak najsłodsze maliny, a prowadzą do niemniej słodkiego języczka, otóż ta cudowna istota była absolutnie i nieodwracalnie przekonana, że Attyla to jej przodek. Guido nie był tego całkiem pewny, ale słysząc jej okrzyk rozkoszy, wolał sobie nie wyobrażać, jak brzmi wojenny, podczas kiedy ona, lekko tylko zasapana, wciągała go na siebie, żeby dalej folgować swojej uciesze. Guido nieśmiało próbował sobie pomóc i okrężną drogą dać jej do zrozumienia, że co za dużo, to niezdrowo.
— Ach, ty moja mała egoistko. Myślisz tylko o sobie. A jak biedny Guido zaraz wykorkuje z wycieńczenia? Co będzie, moje maleństwo?
I Guido na wszelki wypadek śmiał się, żeby — jeśli nie zrozumie — przynajmniej potraktowała to jako żart. A maleństwo wysunęło się spod niego, stanęło na łóżku i patrzyło na to, co budziło w niej ten wielki mały egoizm.
— Guido, mów, co chcesz, ale twój toto jest genialny!
Po czym prowadziła go, ciągnęła, poganiała, rzucała, szarpała przez wszystkie pozycje, jakie kiedykolwiek i gdziekolwiek widziała i jakich próbowała. Guido już się nie odzywał, tylko posłusznie układał w scyzoryk, udawał taran, był tygrysem, wilkiem, niedźwiedziem, małpą na gałęzi, wszystkim, czym chciała widzieć go Attilia. Potem zawlokła go na stół, usadziła w fotelu, wpakowała do wanny, wepchnęła pod prysznic, stawiała, kładła, wieszała, kołysała siebie lub jego, podskakiwała, obracała się wokół własnej osi, brała go bokiem, w poprzek, wszerz, do góry nogami, brzuchem, ręką, nogą. Wreszcie, między jednym okrzykiem a drugim, w nagłej, niespodziewanej ciszy zauważyła, że jej zabaweczka coś szepcze, więc litościwie przystawiła do jego opuchniętych ust swoje perwersyjne uszko i usłyszała zdziwiona:
— Przestań, kurwa mać, sperma się kończy.
Attilia zerwała się, wydarła spod bezsilnego Guida prześcieradło, owinęła się nim byle jak i wyszła z pokoju, trzaskając drzwiami. Guido, który patrzył na jej wyjście, usłyszał swoje własne myśli tak, jakby wykrzykiwał je na głos, a włosy, mimo całego wycieńczenia, stanęły mu dęba na głowie: POSZŁA PO SEKATOR! POSZŁA PO SEKATOR! Ale po chwili skojarzył, że sekatora już nie ma. Wylądował bowiem na skrzyni pick-upa, który przejeżdżał pod oknem Guida, gdy Attilia machnęła nim, czyli sekatorem, przez owo okno. Więc odeszła?
— Panie, czy ona odeszła?
Pan zajęty był właśnie przeglądaniem taśm z upadku Juliana Apostaty, rzekł więc na odczepnego:
— Poczekaj, Guido. Nie mogę teraz z tobą rozmawiać. Leż spokojnie. Bardzo cię boli?
— Też się, Panie, pytasz! Co, nie widziałeś?
Pan nie odpowiedział. Bił brawo, patrząc, jak posągi zamieniają się w pył i proch. A potem uronił nad nimi łzę, bo zrozumiał, że każdy obalony stary bóg to mniej szacunku dla następnego.
Guido zastanawiał się, czy Attilia od niego odeszła. Trochę było mu żal, ale w gruncie rzeczy się cieszył. Miał nadzieję zachować sprawność do dosłownie ostatniego tchu, kiedy to jeszcze patrząc w oczy ukochanej kobiecie, jednocześnie zaglądałby już w oczy Panu, zamiast wycpykać się przez parę miesięcy rabunkowej eksploatacji, jaką mu zaserwowała Attilia. Wolał, żeby odeszła. I nie ma co mu się dziwić. Guido wyzwolony z lęków o swoją przyszłość, zapadł w sen. Śniły mu się łagodne trawy na łące, kołysał go wiaterek, było cicho, tylko trochę cykad, ale nie za dużo. Śnił, śnił, a nie wiedział, że właśnie do pokoju wróciła Attilia z wiadrem pełnym wody. Wylała ją, prawdziwie lodowatą, na toto Guida i z zadowoleniem oglądała powolne kurczenie się materii. Potem cmoknęła swojego rekonwalescenta w udo.
