- W empik go
Rozmowa z Górą. Rafał Fronia - ebook
Rozmowa z Górą. Rafał Fronia - ebook
Rafał Fronia zabierze Cię w góry wysokie bez wychodzenia z domu.
Polski Himalaista planując wyprawę nigdy nie zakłada stanięcia na szczycie góry, a w Himalaje jedzie zdobywać, nie zdobyć – i o tym właśnie jest ta książka: o drodze, o zrozumieniu otaczającej nas rzeczywistości i o poszukiwaniu siebie.
Wyprawa w góry i jej planowanie to duża część życia jeleniogórzanina. Wracając z jednej ekspedycji, już myślami jest przy kolejnej. Podczas zimowej próby zdobycia K2 w 2018 roku, opisanego w „Anatomii Góry”, miał już z tyłu głowy zdobycie Manaslu, którego jako szef wyprawy, podjął się niecały rok później.
„Rozmowa z Górą” to właśnie relacja z próby zdobycia Manaslu, opowieści o życiu w Nepalu i anegdoty z przemierzania Polski, ale też ciekawe przemyślenia na tematy duchowe i te bardziej przyziemne.
Opis z okładki książki Rafała Froni:
„W Górach każdy jest prawdziwy...”
Świst lawiny, która w kilka sekund może pozbawić życia. Ujmująca cisza po śnieżnej zamieci. Strach i ekscytacja w drodze na szczyt. Odpowiedzialność kontra ryzyko. Rozum kontra serce. Zdobywanie kontra zdobycie.
Kto nie był w górach wysokich, nigdy tak naprawdę nie zrozumie, co czują himalaiści ruszający na podbój ośmiotysięczników. Rafał Fronia, autor cieszących się ogromną popularnością dzienników z wyprawy na K2, po raz kolejny postanowił przybliżyć ten świat. Tym razem w sposób szczególny.
Rozmowa z Górą została zainspirowana pytaniami czytelników. Część z nich doczekała się odpowiedzi prosto z mroźnego namiotu pod Manaslu, inne stały się impulsem do spisania przemyśleń już po powrocie. Dzięki temu książka pozwala zrozumieć, o co tak naprawdę chodzi w Górach. I jak to możliwe, że droga do zdobycia celu może być znacznie ważniejsza niż jego osiągnięcie.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8129-418-8 |
Rozmiar pliku: | 42 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozmowa z Górą to książka dla tych, co jadą w Góry, a nie zdobyć szczyt. Na prawie każdej wyprawie jest ktoś, komu się to z jakichś powodów nie udaje. Ten, kto musi zawrócić. On jednak nie przegrywa.
Jest to również książka dla tych, którzy nie jadą w Góry, bo boją się, że tego szczytu nie zdobędą. Niezdobycie szczytu nie jest jednak szczytem niepowodzeń.
Manaslu w lokalnym narzeczu oznacza Górę Ducha, a samo manasa to duch, ale i dusza zarazem. Więc dusza Góry? Hinduscy topografowie oznaczali Manaslu jako XXX, a jego czterokilometrowa deniwelacja z dna doliny do wierzchołka jest jedną z największych na świecie. Jest piękna, kształtem przypomina rogaty łeb. I taka to jest Góra. Łagodna… do czasu, a potem bodzie, jak wściekły kozioł. Warto się temu przyjrzeć.Prolog
Przygotowywałem się do wyprawy na Manaslu, ósmą Górę świata, i jednocześnie zastanawiałem się, jak podzielić się z Wami tym, co tam, w Górach najwyższych, będzie się działo. Pamiętacie Dzienniki spod K2? Wielu z Was je czytało. Anatomia Góry i spotkania autorskie pokazały mi jednak, że będąc tam wysoko, trudno zrozumieć tych, którzy są tutaj. Pewnie jest i na odwrót. Niełatwo przekazać emocje, odgadnąć, jakie myśli i pytania rodzą się w głowach czytelnika, ale i co lęgnie się w głowie piszącego, zakopanego w śniegu himalaisty.
Wyobraźcie sobie, że stoicie naprzeciwko himalajskiego kolosa. Zasypanego śniegiem, owianego chmurą wyjącego wiatru i odgrodzonego od Was paszczami lodowych szczelin, palisadą seraczych zębów i murami niebotycznych skał. Co pomyślicie wtedy? Jak go zdobyć? Którędy iść, kiedy i z kim? Co ze sobą zabrać i jak się zabezpieczyć, by wrócić? I czy w ogóle tam iść? Czy da się tam przetrwać? A jeśli nie zdobędziemy szczytu, to czy ogarnie nas apatia i poczucie porażki? Jeśli… Jak? Czemu? Tak wiele jest pytań. Ja też mam pytania i obawy, za każdym razem. Ma je każdy, nawet ci najlepsi. Bez pytań zatracamy instynkt.
Pytania. Pytania, które rodzą się w głowach i czekają na odpowiedź. Zadane sobie, ale i jakby Górze. Bez odpowiedzi wspinacz nie zdecyduje się na atak, na akt szaleństwa, odwagi, na potężny wysiłek. Byłem tam, w śniegach himalajskiego kolosa. Stałem się Waszymi oczami, uszami, lękiem i marzeniem.
Rozmowa z Górą to zbiór relacji i myśli, które towarzyszyły mi na wyprawie na liczący 8156 metrów szczyt Manaslu. Układają się one w opowieść o pasji, obserwacji tamtejszego świata, o ludziach, którzy tam żyją, o ich wierzeniach i obyczajach, ale i o chęci stanięcia na wierzchołku. To jedyna taka rozmowa-wywiad. Opowiadam tę historię najszczerzej, jak umiem, bo tam, w ścianie, w śniegu, lodzie, nie ma teatru, jest tylko prawda. Znajdziecie na kartach książki wątpliwości i prośby, myśli, spostrzeżenia, zdjęcia, pytania i odpowiedzi.
Piszę więc, piszę… piszę. A tych literek zrobiło się tak dużo, że gdyby ułożyć z nich jedno słowo, to przed Wami do ostatniej kropki jest bieg na 100 kilometrów.
Pinnacle, czyli Manaslu wschodni z bazy, stąd nie widać głównego wierzchołka
A oto i cała wyprawa, brakuje tylko mnie, bo ja już na nich czekam w Katmandu. Od lewej: Paweł (Przemysław) Kopeć, Krzychu Stasiak, Paweł Michalski, Damian Bielecki, Grześ Bielejec, Piotr (Faraon) Głowacki, Mariusz LangeNie umarłem siedem razy
Wciąż żyję. I jest tak, że już siedmiokrotnie wyrwałem się śmierci. Czy nie jest to dziwne? Czy nie jest dziwne, że statystycznie to nie trzyma się kupy?
Kiedy dzwoni do mnie Krzysztof Wielicki, często wita się takimi słowy: „Mam dla ciebie złą wiadomość, Fronia. Ja, kurna, dalej żyję!”. Myślę, że ja mam to samo, co Krzychu. Cokolwiek się dzieje, życie jest najważniejsze.
Siedmiokrotnie wzywany na rozmowę do świętego Piotra, odbijałem się jednak od drzwi nieba i spadałem na ziemię. A może były to odrzwia Hadesu i nie był to Piotr, ale messer Bułhakowski, a ja nie spadałem, tylko gramoliłem się stamtąd pod górę, na ziemię, w mozole zdobywającego szczyt himalaisty?
Żyję.
