- W empik go
Rośliny ruderalne - ebook
Rośliny ruderalne - ebook
„Ta proza pachnie upalnym latem, a innym razem skrzy się zamarzniętym śniegiem. Rośliny ruderalne badają granicę młodości i dojrzewania, pokazują dziecięcą pracę pamięci. Bohaterka często zapamiętuje zwykłe czynności i rozmowy, proste gesty – wśród nich zdarzają się też takie, które nieodwracalnie ją zmieniają. Jest to opowieść tyle o zachłanności życia, co o ubywaniu. I o tym, że wszystko można przeżyć tylko raz.”
– Urszula Honek
„Rośliny ruderalne” są zbiorem opowieści o relacjach ze swoim ciałem, o licytowaniu się z wolnością, o konfrontacji indywidualności ze społecznymi regułami gry, o relacjach z otoczeniem eksploatowanym przez kapitalizm, o zabranych wsiach i duchach, które w tych miejscach pokutują, o miejscach dopiero stających się, dopiero co nazwanych.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: | brak |
ISBN: | 978-83-966826-2-8 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pierwszy poważny bal w moim życiu. Pani Lena przez cały tydzień przykazała nam wycinać kwiatki i gwiazdki. Znajduję się w gronie zaufanych dziewczynek. Jesteśmy najgrzeczniejsze w zerówce. Co najmniej dwa razy w tygodniu pani Lena przykleja nam na bluzkach wielkie kropki, czerwone jak raki. Okleiłam nimi cały zegar w stołowym pokoju.
Przy naszym stoliku zawsze siedzą: Kasia – jej mama jest pielęgniarką w tym samym szpitalu, gdzie leżała na żylaki babcia Anielka, Amelka – ona ma taką śliczną lalkę z fartuszkiem koronkowym, dała jej na imię Ela (tak zwyczajnie, jakby tylko w pokoju sprzątała i w telewizor wgapiona, zasiedziona na fotelu, trwała) – i Jadzia Jeżowska, która odpowiada na pytania tylko wtedy, gdy zwracasz się do niej imieniem i nazwiskiem. No i jeszcze Karina. Zawsze z nami siedzi. Nie potrafi utrzymać nożyczek. Piąstkami próbuje je chwycić, ale one wymykają się i wymykają. Oczywiście pomagałam jej i to parę razy, ale nic z tego. Siedzi i patrzy z otwartymi ustami. Jakby wiecznie się czemuś dziwiła albo jakby dopiero co spóźniła się na autobus szkolny. Jadzia Jeżowska owinęła ją marszczoną bibułą i mówi, że to magiczny płaszcz i że nie szkoda tych nożyczek bo jak taki magiczny płaszcz się nosi co rośnie tylko raz w roku i nie dla byle kogo to się takimi rzeczami małymi jak nożyczki nie ma co przejmować bo z tym płaszczem to można mieć kwiaty jakie tylko się chce i to nie sztuczne wycinane co to pachną papierem toaletowym ale świeże i tańczące.
Takie ogniki, wtedy jeszcze chłodne, niebieskie, Karina miała w oczach, jak płaszcz, jak Jadzia i jak kwiaty, co do niej mówiły.
Stanęłyśmy przed szkołą. Mama niepotrzebnie opatulała nas szalikami i przycinała brody zamkiem błyskawicznym, odganiała wszystkie lodowate wichury, przymilające się do każdego nieokrytego fragmentu ciała.
Mam pilnować Karinki wiem dlaczego żeby nikt jej nie zaczepiał bo wiem co się stanie i pytać się Karinki czy do toalety nie chce pilnować Karinki w toalecie pilnować toalety pilnować tego kto będzie zaczepiał pilnować pytania pytać o pilnowanie wiedzieć co się stanie zanim się stanie.
Tak, wiem, co się stanie. Mama pocałowała oba czoła, które miała pocałować, i potoczyła się do autobusu, bo musiała coś piec, szyć albo sprzedawać. Wzięłam Karinkę za rączkę i krokiem opasłych pingwinów popędziłyśmy nakrapianym jak jajko kuropatwy linoleum. Prosto na bal.
No tak, wszystkie dzieci już są i na pewno się bawią świetnie, a tu jeszcze trzeba śniegowce na kapcie zmienić, bo inaczej nie wpuszczą. Nie ma mowy żeby pani Lena w śniegowcach wpuściła na jeszcze dobry dywan w miasto, co są na nim apteki banki domy i szpitale, a jeszcze od czasu do czasu komisariat się trafi, więc jak w śniegowcach po nich chodzić po tych aptekach bankach i szpitalach a jeszcze od czasu do czasu natrafionym komisariacie?
Daj Karinko jedną nóżkę ale podnieś ją przecież wiesz że sama nie zdejmę ci tego buta no dalej wcale cię nie boli wymyślasz jak zawsze idziemy bo się skończy i w ogóle nie zdążymy musimy iść na prawo tam jak zawsze nie ociągaj się na lewo nie bo tam druga grupa ma bal wiesz co to jest prawo daj rękę.
