- W empik go
Saga rodu Forsyte’ów. Nowoczesna komedia. Tom 2. Milczące zaloty. Srebrna łyżka - ebook
Saga rodu Forsyte’ów. Nowoczesna komedia. Tom 2. Milczące zaloty. Srebrna łyżka - ebook
"Nowoczesna komedia" to kolejna trylogia powieściowa poświęcona rodzinie Forsyte'ów. W jej skład wchodzą "Biała małpa" (1924), "Milczące zaloty. Srebrna łyżka" (1926) i "Miłający się w mroku. Łabędzi śpiew" (1928). Następuje w niej metamorfoza głównego bohatera, Soamesa, który z egoisty i dorobkiewicza przeistacza się w dostojnego, uduchowionego dżentelmena. Pokolenie, które Galsworthy wcześniej krytykował za zdradę wartości ogólnoludzkich, staje się teraz według niego ich nosicielem; krytyce poddana zostaje natomiast najmłodsza generacja, przesiąknięta hedonizmem i nihilizmem.
Kategoria: | Antologia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7835-252-5 |
Rozmiar pliku: | 724 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Milczące zaloty
tłumaczyła
Krystyna Czerwijowska
W lutym 1924 roku Jon Forsyte spędzał okres rekonwalescencji po grypie w Camden, w Południowej Karolinie. Siedział w palarni hotelowej i czytał o linczu, a lśniące włosy jeżyły mu się powoli na głowie.
Za plecami usłyszał głos:
– Czy wybierze się pan dziś z nami na majówkę do starych mogił?
Gdy podniósł głowę, zobaczył swego znajomego, młodego Francisa
Wilmota, który przyjechał tu z okolic położonych dalej na południe.
– Z przyjemnością. A kto jedzie?
– O, tylko państwo Pulmore Hurrisonowie, ten powieściopisarz angielski Gurdon Minho, Blairówny i ich przyjaciółki, moja siostra Anna i ja. Mógłby pan pojechać konno, gdyby pan miał ochotę zażyć ruchu.
– Doskonale. Dziś rano przyszło kilka nowych koni z Kolumbii.
– Tak? To wspaniale! W takim razie my z siostrą także wybierzemy się konno. A może i któraś z Blairówien. Resztę towarzystwa mogą zabrać Hurrisonowie.
– Wie pan – powiedział Jon – czytam tu o paskudnym wypadku linczu.
Młody człowiek, do którego mówił, opierał się o parapet. Jon podziwiał jego twarz jakby wyrzeźbioną z kości słoniowej, ciemne włosy i oczy, cienki nos i delikatne usta, swobodną i zręczną postawę.
– Was, Brytyjczyków, wprost trzęsie, gdy czytacie o linczu. Tam w Southern Pines, gdzie pan mieszka, nie ma problemu murzyńskiego. Właściwie zagadnienie to w ogóle nie istnieje w Północnej Karolinie.
– Nie, i przyznam się, że go nie rozumiem. Nie widzę jednak powodu, żeby Murzyni nie podlegali tym samym prawom co biali. Zgodzę się, że bywają wypadki, kiedy trzeba strzelać bez ostrzeżenia, ale w głowie mi się nie mieści, jak pan może bronić prawa rozjuszonego tłumu. Wobec winowajcy trzeba zastosować normalną procedurę sądową.
– Przy naszych szczególnych trudnościach nie osiągnęlibyśmy tą drogą żadnych wyników.
– Ale jeśli nie stawiacie przestępcy przed sądem, to jakim sposobem możecie orzec, że jest winien?
– No cóż, wolimy raczej od czasu do czasu stracić niewinnego czarnego niż narażać na niebezpieczeństwo nasze kobiety.
– Moim zdaniem, trudno sobie wyobrazić coś gorszego niż zabicie człowieka za winę, której nie popełnił.
– W Europie może. Ale nie tu. Tu jeszcze panuje nieograniczona swoboda.
– A co myślą o linczu na Północy?
– Trochę wrzeszczą, ale to nieuzasadnione. My mamy Murzynów, a oni czerwonoskórych i robią to samo, tylko na szerszą skalę.
Jon Forsyte przechylił się w tył razem z fotelem bujającym, na którym siedział. Podniósł brwi z wyrazem zdziwienia.
– Uważam, że nasz kraj ciągle jeszcze znajduje się pod znakiem nadmiaru przestrzeni – mówił dalej Francis Wilmot. – Człowiek ma zawsze możność ulotnienia się. Więc w szczególnie dotkliwych dla nas sprawach bierzemy utrzymanie porządku we własne ręce.
– Ba, co kraj, to obyczaj! Cóż to za mogiły, do których się wybieramy?
– Zabytki staroindiańskie, podobno sprzed wielu tysięcy lat. Nie zna pan jeszcze mojej siostry? Przyjechała dopiero wczoraj wieczorem.
– Nie. O której wyruszamy?
– O dwunastej. To mniej więcej godzina drogi przez las.
W samo południe Jon wyszedł więc przed dom w ubraniu do konnej jazdy. Przed hotelem czekało pięć wierzchowców, gdyż okazało się, że dwie Blairówny zdecydowały się jechać konno. Francis Wilmot ruszył przodem z siostrą, Jon jechał pomiędzy Blairównami.
Były to młode, ładne panny o charakterystycznej urodzie amerykańskiej, do której przywykł podczas dwu i pół lat pobytu w Stanach Zjednoczonych: przeciętne w kolorycie, miały okrągłe twarze i dobrą cerę. Z początku zachowywały się milcząco, ale niebawem stały się niesłychanie głośne. Jechały po męsku i z wielką wprawą. Jon dowiedział się, że zarówno one, jak i organizatorzy majówki, państwo Pulmore Hurri-sonowie, mieszkają stale na Long Island. Panny zasypywały go pytaniami na temat Anglii, a Jon, który opuścił kraj mając lat dziewiętnaście, wiele odpowiedzi wysnuwał z fantazji. Zaczynał spoglądać tęsknie pomiędzy uszami konia ku Francisowi Wilmotowi i jego siostrze, którzy kłusowali przed nimi w milczeniu. Milczenie to wydawało mu się z odległości niezwykle kojące. Droga wiodła przez rzadki las świerkowy; drzewa były wysokie i smukłe, a teren dość piaszczysty. Słońce świeciło jasno i przygrzewało, lecz powietrze zachowało jeszcze chłodną rzeźwość. Jon jechał na gniadym wierzchowcu i czuł się tak, jak się czuje człowiek w pierwszym dniu powrotu do zdrowia.
Blairówny chciały wiedzieć, jakie jest jego zdanie o powieściopisarzu angielskim – umierały z pragnienia, aby ujrzeć na własne oczy prawdziwego literata. Jon czytał tylko jedną jego książkę i ze wszystkich postaci utkwił mu w pamięci jedynie kot. Blairówny nie znały żadnej jego powieści. Słyszały tylko, że koty Minha są „po prostu zdumiewająco mądre”.
