- promocja
- W empik go
Saga niewoli - ebook
Saga niewoli - ebook
Fascynująca i wciągająca saga rodzinna z Wielkopolski.
W Radomicku, niewielkiej wsi w zaborze pruskim, pod koniec XIX wieku Polacy mieszkają tuż obok niemieckich sąsiadów. Przystojny Jakub żyje tu ze swoją skromną, urodziwą żoną Anną i dziećmi. W ich codzienności przeplatają się chwile szczęścia, radości, miłości, ale i smutków, kłopotów, zdrad i nienawiści. Jak trudne czasy zaborów wpłyną na losy rodziny?
Tę opowieść napisało samo życie.
Aldona Wleklak to PR manager, lokalna patriotka i magister historii na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Do napisania „Sagi niewoli” zainspirowały ją rodzinne opowieści i losy pradziadków, którzy stali się pierwowzorem postaci Jakuba i Anny.
„Saga niewoli porusza bardzo bliskie mi tematy. Sama pochodzę z Wielkopolski, z Poznania, a mój dziadek ze Śmigla, więc mogłam poznać historie moich przodków. Powieść oddaje klimat naszych wielkopolskich tradycji i życia codziennego. Będę śledzić dalsze losy Anny i Jakuba!”
Katarzyna Bujakiewicz
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-4889-3 |
Rozmiar pliku: | 5,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Polski nie ma. Od stu lat znajduje się pod zaborami trzech mocarstw. Na nic się zdały powstania listopadowe i styczniowe, które zakończyły się klęską i zaostrzeniem restrykcji wobec Polaków. W Prowincji Poznańskiej odczuwało się politykę Bismarcka, który dwa lata wcześniej został kanclerzem. Doprowadził on 18 stycznia 1871 roku do utworzenia Drugiej Rzeszy z Wilhelmem I na czele, do pokonania cesarstwa francuskiego i podpisania pokoju w maju tego roku. Alzacja i część Lotaryngii weszły w skład zjednoczonych Niemiec. Dzięki silnej pozycji Otto von Bismarck rozpoczął na ziemiach polskich kulturkampf: walkę z Kościołem katolickim i germanizację Polaków w zaborze pruskim. Niepokorni księża byli usuwani z parafii, a najbardziej uciążliwi – wsadzani do więzień. Arcybiskup poznański i gnieźnieński Mieczysław Ledóchowski spędził dwa lata za kratami.
„Bijcie Polaków, ażeby aż o życiu zwątpili. Mam wielką litość dla ich położenia, ale jeśli chcemy istnieć, to nie pozostaje nam nic innego, jak ich wytępić. Wszak wilk nie jest temu winien, że go Bóg stworzył takim, jakim jest, i zabija go też za to każdy, kto tylko może” – pisał kanclerz do swojej siostry w 1861 roku.
Brutalna germanizacja, w tym walka zaborcy z Kościołem katolickim, nie podobały się Polakom – dla nich wiara i język ojczysty były najważniejsze, duchowni zaś byli przewodnikami w ich życiu od setek lat. Szlachta, ziemiaństwo i chłopi zjednoczyli się we wspólnym działaniu przeciwko Rzeszy. Inaczej było wśród niemieckich chłopów, którzy nie mogli liczyć na swoich panów. Praca od podstaw, praca organiczna stały się dla Polaków hasłami przewodnimi. Szlachta i polscy duchowni potajemnie uczyli dzieci chłopów języka ojczystego, wielkopolskie banki udzielały im dogodnych pożyczek na zakup nowego sprzętu do pracy na roli, hodowania zwierząt. Dzięki temu wielkopolska gospodarka była na dobrym poziomie, o wiele lepszym niż ziemie pod zaborami rosyjskim czy austriackim. Pomogło w tym również uwłaszczenie polskiego chłopa, które zaczęło się w Prowincji Poznańskiej w 1827 roku, a skończyło w drugiej połowie XIX wieku. Część ziem znalazła się wówczas w rękach najniższej klasy społecznej. Chłopi spłacali je szlachcie albo ziemiaństwu przez wiele lat.
Wielkopolska była traktowana przez Prusy jak prowincja cesarstwa, gdzie uprawiano zboża, hodowano trzodę i gdzie Druga Rzesza była rynkiem zbytu dla towarów.
Polacy z zaboru pruskiego zaczęli poszukiwać form obrony przed zniemczeniem. Liberalna konstytucja niemiecka pozwalała między innymi na zakładanie stowarzyszeń oświatowych. Wykorzystali to Wielkopolanie z Franciszkiem Dobrowolskim, Władysławem Niegolewskim czy Mieczysławem Myczkowskim na czele, z których inicjatywy powstało Towarzystwo Oświaty Ludowej. Doszło do tego podczas zamkniętego spotkania 14 stycznia 1872 roku.