Nie mogłam uwierzyć własnemu szczęściu. Już za chwilę chwycę klamkę i będę, będę tam, w wymarzonej krainie. Uchyliłam lekko drzwi, duszące światło przygryzło źrenice. Pokaz slajdów zatrząsł moją głową. Ile tam barw! Tęcza, ugnieciona i pozostawiona do rośnięcia, pęczniała miękką powłoką – plemienne pióra (na pewno pobłogosławione przez rodzinnego szamana) i za nimi kraciaste koszule kowbojów. Rude krnąbrne warkoczyki co chwilę zahaczały o lśniący łańcuch, zawieszony pod sklepieniem sali. Księżniczek było więcej niż koron, a miejsca mniej niż dzieci. Westchnienia, śmiechy i chichy, mlaskania i oślinione cmoki, grzmotne burczenia w brzuchach, za wysokie mysie piski, tłumione szepty i bulgoczące wrzaski – to wszystko owarzyło się gęstym serkiem na małżowinie, by przy lekkim drgnięciu lawinowo opaść do mózgu. Pod tablicą zsunięte ławki, na ławkach talerze, a na talerzach ciastka! Prawdziwa ciastkoza! Wielka jak góra karpatka, brązowe precle jak wiklinowe koszyki, babeczki z granatowymi nocnymi jagodami. Pieczone jabłka zamknięte w miodowej polewie jak ważki w bursztynie. Kamyczki cukierków porozsypywane wszędzie, nerwowa galareta sama jedna w kącie, trochę już niepełna. Odwagi dodają jej okrągłe mandarynki. Aż mnie coś zakłuło pod językiem! Zęby drżą niecierpliwe, chcą psuć się czekoladową masą, chcą wpuszczać do kanałów owocowe lepkie jak upalny dzień syropy. Ramionami nerwów przyssać się do cukrowanych pomarańczy. Zdrętwiały język będzie błagał o litość, ale jej nie otrzyma. Będziemy jeść do zdarcia kubków smakowych, po brzegi przełyku, po nagłe niedobrze i niespodziewane zwrócenie!
Dzieci już bawią się w pociąg. Pani Lena jest maszynistką. Tak szybko przecina powietrze swoim ciałem! Fuzja rączek i nóżek tuż za nią. Nieprzewidziana stacja: Jaś potknął się o kowbojskie dzwony Maćka.
– Co się stało o nie Karina dlaczego zawsze musi być coś to sobie sama teraz idź po ten głupi kapturek jest pewnie na ławeczce no czego się gapisz nie umiesz iść?
To tak naprawdę nie żaden kapturek, tylko czepek kąpielowy babci Neli, moja siostra nosi go non stop w prawdziwym życiu. Karina bardzo lubi bajkę o Czerwonym Kapturku. Sama nie potrafi, więc męczy każdego, żeby jej czytał. Samodzielnie tylko obrazki ogląda. Lubi te, jak Kapturek wychodzi ze swojego domku, jak macha koszyczkiem pełnym pyszności. Przepompowany on taki, jakby miał zaraz pęknąć od nadmiaru cukierków i ciasteczek. Karina podnosi wtedy linijki brwi i chwieje główką w prawo i w lewo jak nasz kanarek Cytrynka, odsłania gołe dziąsła, błyszczące sople lodu, i śmieje się pusto odbitym dźwiękiem. Dlatego w domu mama nazywa ją Kapturkiem i Karinka toczy się cała od tej książki wtedy, wtula mocno w pulchliznę brzucha mamy i całym nosem wdycha zapach obiadu i maggi. Ja mam za sztywne ciało na to przytulanie, zbite na oślep. Całe mięso zbiera się w sobie, boi się, że odpadnie od kości i nikt go nie pozbiera. Mama pachnie jeszcze mydłem. Które jednocześnie mdli i przyciąga, pieni się i zostawia biały osad w porach skóry.
Karinka miała kapturek, to nie było problemu, jak ją przebrać. Mama uszykowała jej koszyk od święconki, przybrała kokardką czerwoną, naciągnęła rajty czerwone i jak się na Karinę długo patrzyło, to wszystko wydawało się czerwone. Ja mówiłam, że chcę być Alicją z Krainy Czarów. Przyniosłam mamie moją książkę i położyłam na kolana. Mamie się czoło zmarszczyło jak woda w kałuży i zapytała, czy może być pirat. Ale ja obiecałam dziewczynom, że będę Alicją; Kasia będzie pielęgniarką, Amelia jakąś tam księżniczką, byle z koroną, a Jadzia Jeżowska obiecała jeszcze się zastanowić, kim będzie. Ja obiecałam dziewczynom, jak wycinałyśmy gwiazdki i kwiatki. Obiecałam. Oczy wykręciły mi się do środka, wyschły, a potem zwilgotniały, są ciemną studnią. Kuzyn Rożek był piratem przez cztery lata, więc ja też mogę. Założę po nim spodnie i zakleję sobie oko, zakleję sobie dwoje oczu, całą głowę okleję czarną taśmą. Pirat. Może być pirat.
W parę minut później wesołe „czu, czu, czu” już na dobre wypełniło moje myśli i ciało. Jaś się wywalał, Amelii spadała korona, Irek ją deptał, Amelia deptała Irka, pani Lena próbowała sprawić, żeby nikt nikogo ani niczego nie deptał. Ładnie się bawiliśmy, „czu, czu, czu”, pociągiem dalej, od słonego morza po skaliste góry, dalej i dalej. Nikt nie pytał, dlaczego jestem piratem, chociaż obiecałam przy wycinaniu jakichś kwiatków i gwiazdek być Alicją. Nieważne, ważne było „czu, czu, czu” i piekące placki na naszych policzkach, ważne były spotniałe włoski, które jak szalone wymykały się zielonej gumce, korona upadła, Irek ją zdepnął, Amelia podeptała Irka, a Jadzia Jeżowska wciąż się zastanawiała, kim jest.
Przyszła Luiza, sąsiadka z góry. W zerówce jest w drugiej grupie. Nie pasowała mi do tej sali. Podejrzewałam, że chce zniszczyć wszystkie ciastka, kowbojskie koszule, wagony pociągu i nawet samą koronę Amelii, a mnie opaskę z oka ściągnąć. Przez szczelinę wlał się mulisty śmiech korytarza.
Gdzie jest Karina pilnować Karinki żeby nikt jej nie zaczepiał bo wiem co się stanie i pytać się Karinki czy do toalety nie chce pilnować Karinki w toalecie pilnować toalety pilnować tego kto będzie zaczepiał pilnować pytania pytać o pilnowanie wiedzieć co się stanie zanim się stanie.