— Co? Myślałeś, biedaczku mój, że ci toto już taki zostanie? Nie bój się. Twoja Attilia, która miała wśród swoich przodków samego Attylę, burzyciela Rzymu, nie da ci zrobić krzywdy. Na wszystko mam sposób. Jak toto będzie zbyt leniwy, to wtedy…
Guido przerwał jej, bo wolał sam to powiedzieć:
— Oblejemy wrzątkiem?
Attilia wydała z siebie jeden z tych okrzyków. Tym razem radości. Zaśmiała się i wtedy szyba w drzwiach rozpadła się na kawałki, nie wytrzymując częstotliwości, na której chodził śmiech Attilii.
— Wrzątkiem?! O nie! Nie pozwolę zrobić z ciebie kaleki!
Guido poczuł się tak szczęśliwy, że chciał zaproponować jej jeszcze jeden raz, ale natychmiast uświadomił sobie, że to może pociągnąć za sobą dwadzieścia następnych, więc wolał nie ryzykować. Na wszelki wypadek patrzył na nią z wielką wdzięcznością i ogromnym zmęczeniem. Wtedy Attilia, już cicha i spokojna, ułożyła głowę Guida na swoich kolanach i zaśpiewała mu kołysankę:
Nikt twojego toto
nie nazwie już niemotą!
Oto, oto, oto, oto
Guida śpiący toto!
Kiedy jej ukochany, pomimo nadwyrężonego karku, zasnął wreszcie, nie czuł nawet rzepki kolana Attilii, która wbijała mu się w biodro, gdy śnił o wyjątkowo ironicznym sekatorze do żywopłotów. Rzecz jasna taka była wersja, która zachowała się w pamięci naszego drogiego Guida. Prawda, no cóż… Jak zwykle była nieco mniej barwna. Attilia i Guido mieli, owszem, niezłe bzykanko. Attilia, szczytując, owszem, wydała z siebie okrzyk godny jej przodka. A toto Guida, faktycznie, był niczego sobie bandytą. Reszta była snem Guida, w czasie którego chrapał tak mocno, że oblubienica zastanawiała się, czy nie pójść po sekator. Rozważywszy jednak wszystkie za i przeciw, uznała, że lepszy toto w garści niż Guido na cmentarzu.
Dziesięć lat po tych wypadkach Guido zobaczył na ulicy Absolutyzmu Ronę. Po czym pojechał w stronę Niewolniczej i placu Torquemady szukać chętnych na swoje nadwiędnięte warzywa.
Gdy podczas tego pierwszego bzykania okrzyk Attilii osiągnął szczytową moc, koło domu Guida przechodził nasz znakomity przyjaciel, sam Jean Luc Pittard. Usłyszał, zmartwiał i bardzo szybko się oddalił. Wieczorem na spotkaniu nie było Guida, więc Jean Luc opowiedział o piekielnym wrzasku Attilii, która nie była wcześniej z tego znana, gdyż ów talent wyzwolił z niej toto Guida. Było jasne, że znów poszedł w ruch sekator. Wniosek tym bardziej oczywisty, że wiedzieliśmy o zamiłowaniu Attilii do określonych rodzajów telenowel. To, co było najtrudniejsze, zostało wypowiedziane z bezbłędnym akcentem Bradleya i brzmiało:
— Drodzy przyjaciele, razem z cząstką życia naszego ukochanego Guida, jaką była dla niego bez wątpienia lady Attilia, umarła w nim ta cząstka, która była przeznaczona dla tej, której już nie ma wśród nas. A jeśli cokolwiek umarło w naszym kochanym Guidzie, a tak przecież się stało, jesteśmy obowiązani do założenia żałoby.
Jean Luc Pittard otarł łzę i dopowiedział:
— W tej sytuacji żałoba powinna trwać nie krócej niż pięć dni. Proszę was, drodzy, o zachowanie w tym czasie wstrzemięźliwości i godnej postawy, aby w sposób najbardziej odpowiedni uczcić tę niespodziewaną śmierć.
Mieszko Kowalczyk wstał uroczyście, wysunął przed siebie dwa palce prawej ręki do przysięgi i pięknym, czystym patosem złożył przyrzeczenie:
— Słowo żołnierza wyklętego!