Dziękuję tej sile, która to sprawiła. Aniele mój, co skrzydłami swymi dajesz mi cień, powiew wiatru ożywczy i ochronę przede mną samym. Nie wiem, czemu Twój wybór padł na mnie i co lub kto sprawił, że zostałeś obarczony strzeżeniem akurat mnie. Dziękuję. Za każdy dzień, szczyt i drogę, za oddech i kroplę potu, za pocałunek i pieszczotę słonecznego promienia. Za szum fal i zapach igliwia, za sny i za smak kolendry, której przecież nie cierpię.
Bądź przy mnie. Zapłacę każdy rachunek.
Pierwszy raz nie umarłem w Himalajach. Szliśmy wtedy doliną bez końca z ośmiotysięcznymi ścianami po obu jej stronach. Piach unoszony wiatrem, który wyrywał się w kierunku Mustangu, gdy tylko zakręty zarośniętej dżunglą doliny otwierały swoje drzwi słonecznym porankiem, na dole sypał w oczy. Szliśmy otuleni, a nuda marszu, bez rozmów, w huczącej ciszy doskwierała. A jak coś doskwiera i burzy myśli, to one zaczynają kombinować. Fronia! Rzuć kamieniem do rzeki! A może pociągnij jaka za ogon. Pogoń z wrzaskiem dzieciaki gapiące się na białych przechodniów. Wejdź do sadu i ukradnij ze dwa jabłka tym z trudem rodzącym je drzewom. ADHD. I coś mi wpadło w oko. Orzeszki! Na drzewie rosną orzeszki ziemne.
– Stułbia, a wiesz, czemu orzeszki ziemne nazywają się ziemne? – Jaro, kompan mej wędrówki i najlepszy przyjaciel, zwykle pyta z przekąsem, z ironią.
– Nie. A może to odmiana dzika i urosły? – Niezrażony, zacząłem łuskać i się tymi ziemnymi-drzewnymi orzeszkami opychać.
Zapuszczaliśmy się coraz niżej dziką ścieżką z szumiącą w dole Kali Gandaki. Chrupałem sobie te orzeszki, jednocześnie przestało piździć, więc gadaliśmy sobie, wygłupiając się. A ja chrupałem.
Pierwszy skurcz przyszedł po godzinie. Pierwszy paw niewiele później. Trzy godziny później, leżąc na pryczy w jakiejś chatynce, wypowiedziałem ostatnie zdanie:
– Jaro, lekarza.
A Jaro, siedząc nade mną jak dziecko z sierocą chorobą i kiwając się w przód i w tył z dłońmi złożonymi jak do modlitwy, odpalił:
– A skąd ja ci tu, kurwa, wezmę lekarza?
Zemdlałem. A spanikowany Jaro jednak poszedł szukać lekarza. Do najbliższego miasta dwa dni marszu lub dzień jazdy autem. Jaro więc poszedł, a ja targany skurczami i torsjami umierałem w ciemnej norze tybetańskiej chałupinki zawieszonej na zboczach gór.
Gdy się ocknąłem, wisiały nade mną dwie kobiece buzie. A więc anioły były dwa. Jedna buzia należała do Kasi Mazurkiewicz, przewodniczki, która z grupą schodziła spod Dhaulagiri, a druga do jej podopiecznej, pani doktor z Gdańska. Jej imię uleciało mi z pamięci. Anioł, w którego wcielił się mój Stróż, uratował mnie, przywracając przytomność i podstawowe funkcje życiowe.
Tak. Jaro wyszedł z chałupy, stanął na ścieżce, uniósł do góry ramiona w geście bezradności i wymówił prośbę:
– Lekarza! Kurwa, lekarza, bo ten pacan zaraz umrze.
I stał się cud. Lekarz nadszedł. Z torbą pełną sulfamidów, zastrzyków, probiotyków, cośtamtyków i wyciągnął mnie z niebytu.
Pierwsze słowa, które usłyszałem, nie wyrażały jednak radości czy ulgi. Usłyszałem tyradę:
– Stułbia, debilu, mówiłem ci: „Nie żryj wszystkiego, co ci wpadnie w łapy. Zachowuj się, niczego nie dotykaj”.
Zasnąłem. A śniło mi się, że gdyby Jaro wyszedł na tę ścieżkę minutę później. Gdyby, gdyby. Następnego dnia siedliśmy w gorącym źródle Tatopani z naszymi aniołami i opowiadaliśmy sobie nasze przeżycia. Jednak wraz z ciepłem rozchodzącym się po ciele coraz mniej słyszałem, coraz mniej widziałem. Gdy ocknąłem się, leżąc na brzegu wytargany z sadzawki przez dwie kruche kobiety i znów spanikowanego Jara, zdałem sobie sprawę, że chyba jednak nie mam wszystkich klepek. Znów leki, sulfamidy i cośtammidy. Potem moje wybawczynie musiały już iść, a my zostaliśmy. Nie byłem w stanie zrobić kroku. Żałowałem tylko, że w pakiecie nie ogłuchłem. Jaro niczym Fidel Castro wygłaszał siedmiogodzinny opierdol o moim nieodpowiedzialnym zachowaniu, głupocie i nieznajomości botaniki. Po czterech kolejnych dniach dotarliśmy do Katmandu.
Licho wie, co ja wtedy zeżarłem. Było smaczne i chrupiące, a ja strasznie lubię, jak jedzenie stawia opór i chrupie.
Artur Hajzer w ścianie Kinshofera
Nanga Parbat. Obóz drugi, tak zwane Orle Gniazdo... Tu chłopcy znaleźli Elizabeth Revol i tu o mało nie pokonał nas obrzęk mózgu
Drugi raz nie umarłem na szczycie wulkanu Tungurahua w Ekwadorze. Tu, Drodzy Czytelnicy, aby się nie powtarzać, muszę Was odesłać do Anatomii Góry, gdzie opisałem to chwila po chwili: jak świat próbował mnie unicestwić żrącą erupcją wyrzyganą ze swych trzewi i rozpaloną lawą, która spadła wszędzie, tylko nie na mój durny łeb, zamierzając zabić mnie i mych kompanów.
Kolejnym razem, trzecim, nie umarliśmy we dwóch, z Arturem Hajzerem. Na Orlim Gnieździe, jak dwa zabłąkane pisklaki.
Nanga Parbat. Wspinaliśmy się do CII 16 godzin, skończyło się picie, upał walił się na głowę jak wodospad ognia. A my we trzech poręczowaliśmy kuluar i ścianę Kinshofera. Gdy w końcu pokonaliśmy skalny, stumetrowy uskok i gdy na śnieżnej grzędzie stanął koreański prototyp namiotu, wpełzliśmy i zaczęliśmy gotować. Pokonaliśmy wtedy 1000 metrów w pionie. W 16 godzin. Zimą 2018 roku Denis Urubko i Adam Bielecki pokonali to w siedem godzin, nocą, jak dwa anioły niosące życie umierającej Elizabeth Revol.
Kaziu, trzeci z naszej grupki, padł. Otulił się w śpiwór i wtulony do ściany namiotu, zapadł w sen z ustami przy ścianie. To uratowało jego i nas przy okazji. Zasnął tak głęboko, że wręcz zniknął, zapadł się w sobie. A my z Arturem ogarnialiśmy dzień. Maszynka, śpiwory. Obsypałem namiot śniegiem, wiatr się wzmagał. Baliśmy się, że nas porwie z tej grzędy.