Jakby twardą kredą po tablicy, jakby paznokciem po szybie, coś szatkuje mój mózg, ciepła zupa przelewa się od prawa do lewa. Luiza prowadzi mnie do swojej grupy.
– Coś Karinka coś o niej wcześniej dobrze ale jakiś Maciek no i masz lepiej zabierz bo wcześniej dobrze ale lepiej zabierz.
Przykucnęła i wpatrywała się we mnie, usta rozchylone, jakby wiecznie zdziwione, jakby dopiero co nie zdążyła na autobus szkolny. Pocierała piegowate mięso policzka, mokre oczywiście. Rajty też i apteka, bank, komisariat nawet, cały obraz był pociemniały i wpatrywała się we mnie tym swoim dziwnym wzrokiem. Kłębiaste stworzonko przechylało główkę.
Pilnować Karinki żeby nikt zaczepiał bo i pytać się pytać czy toalety pilnować toalety kto zaczepiał wiedzieć zanim stanie.
Dzieci krążyły wokół niej jak muchy nad kotletem.
Jakiś tam Maciek, co oczy miał takie jakby bez powiek, zapytał, czy ta sikaczka jest moją siostrą.
– Nie.
Odwróciłam się, ale nie oglądałam przez prawe ramię tego, co zostawiam za sobą. Usiadłam na ławeczce, założyłam moje nowiutkie śniegowce i ruszyłam do wyjścia po nakrapianym jak jajko kuropatwy linoleum, obok dyżurki Grubej Azji, mając w uszach syk dziecięcego parowozu.LEKCJA
Na tablicy zobaczyłam swoje imię i bazgroły. „M” z zamaszystym zakrętasem, któremu w połowie drogi zabrakło siły. Potem drobne hieroglify. Miedziane ringi, pogięte i białe od kredy. Połączone koła krzywione moją ręką. A pod spodem kilka liczb, minusy, plusy, równa się. Odsunęłam się o jeszcze jeden krok. Czekałam na awanturę i dzieci skręcające się ze śmiechu.
– Zamknij buzię. Odpowiesz kiedy indziej – powiedziała nauczycielka. Wyczekała, aż skończę ostatni krąg i pochylę głowę. Podała mi mój zeszyt. Pod przezroczem różowej okładki zebrało się trochę okruszków i wiórki temperowanego ołówka. Dokładnie. Przysięgam, że potem dokładnie sprawdziłam cały zeszyt. Prześwietliłam go kilka razy i nie znalazłam żadnej uwagi ani dwói, którą straszyli mnie rodzice, chociaż nie wiedzieli, że z dwóją w dzisiejszych czasach można żyć. Z jedynką nie można. Nie mogłam dopatrzyć się niczego między kartkami, ale za bardzo sobie nie ufałam. Nie raz potrafiłam przeoczyć na kartkówce nawiasy i źle pomnożyć.
W klasie koleżankom dać zeszytu nie wolno. Po powrocie do domu wsunę mamie zeszyt w ręce i okłamię, że dziś w szkole kazali się zbratać z rodzicem za pomocą wspólnego oglądania zeszytów.
Gdy szłam do domu, to tak, jakbym oglądała siebie wtedy w klasie na kasecie wideo. Kilka kolorów, kilka konturów i dużo ukołysanego strachu. Czemu ja tam nic nie widzę? To te białe plamy przerażały mnie najmocniej. Za nimi musiało się coś kryć. Nie było to możliwe, żeby te linijki ot tak sobie pozostawały nieopisane. Pół biedy, gdybym sama to przeczytała. Cała bieda, jak ktoś zobaczy i wytknie przy innych. Wytknie, gdy ja będę się głupio bawić, podrzucać lotkę do badmintona i łykać hartowane powietrze.
Zamykałam oczy, jakbym faktycznie mogła od tego uciec. Jakbym mogła tym samym zablokować transmisję w mózgu. A nawet się udało. Przechwyciła mnie willa, która się budowała. „Majętni jacyś muszą się stawiać, Pierwszy taki dom na Palestynie będzie, No, ciekawe, jak te wieżyczki po bokach im wyjdą, Tyle pieniędzy, tyle pieniędzy. I na co to?”, szły słuchy od ucha do ucha i powtarzały się tak już od początku marca, jak budowa ruszyła. Ogrodzone siatką z drewnianym wjazdem – na razie prowizorka, ale nowocześnie, chociaż i z żółtą tablicą. Wszystko wiadomo. Też tutaj góry piachu jak za naszymi garażami, ale ciągle znikają i pojawiają się nowe. Piach pracuje. Z niego się urabia dom. Dużo ludzi się tam kręci i smarka przez dwa palce. Mają chleb grubo krojony. Machają takiej dziewczynce jak ja, to im też odmachuje z podskokiem, z telemarkiem, aż się w brzuchu plecaka wszystko miesza. Pustaki pną się do góry, a kolumny z przodu badają grunt, czy da się na tym betonowym patio ustać. „Ogrodzenie będą na pewno mieli z tego, no z takiej cegiełki z klinkieru, o, rolety antywłamaniowe, U adwokata w skarpecie nominału nie brakuje, między wieżyczkami taras, a na nim dwa leżaki. Na stoliku koktajl, Kojec dla psa rasy terier – też z klinkieru. Zadaszony śmietnik – też z klinkieru. Teodorczyk – tak ten lekarz się nazywa”.