Celem towarzystwa było szerzenie oświaty w języku polskim, dlatego tworzono i wspierano wydawnictwa, rozprowadzano książki oraz zakładano czytelnie i biblioteki. W efekcie w ciągu kilku lat w Poznańskiem powstało pięćdziesiąt nowych placówek oświatowych.
W tym zamieszaniu społeczno-gospodarczo-politycznym w niedzielę 13 lipca 1873 roku w Radomicku przyszedł na świat Jakub Markiewicz, pierworodny Tomasza i Apolonii. Syn chłopa po uwłaszczeniu z własną ziemią, chatą, zagrodą i zwierzętami hodowlanymi. Był jedynakiem, więc rodzice chcieli dla niego wszystkiego, co najlepsze, a jednocześnie żałowali, że był sam – na gospodarstwie dzieci pomagają przy pracy. Chłopiec urodził się w niedzielę, co według przesądu oznaczało, że nie będzie się garnąć do roboty... Czas miał pokazać, czy to się sprawdzi.
Rodzice powiadomili księdza o narodzinach potomka i umówili się na chrzest za trzy dni.
– Po co czekać, jeszcze jakiś czort się przyczepi do dziecka – powiedziała do męża dwudziestosześcioletnia Apolonia, szczupła kobieta z kasztanowymi włosami.
Przygarnęła synka do piersi i popatrzyła na niego.
– Niech będzie Jakub! Dziś imieniny tego świętego – podniosła głowę i uśmiechnęła się do Tomasza
On tylko machnął ręką i powiedział:
– A niech będzie! Pierwszy Jakub w rodzinie.
Proboszcz Marcin Włodarski ochrzcił dziecko w obecności rodziny. Już wtedy ludzie gadali we wsi, że idą złe czasy dla księży.
– Mają się poddać ich władzy, a kto nie posłucha, karę dostanie albo do więzienia pójdzie. Co to będzie? – biadoliły baby przed kościołem.
W niedzielę 8 lutego 1874 roku, podczas sumy o dwunastej proboszcz Marcin Włodarski przekazał swoim wiernym smutną wiadomość. Kilka dni temu ich ukochany arcybiskup Mieczysław Ledóchowski został aresztowany przez władze pruskie. Wszyscy wiedzieli o jego patriotycznej postawie – zyskał sobie nią uznanie wśród Polaków. To on nie zgodził się na nauczanie religii w gimnazjum po niemiecku. Zaostrzenie konfliktu nastąpiło, kiedy weszły w życie nowe przepisy. Wówczas duchowny przeciwstawił się pruskiemu nadzorowi nad kształceniem księży, a poza tym wbrew władzom samodzielnie obsadzał stanowiska kościelne. Doprowadziło to do jego aresztowania, postawienia przed sądem i skazania na dwa lata więzienia w Ostrowie Wielkopolskim.
Wiejskie baby zaczęły płakać podczas kazania, mężczyźni zaciskali pięści pod ławką. Każdy z nich ukatrupiłby jakiegoś szwaba. Przyglądali się złowrogo swoim niemieckim sąsiadom katolikom, którzy, niczemu winni, patrzyli na nich przerażeni.
– Pomódlmy się za naszego arcybiskupa i rozjedźmy w pokoju do swoich domów – zakończył proboszcz.
Po wyjściu z kościoła ludzie żywo komentowali sytuację, powtarzając, że nie dadzą się Prusakom. Wszyscy we wsi wiedzieli, że ksiądz potajemnie uczy dzieci polskiego; podobnie było w dworach należących do polskich szlachciców i ziemian, którzy w swoich chatach edukowali własne pociechy, na ile im starczało wiedzy.1876
Pod koniec czerwca zajechała do Markiewiczów w odwiedziny Antonina, siostra Tomasza, z córką Marianką ze Śmigla. Poszli wszyscy do kościoła, a potem kobiety przygotowały obiad – przy niedzieli upieczono kaczkę z jabłkami. Pachniało w całej chałupie, a każdy głodny był, bo od śniadania już sporo czasu minęło. Jakubek biegał za swoją kuzynką i cieszył się, że miał towarzystwo. Po żniwach dziewczynka miała pierwszy raz pójść do szkoły i bardzo się z tego cieszyła. Ciągle tylko zostawała w domu z matką. Chorowita była od urodzenia i nie pozwalano jej daleko wychodzić, bawić się z rówieśnikami. Antonina martwiła się, jak jej córka da sobie radę w szkole, bo niemieckiego nie umiała, a do tego taka słaba.