Zbici w poplątane nogi, śpiwory i szpej, zaczęliśmy żyć. Śnieg, palnik, gotowanie, ale palnik gaśnie. Artur się wydziera, że to wiatr, że źle uszczelniłem namiot, ja odpalam zapalniczkę: raz, drugi, piąty, setny. Opuszki kciuka zdarte do krwi, a zapalniczka tylko krzesze iskrę bez ognia. Płomień w maszynce wciąż gaśnie. Artur siedzi otulony czarnym śpiworem i brzęczy jakąś mantrę, przysypiając. Ja naprzeciw, a Kaziu jak zwinięty, nieprzytomny wałek zrolowanego dywanu w kącie.
Trę o ten kamień zapalniczki, dwusetny, tysięczny raz, a palnik wciąż milczy. Nie ma wody, nie ma picia. Nie ma rozumu. Oblepiony śniegiem namiot jest jak termos, a krew od odwodnienia gęsta jak u Lance’a Armstronga po transfuzji. Gaz sączy się z gasnącej, lecz niezakręconej maszynki, ścieli się po namiocie, wymieszany z wydychaną trucizną dwutlenku węgla, który coraz większym stężeniem wraca do naszych płuc jako cichy zabójca. Zaczęło się umieranie. Tylko że my o tym nic nie wiedzieliśmy. Powolna agonia ciał, nad którą nie panowały ogłupione rozpoczynającym się obrzękiem mózgów głowy.
Płacz Artura mieszał się z moim warczeniem i gulgotaniem, a kciuk wciąż pocierał bezpłodną zapalniczkę.
– Musicie schodzić! – Głos doktora Szymczaka w radiu. Skądś dochodził, kogoś dotyczył i do czegoś wzywał. Grzmiał, prosił, zaklinał. W kółko, dziesiątki trzasków i ten sam nic dla nas nieznaczący rozkaz: „Żyjcie! Schodźcie, bo inaczej umrzecie!”. Grzmiał, że umieramy, tylko o tym nie wiemy. Prosił, przekonywał. A ja zacząłem wierzgać, próbowałem wykopać Artura z namiotu przez zasunięte drzwi, wyłem jak wilk, a Artur wtórował mi szlochem, bełkotem i mruczeniem. Nasza jaźń umarła, mózgi przestały wysyłać sygnały do ciał, które podrygiwały w bezładnym rytmie śmierci, jakby to już były konwulsje. Bo chyba były.
I wtedy zrolowany pod ścianą dywan drgnął. Kaziu, śpiący snem milowego kamienia, ocknął się i zaczął nas ratować. Deksametazon. Zastrzyki i igły wbijane w nasze omdlewające, coraz wolniej wierzgające ciała obleczone czerwonymi kombinezonami, przez które jak w jakimś surrealistycznym filmie wstrzykiwał nam życie. Krople deksy miały zmniejszyć ucisk obrzęku i na kilka chwil wrócić zdolność myślenia. Po zastrzyku ocknąłem się jak po wynurzeniu z brejowatej głębiny. Zaczerpnąłem tchu i zobaczyłem wnętrze namiotu. Kazia, który walczył z szamocącym się Arturem, usiłując go dziabnąć igłą, i samego Artura, zapłakanego, sapiącego jak zapaśnik sumo i broniącego się przed zastrzykiem. A z radia wciąż grzmiał Szymczak.
– Idą po was. Mają tlen. Musicie zjechać ze ściany. W dół! Słyszycie?
Słyszałem. Minąłem wracającego do życia Artura i próbowałem wypełznąć z namiotu. W noc. W mrok, gdzie w dole czekało życie. Spojrzałem na Kazia, który nie miał anielskich skrzydeł, ale miał strzykawki. Kazał mi iść i to samo kazał Arturowi. Dziękuję, Kaziu, za to, że się obudziłeś, za to, że dźgnąłeś najpierw siebie, a potem nas tą igłą, gdzie popadnie, przez kombinezon, igłą, której chwyciliśmy się z Arturem jak tonący brzytwy.
Wylazłem na czworakach z namiotu, skąd wciąż dochodził głos Artura:
– Już dobrze, Robert, już dobrze. Czuję się dobrze, Robert! Słyszysz mnie? Jest okej, idę do szczytu. Będę atakował. Samotnie!
Kurwa. Kaziu, jeszcze jedna igła albo lepiej dwie. Klęcząc, wpiąłem się w linę. Chyba w dobry przyrząd i w dobrą stronę. Chyba, bo żyję. I zacząłem frunąć w dół, ku widocznym daleko w dole, w kuluarze, światełkom ratunkowej akcji. Ku życiu.
Artur nie poszedł tej nocy do szczytu. Spacyfikowany przez Kazia i przekonany głosem Roberta płynącym z radia, zjechał w dół. Ale wrócił. Do szczytu poszedł po dwóch tygodniach i zdobył Nanga Parbat, błądząc w kuluarach kopuły szczytowej. Trzy lata później spadł w czeluść Kuluaru Japońskiego, który i po mnie wyciągał swe lodowe palce. Ale o tym za chwilę.
Zatoka Gwinejska. Lokalni popłynęli łowić krewetki, a ja siedziałem pod baobabem na plaży...
Na kameruńskim wybrzeżu. To tu spadła na mnie z drzewa zielona mamba
Czwarty raz nie zabiła mnie zielona mamba na kameruńskiej plaży, choć coś mi mówi, że chciała bardzo. Siedziałem pod baobabem, ciesząc się ciepłem i spokojem. Ocean szumiał, a za mną szumiała lecącymi wprost do morza wodospadami rzeka Lobe. Z fal wyłaniała się piroga powracająca z połowem świeżych krewetek. Zaraz miały one zacząć skwierczeć na rozżarzonych węglach ogniska, które lokalni rozpalali już na środku plaży z entuzjazmem podlanym piwem, które postawiliśmy im po przegranym z nimi meczu w piłkę. Gdy hałas dotarł pod moje ciche drzewo, wystraszona nim mamba, śpiąca w koronie drzewa, spadła na piasek. W plątaninie korzeni i moich bosych stóp szukała oparcia, wijąc się wściekle. Mamba nie pełznie jak normalna żmija czy inny pyton. Ona szuka oparcia dla swego cienkiego jak długi zielony wąż ogrodowy ciała, aby odbić się od tego i skoczyć do przodu. Mamba upadła tuż przede mną, między moje nogi i oszalałym łbem rzucała jak w przedśmiertnych konwulsjach tuż przed moim skamieniałym nosem, a metrowy korpus szukał oparcia, by pozwolić, żeby łeb ruszył atakiem w dal.