Kartkowałyśmy wolno. Na każdej stronie kładłam swój paluch w zupełnie przypadkowym miejscu i mówiłam „o, zobacz”, nawet jeśli to było puste pole. Wtedy wystarczyło wytrzymać jej wzrok bez mrugnięcia, co nie było takie trudne, i szłyśmy dalej. W ten sposób zyskałam dla mamy więcej czasu. Mogła się dłużej przyglądać i zobaczyć, czy mnie w tym zeszycie nie wysyłają do pani pedagog. Nie chciałam podzielić losu Franka Raszczyńskiego. Najpierw mu wszyscy współczuli i dawali, co najlepsze z kieszeni – tazosy, złotówkę, dumla albo czystą chusteczkę. A potem jakimś dziwnym trafem wylądował pod ścianą w pierwszej ławce, a za nim dwie ławki puste. Nie, nie było nic. Mama nie wychwyciła. OK.PERYHELIUM
Zasypiałam pod Małym Lwem. Piotr przyniósł fluorescencyjne gwiazdki i przykleił je na suficie. Nie mogłam doczekać się nocy, więc przeczekałam dzień z zamkniętymi oczami. Leżąc w łóżku, wyliczałam wszystkie znane mi świecące przedmioty. Tak odkryłam, że mogę przenosić się z miejsca na miejsce bez ciała.
Potem Piotr wyszedł ze swojego garażu. Powstawały w nim zdumiewające rzeczy z niczego, czasem potworne jak zabawki chłopca z Toy Story. Tata zabierał z domu składniki i ich nigdy nie oddawał. I ich nigdy nie oddawał. Wiercił, ciął, przecinał, łączył, ożywiał. Teraz wyszedł z przyłbicą spawalniczą: „Zobaczysz prawdziwe zaćmienie słońca”.
Twarz spływała pod maską. Oko chroniło szkiełko. Siedziałam na ramionach taty jak na najwygodniejszym fotelu. Teraz, tam. Wydrapany na kliszy półokrąg. Niebo wstrzymało oddech.
Wdarliśmy się do słońca, zajrzeliśmy do gardła, zbadaliśmy kolor podniebienia. I to bez opuszczania podwórka nawet o centymetr.
W albumie, pilniczkiem do paznokci, naznaczyłam tym znakiem wszystkie czarno-białe zdjęcia.GILZY I ŚCINKI
– Podnoś się, nie ma czasu – mówi mi mama. – Ja ubiorę Karinkę. Jak skończysz, to idź do kuchni. Tam mleko się grzeje. Dopilnuj, bo palnik zaleje. Ojcu możesz zrobić kanapkę. Też masz wszystko na stole do tego. Ojciec z nocki przyjdzie, to zje. Jak nie zje, to będzie marudził.
Najpierw rajstopy. Te cieplejsze, bo już jesień. Pod spodnie te rajstopy, od skóry do spodni mają biec. Przód czy tył? Gdzie pięta? Tak wygląda, jakby dwie różne pięty. Ze stron różnych było. Oglądam oczami pod światło mlecznobiałe i wydaje się, że już wiem. Podkoszulka biała, sweterek szary, ale z żółtymi pomponikami, więc zadaje szyku. Spodnie, hop! Skarpety! Skarpety. Gdzie są skarpety? Mama mocuje się z Karinką. Są jeszcze w fazie rajstop. Karina podwija palce i truje. Zajmie im to jeszcze trochę.
Już w kuchni okazuje się, że pięta nie na swoim miejscu. Wywrócona tyłem, a nie przodem, zakręca mi nogę od kolana w dół. Marszczy się cała aż po laczki. Nieważne, bo pieni i pierzy się w garnku i poza nim. Strzela bure i niebieskie światło, kły pokazuje długie, potem mleko rozrzuca po całym palniku. Dobiegam jakoś tak wolno, bez przekonania. Będzie niewiele do płatków. Ściera gąbczasta pęcznieje brązowymi plamami.
Włączam lampkę grzybka na stole. Masło widelcem w pulchne dziurki w chlebie. Nie widać ich już prawie. Zacerowane masłem. Mak skruszył się ze skórki na ceratę, w kółko po herbacie i z racji tego, że było to kółko lepkie, to zrobił się wyklejany ziarenkami półksiężyc. Usta łapią powietrze znad kanapki, zamykam buzię ręką. Usta łapią też rękę, dlatego zostawiam na niej linkę śliny. Ser żółty. Plasterek. Masło wywróciło kanapkę. Ubabrało talerzyk i sweterek. Na włosach wełny maślana pajęczynka. Ścierka. Nic nie dało. Przygładziło tylko. W cukiernicy nacieki z kryształków. Trzeba dosypać. Łup, siew cukru poleciał hen, hen jeszcze za taboret. Za bardzo się zadałam. Cukier na aucie, chociaż to w sumie szmata poszła. Przy łokciu cukier wbił się w skórę, wturlał się w nią i został. Otrzepuję, otrzepuję ten cukier.
– O Boże, już po siódmej. Śniadanie zjecie u cioci. Pospiesz się. Wkładaj buty, bo nie zdążę do pracy. – Zza drzwi niedomkniętych mamy głos. Zsuwam się z taboretu wprost w laczki. Udało się za pierwszym razem. Idę po kozaki chrzczone na Wszystkich Świętych. A co tu tego tak rozsypane? – dziwi się mama nad stołem.
Pięta nie na swoim miejscu daje się we znaki. Roluje się na łydce i spina palce u stóp. Światło zza drzwi pada na całą ulicę i to tak zostaje, aż do bloku ciotki. Nie razi ani nie ukazuje niczego wyraźnie. Sąsiedzi obijają się o nas czerwonymi, wybrzuszonymi reklamówkami biedronki. Mają tam swoje śniadania i klucze, dzyń, dzyń. My obijamy się o mamę, a mama toczy się na chodniku, przechylając swoje ciężkie biodra jak tramwaj. A ja jeszcze jestem w domu.
Jestem w domu. Drzwi skrzypnęły cicho, za nimi wlało się mleczne światło z przedpokoju. Nie przeraziło naszych zaropiałych oczu. Było tak mdłe. Zarysowywało pulchne ramiona mamy. Mama delikatnie ściągnęła ze mnie pierzynę, przetarła szorstkimi opuszkami kciuków kąciki oczu. Kamyki z nocy, z kącików, z ropy roztrzaskały się pod ich naporem, rozszerzając niepewne dnia szparki. W domu nie zdążyło się jeszcze nagrzać, mieszkalny mróz podnosił białe włoski na rękach do góry, ścinał skórę w malutkie stada grudek. Wokół niósł się zapach spalonego mleka.