Wtem jadący przodem Francis Wilmot ściągnął cugle i wskazał spore wzgórze, które niewątpliwie wyglądało na uformowane sztucznie. Wszyscy zatrzymali konie. Przez dwie minuty przyglądali się w milczeniu wyniosłości, potem orzekli, że „to bardzo ciekawe”, i pojechali dalej. W małej kotlince stały oba auta, a ich pasażerowie wyładowywali prowianty. Jon odprowadził konie, aby je przywiązać obok wierzchowców rodzeństwa Wilmotów.
– Moja siostra – przedstawił Francis Wilmot.
– Pan Forsyte, prawda? – powiedziała dziewczyna.
Spojrzała na Jona, a Jon na nią. Smukła, lecz najwidoczniej silna, miała na sobie długą, ciemnobrązową kurtkę, spodnie do konnej jazdy i wysokie buty. Spod miękkiego; brązowego filcowego kapelusza wymykały się ciemne, kędzierzawe włosy. Blada, nieco śniada twarz zdradzała opanowaną żywość charakteru. Szerokie brwi rysowały się wyraziście, prosty nosek miał lekko zadarty koniuszek, a nie umalowane usta były dość duże, ale ładne. Uwagę Jona zwróciły przede wszystkim oczy dziewczyny: odpowiadały dokładnie jego wyobrażeniu o oczach nimfy wodnej. Spoglądały nieco ukośnie, piwne, spokojne i kuszące. Nie był pewien, czy nie zezują odrobinę, ale nawet jeśli tak, podnosiło to tylko ich urok. Poczuł się onieśmielony. Żadne z nich nie powiedziało ani słowa.
Francis Wilmot zauważył:
– Muszę się przyznać, że jestem głodny. Ruszyli razem ku zapasom żywności.
Jon zwrócił się nagle do siostry Francisa:
– Czy pani dopiero co przyjechała?
– Tak.
– Skąd?
– Z Naseby. To pomiędzy Charlestonem a Savannah.
– O, Charleston! Lubię to miasto.
– Anna woli Savannah – wtrącił Francis Wilmot.
Anna skinęła potakująco głową. Nie robiła wrażenia rozmownej, lecz głos, którym czasem rzucała parę słów, był miły i dźwięczny.
– Właściwie żyjemy w pewnym osamotnieniu – opowiadał Francis. – Prawie sami czarni. Anna nie widuje zupełnie Anglików, z którymi mogłaby porozmawiać.
Anna uśmiechnęła się, Jon odpowiedział jej uśmiechem. Nie podjęli tego tematu. Tymczasem dotarli do zapasów żywności, które rozmieszczono w ten sposób, aby pobudzić mięśnie i narządy trawienne do możliwie największego wysiłku. Pani Pulmore Hurrison, osoba około czterdziestki, o zdecydowanych rysach, siedziała podciągając stopy ku górze. Obok niej usadowił się powieściopisarz angielski, Gurdon Min-ho, w pozycji nieco bardziej powściągliwej. Dalej widniała grupa dziewcząt o zgrabnych i swobodnie upozowanych nogach. Opodal, trochę na uboczu, pan Pulmore Hurrison zaciskał małe usta na szyjce wielkiej butelki. Jon i Wilmotowie również usiedli. Piknik był rozpoczęty.
Jon rychło zdał sobie sprawę, że wszyscy oczekują, aby Gurdon Min-ho powiedział coś poza lakonicznym: „Tak”, „Naprawdę?”, „Ach!”, „Najzupełniej!”; na próżno jednak. Sławny pisarz początkowo natężał niemal boleśnie uwagę, aby nie uronić żadnego słowa, a potem, rzekłbyś, zapadł w drzemkę. Narodowa duma Jona została dotknięta, zwłaszcza że on sam był jeszcze bardziej milczący. Dostrzegł, że trzy Blairówny i ich dwie przyjaciółki knują rodzaj spisku mającego na celu ośmieszenie małomównego Anglika w dalszych stosunkach towarzyskich. Milczenie siostry Francisa Wilmota dodawało Jonowi otuchy; czuł, że nie miałaby ani prawa, ani ochoty przyłączyć się do podobnego spisku. Tymczasem szukał ucieczki sięgając co raz to po różne wiktuały i odczuł zadowolenie, gdy obrządek napełniania skurczonych żołądków skończył się wreszcie. Pikniki przypominają święta Bożego Narodzenia – przedstawiają się milej w perspektywie przyszłości lub przeszłości aniżeli wtedy, gdy stanowią teraźniejszość. Zapasy, na czas posiłku porozdzielane według rodzajów, zostały znów zapakowane do koszyków, a towarzystwo wsiadło do dwóch samochodów, które ruszyły w dalszą drogę, gdyż jakoby o dwie mile dalej miała się wznosić jeszcze jedna mogiła. Francis Wilmot i obie Blairów-ny zadecydowali, że wrócą i będą się przyglądali grze w polo. Jon zapytał Annę Wilmot, na co ma ochotę. Postanowiła zobaczyć drugą mogiłę.
Dosiedli więc koni i w milczeniu jechali ścieżką przez las. Wreszcie Jon spytał:
– Lubi pani pikniki?
– Nie znoszę.
– Ja też. A konną jazdę?
– Uwielbiam więcej niż cokolwiek na świecie.
– Bardziej niż taniec?
– Oczywiście. Jazdę konną i pływanie.
– Ach! Właśnie myślałem… – I umilkł.
– Co pan myślał?
– Tak jakoś myślałem, że pani musi być dobrą pływaczką.
– Dlaczego?
Jon wyjaśnił z zakłopotaniem:
– Bo ma pani oczy.
– Jakie? Czy rybie?
Jon roześmiał się.
– Niezupełnie. Oczy nimfy wodnej.
– Nie jestem pewna, czy to komplement.
– Naturalnie, że tak.
– Zdawało mi się, że nimfy nie mają dobrej opinii.
– O, wodne nimfy mają doskonałą! Tylko są nieśmiałe, oczywiście.
– Czy w Anglii żyje ich wiele?
– Nie. W gruncie rzeczy nigdy jeszcze żadnej nie widziałem.
– W takim razie skąd pan wie?
– Po prostu mam jakieś ogólne pojęcie, jakie oczy powinna mieć nimfa.
– Zapewne ma pan wykształcenie klasyczne. Czy wszyscy Anglicy kształcą się w tym duchu?
– Nic podobnego.
– A jak się panu podoba Ameryka?
– Bardzo. Ale czasem tęsknię do kraju.
– Marzę o podróżach.
– Nigdy pani nie podróżowała?
Potrząsnęła głową.