Pierwszy raz w życiu widziałem, jak czarnoskórzy chłopcy z pozycji siedzącej przeszli do lotu. Nie, nie wstali. Oni po prostu wystrzelili w górę i odlecieli. Spierdalali jak oszalali w panicznym strachu przed dwoma jadowymi zębami, które obnażone wystawały z ziejącej czernią paszczy gada. A ja skamieniałem. Mikrosekundę później mamba znalazła oparcie. Owinęła się zieloną sprężyną ogona wokół mojej nogi, cofnęła łeb i zebrawszy energię, zaatakowała… pustkę. Rzuciła się do ucieczki. W plątaninę pobliskich korzeni. Siedziałem wciąż skamieniały jak żona Lota. Wrzask ucichł. Wrócili czarnoskórzy chłopcy i kazali mi obejrzeć nogę. Gdyby było tam jakiekolwiek skaleczenie, ryska zostawiona przez jeden ze sztyletów mamby, miałbym 10 minut życia. Ostatnie 10 minut. Nieodwracalne. Na to nie ma surowicy. A najbliższy szpital sam nie wiem gdzie. Duala? Jaunde? Abstrakcja. Zbadałem drżącym wzrokiem nogę. Anioł swym skrzydłem rąbnął łeb mamby, która uciekła. Czarni mówili do mnie do samego wieczora: Very lucky man, very. Ugrillowane w żarze ogniska krewetki i schłodzone w oceanie piwo smakowały jak nigdy. A swędzenie kostki, wokół której owinął się afrykański morderca, czuję do dziś, jakby przed chwilą ślizgały się tam, po mej skórze, delikatne, zielone, wręcz turkusowe i przepięknie ułożone w szlaczki łuski pancerzyka śmierci.
Piąty raz nie umarłem w masywie Gaszerbrumu I, w Kuluarze Japońskim, lecąc głową w dół na spotkanie z Behemotem.
Spadło dużo śniegu. Cała Góra była nasza. Tego dnia i tego sezonu na GI wspinaliśmy się tylko my. Z namiotu na przełęczy Gaszerbrum La, rozdzielającej GI i GII, szliśmy w górę tylko we dwóch. Ja i Jarecki, Gawrysiak znaczy. Plan był prosty: jak najwięcej zaporęczować, dociągnąć liny jak najwyżej, tak aby następnego dnia spróbować dojść do CIII i otworzyć sobie atak na szczyt.
Szedłem pierwszy. Liny, haki i szable ciążyły mi w plecaku okrutnie, a śnieg do połowy uda osypywał się w dół. Zanim nie zrobiło się stromo, szedłem w nim jak brodzący po pas w wodzie Józef Toliboski, zbierający lilie dla oszołomionej Barbary w Nocach i dniach. Jarecki nie miał swojego dnia. Wlókł się za mną, nie dając zmiany, a szedł przecież na lekko. Wspinałem się więc sam, próbując wyciągnąć spod śniegu jak najwięcej lin z poprzednich lat, aby oszczędzać to, co miałem w plecaku, żeby starczyło jak najwyżej. Szarpałem spod śniegu i lodu i czasem się udawało, czasem szedłem na żywca, bo liny nie puszczały, ale nie było jakoś trudno, czasem dokładałem coś z plecaka, zgrabiałymi palcami dowiązywałem do siebie te nici Ariadny, aby zapewniły nam bezpieczny powrót. Początek jest łatwy. Szeroki śnieżny kuluar z osypującym się puchem z każdą chwilą robi się jednak bardziej stromy. Wielka szczelina brzeżna, za którą wszystko zaczyna się wystramiać i zwężać. Potem trzeba odbić w lewo, w labirynt skalnych kuluarków, aby zejść z toru temu, co Góra może na nas zrzucić. Tu trudniej, raki zgrzytają o połogie płyty jak szpony, rysując szary, zerodowany granit jasnymi ranami zadrapań. Śnieg się zsuwa małymi lawinkami, a pot spływa na czoło spod kasku i czapki lodowatymi, zamarzającymi minilodospadami, zwisającymi rzędem sopli tworzących firanki z brwi. Gdy wylazłem na żebro pokryte rumoszem, znów było łatwiej. Ale to był dziwny rok. Na 6000 metrów w nocy padał deszcz. Tak, poważnie, w CI padał deszcz. Ciepło podważało kamienie, odklejało je od zbocza, zlizywało lód ze skał i ze szczelin i posypało skały świeżym, luźnym lukrem w ogóle niedającym oparcia i asekuracji. Cały kuluar wyglądał, jakby wisiał na jakiejś niewidocznej, napiętej do granic nici, która zaraz się zerwie, a cały ten bajzel poleci w dół. Razem z nami.
Kuluar japoński. Poręczujemy drogę do obozu trzeciego. Na zdjęciu Jarek Gawrysiak
Zanim poleciałem w przepaść. W dole namioty obozu drugiego pod przełęczą Gaszerbrum La
Szedłem ze spuszczonym łbem, delikatnie stawiając raki i czekanem zahaczając małe skalne krawądki. Już widziałem wąski, lodowy korytarz, którym wychodzi się na wypłaszczenie. Godzina, może dwie. Nie więcej i bylibyśmy w CIII. Oglądałem się w dół, ale za każdym razem widziałem tylko kask Jareckiego. Pochylona, sapiąca zmęczeniem głowa. Nie patrzył ku górze, ku szczytowi. Bez woli walki nie można iść do góry. Zdjąłem plecak i wyładowałem liny, szable i śruby. Zrobiłem depozyt i przyczepiłem to wszystko do jakiejś starej liny. Będzie czekać, jutro tu wrócimy i pociągniemy wyżej. Skąd mogliśmy wiedzieć, że z dołu nie dojdą chłopaki, że nie przyniosą gazu i żarcia, co nas zmusi do schodzenia i nie pozwoli iść ponownie w górę? No skąd?
Zaczęliśmy schodzić. Poprawialiśmy haki i liny. Tu dobiliśmy młotkiem, tu odcięliśmy starego rzęcha i powiesiliśmy nowy kawałek kevlaru. Ostatnia lina w uskokach, strome płyty i wąski kuluarek, z 10 metrów, a dalej tylko otwarta przestrzeń lodowo--śnieżnej przepaści do przełęczy, aż za szczelinę, gdzie zsuwający się od lat śnieg utworzył wielką jak karkonoska Śnieżka pryzmę.
– Jarecki, jedź pierwszy. Poprawię stanowisko i pojadę za tobą – mówię do partnera i zaczynam się wypinać, kombinując przy oblodzonej ósemce.
– Nie, ty jesteś już wpięty, jedź. – Jarek pochylił głowę, coś tam majstrował przy linach, więc rozstawiłem nogi i odchyliłem się do tyłu. Dziaba zapięta karabinkiem do uprzęży, obie ręce z przodu, na ósemce i starym koreanie – białej linie z niebieską, przeplecioną nutką wzorku. Korean wygląda jak sznur do bielizny – plastikowy, skręcony jak niekończąca się śruba. Odchylony w tył, nie poczułem oporu. Lina pękła jak rozwałkowany i rozgotowany makaron. Walnąłem plecami w lód ze dwa metry niżej i zacząłem lecieć głową w dół, zsuwając się po lodowo-skalnym dnie kuluaru. Na plecach, bez czekanu, bez możliwości ratunku, bez nadziei. To był moment. Nawet nie wiem, czy krzyczałem. Nic nie wiem. Nagle poczułem łupnięcie, jakby kowal przypierdolił mi swoim młotem w kask. W sam środek głowy. Jakaś siła uniosła mi ciało i przerzuciła nad głową w dół. Jak w scenie z kreskówki, gdy mały piesek bierze dużego za ogon i wali nim jak trzepaczką o podłoże, wykonując surrealistyczne wahadło. Rąbnąłem nogami o lód, biodrem o kamień, plecami o skałę, a ręce złapały śnieg. Ale nie jechałem. To było najważniejsze. Nie leciałem w dół, ku śmierci, tylko tkwiłem w miejscu nieruchomy jak korek w wannie. Gdy wyplułem śnieg i odgarnąłem z twarzy zaspę, zdałem sobie sprawę, że kask wpadł do malutkiej skalnej szczeliny i tam się zaklinował. Utknął jak wbity w ziemię palik geodety i nie pozwolił mi lecieć dalej. Zacząłem się drzeć, że żyję, że jest okej, a Jarecki z góry, zza skalnego obrywu, coś nawijał nieskładnie. Nie wiem co, bo wszystko, łącznie ze słuchem, mi się rozregulowało. Założył nową linę. Zjechał do mnie i jego nieostra sylwetka nagle pojawiła się obok. Od rąbnięcia zepsuł mi się fokus. Widziałem jak zza mgły, wszystko falowało, bolał kark. Ale prawdziwy ból miał dopiero nadejść w nocy. Przetrącone plecy odezwały się jak dzwon Zygmunt, gdy już leżeliśmy w ciasnocie namiotu. Myślałem, że zwariuję. Nie zmrużyłem oka i tysiące razy zmieniałem pozycję, szukając tej, która pozwoli mi choć głębiej odetchnąć. Ból. Plecy od karku do tyłka, całe. I to był koniec wyprawy. Następnego dnia musieliśmy iść w dół. Głód owijał się wokół obolałego kręgosłupa, a nasze zapasy były w CI. Chłopcy ocenili, że warunki są słabe, że pójdą później. Dopiero poniżej Icefallu ich spotkaliśmy – powoli szli do góry, objuczeni jak woły pociągowe.