– Nie zgrzej mi się, dziecko – powiedziała, gdy zobaczyła, jak Marianka biega w koło izby za Jakubkiem.
– A daj jej spokój – zganiła ją Apolonia. – Niech się wybawi. Ma z kim. Nalej do kubków kompotu, co ugotowałam rano, i rozkładaj talerze. Kaczka już prawie gotowa.
Dzieci łapczywie chwyciły za słodki napój i wypiły. Potem wszystkich zawołano do stołu. Smakowały im pyrki ze skwarkami i modrą kapustą, a najlepsza była kaczka z jabłkami.
Kobiety ściągnęły fartuchy, otrzepały suknie i wybrały się z dziećmi na łąkę; zabrały ze sobą psa. Usiadły na trawie. Słońce przygrzewało, a dookoła śpiewały ptaki.
– Nasza księżna Joanna Acerenza zmarła dwudziestego czwartego czerwca gdzieś tam za granicą. Ksiądz ze Śmigla mówił o tym niedawno – rzekła Antonina.
Dzieci na dźwięk słowa „księżna” zaczęły nasłuchiwać, o kim mowa.
– A co to za królowa? – zapytała Marianna.
– Nie królowa, tylko księżna. Wszystkie te ziemie, wsie i miasteczka należały do niej. Taka była bogata. Ale my jej nie znaliśmy, bo nigdy tu nie zajechała. Tylko tak ludzie gadali i ksiądz często ją wspominał – dopowiedziała Apolonia. – Chodźcie tu, siadajcie, ciotka wam wszystko opowie.
Marianna lubiła opowiadać bajki. Niektóre wymyślała, a inne poznała, czytając książki w ludowych bibliotekach przeznaczonych dla Polaków. Podsłuchiwała też ciekawe historie u starych bab i umiała je przekazać dalej, szczególnie dzieciom.
– Joanna była trzecią córką Piotra Birona i Anny Doroty von Medem – zaczęła Antonina. – Oprócz niej mieli też Wilhelminę, Paulinę i Dorotę. Wszyscy mieszkali w pięknym barokowym pałacu w Żaganiu na Śląsku. Rodzice nie zajmowali się dziećmi, oddali je na wychowanie nauczycielkom i służbie. Były bogate i piękne, ale samotne. To spowodowało, że Joanna w wieku szesnastu lat zakochała się bez pamięci. Pragnęła miłości, której nie dostała od matki czy ojca. Jej wybrankiem był przystojny, uwodzicielski Włoch o imieniu Arnoldim. Do tego jej kawaler był muzykiem w książęcym teatrze, pięknie grał i śpiewał. To wystarczyło, by córka Birona zaczęła nie widzieć świata poza Włochem. Chcieli rzucić tutaj wszystko, bo nikt nie pozwoliłby jej wyjść za biednego muzyka. Postanowili uciec do Ameryki. Byli młodzi i szalenie zakochani. Niestety, zostali schwytani. Piotr Biron przekazał córkę pod opiekę hrabiemu Wratislawowi, szefowi policji w Pradze, a kochankowi udało się uciec. Pisał do niej płomienne listy, które nigdy nie dotarły do Joanny. Przechwytywał je jej ojciec. Ludzie mówią, że podszył się pod księżniczkę i umówił na spotkanie z Arnoldim. Nie domyślając się zdrady, młodzieniec przybył w określone miejsce i wkrótce został zamordowany. Nie wiadomo, czy o tym wiedział, ale po jego śmierci Joanna urodziła ich syna, Fryderyka. Niestety, został jej odebrany i wychował się daleko od matki. Po tej hańbie ojciec ją wydziedziczył. Księżna znalazła schronienie u neapolitańskiej królowej Marii Karoliny. Ta wydała ją za mąż, również za Włocha, ale o dwadzieścia cztery lata starszego. W ich małżeństwie się nie układało i doszło do rozwodu już cztery lata później. Joanna odziedziczyła pałac w Dreźnie, a potem jeszcze dobra w Saksonii, gdzie zmarła. Rodzina Bironów ściągnie jej ciało do Żagania, tam zostanie pochowana.
– Ja chcę być książnicka i mieszkać w pałacu – powiedziała Marianka i rozmarzyła się.
– Dla mnie zawsze jesteś księżniczką i bardzo cię kocham. A takiej księżnej nikt nie kochał i nie mogła spędzić swojego życia z ukochanym – podsumowała Antonina i mocno uściskała córkę.