– Siedzę tylko w domu i doglądam gospodarstwa. Ale liczę się z tym, że będziemy musieli sprzedać nasz stary dwór; bawełna już się nie opłaca.
– Ja hoduję brzoskwinie w okolicy Southern Pines, wie pani, w Północnej Karolinie. To jest w tej chwili popłatne.
– Czy mieszka pan sam?
– Nie, z matką.
– Czy to Angielka?
– Tak.
– Ma pan ojca?
– Umarł przed czterema laty.
– My z Francisem jesteśmy sierotami od dziesięciu lat.
– Chciałbym, żebyście kiedy do nas przyjechali. Moja matka strasznie by się ucieszyła.
– Czy jest podobna do pana?
Jon zaśmiał się.
– Nie; jest piękna.
Oczy dziewczyny spojrzały na niego z powagą, wargi jej rozchylił lekki uśmiech.
– Przyjechałabym z największą przyjemnością, ale Francis i ja nigdy nie możemy wyjeżdżać jednocześnie.
– Dziś przecież jesteście tu razem – zauważył Jon.
– Jutro wracamy. Chciałam zobaczyć Camden.
Oczy Anny znów podjęły spokojne badanie jego twarzy.
– A może by zamiast tego pan pojechał z nami i poznał naszą siedzibę? To stary dwór. Francis byłby bardzo zadowolony.
– Czy zawsze wie pani, z czego brat będzie zadowolony?
– Naturalnie.
– To musi być miłe. Ale czy pani naprawdę mnie zaprasza?
– Oczywiście.
– To będzie dla mnie wielka przyjemność. Nie cierpię hoteli. To znaczy.. No, wie pani.
Sam jednak nie wiedział, więc nie był pewny, czy ona rozumie, co chciał powiedzieć. Anna dotknęła konia szpicrutą i wierzchowiec przeszedł w kłus.
Jechali alejami odwiecznych świerków; słońce świeciło im w oczy, od rozgrzanych igieł świerkowych, żywicy i ziół bił aromat; droga była piaszczysta i miękka, konie szły raźno. Jon czuł się szczęśliwy. Ta dziewczyna ma dziwne oczy – kuszące. I jest jeszcze lepszą amazonką niż Blairówny.
– Czy wszyscy Anglicy dobrze jeżdżą konno? – spytała.
– Jeżeli już w ogóle jeżdżą, to przeważnie dobrze. Ale w dzisiejszych czasach niewielu Anglików uprawia ten sport.
– Bardzo bym chciała poznać Anglię. Nasza rodzina przywędrowała stamtąd w roku 1700, z Worcestershire. Gdzie to jest?
– W zachodniej Anglii – objaśnił Jon. – Ale to okolica o charakterze tak odrębnym, jak tylko można sobie wyobrazić. Kraina sadów, bardzo ładna. Białe drewniane domki, pastwiska, ogrody owocowe, laski, zielone wzgórza. W czasie wakacji zrobiłem tam raz z kolegą szkolnym pieszą wycieczkę.
– To musi być śliczna okolica. Nasi przodkowie wyznawali katolicyzm. Mieli posiadłość, która się nazywała Naseby. Dlatego tak się też nazywa nasz tutejszy majątek. Ale moja babka była francuską Kreolką i pochodziła z Luizjany. W Anglii podobno myślą, że w żyłach Kreolów płynie krew murzyńska. Czy to prawda?
– Jesteśmy ignorantami – odparł Jon. – Ale ja wiem, że Kreole wywodzą się ze starych rodzin francuskich i hiszpańskich. Wyglądacie oboje, jakbyście mieli w sobie domieszkę krwi francuskiej.
– Zwłaszcza Francis. Czy nie sądzi pan, żeśmy minęli tę mogiłę? Ujechaliśmy już ze cztery mile, a zdaje się, że mówiło się tylko o dwóch.
– Czy to ma jakiekolwiek znaczenie? Druga mogiła to chyba za dużo szczęścia.
Przez wargi dziewczyny przewinął się uśmiech. Wydawało się, że nigdy nie śmieje się na głos.
– Jakie plemię indiańskie zamieszkuje te strony? – spytał.
– Nie jestem całkiem pewna. Jeśli tu mieszkają w ogóle jacyś Indianie, to chyba Seminolowie. Ale Francis twierdzi, że te mogiły pochodzą z czasów dużo dawniejszych niż obecne plemiona. Co właściwie sprowadziło pana do Ameryki?
Jon przygryzł wargę. Nie sposób podać wprost przyczyny – mówić o waśni rodzinnej i zawodzie miłosnym.
– Wyjechałem naprzód do Kolumbii Brytyjskiej, ale tam nienadzwyczajnie mi się powodziło. Wtedy posłyszałem o brzoskwiniach w Północnej Karolinie.
– Ale dlaczego opuścił pan Anglię?
– Chyba dlatego, że nęciło mnie poznać trochę świata.
– Aha. – Odpowiedź zabrzmiała spokojnie, lecz z pełnią zrozumienia. Jon czuł dla Anny tym większą wdzięczność, że w istocie nie rozumiała. Wspomnienie pierwszej miłości rzadko go teraz nawiedzało – nie powracało już od roku albo i dłużej. Hodowla brzoskwiń pochłaniała go zupełnie. Poza tym Holly pisała, że Fleur urodził się syn.
– Myślę, że już czas wracać – oświadczył nagle. – Niech pani spojrzy na słońce!
Słońce rzeczywiście zapadało już nisko za drzewa.
– Zgoda.
Jon zawrócił wierzchowca.
– Puśćmy się galopem, bo za pół godziny będzie ciemno. Księżyc wschodzi teraz bardzo późno.
Puścili konie galopem po ścieżce. Słońce zachodziło jeszcze szybciej, niż się spodziewali. Powietrze przenikał chłód, światło mierzchło. Nagle Jon ściągnął cugle.
– Strasznie mi przykro. Obawiam się, że nie jedziemy wcale tą drogą, którą przyjechaliśmy tu z popasu. Zdaje mi się, że zboczyliśmy w prawo. Te drogi są wszystkie jednakowe, a konie dopiero wczoraj przyszły z Kolumbii. Znają okolicę nie lepiej od nas.
Anna roześmiała się.
– Zabłądzimy.
– Aha. To nie żarty w tych lasach. Czy one w ogóle się nie kończą?
– Nie wygląda na to. Przynajmniej nie w tych stronach. To dopiero przygoda!
– Tak, ale pani się zaziębi. W nocy robi się porządnie zimno.
– A pan chorował na grypę!
– O, to głupstwo. Tu widać jakąś drogę w lewo. Czy skręcimy w nią, czy jedziemy prosto?
– Skręćmy.
Pokłusowali boczną drogą. Zmrok zanadto już zgęstniał, by mogli jechać galopem. Niebawem ciemność uniemożliwiła także kłus. Droga wiła się bez końca.