Gdy wracam do tego lotu, myślę o tych kilku centymetrach, tej precyzji, która pokierowała mój kask do tej szczelinki, aby ona stała się mym bezpiecznym portem, zatrzaskiem blokującym dalszy upadek. Prawdopodobieństwo czegoś takiego wynosiło mniej więcej jeden do miliona. Właściwie to w ogóle nie powinno się stać.
Anioł musiał się świetnie przy tym bawić, bo nie dość, że robił, co do niego należało, to jeszcze z najwyższym hollywoodzkim kunsztem filmu grozy i nieprawdopodobieństwa. Jarecki mówił, że ja to mam szczęście. Ciekawe, jak on wpadł na taką odkrywczą myśl. To musi być naprawdę mądry gość.
Szósty i siódmy raz nie umarłem zimą, na zboczach K2. W śnieżnym pędzie lodowej góry, która runęła mi na łeb, gdy walący się serak pędził na nas w kuluarze, na drodze Basków, i gdy rozpędzony, śnieżny pociąg miażdżył wszystko na swojej drodze. Wszystko oprócz nas: mnie i Piotra „Krótkiego” Tomali. A po tygodniu, ze złamaną ręką, zdałem sobie sprawę, że Anioł może być twardy, a ręka może być dopustem Bożym. Może sprawić, że wydarzy się mała tragedia, by uchronić mnie przed większą, tą ostateczną, która zakończy moją ziemską ścieżkę, a ona przecież dokądś mnie wiedzie. Nie wiem dokąd i jakie mam na niej zadanie do wykonania, ale wierzę, że jest jakiś plan i że ja jestem tego planu małym trybikiem. Łatwiej się żyje, gdy myślisz: „Jestem tu, bo będę potrzebny. Jestem tu po coś. Z jakiegoś powodu, a nie tylko ot tak, by zużywać tlen i naturalne zapasy planety”. Te lawiny to też część Anatomii Góry. Tam jest miejsce tej historii. W tej książce będzie o wyprawie, podczas której nie uciekałem śmierci, ale to nie oznacza, że jej nie było obok. Walkę o życie toczyli moi koledzy. Ale po kolei.
Lawina na K2Liczą się ludzie
Liczby pierwsze, tak jak góry i planety, nigdy się nie spotkają. Pomiędzy nimi jest zawsze jakaś niepierwsza, rozdziela je: jedna, dwie, cztery, sześć. Nigdy trzy czy siedem, czasem dwanaście. Liczby pierwsze są nieodgadnione, nad ich sensem głowią się matematycy i naukowcy. Nie mają porządku, powtarzalności, nie ma do nich klucza, więc są nierozumiane… niezrozumiane. A to, czego nie rozumiemy, odpycha nas i napawa lękiem, a czasem pociąga, zawsze intryguje i nigdy nie pozostawia obojętnymi.
Pisząc to, liczę. Dziś jest 19 września 2018 roku. Urodziłem się 17 367 dni temu, liczba pierwsza, w 1971 roku, liczba pierwsza, w trzecim dniu trzeciego miesiąca, znów liczby pierwsze, o godzinie piątej rano, a jakże, w środę, a więc trzeciego dnia tygodnia. Zawsze kicham dwa razy, choć tu naukowcy nie są pewni, czy dwa jest liczbą pierwszą. Kiedy coś przerywa mi sen, a ja leżę jeszcze z zamkniętymi oczyma, to wiem, że gdy je otworzę, na zegarze będzie liczba pierwsza. Wymalowana krwią czerwonego podświetlenia na wyświetlaczu pojawi się 22.59 lub 3.19, lub 4.13, lub 2.31. Zawsze jest to liczba pierwsza. Robię eksperymenty: nie otwieram oczu, czekam minutę, liczę puls cichutko dudniący w przyciśniętej do poduszki skroni, dla pewności jeszcze kilka uderzeń serca. Liczę. Okej, przeczekałem minutę. Otwieram oczy. Jest 4.11. Gdybym je otworzył od razu, spośród wszystkich liczb nocy na wyświetlaczu znajdzie się jedna z nich, zawsze będąca liczbą pierwszą. Albinosem wśród czerni. Nic nie poradzę. Jestem w niewoli.
Jeszcze nie wiem, czy to dobrze, czy źle. Ale tak po prostu jest. Skazany na… cholera, nie wiem, na co jestem skazany. Pierwsze myśli pełzną wstecz, do wczoraj, przedwczoraj. Niedoświadczenie i jednoczesne szczęście pierwszości, nie tylko wśród liczb. Niezbrukane, ale i pozbawione logiki, żywiołowe, górskie. Być pierwszym. Towarzyszą mi dziwne zjawiska. Dziwne, bo jak liczby pierwsze, są dla mnie niezrozumiałe. Każdy napotkany człowiek jest taką liczbą pierwszą – nieznaną, samotną i podzielną tylko przez siebie planetą.
W górach liczą się dla mnie ludzie, bo Góra to jednak tylko kupa kamieni, lodu i skał.
Liczby pierwsze… Czy 2 nią jest, czy nie, te dwa psy na ulicach Katmandu są pierwszeZapis chwili ulotnej
Komórka z notatnikiem, z zapisem głosu, z aparatem, który zrobi zdjęcie, albo notes papierowy. Karteczki, serwetki. Trzeba mieć cokolwiek, na czym da się utrwalić myśl. Tę najulotniejszą z form. Stale nam towarzyszy, nie można bez niej żyć. Każda chwila, każdy oddech, każde mrugnięcie. Od przebudzenia do zaśnięcia towarzyszy nam myśl. A od zaśnięcia do przebudzenia sen, który – tak jak myśl – też jest ulotny. Jak obraz, który niesfotografowany, zaginie w niepamięci. Jakaś sytuacja, układ drzew i klucza ptaków lub chmur na niebie, coś, co nie powtórzy się już nigdy, przenigdy. Bezpowrotnie utracona cząstka własnego ja. I ona, ta myśl właśnie, musi zostać natychmiast wywołana i utrwalona, jak zdjęcie, bo nasza niepamięć prześwietli błonę i zamaże obraz w ułomności zapomnienia.