Apolonia wzięła Jakubka za rączkę i powiedziała:
– Dobrze, koniec tych bajek. Wracamy do chaty. Trzeba statki pozmywać po obiedzie.1877
W XIX wieku podstawowym składnikiem posiłków w wiejskiej Wielkopolsce były ziemniaki, czyli tak zwane pyry. Warzywo to przywieziono do Polski pod koniec XVIII wieku z Ameryki Południowej. Zapewne pod wpływem dynastii saskiej na początku podchodzono do niego bez większego zachwytu. Dopiero w XIX stuleciu odkryto, że ziemniaki dojrzewają nawet na słabej jakości ziemi. Dzięki nim zlikwidowano problem głodu nie tylko w zaborze pruskim, lecz także w rosyjskim i austriackim. Ciekawostką jest fakt, że pod koniec XVIII wieku pyry wykorzystywano do wyrobu krochmalu, a pół wieku później do produkcji spirytusu i paszy dla zwierząt hodowlanych. Ziemniak zaczął wypierać z jadłospisu kasze i kluski.
Apolonia nauczyła się wszystkiego o gotowaniu od matki. Ich rodzina uprawiała na polach pyry, zboża, koniczynę dla zwierząt, a w ogrodzie i sadzie rosły warzywa i owoce. Latem robili zaprawy na jesień i zimę, a w menu królował ziemniak.
Na co dzień Markiewiczowie jadali tak zwane ślepe ryby: cienką zupkę z pyrkami. Własnoręcznie deptaną kapustę kiszoną jedzono z grzybami zebranymi w pobliskim lesie albo z grochem. Nie mogło zabraknąć gziku z twarogu robionego na mleku od swoich krów. Popularne były pyrki purée, smażone z cebulą i boczkiem. Przy niedzieli jedzono rosół na kurze z kluskami albo kaczkę z jabłkami, a od święta czerninę. Na jesieni w okresie świniobicia, kiedy trzeba było zapeklować trochę mięsa na zimę, jadało się kaszankę, schab czy smażoną wieprzowinę. W ich domu przygotowywano galart mięsny, plendze na słodko i słono oraz pyzy na parze. W sobotę piekło się babkę poznańską, placek drożdżowy z kruszonką, przed Wielkim Postem faworki, szneki z glancem (drożdżówki), a w sezonie letnim również z owocami. Na łące rosło pełno dzikiego czarnego bzu zwanego hyćką, z którego Apolonia robiła napoje dla małego Jakubka. Na Wigilię nie mogło zabraknąć kompotu z suszonych śliwek oraz makiełek. Na jesieni kisiło się w wielkiej beczce kapustę, a w wiadrze buraki. W sadzie rosły wiśnie, czereśnie, śliwki, jabłka, krzewy malin oraz czerwonej i czarnej porzeczki. Przygotowywano dżemy, powidła, kompoty z własnych owoców. W ogrodzie uprawiano dla siebie buraki, ogórki, pomidory, kapustę – również na handel – i od niedawna dynię, z której gotowano zupę korbolową. W chacie zawsze były włoszczyzna, przyprawy i zioła. Taki był standard każdego gospodarstwa wiejskiego. W większych ilościach sadzono ziemniaki, tak potrzebne dla ludzi i zwierząt. Do tego żyto, pszenica i buraki pastewne, których część sprzedawano na targu w Śmiglu.
W domu od rana było gwarno. Przyjechała ciocia Antonina, siostra Tomasza, ze swoją sześcioletnią już córeczką Marianną, aby pomóc we żniwach. Jakub skończył cztery latka i rozwijał się doskonale. Rósł jak na drożdżach. Apetyt miał ogromny, rano zjadał całą miskę zupy mlecznej z kluchami. Pyrki z boczkiem smażonym i mięso zawsze pożerał chętnie, ale matka podawała je tylko dwa razu w tygodniu, przy niedzieli i w jeden inny dzień. Skromnie, ale nikt głodny nie chodził.
Pogoda w lipcu 1877 roku dopisała. Deszczu było tyle, ile potrzeba, żeby wszystko urosło. Plony się udały. Część owoców już przerobiono na dżemy i kompoty. Za pasem żniwa, do których każdy we wsi się przygotowywał. Byle dni były ciepłe! Pytało się starszą babę we wsi, czy ją strzyka w kolanach, bo jeśli tak, to szło na deszcz. Niedawno świętowali Dzień Świętej Anny. Pięknie przystroili kościół w kwiaty zebrane we wsi. Proboszcz wygłosił przejmujące kazanie o miłości, zrozumieniu drugiego człowieka, o tym, że Pan Jezus przebaczył na krzyżu swoim oprawcom. Ludzie słuchali i domyślali się, że chodziło o ich niemieckich sąsiadów. Potem wszyscy pomodlili się o ładną pogodę na żniwa i dobre plony. Tak wzmocnieni duchowo mogli jutro ruszyć w pole. Zabiorą jedzenia na cały dzień i wrócą, gdy słońce będzie się chylić ku zachodowi. Dziś należy się dobrze wyspać.