– Ładna historia – niepokoił się Jon. – Tak mi przykro!
Zerknął na jadącą u swego boku dziewczynę, lecz zdołał dostrzec tylko jej uśmiech.
– Dlaczego? To świetna zabawa.
Był innego zdania, lecz cieszył się, że Anna tak to traktuje.
– Zachowałem się jak osioł. Pani brat mi tego nie daruje.
– Będzie wiedział, że jestem z panem.
– Gdybyśmy choć mieli kompas! W ten sposób możemy tłuc się całą noc. O, znowu rozwidlenie. Boże, ależ się robi ciemno!
Niemal w tej samej chwili zapadła zupełna ciemność. Jon z trudem mógł dojrzeć Annę oddaloną od niego o pięć jardów. Podjechał do niej, a ona dotknęła jego rękawa.
– Niech się pan nie martwi – prosiła – bo to psuje całą przyjemność.
Ściągnąwszy cugle uścisnął jej rękę.
– Jest pani nadzwyczajna.
– O, niech mnie pan nazywa Anną, skorośmy zabłądzili. „Pani” to zbyt oficjalnie w takiej sytuacji.
– Dziękuję bardzo. Mnie na imię Jon. Bez h, zdrobnienie od Jolyon.
– Jolyon. Jon. Podoba mi się to imię.
– Anna była zawsze moim ulubionym imieniem. Czy zaczekamy na wschód księżyca, czy też pojedziemy dalej?
– O której wzejdzie księżyc?
– Zdaje się, że około dziesiątej sądząc po zeszłej nocy. I będzie prawie pełnia. Ale jest dopiero szósta.
– Jedźmy i zdajmy się na konie.
– Dobrze! Tylko jeśli pozwolimy im wybierać drogę, to nie ulega najmniejszej wątpliwości, że ruszą w kierunku Kolumbii. A to musi być stąd o setki mil.
Posuwali się stępa wąską drogą. Panowała już głęboka ciemność. Jon zapytał:
– Nie zimno ci? Rozgrzałabyś się idąc pieszo. Ruszę przodem. Trzymaj się blisko, żeby mnie widzieć.
Wysforował się naprzód. Wkrótce zsiadł z konia, gdyż sam zmarzł. Pomiędzy nie kończącymi się drzewami leżała głęboka cisza. Nigdzie ni promienia światła.
– Teraz mi zimno – zabrzmiał głos Anny – i ja także zsiądę.
Wędrowali tak może pół godziny prowadząc za sobą wierzchowce i niemal po omacku szukając drogi, gdy Jon powiedział:
– Popatrz! Tam widać jakby polankę. A co to za czarna masa na lewo?
– To mogiła.
– Zastanawiam się tylko, która. Czy ta, którąśmy widzieli, czy tamta druga. A może jeszcze inna?
– Chyba lepiej zatrzymajmy się tu do wschodu księżyca. Wtedy może rozpoznamy tę mogiłę i odnajdziemy drogę.
– Masz słuszność. Przypuszczam, że tu mogą być bagna. Przywiążę konie w zacisznym miejscu i poszukamy sobie jakiegoś schronienia. Ależ zimno!
Przywiązał konie tak, by stały osłonięte od wiatru. Gdy się odwrócił, zobaczył obok siebie Annę.
– Dreszcz tu przenika człowieka – powiedziała.
– Znajdziemy sobie jakąś przytulną kryjówkę i usiądziemy.
Ujął ją pod ramię i obeszli podnóże mogiły.
– Spójrz – powiedział nagle Jon. – W tym miejscu ktoś kopał. Powinno tu być zacisznie. – Pomacał ziemię, okazała się dostatecznie sucha. – Przysiądźmy tu i porozmawiajmy.
Siedzieli obok siebie, oparci plecami o ścianę wydrążonej wnęki, paląc papierosy i wsłuchując się w ciszę. Lecz oprócz parskania koni i rozlegających się od czasu do czasu głuchych uderzeń kopyt o ziemię nie słyszeli nic. Drzewa nie były tu dość gęste, a wiatr nie dość silny, by grać w ich konarach; poza dwojgiem młodych i ich końmi nie było wokół żadnej żywej istoty. Widzieli tylko roje gwiazd na tle bardzo ciemnego nieba i pnie świerków rysujące się w mroku głębszym tonem czerni. Ach, i jarzące się końce dwu papierosów; od czasu do czasu zaś jedno widziało twarz drugiego oświetloną tym nikłym blaskiem.
– Nie spodziewam się, żebyś mogła mi to kiedykolwiek wybaczyć – oświadczył Jon ponuro.
– Dlaczego? Jestem po prostu zachwycona.
– Bardzo miło z twojej strony, że tak mówisz. Ale musiałaś strasznie zmarznąć. Proszę, włóż moją marynarkę.
Zaczął ją zdejmować, lecz Anna zaprotestowała:
– Jeśli to zrobisz, ucieknę w las i naprawdę zabłądzę.
Jon włożył z powrotem marynarkę.
– To przypadek, że zamiast ciebie nie siedzi tu która z Blairówien.
– Wolałbyś, by tak było?
– Ze względu na ciebie, naturalnie. Ale jeśli chodzi o mnie, to z całą pewnością nie.
Zwrócili się ku sobie tak, że końce ich papierosów niemal się zetknęły. Widział tylko jej oczy i zapragnął nagle otoczyć ją ramieniem. Wydawało mu się to czymś naturalnym i właściwym, lecz oczywiście nie można było tego zrobić.
– Proszę poczęstuj się czekoladą – zaproponowała.
Jon zjadł bardzo mały kawałek. Czekoladę trzeba zostawić dla niej!
– To prawdziwa przygoda. Ależ ciemności! Bałabym się, gdybym była sama. Mam wrażenie, że pełno tu duchów.
– Duchów dawnych Indian – szepnął Jon. – Tylko że ja nie wierzę w duchy.
– Wierzyłbyś, gdybyś miał kolorową nianię.
– A ty miałaś taką nianię?
– Naturalnie. Miała głos miękki i słodki jak miąższ melona. Służy u nas dotychczas jeden stary Murzyn, który jako dziecko był niewolnikiem. To najlepszy Murzyn w okolicy, dobiega osiemdziesiątki, włosy ma bielusieńkie.
– Ojciec twój chyba nie mógł brać udziału w wojnie domowej, prawda?
– Nie. Uczestniczyli w niej obaj moi dziadkowie.
– A ile ty masz lat, Anno?
– Dziewiętnaście.
– A ja dwadzieścia trzy.
– Opowiedz mi o swoim domu w Anglii.