To właśnie dały mi góry. Wymogły na mnie ten nawyk zapisywania. Bo tam, samotny, lecz nie osamotniony, tęskniący, ale nie zapomniany, trochę jakby porzucony wśród surowego piękna, zacząłem pisać. Bezwolnie. Najpierw o tym, co ważne. Ile się idzie, co zabrać, jak jest trudno. Ale z czasem zostało to wyparte zapisem myśli. I tak już zostało.
Wyruszam w góry. I oprócz tego, co niezbędne, i tego, co zbędne, zabieram to, co najważniejsze. Swoje emocje, myśli i przeżycia. One mi towarzyszą i mnie wypełniają. Zapomnienie ich byłoby pogwałceniem daru, jaki daje podróż. Daru poznania i zrozumienia. Zabieram więc to, co pozwoli mi tego uniknąć. Zabieram ze sobą „Zapis chwili ulotnej”. Dzięki niemu jesteście tu ze mną. Dziękuję.Dlaczego Manaslu?
Na początku jest myśl. Myśl jak kotwica uwiesza się celu, a my jak łódka szarpana wiatrem wpatrujemy się w to, czego się uczepiła. Myśl. Teraz w słowniku moich góromyśli przypadek wylosował nazwę – Manaslu.
W Nepalu udostępnionych do wspinaczki jest 414 szczytów o wysokości przekraczającej 5800 metrów. 381 z nich to szczyty wyprawowe i aby móc na nie wejść, trzeba uzyskać płatne pozwolenie od rządu Nepalu, kolejne 33 to szczyty trekkingowe, na które wystarczy pozwolenie od Nepalskiego Stowarzyszenia Wspinaczkowego. Nie ma więc łatwego wyboru, ale jest pewne ułatwienie. Otóż najbardziej ekscytują te góry, których wysokość zaczyna się od cyfry 8. I tu już wybór jest prosty, bo w Nepalu jest ich siedem. Ja wybrałem Manaslu. A czemu Nepal? Wśród wszystkich egoistycznych powodów, dla których tam jadę, jest jeszcze i ten. W 2015 roku kraj ów odwiedziło 555 tysięcy turystów (29,7 procent mniej niż w roku poprzednim), generując dla niego przychody na poziomie 481 milionów dolarów. W tym pamiętnym roku Nepal nawiedziła największa od dziesięcioleci tragedia – trzęsienie ziemi. Oni naprawdę potrzebują pieniędzy. I my, wspinacze i turyści, możemy im je dostarczyć.
Trzęsienie ziemi o sile 7,8 stopnia w skali Richtera nastąpiło 25 kwietnia 2015 roku o godzinie 11.56 czasu nepalskiego i miało swoje epicentrum w dystrykcie Lamjung, 74 kilometry na północny zachód od Katmandu, czyli w rejonie Manaslu. W jego wyniku śmierć poniosły 8964 osoby, a rannych zostało co najmniej 23 447 osób. A ile ludzi straciło wszystko? Ile potrzeba czasu i pieniędzy, żeby ich życie wróciło do normy?
Dla mnie wyprawa jest trochę jak witanie Nowego Roku. Góra odurza jak szampan od samego myślenia o niej. Od gapienia się na fajerwerki, które wiatr puszcza na szczycie, boli kark, rano po nocy na 7000 metrów boli głowa (co z tego, że od wysokości, a nie od alkoholu?), bolą nogi od tańca z liną na lodowym parkiecie bardziej pionowym niż poziomym. Jest mi niedobrze, ale mam odświętny puchowy smoking, który wkładam na specjalne okazje, i non stop gra muzyka akcentowana dudnieniem lawin. W głowie nieskładne myśli. Noworoczne postanowienia są zawsze. Ja je zapisuję przed wyprawą, a po powrocie okazuje się, że nie zawsze sobie życzę ich spełnienia. Wyprawa jest lepsza od sylwestra, bo postarza tylko o dwa miesiące, a nie o rok, i zmienia, czyniąc mądrzejszym o rok, a nie o jedną noc. Więc życzę sobie… hmmm. I zrobię to… i to… i jeszcze to… Ale nie, nie, to są moje życzenia i marzenia. O nich nie przeczytasz, przecież masz swoje.
No więc wybrałem Górę. Choć wcześniej kłębiło mi się w głowie wiele myśli. Czy w ogóle jechać? W Himalaje? A może w Karakorum? To nie jest wszystko jedno. To są dwa tak odmienne górskie światy, jak to tylko możliwe.
Karakorum. Pakistan. Baltistan. Stereotyp. Widmo niedokończonej wojny, tej zewnętrznej z Indiami i tej wewnętrznej, o religijnym podłożu. Islam. Przemykające chyłkiem kobiety zakapturzone w burki, nikaby i dżihaby i niemożność wypicia piwa do obiadu, a obiad pełen kolendry. Siedzący wszędzie bezczynni mężczyźni w tych workowatych bluzach i w naleśnikowatych baltistankach na głowach, w kucki, rzędem, jak kurczaki na grzędzie. Poważne, brodate twarze i miny marsowe, groźne pozornie. Minarety meczetów i płynące stamtąd żarliwe nawoływania muezinów do spotkania z imamem. Odmienna kultura i religia. Surowość w ludziach i w górach, piękno… ale jakże dzikie, nieujarzmione. Wojskowe posterunki, broń, strach, porwania i bomby, talibowie. Nie jest to prawda obiektywna i nie jest to cała prawda, ale jest w tym część prawdy i nie każdy ma odwagę, żeby się przekonać, jak jest rzeczywiście. A gdy towarzyszy nam strach i zakazy, to podróż nie jest pełna. W Pakistanie mieszkają wspaniali ludzie, znam ich wielu, ale ogół jest tak odmienny od naszego świata, że czasem powoduje to spięcie, wewnętrzny niepokój u tego, który tam jedzie. W Pakistanie nie można po prostu być beztroskim. I na to, żeby zmierzyć się z Karakorum i z tamtejszą krainą, przyjdzie pora, niebawem. Żelazem w ścianie K2, jak i literami we wspomnieniach.
Himalaje. Nepal. Buddyzm i hinduizm. Wolność i swoboda. Knajpki pełne muzyki, kobiet i towarzyszących im zakochanych facetów. Dźwięk mantry. Om mani padme hum… (hum to Indie, hung Tybet). „Bądź pozdrowiony, Skarbie w kwiecie lotosu”, co oznacza dosłownie, że Budda i jego nauka są w świecie. Odmawiając mantrę, przywołujemy Czenrezig, czyli formę współczucia wszystkich Buddów, a ta wciąż powtarzana, uspokaja i wnika w nas, mając pomóc przekształcić sześć uczuć przeszkadzających nam w drodze do oświecenia.
Płynący uliczkami Thamelu zapach kadzidełek lekko odurza. Pachną zioła. Zieleń pól ryżowych w drodze w Góry. Uśmiechnięci, sympatycznie wrzaskliwi ludzie, furkoczące flagi modlitewne na wzgórzach i kręcące się młynki wprawione w ruch dłońmi pielgrzymów. Taka radość w otoczeniu, brak presji i strachu, że czegoś nie wolno, nie wypada albo nie powinno się.
Na swój pierwszy raz z Górami wysokimi powinno się jechać w Himalaje, aby pokochać Góry, a nie się ich wystraszyć. Manaslu. Himalaje. Nepal. Rozmowa z Górą.