O piątej rano wszyscy byli już na nogach. Kobiety pakowały jedzenie do wielkich koszy, a mężczyźni zbierali kosy i sierpy. Śpiący jeszcze Kuba i Marianka budzili się leniwie. Przecierali oczy i patrzyli, jak starsi krzątają się po izbie. Apolonia wręczyła dzieciom po kubku mleka i popędzała do picia. Starsi już zjedli owsiankę i wypili zbożową kawę. Trzeba się spieszyć na pole, póki ładna pogoda. Tomasz, dwóch parobków, Apolonia i Antonina z dziećmi usiedli na wozie. Koń parskał nerwowo ze zniecierpliwienia. Jechali po wyboistej drodze, mijając małe chaty i sąsiadów. Wszyscy się tu znali, więc kiwali do siebie, a panowie odchylali czapki. Dojechali do swojego pola. Żyto i pszenica ładnie wyrosły i czas było je wreszcie skosić. Wszyscy zabrali swoje sprzęty z furmanki. Apolonia postawiła pod drzewem kosze i rozłożyła stare koce. Dzieci będą mogły się przespać w cieniu. Blada Marianna położyła się, a Jakubek popędził do ojca. Nie zamierzał próżnować. Wszyscy zabrali się za koszenie zboża. Kobiety sierpami, a mężczyźni naostrzonymi wcześniej kosami. Układali ścięte zboże w snopki, a potem w stogi. Do końca tygodnia muszą wszystko przewieźć do stodoły. Wtedy zacznie się następny proces: młócenie. Chłopiec zbierał pojedyncze kłosy i rozglądał się zainteresowany. Tu zobaczył bociana przelatującego nad nimi, tam myszkę uciekającą do nory. Słońce przygrzewało przyjemnie i robota szła jak z płatka. Tomasz z jednym parobkiem pakowali siano na wóz i pchali konia do przodu. Ciotka Antonina co jakiś czas podnosiła głowę i spoglądała w kierunku drzewa, gdzie spała Marianka. Po jakimś czasie zawołała:
– Pójdę zobaczyć, co z córą, i przyniosę coś do picia. Kuba, a biegnij ze mną – odłożyła sierp i chwyciła dziecko za rękę.
Po chwili wróciła z dzbankiem w rękach. Polała każdemu do blaszanego kubełka. Wszyscy prostowali plecy i z przyjemnością pili zimną wodę. Dzieci zjadały jabłka z ich sadu.
– Marianka, usiądź tam, przy stogu siana w cieniu, żebyś mi się nie zagrzała za bardzo. Chowaj się przed słońcem – pouczała dziecko Antonina.
W południe, kiedy słońce prażyło najbardziej, wszyscy usiedli pod drzewem i zjedli solidny, treściwy posiłek, aby mieć energię do dalszej pracy. Jeszcze cztery dni dobrej pogody i uporają się z robotą na polu.
Upał utrzymywał się przez najbliższe kilka dni, więc wszystko wskazywało, że żniwa i plony będą udane. W ostatni dzień skończyli wczesnym popołudniem. Wracając, Tomasz z parobkami, skręcili do stawu, aby się trochę ochłodzić w wodzie. Jakubek nie opuszczał ojca na krok i też chciał się wykąpać. Marianka, która w ostatnim czasie przywiązała się do chłopca, opiekując się nim podczas żniw, też prosiła matkę, by mogła chociaż giry zamoczyć w wodzie. Kobiety oddały dzieci pod opiekę chłopów i poszły do chaty przygotować posiłek.