– Nie mam tam już domu. – Zaczął mówić o swej młodości, podając ją w ocenzurowanej wersji, i doszedł do wniosku, że Anna jest doskonałą słuchaczką. W zamian poprosił o jej dzieje. Podczas gdy opowiadała, zastanawiał się, czy podoba mu się jej głos. Choć zacinała się i miała dość niewyraźną wymowę, brzmiał miękko i cechowała go niezwykle przyjemna intonacja. Kiedy dziewczyna skończyła swą prostą opowieść – prawie nie opuszczała domu rodzinnego – zapadła cisza. Wreszcie Jon powiedział:
– Dopiero wpół do ósmej. Pójdę popatrzeć na konie. Potem będziesz mogła trochę się zdrzemnąć.
Okrążył podnóże kopca i podszedł do wierzchowców. Przez chwilę stał przy koniach głaszcząc je po chrapach i przemawiając do nich.
Wzbierało w nim tkliwe, opiekuńcze uczucie: cóż za miłe dzielne dziecko! Twarz, której nie sposób wymazać z pamięci, która tak wiele wyraża! Nagle usłyszał głos dziewczyny – cichy, jakby zawołała mimo woli:
– Jon, och, Jon!
Wracał do niej po omacku, przez ciemność. Wyciągnęła do niego ręce.
– Tu jest naprawdę niesamowicie! Co za dziwny szmer! Ciarki mi przechodzą po grzbiecie!
– Wiatr wzmógł się trochę. Usiądźmy tak, żeby się wzajemnie oprzeć o siebie plecami, będzie ci cieplej. Albo, wiesz co, ja usiądę pod ścianą, a ty się o mnie oprzesz i zaśniesz. Teraz pozostały już tylko dwie godziny czekania, przy świetle księżyca możemy jechać dalej.
Usadowili się tak jak proponował. Anna oparła się plecami o bok Jona kładąc głowę na jego ramieniu.
– Wygodnie ci?
– Bardzo. Przeszły mi dreszcze. Czy nie jestem za ciężka?
– Ani trochę – zapewnił Jon.
Jeszcze przez chwilę rozmawiali i palili papierosy. Gwiazdy świeciły teraz jaśniej i oczy obojga oswoiły się z mrokiem. Grzali się wzajemnie i byli sobie za to wdzięczni. Jon z przyjemnością wdychał woń jej włosów przypominającą zapach siana. Zapadła długa cisza. Ciepłe, opiekuńcze uczucia opanowywały go coraz silniej. Miał ochotę objąć Annę i przygarnąć mocniej do siebie. Lecz oczywiście nie uległ temu pragnieniu. Mógł być dla niej jedynie źródłem ciepła na tyle bezosobistego, by zgodziła się z niego korzystać. Tamto dawne przeżycie zadało mu tak głęboką ranę, że odkąd opuścił Anglię, dziś dopiero po raz pierwszy zapragnął otoczyć kogoś ramieniem. Zerwał się wiatr, zaszeptał wśród drzew i ucichł. Cisza stała się jeszcze głębsza. Jon był zupełnie rozbudzony i wydawało mu się dziwne, że Anna potrafi spać, gdyż niewątpliwie zasnęła – znieruchomiała tak całkowicie. Przyglądał się mrugającym w górze gwiazdom. Członki zaczęły go boleć i drętwieć. Nagle zdał sobie sprawę, że Anna również nie śpi. Powoli odwróciła głowę i dojrzał jej oczy: poważne i kuszące.
– Jestem za ciężka – oświadczyła i usiadła prosto. Lecz przytrzymał ją ramieniem.
– Nic podobnego. Zostań tak, jeżeli ci ciepło i wygodnie w tej pozycji.
Głowa jej wróciła na jego ramię i dalej trwali bezsennie. Trochę teraz rozmawiali, przeważnie o błahostkach, i Jon pomyślał: „Dziwne, jak można żyć z ludźmi przez całe miesiące i nie poznać ich ani w połowie tak dobrze, jak my się teraz będziemy znali.”
Znów zapadła długa cisza, lecz tym razem ramię Jona otoczyło Annę – tak było obojgu wygodniej. I Jon doszedł do wniosku, że wolałby, żeby księżyc jeszcze nie wschodził. Zastanawiał się, czy ona myśli tak samo. Lecz jeśli nawet Anna doznawała podobnych uczuć, księżyc, przemierzając swe szlaki, nie liczył się z tym zupełnie. Nagle Jon uświadomił sobie, że już się wyłania, że czai się gdzieś za drzewami, że dziwna, łagodna poświata rozlewa się w powietrzu, ściele się po ziemi i osnuwa gałęzie.
– Księżyc! – powiedział. Anna się nie poruszyła, a jego serce zaczęło bić przyśpieszonym tętnem. Więc tak! Ona także nie chciała, by księżyc wschodził! Nieśmiały poblask z wolna przeistoczył się w światło, które wdarło się pomiędzy pnie i oblało ich siedzące postacie. Lecz oni trwali w bezruchu, jakby obawiając się, że czar pryśnie. Księżyc świecił coraz silniej, rósł w zimny przepych blasku i podnosił się ponad drzewa. Świat zdawał się ponownie ożywać. Przez głowę Jona przemknęła myśl: „A gdybym ją pocałował?” – ale odrzucił ją natychmiast. Czy możliwe, by Anna tego pragnęła? Lecz ona, jakby go odgadła, odwróciła głowę i utkwiła wzrok w jego oczach. Oświadczył:
– Jesteś pod moją opieką.
Odpowiedziała mu lekkim westchnieniem i podniosła się. Stali prostując się i spoglądali w osrebrzony, tajemniczy las.
– Popatrz, Anno! To właśnie ta mogiła. Tędy prowadzi ścieżka do kotlinki, w której jedliśmy obiad. Teraz odnajdziemy drogę bez trudu.
– Tak – w słowie tym zabrzmiało coś, czego znaczenia nie potrafił odgadnąć. Poszli do koni, odwiązali je i wsiedli. Przypominając sobie teraz wspólnie drogę, ruszyli naprzód. Jechali obok siebie.
Jon powiedział:
– Przeżyliśmy coś, co miło będzie wspominać.
– Tak, nigdy tego nie zapomnę.
Więcej się nie odzywali. Czasem tylko naradzali się, gdy nasuwały się im wątpliwości co do wyboru trasy. Lecz niebawem droga przestała je nastręczać i puścili się kłusem. Wjechali na plac do gry w polo przylegający do hotelu.
– Pójdź uspokoić brata. Ja odprowadzę konie i zaraz przyjdę.
W salonie hotelowym zastał jednak tylko Francisa Wilmota, wciąż jeszcze w ubraniu do konnej jazdy. Miał on szczególny wyraz twarzy, może niezupełnie wrogi, lecz z całą pewnością nie przyjazny.
– Anna poszła na górę – oświadczył. – Widzę, że niezbyt dobrze zna pan okolicę. Napędził mi pan porządnego strachu.
– Strasznie mi przykro – odpowiedział Jon ze skruchą. – Wyszło mi z pamięci, że konie świeżo przybyły w te strony.