*
Skowyt dzwonka dociera do mnie mniej intensywnie niż zawsze. Jakby do uszu ktoś nakładł mi plasteliny i permanentnie zaklajstrował dziurki. Kot pani Błędeckiej ociera się o moje spodnie, skręcone rajstopy i skórę. Czuję to dopiero po chwili.
– Dziękuję cioci jeszcze raz. – Kołysze mama korpusem, siląc się na entuzjazm i zacieśnia pauzy między zdaniami. – Lecę, bo się spóźnię. Siostra zaopiekuje się Karinką jak coś, tylko żeby ten… – Przebiera palcami na lakierowanym pasku torebki, żeby zwabić to, co z głowy wyfrunęło – żeby je do szkoły podrzucić. Ja muszę lecieć. – Jedną nogą była już na chodniku, ale ciotka złapała ją w sieć pogawędki. – Mama? Mama nie mogła. Jeszcze tej jesieni dorabia do emerytury na jabłkach u pana Leona, tam na Pożodze, gdzie ma sady. No sporo ma drzewek. Do listopada zwlekał, bo ponoć owoce mają się lepiej wybarwić. Mokro, mówi mama, że aż kości gumowe od tego deszczu się robią. No, ale co zrobić. Kredyt mają, wzięli na wykup w blokach. No to teraz mają. No ma gumiaki, bo przecież… No, ale nic, bo ja lecę, bo się spóźnię. Dziewczynki na dziesiątą. Marianka się zaopiekuje. Lubi, ma wprawę, to siostra. – Mama znalazła znany rytm. – Ja lecę, to najwyżej po południu na kawę zapraszam i pogadamy. Mojego nie będzie. To lecę. Pa.
Nie wiem, czy weszło z nami to kocisko. Nie jestem tego pewna i czuję się przez to rozdrażniona. Mógł się zakraść.
Mieszkanie ciotki pocięte promieniami słońca. Zakrzywiają się na parapetach i palą jesiennym chłodem dywany. Ściągamy bulwiaste kurtki. Ciocia ciągnie za rękawy. Zapiera się, bo nie idzie, no nie idzie, bo zatrzymało się na sierści swetra. O, poszło! Tylko że rękaw rozciągnięty. Jeszcze raz tyle rękawa.
– To nic. Wstąpi się samoistnie – pociesza ciocia. – Idźcie do pokoju do wujka. Już wstał. Karinko, przejdź tam, bo muszę tu stąd coś wziąć wujowi. – Ciotka przestawiła mnie jak gipsową figurkę ogrodowego krasnala i chwyciła parę domowych kapci męskich. Było tam na nich fikuśną czcionką napisane „najlepszy dziadek na świecie”. Weszła do pokoju, gdzie siedział wuja. Podłożyła mu je pod nogi. Ustawiała równo. Parę razy poprawiała wpół zgięta w niezgrabnym rozkroku. Wuja nie spojrzał na nią nawet, tylko ćmił papierosa za szybę, posyłał dym za otwarte okno, przy którym siedział. Udało się, co do centymetra. Ciotka potarła rękami swoje uda i klepnęła w nie na znak dobrze wykonanego zadania. – Załóż zęby, bo Karinka się może wystraszyć – szepcze ciotka w stronę wuja i nakręca na palec jego strzępki siwych włosów. – Okno zamykam – oznajmia już głośno i puszcza do nas oko, na znak, że z chłopami to trzeba stanowczo. Jak z dziećmi.
Z ulgą przyjmuję, że nie zauważył naszego wejścia. Siedzi niewzruszony. Spod miękko zawiązanych pod kolanami pęków wypływają słupy materiału. Ich zgaszona zieleń miesza się z kształtem i zgaszoną zielenią liści na dywanie. Słupy wnikają w nie, a liście je do siebie ciągną, przechwytują, tak jak przejęły niewyraźne plamy, które po zmrużeniu oczu wydawały się kwiatami. Mokrą i ciemną łąką.
Coś zdrętwiałego w nim było, coś zziębniętego na kość i zasypanego popiołem. Gdy patrzyło się na wuja wystarczająco długo, zmieniał się w dym papierosowy. Jego ręka zawsze trzymała ćmika. Ćmik był jak szósty palec. Potrzebny o wiele bardziej niż inne. Pozwalał oddychać i dotrzymać do następnego. „Z chłopa został w nim tylko uścisk dłoni na powitanie. Prawie tak mocny, jak wtedy. A tak – nic”, mówiły nasze ojcy, gdy jeszcze przychodzili do niego tu przed ten telewizor. Ojcy wyglądały tam sportu albo chociaż „Panoramy”.