Szczęśliwa dziatwa wskoczyła do wody. Tomasz wziął Jakuba na plecy i przykazał chłopcu mocno trzymać się jego szyi. Chłodna woda dawała przyjemne ukojenie, którym rozkoszowali się przez chwilę. Marianka stała na brzegu, mocząc nogi do kostek. Małymi kroczkami posuwała się do przodu, patrząc na kąpiących się mężczyzn i swojego kuzyna. Nagle poślizgnęła się na miękkim gruncie i zniknęła pod powierzchnią wody. Sekundy zdawały się trwać w nieskończoność. Słońce przygrzewało jeszcze mocniej, ale Marianka tego nie czuła. Zawsze była słabym i chorowitym dzieckiem. Lekarze zalecali jej odpoczynek i dużo wzmacniających ziół. Teraz dziewczynka walczyła o życie. Wynurzyła się na chwilę i złapała powietrze. Małą rączką próbowała chwycić opadającą do tafli wody gałąź, ale ta była zbyt wysoko. Już jej się wydawało, że to koniec, gdy nagle ktoś silnym ruchem ręki pociągnął ją do góry. To parobek Maciej. Jako pierwszy zauważył, że zniknęła. Podniósł dziecko i zaniósł je na trawę. Dziewczynka była przytomna, ale blada i osłabiona. Odkrztusiła wodę i ciężko oddychała, mrugając oczami. Do brzegu dopłynął przerażony Tomasz z synkiem i drugim parobkiem, Józefem.
– Jezu, dziecko, co się stało? – krzyczał Markiewicz, chwytając siostrzenicę na ręce.
Maciej streścił całą sytuację. Wszyscy mocno przestraszeni ruszyli do domu. Marianka przytuliła się do wuja, ale nie potrafiła wypowiedzieć słowa. Najważniejsze, że żyła.
Antonina na widok córki tylko załamała ręce i zaczęła lamentować.
– I co ja narobiła? Mogła iść z wami. Sama dziecko puściłam – płakała nad łóżkiem, na którym Tomasz położył Mariankę.
Matka przebrała dziecko w suchą koszulę i przykryła lekką pierzyną. Mimo upału mała cała się trzęsła i ciężko dyszała.
Apolonia przyniosła jej kubek ciepłego mleka z miodem i otarła łzy fartuchem.
– Tomasz już wysłał parobka po doktora do Śmigla. Miejmy nadzieję, że szybko przyjedzie.
Jakub siedział w kącie izby, jedząc skibkę chleba ze smalcem. Przestraszony patrzył na domowników. Mama i ciocia płakały, Marianka leżała w łóżku nieprzytomna. Chłopczyk bał się zapytać: „Czy ona umrze?”. Jeszcze nikt w jego młodym życiu nie odszedł na zawsze. Widział tylko zdechłego kotka czy zabitego prosiaka podczas świniobicia. Rozumiał, że w takiej sytuacji lepiej siedzieć cicho i się nie odzywać.
Doktor przyjechał dwie godziny później. Osłuchał dziewczynkę, przepisał lekarstwa i kazał czekać.
– Byle nie przypałętało się zapalenie płuc. Dziecko słabe – powiedział na pożegnanie.
Niestety stan Marianki pogarszał się z dnia na dzień. Wszyscy chodzili smutni i mało kto komentował sytuację. Nie pozostawało nic innego, jak tylko modlić się i wyczekiwać, co przyniosą najbliższe godziny. Dziewczynka ciężko oddychała, a rano zaczęła kaszleć. Była tak słaba, że nie miała siły podnieść głowy, kiedy Antonina próbowała podać jej rosół. Miała nadzieję, że wzmocni nim dziecko. Nacierali małą smalcem z majerankiem i spirytusem. Na czwarty dzień pojawiła się krew. Marianka pluła nią i na dłuższe chwile traciła przytomność.
Wszyscy chcieli wyręczyć przerażoną i zmęczoną matkę, która dzień i noc czuwała przy łóżku chorej. Roniła łzy, patrząc na cierpiącą córkę, której nie mogła pomóc. Zasypiała na zydlu i budziła się po chwili, by sprawdzić, czy Marianka żyje. Kiedy dziecko zaczęło pluć krwią, Tomasz wysłał konie po doktora. Doktor przyjechał i załamał ręce. Kręcił tylko głową, że on tu już nic nie pomoże. Kazał przykładać dziecku na głowę zimne okłady i poić je wodą z ziołami.
– Módlcie się za nią. Nic więcej tutaj nie poradzę. Może ją uratować tylko cud – rzekł na pożegnanie.
Gospodyni domu postała po księdza. Niestety, kapłan był w kościele w Górce Duchownej, więc zjawił się dopiero po trzech godzinach. Udzielił dziewczynce ostatniego namaszczenia i kazał odmawiać różaniec.
Antonina leżała przy łóżku, a jej przeraźliwy płacz roznosił się po całej chacie i podwórzu. Tomasz podszedł do siostry, uklęknął przy niej i zaczął powtarzać: „Zdrowaś Mario...”.