– Hm! – chrząknął Francis i wzruszył ramionami.
Jon popatrzył bystro na młodego człowieka.
– Nie przypuszcza pan chyba, że zawieruszyłem się naumyślnie? Bo ma pan taką minę, jakby pan tak myślał.
Francis Wilmot znów wzruszył ramionami.
– Niech pan daruje – zauważył Jon – ale zapomina pan, że pańska siostra jest damą i że wobec damy nikt się nie zachowa jak łobuz.
Francis Wilmot nie odpowiedział. Podszedł do okna i stanął przy nim wyglądając na zewnątrz. Jon uczuł gniew. Siadł na poręczy fotela, nagle zmożony śmiertelnym znużeniem. Ponuro nachmurzony patrzył w ziemię. Niech diabli porwą tego gościa! Czy myśli, że on uwodził Annę? Bo gdyby tak…
Za jego plecami zabrzmiał głos:
– Nie miałem tego na myśli. Przepraszam bardzo. Po prostu najadłem się strachu. Podajmy sobie ręce!
Jon impulsywnie wyciągnął dłoń i zamienili uścisk patrząc sobie prosto w oczy.
– Musi pan być całkiem wykończony – powiedział Francis Wilmot.
– Chodźmy do mego pokoju. Mam u siebie butelkę. Annie dałem się już napić.
Poszli na górę. Jon zasiadł na jedynym krześle, Francis usadowił się na łóżku.
– Anna mówiła mi, że zaprosiła pana do Naseby. Mam nadzieję, że pojedzie pan jutro razem z nami.
– Pojadę z największą przyjemnością.
– To świetnie!
Pili, gawędzili, palili.
– Dobranoc – rzucił nagle Jon – bo bym tu zasnął.
Znów zamienili uścisk dłoni i Jon udał się chwiejnym krokiem do swego pokoju. Zasnął natychmiast.
Nazajutrz wszyscy troje pojechali przez Kolumbię i Charleston do posiadłości Wilmotów. Leżała ona nad brzegiem czerwonej rzeki, wśród plantacji bawełny i bagien, na których rosły melancholijne dęby obwieszone festonami florydzkiego mchu. W pobliżu dworu stały jeszcze dawne baraki dla niewolników, używane teraz tylko czasem jako szopy. Dwupiętrowy dwór miał szeroki ganek obrośnięty glicynią, na który z dwóch stron prowadziły schody. Ściany domu wymagały odnowienia. Wewnątrz ciągnęły się w amfiladzie pokoje, zawieszone starymi portretami zmarłych Wilmotów i de Frevilleow. Co krok spotykało się Murzynów i słyszało ich miękką, przeciągłą mowę.
Jon czuł się szczęśliwszy niż kiedykolwiek, od chwili gdy przed trzema i pół laty wylądował na drugiej półkuli. Rankami wałęsał się w słońcu w towarzystwie psów lub próbował pisać wiersze, bo oboje młodzi Wilmotowie byli zajęci. Po południowym posiłku jeździł konno z rodzeństwem lub tylko z Anną. Wieczorami, siedząc przed kominkiem, na którym od zachodu słońca płonęły szczapy drewna, uczył się od niej gry na ukulele lub słuchał, jak Francis Wilmot opowiada o uprawie bawełny; od owego krótkiego starcia pozostawał z nim w najlepszych stosunkach.
Z Anną rozmawiali niewiele; było to tak, jak gdyby powrócili do milczenia, które zapadło pomiędzy nimi wtedy, gdy siedzieli w mroku u stóp starej indiańskiej mogiły. Lecz Jon uważnie przyglądał się dziewczynie. Wciąż usiłował pochwycić w jej ciemnych oczach tamto poważne, kuszące spojrzenie. Wydawała mu się coraz bardziej niepodobna do wszystkich dziewcząt, które znał – szybsza, cichsza, posiadająca więcej odwagi. Dnie mijały w promieniach upalnego słońca, a wieczory wśród zapachu dymu z płonącego drzewa. Wakacje Jona dobiegały końca. Umiał już grać na ukulele i wtórując sobie na nim śpiewali razem z Anną pieśni murzyńskie, arie z oper komicznych i inne nieśmiertelne utwory. Nadszedł ostatni dzień pobytu i Jona ogarnął smutek. Jutro wczesnym rankiem wraca do swoich brzoskwiń w Southern Pines! Tego popołudnia, gdy wybrał się z Anną po raz ostatni na konną przejażdżkę, milczenie ich stało się niemal nienaturalne. Prawie nie patrzyła na niego. Jon myślał o wyjeździe z sercem ściśniętym trwogą. Wiedział teraz, że pragnie zabrać ze sobą Annę, lecz sądził, że nie zechciałaby z nim pojechać. Jakże mu będzie brak tych czujnych oczu utkwionych w jego twarzy! Paliło go pragnienie, by ucałować dziewczynę. W ponurym nastroju zszedł ostatniego wieczoru na dół i zasiadł w fotelu przed kominkiem ciągnąc za uszy spaniela i patrząc, jak zmierzch wlewa się do pokoju. Może Anna nie przyjdzie nawet na pożegnalne muzykowanie. Może nic się już nie zdarzy i czeka go tylko obiad, a potem wieczór a trois¹. Nie będzie miał nawet okazji wyznać, że ją kocha, i usłyszeć, że ona go nie kocha. I myślał z żalem: „To moja wina – jestem milczący głupiec. Zmarnowałem wszystkie okazje.”
Pokój zasnuwał coraz głębszy mrok, aż wreszcie widać było tylko blask ognia. Spaniel zasnął, Jon także zamknął oczy. W ten sposób było mu jakby łatwiej czekać – na najgorsze. Gdy podniósł powieki, ujrzał przed sobą Annę z dwoma instrumentami w rękach.
– Czy masz ochotę pograć, Jonie?
– Tak – odpowiedział – grajmy. To ostatni raz – i wziął swoje ukulele.
Anna usiadła na dywanie przed kominkiem i zaczęła stroić swoje. Jon zsunął się z fotela, usadowił koło psa i także przystąpił do strojenia instrumentu. Spaniel podniósł się i oddalił.
– Co zaśpiewamy?
– Nie chcę śpiewać, Anno. Ty śpiewaj. Ja tylko będę akompaniował.
Nie patrzyła na niego! Nie chciała na niego patrzeć! To już koniec. Jakimże był głupcem!