*
Om mani padme hum
Zanim ruszyliśmy, był czas przygotowań. Budowanie składu, kalendarza, wybór drogi, sprzętu, dobór logistyki i taktyki, liczenie pieniędzy i szukanie sponsorów. Ale o tym jeszcze będzie. A teraz, już, nadeszła pora, żeby ruszyć.
Czy można być szczęśliwym, tęskniąc?
Czy można tęsknić, gdy jest się szczęśliwym?
Z każdym dniem bliżej. Jest obawa, radość, ekscytacja, nerwy. Ale przede wszystkim ogrom spraw do załatwienia. Najważniejsze to czysta głowa. Wysprzątanie myśli, o które można by się potknąć tam, w górskiej ciemności namiotu szarpanego wiatrem. Tam każdy taki niezałatwiony, zalegający w głowie śmieć jest szalenie niebezpieczny. I tam nie da się go sprzątnąć, jest jak ta kałuża w Dniu świstaka, w którą codziennie wpadał Bill Murray. Stajnia Augiasza. Taki malutki śmieć rośnie tam do ogromu całego wysypiska, które jak wybuchający w mikrofalowej głowie popcorn wypełnia szczelnie całą przestrzeń, aż do momentu, gdy nie będzie już nic, tylko strach, zniechęcenie i porażka. Wtedy nie da się zdobyć Góry, bo śmieci są tak ciężkie, że pochylona w poddańczym geście głowa nie jest w stanie unieść się z dumą. Sprzątam więc. Gorączkowo, z pasją i nadzieją, że się uda, że w żadnym z zakamarków umysłu nie pozostanie ani jedna zapomniana sprawa. Czysta głowa jest ważniejsza od twardości mięśni, od siły ścięgien i od sprzętu. To głowa poniesie mnie na szczyt albo nakaże mi stamtąd czmychać z podkulonym ogonem.
Robię listy. Wiele zapisanych kartek w słupkach, tabelkach, z wykrzyknikami i pytajnikami. Rośnie sterta rzeczy w garażu. Od wielu już tygodni mieszkam właśnie tu, w garażu, w moim sztabie i centrum logistycznym, spędzam tu wieczory, znoszę różne rzeczy, te oczywiste, które muszą jechać ze mną na pewno, ale również te, nad którymi będę dumał: zabrać czy nie zabrać? Jest limit. Właściwie dwa: ten lotniczy, w kilogramach, i ten zdrowego rozsądku, bo po jaką cholerę mi 10 par gaci i pięć ładowarek. Trzeba w ogóle sprawdzić, jak z ładowaniem w bazie, czy jest 220 woltów, czy tylko gniazdo zapalniczki? Solar czy agregat? Ostrzę raki, czekany, zmazuję z beczki pamiątki poprzednich wypraw. Nabazgrane markerem zapiski sirdara (zarządcy tragarzy), agenta, tych, co ją pakowali, nosili przez lodowiec i do samolotu, tych, co upychali do cargo, i tych… Nie, to są akurat moje bazgroły. Waga i imię. Czasem na beczkach wypisujemy jakieś jaja, że na przykład w środku właściciel trzyma 20 litrów gorzały lub żywego kurczaka. Naklejamy tam emblematy sponsorów i nazwę miejsca, gdzie ma trafić. Mój znak na beczce, dotykam go opuszkami palców i budzą się wspomnienia. Blizny na niebieskiej skórze bębna podróżnego, pamiątki.
Pamiętam taką beczkę. Dużą. Owinięta czarną stretchową folią, stała w kącie mojego garażu przez kilka zapomnianych lat. Chciałem ją zabrać ze sobą pod K2, zimą. Rozwinąłem więc folię, jak mumię z bandaży, a gdy stanęła przede mną naga w swym pobrużdżonym doświadczeniami błękicie, pobazgrana tatuażami napisów, zmęczona i poobijana, zobaczyłem naklejkę, papierowy, pobrudzony świstek: „To jest beczka Artura Hajzera, po powrocie proszę o jej zwrot”. Usiadłem. Przypomniałem sobie tyle sytuacji i to, skąd się ona u mnie wzięła. Potem beczka pojechała do Izy, żony Artura, na Śląsk, a nie pod K2. Nie mógłbym jej ze sobą zabrać w Góry, mimo prośby Artura, który właśnie tam jest.
Ale… Czasem jest jakieś ale, zastrzeżenie, które zgłasza los, mówiąc: „Panie Fronia, nic pan nie wie”. Tak, nic nie wiem, los sam więc dopisuje ciąg dalszy. Nie wiem, czy się przy tym bawi, wiem, że im więcej myślę, tym staję się głupszy i mniej rozumiem.
Beczkę zawiozłem na Śląsk w grudniu 2017 roku, przed wylotem na K2, wtedy, gdy pakowaliśmy wyprawowe cargo. I uznałem, że ten temat, ta historia już się zakończyła. Ba, w ogóle o tym nie myślałem przez rok. Aż do teraz, do chwili, gdy piszę Rozmowę… i kiedy to, chcąc przytoczyć zakończenie historii z beczką, poprosiłem Janusza Majera, aby zrobił i przysłał mi jej zdjęcie, na pamiątkę, dla utrwalenia czegoś, co dla mnie ma wielkie znaczenie. Te słowa i ich przesłanie, którego wtedy nie zrozumiałem. Pamięć. Tu zawiera się w małej karteczce naklejonej i napisanej ręką Artura. Minął rok, co do dnia, gdy ocknąłem się z myślą o nakazie Arturowej inskrypcji. Cóż.
Dla jednych ludzi coś ma znaczenie, dla innych mniej. Wszystko zależy od punktu widzenia, od przeżyć, emocji, wrażliwości i empatii. Ta historia z beczką stała się dla mnie ważna. I tak jak wiele innych ważnych i niekończących się w ich zwyczajowym końcu historii, wróciła do mnie w swoją rocznicę. Historia beczki Artura. Zatoczyła satelitarne koło 365 dni, 52 tygodni, 4 pór roku i przypomniała mi o swym ciągu dalszym, sama go stwarzając.
Janusz beczki nie znalazł. Zadzwonił do mnie poniedziałkowym, zimnym świtem, gdy w kraju nadszedł pierwszy tego roku śnieg, z informacją, że beczka ponoć wyjechała z całym depozytem po powrocie z K2 do Piotra „Krótkiego” Tomali. A Piotr, jak to Piotr, skrupulant, nie posiał jej. Leżała w towarzystwie innych niebieskich jak turbany Tuaregów i jak oni wędrownych beczek. I tak via Lublin znów wróciła do mojego garażu, a ja zawiozę ją latem do Paku, na Baltoro, pod K2, Broad Peak i Gaszerbrumy, do Artura, wszak tego chciał. Dokładnie w szóstą rocznicę jego odejścia. Bo teraz już rozumiem. Albo tak mi się tylko wydaje. Istotą jest przecież samo poszukiwanie, prawda? A nie jak myślą niektórzy – znajdywanie. I tak oto powstał kolejny plan, który mam nadzieję zrealizować wkrótce.
Beczki załadowane, można ruszać
Czas płynie. Wyłażę po raz ostatni z garażu. Wszystko gotowe. Jak mistrz dłuta, Włoch Antonio Canova, tak i ja ulepiwszy i wypchawszy swe rzeźby, patrzę na ich ogrom: rany, ale góra klamotów!