Wuja przylega do szkatułki tego mieszkania. Jest jego kolejnym meblem. Wsypką, brązową gąbką, workiem wiórów obitym skórą i wykończonym parą zielonych oczu. Nici trzymają łagodnie jego ciało, dlatego obicie nie może utrzymać wsypki. Nie ma nad nią kontroli. Pozwala jedynie na ścierpnięte ruchy. Chociaż jeszcze zanim nie mógł, to zaszył się w szkatułce. Ciotka Mietka mierzyła mu stopę gałązką zerwaną z parku liściastego obok. I tak z tym szła na poniedziałkowy bazar. „Do dzieci też nie jeździ. Zapatrzył się na pelargonie”, szeptała do swojej siostry w czasie spacerów między sklepem a blokiem. Wtedy miała dla niej najwięcej czasu. „Ty tak się nie śmij, bo ino do nas przyjdziesz, to nawet w głąb kuchni nie chcesz wnyść, przysiadasz obok i pilnujesz półki od butów. A no i się podpierasz na syfonie, bo mąż twój nie wyobraża sobie życia bez wody z syfonu. I ty tę buteleczkę pyk, napełniasz w Bartusiu i gnasz, bodajby cię wilki goniły. A on syk i mu usługiwać”, odpowiadała jej siostra, a widząc, że jej ona posmutniała, dodawała na pojednanie: „On się budzi za górką mostową”, tak mówiło się u nas w rodzinie o osobach, którym odpuszcza się wszelkie dziwactwa, bo niewiele wiary widują, mieszkają na zadupiu i to zadupie rządzi się swoimi prawami, ale w gruncie rzeczy to porządni ludzie. Tylko to widzimisię mają swoje. Tego zadupia już nie ma, bo zabrała je kopalnia. Mietka wtedy wyciągała z kieszeni cukierka lodowego i wręczała go siostrze. Już weselsza. Żałowałam, że już tej górki z mostem nie ma, że nie będę mogła jak Miecia i Nelka podbiegać pod nią i krzyczeć, ile fabryka w płucach dała. „Hej, wy zza górki, przyszliście już z pracy?” – „Jak my były dziewuszkami, to nas mamusia tak przepędzała z kuchni, bo napsociłyśmy bardziej niż pomagały my”, wspominała ciocia Miecia za każdym razem, kiedy zjawiała się z syfonem w korytarzu: „Idźcie, córuchny, zobaczyć, czy ci zza górki z pracy już poprzychodzili. A my biegły tam het, het!”.
– Herbaty zrobię i drożdżowca mam, a wy tu z wujem sobie pogadajcie. Potem szkoła – oznajmiła ponad naszymi głowami.
Karina wgramoliła się na wersalkę, ja za nią. Sztywniałam na niej i próbowałam stać się narzutą, bo otępienie snem, światłem i temperaturą już minęło, a głowa dochodziła do siebie i zaczynała pracować w normalnym trybie. Wymyślałam w głowie, jak zagadnąć wuja, jak poprowadzić rozmowę, żeby nie pomyślał, że jestem głupia. Żeby nie sprowokować go do śmiechu. Jak go zainteresować? Jak sprawić, żeby się nie pogubić w tym, co powiem? Albo jak milczeć tak aż do niezauważenia? Bo nic we mnie nie rwie się do mówienia. Pozapominałam zasad mowy polskiej. A wuja i tak siedzi nieruchomo i wypuszcza dym z ust, przez zaciśnięte zęby. Przez tragicznie pożółkłe zęby, siarką barwione.
– Marianka! Marinka! Chodź, ino! – krzyczy ciocia, co sprawia, że mój pancerz radośnie kruszeje, a ja mogę wstać. Wstaję tak, jakbym dopiero przed chwilą z raczkowania przeszła na chwiejne stąpanie, ale już w korytarzu mi lepiej, a w kuchni to już OK.
Spód drożdżowca obsypała ciocia chyba całym kilogramem mąki. Sypie się na blaszkę mąka jak pierze z podartej poduszki. Potem ta mąka zostaje. Na łapach nam zostaje, kruszy się po same łokcie, a w towarzystwo jej idzie słodka kruszonka przylepiająca do stołu nasze ręce. Piekarnik ciotki jest stale zajęty. Wiecznie coś skuwa w jego tropikalnym oddechu. Jak nie drożdżowe, to drożdżówki ze śliwką, jak nie drożdżówki, to plastry jabłek kurczące się w gorączce. Można je potem, te suszone jabłka, poprzebijać sznurkiem i zrobić sobie biżuterię.
– Na tacce – mówi ciotka Mietka i siada pod oknem do maszyny. Przebiera w ścinkach materiału i wybiera kawałek nadający się na kieszenie. Zapala brązową lampę nad stołem i wyjmuje szpilki z małej poduszki. W całym pomieszczeniu robi się od tego bardzo ciepło. Podaje mi karmelka. Miała go w fartuchu. Wraca do kroju. „Kieszenie są łatwe”, mówi. „Nie trzeba nawet rysować kształtu kredą. Po tylu latach ma się oko. Zobacz”, podaje mi je. Materiał jest delikatny i w kolorowe maziaje. To do zimowej sukienki jakiejś klientki. Ma być z marszczeniami na karczku.
Ciotka szyje na maszynie. Napis Łucznik wlepiony w ciało maszyny. Pochyłe, ładne pismo odręczne prawie, a maszynowe jednak, z maszyny, maszyną nabite na to. Igiełka szybka. Momentalnie tnie materiał drobniutkimi kropeczkami. Kropeczki poprzetykane nitką rzeźbią tkaną płachtę, by zasłaniała ludzkie ciała.
Rytm kroków ciotki Mieci jest taki sam. Nóżki Mieciowe zaiwaniają tak samo szybko jak igła. Obcas przy otwartym oknie słychać już spod Bartusia. Jej odwiedziny są krótkie. Poprzedza je szuranie na wycieraczce i ziewnięcie nawołujących smaru zawiasów. W kuchni ukazują się najpierw złożone ręce, które odgarniają warkoczyki drewnianych koralików, kiwających się w przejściu. Taką żabką pojawia się i hyc, już siedzi na brzegu krzesła. Poświęca jeden półdupek i siada jak na nagrzanym albo jak na nasyfionym z grzeczności. Jakby się miał kant siedziska zaraz odkruszyć. Jedną nogę ma na wszelki wypadek w stronę wyjścia skierowaną. Czeka na chwilę, żeby wypłynąć. Między nogami mojta jej siatka z zakupami. „Babka cytrynowa w korytku, bo my z Bartkiem lubią, taka wilgna jest. Kostka masła, kostka mydła, puszka kawy, puszka konserwy, gałązka pomidorów cherry (chociaż to nie to co twoje Neluś z działki – spod brwi patrzy na babcię), bułek na głowę po dwie i chleb na zakwasie”, opowiada nam, „To co zawsze dziewczyny. No i syfon!” i się śmieje. A my, to znaczy się ja, Karinka, babcia i mama, też. Mietka zasłania rozchichotane usta, bo jej na dobrą sprawę jeszcze nowych zębów technik nie przygotował. Potem ma mieć uśmiech jak z reklamy Orbit, nie do zdarcia. Nie mija kilka minut, a już musimy ją gonić, uwieszać się na nogach, łapać za spódnicę, żeby jeszcze została i pogadała. A ona rzuca przez lewę ramię i przez prawe dla pewności zapewnienia, pożegnania i komplementy. Jakoś tak nas zawsze zakręci, że znów słyszymy, jak jej obcasy wybijają kroki na chodniku przy Bartusiu. „Od maleńkości tak miała”, zaświadcza jej siostra Aniela, „od maleńkości taka narwana. W miejscu pięciu minut nie usiedzi. Ona się budzi za górką mostową”.
