- W empik go
Samotne londyńczyki - ebook
Samotne londyńczyki - ebook
Powieść Samotne londyńczyki Sama Selvona wyrosła ze złudzeń i niespełnionych marzeń o równości i awansie społecznym w Anglii, dokąd w latach pięćdziesiątych tak licznie przybyli na zaproszenie rządu brytyjskiego mieszkańcy skolonizowanych Wysp Karaibskich.
Czarny Londyn, na który patrzymy oczami Mosesa Aloetty oraz jego towarzyszy, do dziś pozostaje jednym z najsłynniejszych obrazów tego miasta. Sam Selvon pokazuje podszewkę metropolii: rzeczywistość imigrantów, nocne zmiany, nieumeblowane klitki. Bohaterem powieści jest także język – utkany z dialektów, z ech trynidadzkiego calypso i z literackiego kanonu; język, który porywa swą dezynwolturą i zaraża humorem.
Przekład Teresy Tyszowieckiej blasK! dotyka Selvonowskiej dykcji – spod anegdot i śmiesznostek przebijają melancholia oraz dojmujące poczucie wyobcowania i bezdomności.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66257-27-6 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zajmuje miejsce i biere bilet od konduktora. Wyjmuje bieluśką chustkę i smarka. Chustka czernieje. Przeklęty smog. Moses jest w niehumorze, a smog dokłada swoje. Musiał wygrzebać się z piernatów i taszczyć w tę niepogodę, żeby spotkać kogoś, kogo na oczy nie widział. Co go szczególnie męczyło przy tym: przyjezdny był mu ani brat, ani swat albo choćby znajomek; nie widział go na oczy. Tyle że napisał kumpel z Trynidadu – tamten już wsiadł na pokład SS Hildebrand i niech Moses zechce wyjść po niego w Londynie na pociąg i pomagać mu, dopóki tamten nie urządzi się jakoś w mieście. Gość nazywa się Henry Oliver, ale kumpel pisał Mosesowi, żeby nie bał bidy, bo opisze Henry’emu Mosesa i Moses musi tylko zejść na peron, kiedy wjadzie pociąg zestatku, a ten cały Henry już go sam wypatrzy. Tak więc Moses przez pamięć starych dobrych czasów siedzi teraz w autobusie, kierunek dworzec Waterloo, zły na siebie, że ma takie miętkie serce, że cięgiem coś dla kogoś robi, za co jemu nikt palcem nie kiwnie.
Uświadamia sobie, że ledwie stąpnął we Wielką Britnię, a już rzeka ziomeczków z Indii Zachodnich rwie się do jego kanciapki w Water, bo taki to a taki stwierdził, że Moses to gość, do kogo warto podbić, bo zawsze pomoże skołować jakiś pokój i jakąś robotę.
– Rany, chyba ich porąbało – żżyma się Moses Harrisowi, kumplowi. – Nie znam tych typów w ząb, a oni walą do mnie, jakbym był ich oficerem łącznikowym, przezco muszę stawać nagłowie, żeby im pomóc.
I takie rzeczy właśnie się działy w czasie, gdy Anglicy podnieśli raban, że na ich wyspę zwala się pół Indii Zachodnich: przyszły czasy, kiedy za każdym rogiem nadziejesz się musowo na jakiegoś szpadla. Umówmy się, że nasi już są w polu wejrzenia w calutkim Londynie i parlament debatuje, co z tem robić. Nasza najdroższa Britnia lubi się certolić, więc nie będzie przykręcać naszym chłopakom śruby ani zakazywać wstępu do Kraju Matki, ale w gazetach co dzień krzyczą wołami, a w tym kraju jak już co powie prasa z radiem, to wszyscy w to wierzą jak w Ewangelię. Jak wtedy, co gazety napisały, że nasi z Indii Zachodnich to sobie wyobrażają, że w Londynie złoto leży na ulicy, i potem jeden gość z Jamajki, jak wszedł do urzędu skarbowego, żeby o coś spytać, to urzędnik go witał:
– Wy tam sobie wszyscy pewnie wyobrażacie, że w Londynie złoto na ulicy leży?
Britnią rządzą prasa z radiem.
Tak więc Moses jest w niewygodnej sytuacji, bo, po prawdzie, większość ziomków, którzy tutaj zjeżdżają, musi rozpaczliwie kombinować; jak kiedyś była ich w mieście czterdziestka, góra pindziestka, tak tera walo hurmowo. A kiedy chłopcy, co dłużej siedzo w Londynie, widzo, ile luda pcha się z Indii Zachodnich, to czują, że w tej sytuacji nie wypada im mówić nic innego jak tylko, że powrót to skończona głupota. Więc co ma robić Moses, kiedy te ziomki zwalają mu się na próg z jedniuśką sztuką bagażu w ręce i nie mają aby gdzie głowy przyłożyć, aby gdzie się podziać?
Jednego dnia przyśli całą paką.
– Skąd znacie moje nazwisko i adres?
– Nooo... od takiego jednego Jacksona, co tu był u ciebie zeszłego roku.
– Musiało go chyba pogiąć. Wie, jak żem się tu borykał.
– Mamy kasę – oni na to. – Chcemy tylko, żebyś nam pomóg znaleś jakiś pokój i powiedział, jak skołować robotę.
Moses kaszle nerwowo.
– Kasa to jeszcze nie wszystko. Czego, u diabła, właśnie do mnie z tym przychodzicie.
A jednak poszedł z nimi, bo pamiętał, w jakiej był biedzie świeżo po przyjeździe, kiedy nie znał nikoguśko i ani w ząb się na czymkolwiek wyznawał.
Rozstawiał chłopaków po dzielnicach.
– Na Water już jest za dużo szpadli. Spróbujcie na Clapham. Nie wisz, jak dojechać? Na stacji cię wykierują. A z Clapham dalej na King’s Cross i poszukać Samsona z przechowalni bagaży. Samson coś dla was wykombinuje.
Tym to sposobem Moses niby jakiś pracownik socjalny rozprowadzał chłopaków po Londynie, bo wolał nie napychać Water za bardzo szpadlami – klimat w dzielnicy już i tak był do kitu. A jednego czy dwóch, którzy mu przypadli do gustu, wykierował tam, gdzie pasowali, bo zdążył się już rozpatrzyć, gdzie ci zatrzaskną drzwi przed nosem, że jesteś czarny, a gdzie przyjmują szpadli.
I właśnie przez to miętkie serce Moses tarabani się teraz czterdziestkąszóstką na dworzec Waterloo po niejakiegoś Henry’ego Olivera. Wzdycha ciężko; ten przeklęty autobus wlecze się we mgle, a wieczór jest tak dołujący, że Moses najchętniej wróciłby pod koc.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------