Apolonia wzięła Jakuba na ręce i wyszła z izby. Nie chciała, żeby to widział. Na pewno był głodny. Wszyscy o nim zapomnieli przez to nieszczęście. Dziecko siedziało całe dnie na dworze, bawiąc się z psem. Tomasz nawet się nie sprzeciwiał, kiedy synek poprosił go o odwiązanie Burka z łańcucha. Mogli pobiegać po podwórzu. Jakub nie zdawał sobie sprawy, co się działo w domu. Był za mały, żeby wszystko zrozumieć. Wolał pobawić się z psem, pogłaskać kota wylegującego się na słońcu czy pogonić kury i indyki. To był jego świat.
Teraz szedł z matką do izby, gdzie na piecu smażyły się plendze. Pachniało wspaniale i Jakubek poczuł się bardzo głodny. Usiadł przy stole i dostał na blaszanym talerzu dwa placki ziemniaczane. Apolonia sięgnęła do miseczki, gdzie trzymała cukier na większe uroczystości. Dziś nie miała czasu się zastanawiać, czy dać synkowi plendze z cukrem czy bez. Posypała trochę i zachęciła do jedzenia.
Do blaszanego kubka nalała mu soku z hyćki.
– Jedz, jedz, synku – powiedziała i otarła łzy rękawem.
Wróciła do pieca i dalej smażyła placki, próbując nie myśleć o tej strasznej tragedii.
Wtem drzwi się otworzyły i do sieni weszła Nowakowa, ich sąsiadka z domu naprzeciwko.
– Szczęść Boże wszystkim – powiedziała, wstępując do izby kuchennej. – Widziała księdza proboszcza... – zawiesiła głos. – Z Marianką aż tak źle? Może też pójdę się za nią pomodlić? Biedne dziecko, biedna matka.
Nowakowa była ich znajomą od dawna. Mieszkali po sąsiedzku, więc nie mieli przed sobą tajemnic. We wsi stało raptem z trzydzieści domów, więc wszyscy się znali. Spotykali się co tydzień na mszy, w drodze na pole, na targ w Śmiglu. Starali się być w stosunku do siebie życzliwi, bo po co komu jakieś zrzędzenia czy narzekania. Kiedy było trzeba, pomagali albo przyjmowali pomoc od innych.
– A niech Józefa idzie. Modlitwy nigdy nie dość – zawołała może trochę za głośno Apolonia.
– A mama ma coś dla Burka? – zapytał Jakub, gdy skończył jeść.
Innym razem zdzieliłaby go szmatą i pogoniła z chaty, ale dziś wzięła ugotowane pyrki, dorzuciła jakąś kość z zupy.
– A masz, daj psinie – odrzekła, podając mu mały garnek.
Dziecko ucieszyło się i wybiegło na zewnątrz.
Apolonia wzięła z sieni nosidło, przywiesiła sobie dwa wiadra i wyszła do studni po wodę. Na szczęście mieli własną na podwórzu, więc było wygodnie. Zapuściła żurawia i przymocowany do niego kubeł. Potem odpowiednią kolbą wyciągnęła naczynie pełne wody i przelała ją do swoich wiader. Wróciła do izby i postawiła na piecu gar. Trzeba zagotować melisę dla domowników. Dziś wszyscy zdenerwowani. Słyszała, jak w drugiej izbie Nowakowa na głos powtarzała różaniec, a inni jej odpowiadali.
Parobcy zatrudnieni na żniwa zwozili siano do stodoły i już od rana zajmowali się młóceniem. Tomasz doglądał ich, ale nie mógł się skupić na robocie. Miał tylko jedną siostrę, swoją Antoninę, i żal mu było jej i tego dziecka. Niczemu niewinne, że takie chorowite od urodzenia. Teraz jeszcze to nieszczęście u niego w chacie.
Wyszedł na podwórze i skierował się do stodoły. Maciej i Janek wrzucali zboże do młockarni, a konie jeździły w kółko, mieląc je.
Tomasz podszedł bliżej i poklepał Siwka po grzbiecie.
– A idźcie do chałupy. Plendze nasmażone są przez babę moją. Zjedzcie coś – zawołał i sam zabrał się do pracy.
Chłopy chętnie odstawili snopki siana i poszli. Głodni byli, bo od rana tylko owsiankę ze słoniną mieli w gębie.
Apolonia położyła już na stole dwa blaszane talerze i plendze z sosem grzybowym. Do tego jeszcze chleb i masło, jakby im było mało, dzbanek zimnej wody i dwa kubki.