– Weź podstawkę, Marinka, i zanieś do pokoju te herbaty i ciasto – poprosiła ciotka, trafiając w pauzy między uderzeniami maszyny. Zafascynowana biegiem igły niechętnie podniosłam się z taboretu, chwyciłam tackę z obrazem barokowej martwej natury. Taki sam jest na reklamówkach z delikatesów. Przewrócony kielich, pomięte prześcieradło, jakby kotłowało się na nim stado myszy. Na czarne nałożone trochę żółci. Ulałam na nią kapkę herbacianych burzyn, mijając futrynę.
Ściany w tym mieszkaniu stały przykryte przez lakierowaną boazerię, która gdzieniegdzie złapała matu. Idąc przez korytarz, czuło się niepokój. Miałam wrażenie, że za chwilkę wyskoczy na mnie upiorny pajac, który uwolni się z ukrytej szafki. A panele z wymalowanymi na sobie słojami były dobrą przykrywką dla takich szkaradek. Przetrzymywały w sobie wiele drzwiczek, które były nie do wychwycenia gołym okiem. Trzeba było naprawdę znać to mieszkanie, znać ten korytarz, do którego światło dobiegało tylko niekiedy i tylko w czasie otwierania dwornego wejścia, żeby dotrzeć do właściwej skrytki. Liczniki, schowek na postrzępione zakopianki. Wyślizgane, ale żal wyrzucić. Jednak co by szkodziło uchachanemu pajacowi wyskoczyć z kąta i straszyć cukierkowym rozjechanym uśmiechem? Mogłoby być tu trochę więcej światła, gdyby nie brązowy, a przezroczysty, był ten plaster plastiku w drzwiach.
Za tymi drzwiami mogło być wszystko. Tabliczka brązowej pleksi i biała ramka powlekana co rok kolejną warstwą emalii – tyle dla nas. Jakoś tak wychodziło, że nigdy się o tych drzwiach nie mówiło. Nie widziałam, żeby się kiedykolwiek otwierały. Nieraz tylko pod wpływem przeciągu pleksa się wyginała. Łamała na ułamek sekundy i zaraz wracała do siebie. Mogło być za nimi naprawdę wszystko. Mógł być to portal do innej galaktyki. Mogła być tuż za nimi przepaść z wijącym się wężykiem rzeki na samym dole. Mogła być zaraz piwnica, a mogło być Wodnikowe Wzgórze. Mógł tam siedzieć i papież, i Norbi, i góral, i Calineczka, i Willy Wonka.
Drzwi miały swoje myki. Bawiły się czasem i osobami. Zawsze, kiedy ciotka za nimi znikała, znikała naprawdę. Rozpływała się za pleksą. Byłam tu u cioci Mieci wielokrotnie z babcią, mamą i Karinką. Wielokrotnie siadywałyśmy przy kuchennym stole i skubałyśmy suszone jabłka, a wtedy ciotka znikała po coś w pokoju. Miała przynieść to czy tamto. Miała pokazać najnowsze zdjęcie swojego wnuka. Miała pochwalić się apaszką, którą upatrzyła sobie już w poprzednim miesiącu. „Na chwilę was zostawiam”, mówiła i dreptała w stronę drzwi. A my o niej zapominałyśmy. Brałyśmy do swoich rąk inne ręce i mierzyłyśmy, które palce są dłuższe, gdzie więcej zagnieceń i żłobień. Szabrowałyśmy po szafkach i oblewałyśmy sobie bluzki wodą z syfonu. Zdawało się, że zdążyło się ściemnieć i znów zajaśnieć, że suszone jabłka zdążyły zniknąć w naszych brzuchach i znów pojawić się na talerzyku z niebieskim zdobieniem Bolesławca. Ciotka wracała, ale to wyglądało tak, jakby przysiadła na taborecie w przedpokoju i miała dopiero iść po zdjęcie i apaszkę, a że się zagapiła, to nie poszła. No ale w korytarzu nie było żadnego taboretu, a zgrzyt klucza było słychać cztery razy. Gdy pojawiała się przy lodówce, nie miała nic w rękach. Chyba że ukryła w fartuchu? Tam miała kieszonkę. Z powodzeniem zmieściłaby się tam miękka apaszka, gdyby ją porządnie złożyć, i zdjęcie Kubulka lub Juleczki też.