Ci, którzy zachęceni przykładem Mieszka także już wstawali do uroczystej przysięgi, usiedli nagle. Popatrzyliśmy po sobie, starając się ukryć zdumienie. Po chwili krępującej ciszy Kuzniecow wziął się na odwagę i uprzejmym tonem, jakże właściwym w tej sytuacji, zapytał, patrząc na swoje buty:
— No dobrze, obywatelu. Przysięgać będziemy, ale trzeba wiedzieć, na co się przysięga. Kto to jest ten twój żołnierz wyklęty?
Skrupulatny Schmidt nie mógł przepuścić okazji i syknął do Kuzniecowa:
— A co to za pieprzona różnica?!
Kowalczyk już usiadł z powrotem, westchnął ciężko, popatrzył w twarze przyjaciół, jeszcze raz westchnął i zaczął smutno, z żalem:
— To był ktoś, kogo już nigdy nie będzie. Dawne, zapomniane dzieje. To było jeszcze przed powstaniem naszego Miasta, w czasach przedhistorycznych. A pamiętanie o tym nie jest dzisiaj w dobrym tonie. Dlatego pozwólcie, że nie będę odpowiadał Andrejowi. — Tu zwrócił się do Kuzniecowa: — Wybaczysz, druhu?
Ten, poruszony do głębi serca wyznaniem Mieszka, zaśpiewał jedną z legendarnych pieśni naszych praojców _Oczi cziornyje_.
Sprawa żołnierzy wróciła jednak już następnego dnia, przybierając obrót najbardziej niespodziewany z możliwych. Otóż kiedy rankiem Guido, jadąc swoim straganem, spotkał Bradleya i Kuzniecowa w czerni i dowiedział się, z jakiego powodu przybrali żałobę, a także jak wyglądała patetyczna przysięga Mieszka, sam nazwał go Wyklętym. Dziwne, ale to przezwisko nie przylgnęło do Kowalczyka. Może przez to, że nikt tak naprawdę nie wiedział, co ono oznacza?
Na Niewolniczej i placu Torquemady nic się nie działo, nie było chętnych do kupowania, więc Guido pokręcił się tam i z powrotem, po czym wrócił na Absolutyzmu, bo tu zawsze było ciekawiej. Spodziewał się, że Rony już nie będzie. Ale była. Dziwne. Przecież w Mieście nigdy nie brakowało chętnych do zaprowadzenia porządku. Choć od stuleci obowiązywał zakaz podnoszenia ręki na bliźniego swego, to jednak od czasu do czasu co bardziej krewcy obywatele wykazywali się starożytną ochotą na jakiś, choćby malutki, pogrom. Jednak to wciąż nieporównywalne do innych miast i bestialstwa, jakie jest ich codziennym udziałem. Tym bardziej że służby porządkowe nie na darmo mają w naszym Mieście opinię najlepszych służb ze wszystkich miast. Dlaczego nikt się nią jeszcze nie zajął?! Choćby owe służby? Guido poczuł nagłą ulgę. I się zdziwił. Wychodziło na to, że wrogość, jaką powinien odczuwać do Rony, tak naprawdę skierowana była do mieszkańców Miasta. Jak to? Przecież on nawet nie wie, kto to jest. A czuje, że gdyby ktoś chciał ją przepędzić, nie pozwoliłby na to. Skąd brało się to uczucie odpowiedzialności i bliskości? Zupełnie jakby to była zarazem jego matka, siostra i córka. Nie widział nawet jej twarzy, bo stała cały czas przodem do ściany i szukała. Na pewno szukała. Nie miał już najmniejszych wątpliwości, że ona czegoś szuka. Czego? Czy mógłby się domyślić? Nie, nie bardzo. A jeśli sama mu powie? Zorientuje się, że on tu stoi dla niej, żeby jej bronić, żeby jej pomóc, podejdzie do niego i powie: „Mój dobry Guido, dziękuję ci. Ty jeden okazałeś się godny nagrody. Możesz przedstawić swoje trzy życzenia”.
I co on wtedy jej odpowie? Takiej dobrej pani! Ale oto inna pani, być może równie dobra (to jest chwilowo jeszcze nie stwierdzone ostatecznie, bo nie wiadomo, jak wysoki jest poziom dobroci w dziewczynie przy ścianie), otóż ta inna, spacerując od sklepu do sklepu, przechodzi właśnie koło trattorii.
— Guido, wałkonisz się, mój chłopcze. Pamiętaj, że twoim najświętszym obowiązkiem
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.