To już jutro. Najpierw był wielki jak rozlana rzeka rok, gdzie nie widziałem drugiego brzegu, potem pół, wróciłem z K2, szaleństwo Anatomii Góry, książki, która to rozpoczęła, i zrobił się miesiąc, który stopniał do strumyczka, tygodnia zaledwie, a ten wysechł do kropli jednego dnia, jednej nocy, ostatniej we własnym łóżku. I dziś kropla zniknęła. Wyruszam na Manaslu. Bolą plecy, pulsuje krew w skroniach. Wszystko spakowane, ale czy na pewno? Czego zabrakło, okaże się tam, w bazie i powyżej. Pięćdziesiąt pięć kilogramów. Beczka, wór i plecak. Jest tam tyle różności, jak w trzech Tuwimowskich pociągach. Ale o tym potem, innym razem. Dziś śpimy. Rano pierwsza część podróży.
Beczka Artura Hajzera, która trafiła do mnie. I to dwukrotnieW drogę
Odwaga i waleczność wróbli na peronie wrocławskiego dworca zadziwia mnie. Upuszczony przez nieuwagę okruszek sprowadza natychmiastowy atak szarego, czerwonodziobego kamikaze. Trzepot skrzydeł, zwinny unik, atak dziobka… i chodu. Następny okruszek rzuciłem już celowo, i kolejne, i w końcu kanapka ląduje w całości we wróblich dziobach, mnie zostały tylko warzywa i plasterek mięsa. Atak ustał równo z końcem chleba, one wiedzą, że już nic nie mam. Czekam na pociąg. Wieloetapowość i wielowątkowość podróży powodują, że zacierają się kanty czasu. Po dwóch dniach sam nie wiem, czy jadę już tydzień, czy miesiąc. A ta podróż to auto, potem pociąg, znów auto, samolot i kolejny samolot, terenowy autobus i jeep, a na koniec sześciodniowy spacer, a potem miesięczna wspinaczka. To mnie czeka w drodze ku Górze.
Góro, nadchodzę! Byłem grzeczny i zasłużyłem na prezent. Czy mi go dasz? Czy będziesz łaskawa? Nie zabrałem e-booka, jestem mądrzejszy niż wtedy, pod Lhotse, taką mam przynajmniej nadzieję. Towarzyszy mi papierowy tomik, właściwie kilka – nie dam się tak łatwo pozbawić życiodajnych literek. Pamiętam, jak zapakowawszy wtedy 1000 książek do jednego elektronicznego pudełka pocketbooka, ruszyłem w Himalaje. I co? I pierwszego wieczora w bazie, gdy przyszło do mesy kilkunastu głośnych Argentyńczyków, zgniotłem nogą od krzesła mój łącznik ze światem literatury. Człowiek (niekiedy) uczy się na błędach. Choć, parafrazując Kochanowskiego, człek i przed szkodą, i po szkodzie głupi – to o mnie właśnie.
U wróbli zachwyca mnie ich spryt. Są waleczne i niesamowicie spostrzegawcze, a do tego tak niepozorne
Bardzo wierzę w moc sprawczą słowa pisanego. To najprostsza, ale skuteczna broń do walki z czasem, która nie odbiera nam możliwości własnej interpretacji, jak choćby film czy zdjęcie. Lubię czytać, bez tego byłbym pusty. A pismo, słowo to najstarszy z przekazów. Egipski hieroglif, skandynawska runa, papirusy z Kumran. Czytam i moje naczynie się napełnia. A rozumiejąc, jak ważne jest czytanie, zrozumiałem, jak ważne może być pisanie. Więc piszę. Pisanie stało się dla mnie już nie tylko drogą do zapamiętania, ale również celem do przemyśleń. Czuję, że dzięki temu wyłażą ze mnie wykurzone dymem uwagi myśli, jak pszczoły z barci. A ja mogę wtedy nabrać długopisem miodu z dziupli i rozsmakować się w słodkim smaku słów. Oj, nie jest łatwo opisać smak. Albo dźwięk powracającego do dziupli roju, gdy trzeba wiać przed bezmyślnością.
Tak się ostatnio porobiło, że nie zaznaję samotności. Cały czas wdeptuję w jakichś ludzi. I czy to ja do nich, czy oni do mnie, przyklejamy się do siebie. Jak guma do buta. Idziemy dalej razem te kilka, kilkanaście, kilkaset kroków, by nieoczekiwanie rozstać się, gdy jedno porzuci drugie na swym życia zakręcie. A drugi człowiek jest jak obca planeta. Poznawanie go to odkrywanie nowych lądów – nieznanych, ciekawych, zaskakujących.
Na lotnisku garstka przyjaciół. Wesołe pożegnanie, a w samolocie niekończąca się rozmowa z przypadkowym pasażerem. Rozbita noc, światła Doha Airport. Biegnący tłumek ludzi. Na lotnisku zawsze ktoś jest spóźniony i jednocześnie zawsze ktoś ma za dużo czasu. To dziwne miejsce. Jedni krzyczą, inni próbują spać. Jedni kupują, inni jedzą, czytają, piszą SMS-y, wlepiają wzrok w rozkład lotów i w witryny sklepów. Zagęszczenie luksusu, drożyzny i chwilowość wszystkiego. Nikt tu nie zmierzał, każdy jest tu tylko w przelocie do lotu. Hala odlotów, strefa absolutnie wszystkiego, co w tej podróży zbędne, ale bezsensownie kupowane w wierze, że jednak nieodzowne.
Ale że podróże kształcą, to widać nawet w Doha, gdzie na środku duty free, na wielkim placu klimatyzowanej hali, siedzi wieeelki, bezsensowny, jakby Barejowski miś na miarę naszych czasów. Żółty potwór z przyczepioną do czoła lampką, z wielką żarówą, która 24 godziny na dobę świeci mu w oczy. Będąc dzieckiem, rozpłakałbym się nad losem tej dziesięciometrowej, kompletnie niepluszowej, żółtej jak cytryna i siedzącej jak niemowlak z rozrzuconymi girami pokraki. A może ten miś jest ładny, tylko inaczej?
Olbrzymi Misiek w Doha. Gdybym był dzieckiem, pewnie wystraszyłbym się tego potwora…
Zastanawiam się, czy to możliwe, że patrzy się przez pryzmat liter, słów i zdań. U mnie jest odwrotnie, niżby się wydawało. Normalnie jest tak, że człowiek coś widzi, a potem to opisuje, maluje, rzeźbi, utrwala. Ja zaczynam pisać i wtedy zaczynam dostrzegać. Jakby litery tworzące słowa pokazywały mi to, czego normalnie nie widzę. To zapis właśnie pozwala mi coś zobaczyć, otwiera mi oczy. Opisując misia, zdałem sobie sprawę, że gdyby nie to, nigdy bym się nad nim nie zastanowił, a zastanowiwszy się, wróciłem pamięcią. I może nie to, że zrozumiałem, tak dobrze to nie jest, ale zastanowiłem się. Spojrzałem temu misiu w smutne oczy. A to już coś. W tej ludzkiej rzece, która opływa świat w pośpiechu, jak jet stream, nie zauważając nawet takiego giganta jak dziesięciometrowy żółty miś. Musimy zwolnić. Inaczej wszystko przestanie mieć sens. Bo jaki sens ma to, obok czego przebiegamy i czego nie zauważamy? To jak smakowanie potrawy bez wkładania jej do ust, jak pocałunek przesłany na odległość, jak szczęście przeczytane w horoskopie. Dla nas, ale jednak nie nasze.
STOP.