Tomasz wrócił po zachodzie słońca. Zamknął krowy i konie w oborze, nakarmił je, przepędził kury do kurnika. W sieni w misce z wodą umył ręce, twarz, kark i ściągnął brudną koszulę. Już w izbie włożył inną, starą, i usiadł do stołu. Zjadł zupę, która stała na piecu, i otworzył drzwi izby, gdzie leżała Marianka. Jego siostra siedziała na zydlu i spała pochylona na łóżku. Apolonia z Jakubem przenieśli się do małej izby, gdzie trzymali zapasy i spali w wielkim łóżku. Tomasz wślizgnął się do nich i zapadł w kamienny sen.
Antonina przebudziła się w nocy. Siedząc przy łóżku, głaskała swoją córeczkę po głowie. Przypomniała sobie, ile radości dziecko wniosło w jej smutne życie, jakie prowadziła od wyjazdu Stefana, jej narzeczonego. Kochali się i zamierzali wziąć ślub. Jednak on uparł się, że najpierw musi zarobić na ich godny byt. Dał się namówić chłopom z pobliskiej wsi i wyjechał do pracy do kopalni w głąb Niemiec. Nie podobało jej się to; przekonywała go, że tutaj też dadzą sobie radę. Stefan był nieugięty i pełen zapału; uparł się, że wróci z emigracji z markami, za które kupi dla nich dom i chociaż dwie morgi ziemi. Dzień przed wyjazdem poszli na spacer, trzymając się za ręce. Całowali się po drodze i nie mogli się od siebie oderwać. Noc była ciepła, pięknie rozgwieżdżona. Śpiewały ptaki, które nie chciały spać. Usiedli na polanie przytuleni do siebie. Pocałował ją w usta, a potem w szyję i dotknął ręką jej piersi. Mieli poczekać do ślubu, ale już nie chcieli. Poddali się chwili i niewiedzy, kiedy zobaczą się ponownie. To był ich najpiękniejszy moment, który zapamiętali na zawsze. Czekali na świt, nie mogąc powiedzieć sobie do zobaczenia. Stefan wstał pierwszy i pomógł jej się podnieść. Odprowadził Antoninę do domu i objął po raz ostatni. Poszedł po swój tobołek i pomachał jej z daleka. Trzy miesiące później wiedziała, że jest przy nadziei. Pierwszy list dostała od niego po pół roku. Zapewniał o miłości, wierności i tęsknocie. Odpisała mu, że zostanie ojcem. Czy dowiedział się o tym? Nie była pewna. Po miesiącu przyszedł telegram. Stefan zginął w kopalni wraz z innymi górnikami. Została sama. Marianka była jej światłem i siłą do tego, żeby zebrać się w sobie. Musiała zarabiać, ale miała szczęście, bo mogła liczyć na rodziców i brata Tomasza. Będzie mu za to wdzięczna do końca życia. Kiedy jej córeczka skończyła trzy lata, przeniosła się do Śmigla i wynajęła małe mieszkanko. Uczyła dzieci polskiego mimo wielu szykan ze strony zaborców, pracowała też w składzie. Pamiętała pierwsze kroki Marianny, pierwsze słowo „mama”, każdy jej uśmiech i radość. Dzięki niej potrafiła znieść tak wiele, każdego dnia dziękowała Bogu, że ją ma. Wzięła do ręki mokrą szmatkę i przyłożyła do czoła córki, po czym oparła się o zydel i zasnęła. Miała piękny sen…
Nad ranem obudził wszystkich przeraźliwy krzyk roznoszący się po całym domu. To Antonina, wołając, rzuciła się na łóżko, gdzie leżała blada, nieprzytomna Marianka. Dziewczynka była spocona, oczy miała zamknięte, a jej oddech był prawie niewyczuwalny. Jakby spała, a wszystko dookoła było tylko złym snem. Prawda była okrutna. Miała zapalenie płuc, gorączkę, pluła krwią. Nie zdarzył się cud, o który modliła się cała rodzina. Nikt nie chciał dopuścić do siebie tej strasznej myśli. Niestety, śmierć czaiła się za rogiem. Antonina klęczała przy łóżku chorej, a Tomasz stał obok. Mieli łzy w oczach. Apolonia trzymała na rękach Jakuba. Zaspany chłopiec przecierał powieki i nie rozumiał ich bólu.
Marianna otworzyła oczy. Były błyszczące, głęboko niebieskie i wręcz spokojne. Jakby szła w znajome miejsce, gdzie nie miała się czego bać. Matka trzymała ją za rękę i poczuła delikatny uścisk. Dziewczynka dawała jej znać, że wszystko jest dobrze. Jej droga na ziemi się skończyła, ale zaczyna nowy, jasny, szczęśliwy byt. Po co się martwić i płakać? Kiedyś się zobaczą, a teraz ona będzie spoglądać na nich z góry. Umarła po kilku krótkich oddechach.