Teraz, jak niosę drożdżowiec i herbatę dla nas, do pokoju, gdzie siedzi wujek, widzę, że plaster, że szpara uchylna wbiła się między te drzwi. Wnęka mnie przyciąga. Tup, tup już pod nią. Ciekawe czy przepaść, czy wejście do innego świata? Wzrok musiał przyzwyczaić się do światła, bo w korytarzu ciemnica. A tam wszystko to, co w pokoju powinno być. Jest sofa, jest ława, jest puf. Nawet dwa. Jest szkatułka, biała porcelana z machnięciami kwiecia. Jest lampka z pozłacanym rantem. Tylko czy to światło, czy to zbielałe widzenie moje, bo na nich się coś błyszczy. Ugrzęzły pod pajęczyną folii. Dlatego trzeba odgadywać ich kształt i kolor. Nawet się lepi, jak przyduszę palcem. Trochę ble, a trochę ciekawe. Na pewno się nie zakurzą, przejeżdżam ręką nonszalancko po podłokietniku sofy. Na błysk czysto. Pod folią coś jakby zaparowane, duszno tam. Jakby skropiło się kilka oddechów. Nawet ta folia wygląda trochę, jakby oddychała. Przechodzę szybko – płuca się podnoszą, patrzę – opadają. A tu co takiego podane jak filet? Jakiś różowy misiek z wybałuszonym ciałkiem. Gdy naciskam na jego brzuch, ten prawie się nie chowa. Plusz nie ma gdzie w folię się wwlec.
*
– Karina, chodź tu! – zdążyłam syknąć tylko tyle. Moja siostra doczłapała do wuja, zaczęła przymierzać jego papcie na ręce. Kiedy ciotka wejdzie i mnie się oberwie, bo to ja mam się nią opiekować. No i masz! Wyrwała wuja zza dymu i zza okna. Dlaczego? Matko Boska. Teraz wzięła się za te podwiązane spodnie, które skrywają podwiązaną na supły skórę kolan. To przez zajadłą cukrzycę. Zajadłą, tak mówiła ciotka. I tym przypomniała mu, że nie jest sam, że są tutaj jakieś dzieci, jakieś osoby.
Na podłużnej, lśniącej ławie miał pudełko. To po nie wyciągał swoje garście. Wyjął z niego maszynkę i jakąś paczkę.
– To tytoń, puste papierosy, to maszynka – wyliczał. – Pomożecie mi robić gilzy? Pomożecie robić wskazówki? – zapytał, co zdziwiło mnie bardzo, bo wyrwał się tak nagle z nieobecności. Z nieobecności pojawiał się stopniowo. Najpierw właśnie ten ruch, potem głos. Powoli zaczęłam go włączać do materialnej rzeczywistości. Rozerwał paczkę z tytoniem. Pociągnął zbyt mocno i część posypała się w różne strony. Zapędził się, za bardzo sobie uwierzył. Trzeba wrócić do wytyczania ścieżki. Przechylać się to w jedną, to w drugą stronę. Trzymać mocno puszczone szwy ruchu i zacieśniać je porządnie wypracowaną fastrygą.
„Wskazówki? Dlaczego wskazówki?”, myślę.
– Wskazówki. – Słowo wypadło z głowy przez język.
Z tych ruchów wznosił szalunek, w którym ma się rozpłynąć nerw. Wuja Bartek zdobywał orientację, ważył nowy rodzaj siły, który pozostał mu w ciele. Ustawiał ciężarki na wadze jak uważny sklepikarz. Zbyt gwałtownie? Wskazówka zapędza się w róg miarki, ręka uskakuje zbyt daleko. Wtedy trzeba korygować, ustawiać, brać pod uwagę żywą, losową twarz poruszenia.
Wujek wskazał palcem na owalną tarczę zegara, kryjącą się pod warkoczami ściennej paprotki. – Jeden papieros to wiadomości poranne. Trzy papierosy to „Sprawa dla reportera”. Cztery papierosy to „Idol” albo film z Seagalem.
– Widzicie? Tu jeszcze nic nie ma. – Knykciem wskazał na środek papierosa. – Karinka, włóż tu tego tytoniu, tego sianka tak. Może być i sianko. – Palce żgane niewidzialnymi igłami, łopoczące, pomagały Karinie nałożyć kreskę tytoniu na maszynkę. – Do samego końca, Karinka. Teraz będziesz ty. Masz tu taki plastik i weź to ugnieć. O tak, mocno, mocno. Masz krzepę w łapkach. To pewno od tego pisania w zeszytach.
„Tytoń pachnie dobrze” – pomyślałam i rozgniotłam grudkę w swojej kieszeni.
– Weź tego pustaka i z tej strony. Teraz tylko zamknąć. Tu naciskaj, Karinka, jedź tym w górę i na dół. I zrobiłyście dla wuja gilzę. – Położył ją sobie na wnętrzu dłoni i prezentował jak osobliwego owada.
Tuż przy wujka ustach zaświecił się czerwony punkt poprzetykany kaszą popiołu. Czubek bucha zaogniał się, gdy wujek połykał dym. Ramiona wypuszczanego dymu wiły się w tej szkatułce i stawały się strukturą drewnianej okleiny. Być może tylko dzięki temu zjełczała boazeria nadal tkwiła stabilnie czepnymi korzonkami w betonowych ściankach. Wuja spokojny, omszały, wrośnięty w okleinę, fotel, kapcie i kocyk, na którym ustawiał łokcie, by słać przez okienny portal dymne znaki światu, podnosił brodę. Brodę obleczoną skórą ziemniaczaną, obrosłą w wykwity i włoski korzenie zakręcone i krzaczące się. Wystawiał ją do słońca i buchał. Buchał okręgi, które wykute w jego płucach oddalały się miarowo z pola widzenia. Im większe, tym mniej widoczne. Im bardziej pochłaniające Palestynę, tym bardziej widmowe. Palestyna wyglądała tego dnia, jakby każdy jej element zapakowano w folię celofanową. Pojawiały się na niej zagniecenia i białe smugi. Przezroczysta dekoracja zniechęcała do dotyku. Było pod nią duszno i wilgotno. Palce zjeżdżały po jej plastikowej błonie, która za każdym razem miała tę samą temperaturę. Dotykasz słupka przy chodniku, letni. Dotykasz gałęzi, letnia. Dotykasz czoła, letnie.
Na tę zadymioną i szeleszczącą Palestynę naszła ciotka.
– A wydawałoby się, że będzie dzisiaj słońce. Marianka, zostało mi trochę materiału. Jak chcesz, to możesz wziąć. Uszyjesz coś lalkom.