Anna śpiewała. Nuciła żałosną frazę – wołanie ponad górami Hiszpanii. Jon uderzał w struny, a melodia ugodziła go w serce. Prześpiewała całą pieśń. Potem zaczęła znów od początku, a oczy jej spoczęły na nim niepostrzeżenie. Boże! Patrzyła na niego! Musiała sobie zdawać sprawę, że on o tym wie. To przeciągłe spojrzenie ciemnych oczu sponad ukulele – szczęście ponad miarę! Oddzielały ich od siebie dwa instrumenty. Upuścił przeklęte ukulele. I nagle, przysunąwszy się ku Annie, objął ją. Bez słowa złożyła mu głowę na ramieniu tak jak wtedy, gdy siedzieli u podnóża indiańskiej mogiły. Nachylił policzek ku włosom dziewczyny. Pachniały sianem, tak jak wtedy. I tak jak wówczas w blasku księżyca, zwróciła ku niemu twarz. Lecz tym razem Jon ucałował jej wargi.CZĘŚĆ PIERWSZA
I. Cudzoziemiec
Młody człowiek, który w końcu września 1924 roku wysiadł z taksówki na South Square w pobliżu Westminsteru, w tak małym stopniu wyglądał na Amerykanina, że szofer zawahał się nieco, nim zażądał podwójnej zapłaty za kurs. Młodzieniec odmówił bez wahania.
– Pan zapewne nie umie czytać – rzekł łagodnie. – Oto pańskie cztery szylingi.
Po czym odwrócił się i spojrzał na kamienicę, przed którą stali. Ten pierwszy dom angielski, do którego zamierzał wejść, budził w nim pewien niepokój, jak w kimś, kto przypuszcza, że przyjdzie mu się rozstać z duchami rodzinnego domu. Zajrzał do jakiegoś listu, potem sprawdził numer wygrawerowany na mosiężnej tabliczce na drzwiach, szepnął: – To z pewnością tu! – i zadzwonił.
Czekając, aż mu otworzą drzwi, stał wsłuchany w głęboką ciszę, którą nagle przerwało bicie zegara wydzwaniającego godzinę czwartą. Był to jak gdyby głos samego czasu. Z ostatnim uderzeniem drzwi się uchyliły i jakiś mężczyzna, niemal zupełnie łysy, zapytał:
– Czym mogę służyć?
Młodzieniec zdjął miękki kapelusz, spod którego ukazały się ciemne włosy.
– Czy to dom pani Mont?
– Tak jest.
– Czy może pan doręczyć jej mój bilet i ten list?
– „Pan Francis Wilmot, Naseby, Południowa Karolina.” Zechce pan zaczekać tu chwilę, proszę pana.
Wprowadzony do pokoju na prawo, Francis Wilmot dostrzegł, że coś porusza się na podłodze, i poczuł, że czyjeś zęby atakują jego łydkę.
– Dandie! – rozległ się głos łysego mężczyzny. – Ach, ty półdiablę! Ten pies jest niezbyt uprzejmy dla obcych, proszę pana. Leżeć! Sam widziałem, jak przegryzł na wylot jakieś damskie pończochy.
Francis Wilmot spojrzał z ciekawością na srebrnoszarego psa mającego dziesięć cali wysokości i tyleż prawie szerokości, który patrzył błyszczącymi oczami ukazując niezwykle piękne zęby.
– To z powodu dziecka – powiedział łysy mężczyzna wskazując na przypominający gniazdko koszyk stojący na podłodze obok wygasłego kominka. – Rzuca się na ludzi, kiedy dziecko jest w pobliżu. Ale skoro tylko obwącha pańskie spodnie, uspokoi się. Chociaż lepiej małego nie ruszać. Pani Mont była tu przed chwilą. Zaniosę jej zaraz pański bilet.
Francis Wilmot usiadł na kanapce pośrodku pokoju, pies zaś położył się między nim a małym.
Młodzieniec zaczął się rozglądać. Wzdłuż pokoju biegły złotawe panele, sufit był srebrzysty. W jednym kącie stał klawikord, mała złota miniatura fortepianu. Ściany zdobiły kryształowe świeczniki i obrazy: jakieś kwiaty oraz dama o srebrzystej szyi tańcząca w rozwianej szeroko sukni i złotych pantofelkach. Portiery miały odcień złocisto-srebrny. Srebrzystej barwy dywan uginał się niezwykle miękko pod stopami, a meble były ze złoconego drzewa.
Francis doznał nagle uczucia nostalgii. Przypomniał sobie bawialnię starego domu w stylu „kolonialnym”, w zakolu czerwonej rzeki w odludnej okolicy Południowej Karoliny. Widział znów portret pradziada, Francisa Wilmota, w czerwonym mundurze z wysokim kołnierzem, majora wojsk królewskich w wojnie o niepodległość. W domu zawsze mówiono, że portret ten przypominał obraz, który on, Francis, goląc się, widział co rano w lustrze: takie same gładkie ciemne włosy opadające na prawą skroń, wąski nos i usta, wąska, smagła ręka na rękojeści szpady lub – jak u niego – brzytwy, zmrużone, ciemne, badawczo patrzące oczy. Młody Francis widział znów Murzynów pracujących na plantacjach bawełny w słońcu, którego nie widział jeszcze bodaj ani razu od chwili, kiedy przybył do Anglii. Ze swym seterem przechadzał się nad brzegiem moczarów, tam, gdzie festony mchu florydzkiego zdobią wysokie, smętne drzewa. Myślał o dziedzictwie Wilmotów, które uległo ruinie podczas wojny domowej i które dotąd jeszcze, choć cenne, nie dźwignęło się z upadku; myślał także o tym, czy należy nadal o nie walczyć, czy też sprzedać temu Jankesowi, który pragnie spędzać tu weekendy po pracy w porcie Charlestonu i doprowadzi przypuszczalnie posiadłość do stanu takiego rozkwitu, że stanie się wręcz nie do poznania. Francis czułby się tam samotnie teraz, gdy Anna wyszła za mąż za młodego Anglika, Jona Forsyte’a, i wyjechała na północ, do Southern Pines. I myślał o siostrze, dla siebie już straconej, bladej, ciemnowłosej, skupionej i odważnej. Tak, budził w nim nostalgię ten pokój, z którego doskonałością nie mogło mierzyć się nic, co dotąd widział, gdzie jedynym szczegółem psującym harmonię był pies. Leżał teraz na boku, a tak był gruby, że wszystkie cztery krótkie łapki sterczały w powietrzu.
– To najładniejszy pokój, jaki kiedykolwiek w życiu widziałem – szepnął Francis.
– Jakże miło podsłuchać coś podobnego!
Przy drzwiach stała młoda kobieta o mlecznobiałej twarzy okolonej wijącymi się kasztanowatymi włosami; nos miała krótki i prosty, usta uśmiechnięte, a nad ciemnoorzechowymi oczyma trzepotały bardzo białe, o ciemnych rzęsach powieki. Zbliżyła się do niego i podała mu rękę.
Francis Wilmot pochylił się nad nią mówiąc z powagą:
– Pani Mont, wszak prawda?
– Więc Jon ożenił się z pańską siostrą. Czy jest ładna?
– Tak.
– Bardzo?
– Owszem, bardzo.
– Przypuszczam, że mały zabawiał pana?
– O, to już duży chłopaczek.
– Tak. Słyszałam, że Dandie ugryzł pana?
– Sądzę, że nie zadrasnął mi skóry.
– Nawet pan nie sprawdził? Ale on jest zupełnie zdrowy. Proszę usiąść i opowiedzieć mi wszystko o swojej siostrze i Jonie. Czy to dobrane małżeństwo?
Francis Wilmot usiadł.
– Z pewnością tak. Młody Jon to dorodny biały, Anna zaś.
Usłyszał westchnienie.
– Bardzo się cieszę. Pisze mi w liście, że jest ogromnie szczęśliwy. Musi pan zatrzymać się tutaj. Może pan czuć się tu zupełnie swobodnie. Proszę uważać nasz dom za hotel.
Ciemne oczy młodzieńca zabłysły uśmiechem.
– To bardzo uprzejmie z pani strony! Nigdy jeszcze nie byłem po tej stronie oceanu. Wojna zbyt prędko się skończyła.
Fleur wzięła dziecko z jego gniazdka.
– To stworzonko nie gryzie. Widzi pan: dwa zęby, ale oba na górze.
– Jak się nazywa?
– Kit, od Krzysztofa. Na szczęście, oboje zgodziliśmy się na to imię. Michał, mój mąż, wkrótce nadejdzie. Wie pan, on jest członkiem parlamentu. Sesja nie rozpocznie się przed poniedziałkiem – oczywiście, sprawa Irlandii. Właśnie dlatego wróciliśmy wczoraj z Włoch. To cudowny kraj! Musi pan go zwiedzić.
– Przepraszam bardzo za to pytanie, czy to zegar na parlamencie tak głośno bije?
– Big Ben, tak. Mierzy im czas. Michał powiada, że parlament to najdoskonalszy ze wszystkich dotąd znanych hamulców postępu. W tym roku sesje były szczególnie interesujące ze względu na nasz pierwszy labourzystowski rząd. Nie uważa pan, że to wzruszające, jak ten pies pilnuje naszego małego? Ma szalenie groźny pysk.
– Jaka to rasa?
– Dandie Dinmont. Mieliśmy przedtem pekińczyka, ale wynikła okropna tragedia. Lubił uganiać się za kotami. I któregoś dnia natknął się na wojowniczego kocura, który rzucił mu się do oczu z pazurami. Zupełnie oślepł.
Młodzieniec ujrzał nagle, że oczy młodej kobiety podejrzanie zabłysły. Odchrząknął z lekka i powiedział łagodnie:
– To bardzo przykre.
– Musiałam zmienić całe urządzenie tego pokoju. Poprzednio był w chińskim stylu i zbyt wiele nasuwał mi wspomnień.
– Ten psiak dałby sobie radę z każdym kotem.
– Na szczęście wychowywał się razem z kociętami. Wzięliśmy go z powodu jego łap: przednie są tak krzywe, że prawie nie może biegać, nadaje się więc doskonale do spacerów z małym. Dan, pokaż łapy!
Dandie spojrzał ku nim w górę, warknięciem wyrażając odmowę.
– Ma okropny charakterek. Niech mi pan powie, jak Jon obecnie wygląda? Czy nie przestał być Anglikiem?
Młodzieniec miał wrażenie, że teraz dopiero zaczyna mówić o tym, co ją istotnie interesuje.
– O, nie. Ale to porządny chłopak.
– A jego matka? Była niegdyś piękna.
– I dziś jeszcze jest piękna.
– Spodziewałam się tego. Przypuszczam, że przez ten czas posiwiała?
– Tak. Pani jej nie lubi?
– No, mam nadzieję, że nie będzie zazdrosna o pańską siostrę!
– Sądzę, że jest pani chyba niesprawiedliwa.
– Chyba jestem niesprawiedliwa.
Fleur siedziała niemal bez ruchu, z głową pochyloną nad dzieckiem, a młodzieniec rozumiejąc, że myśli jej błądzą w jakichś niedostępnych dla niego regionach, wstał.
– Kiedy będzie pan pisał do Jona – podjęła niespodzianie – proszę mu donieść, że jestem ogromnie rada i życzę mu szczęścia. Ja sama nie mam zamiaru pisać do niego. Czy mogę nazywać pana Francisem?
Francis Wilmot skłonił się.
– Będzie to dla mnie wielki zaszczyt, ma’am.
– Tak, ale i pan musi nazywać mnie Fleur. Jesteśmy jakby trochę spowinowaceni, prawda?
Młodzieniec uśmiechnął się i nieśmiało, jakby brzeżkiem warg, powtórzył:
– Fleur! To piękne imię.
– Kiedy pan wróci, Francis, pokój będzie już gotowy. Ma oczywiście oddzielną łazienkę.
Francis dotknął ustami wyciągniętej ręki.
– Cudownie! – rzekł. – Miałem uczucie nostalgii. Brakowało mi tu naszego słońca.
Wychodząc odwrócił się i spojrzał raz jeszcze. Fleur położyła dziecko do koszyka i patrzyła prosto przed siebie.
II. Zmiana
Nie tylko tragedia pieska skłoniła Fleur do przemeblowania chińskiego pokoju. Wróciwszy do domu wieczorem w dwudziestą drugą rocznicę jej urodzin Michał powiedział:
– No, moje dziecko, skończyłem z działalnością wydawniczą. To nie przyszłość dla mnie, współpraca ze starym Danbym, który zawsze ma rację.
– Ależ, Michale, zanudzisz się na śmierć.
– Wejdę do parlamentu. To rzecz zupełnie łatwa. I jedno niemal warte drugiego.
Mówił to żartem. Po sześciu dniach okazało się jednak, że ona potraktowała jego słowa poważnie.
– Miałeś zupełną słuszność, Michale. To w sam raz dla ciebie. Masz mnóstwo pomysłów.
– Cudzych.
– I masz dar wymowy. A mieszkamy tu bardzo wygodnie, tuż obok parlamentu.
– To kosztowna rzecz, Fleur.
– Wiem. Rozmawiałam na ten temat z ojcem. Zabawne: widzisz, żaden z Forsyteów nie miał nigdy nic wspólnego z parlamentem. Ale ojciec sądzi, że to będzie dobre dla mnie i że właściwie baroneci do tego tylko są zdatni.
– Na nieszczęście, trzeba najpierw zdobyć mandat.
– Widzisz, sondowałam również i twojego ojca. Pomówi, z kim należy. Tam potrzeba ludzi młodych.
– Ach tak! A jakie są moje przekonania polityczne?
– Mój drogi chłopcze, powinieneś to wiedzieć skończywszy trzydziestkę.
– Nie jestem liberałem. Ale czy skłaniam się ku labourzystom, czy ku torysom?
– Zdążysz się nad tym zastanowić przed następnymi wyborami.