Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Samotni - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
15 września 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Samotni - ebook

W 1969 roku sześcioro młodych ludzi przyjeżdża do Uppsali. Tu krzyżują się ich drogi i zawiązuje się między nimi swego rodzaju przyjaźń. Jednak pewne wydarzenie zmienia wszystko. Koniec pobytu w Uppsali oznaczać będzie koniec czegoś jeszcze…

Kilkadziesiąt lat później naukowiec z uniwersytetu w Lund zostaje znaleziony martwy na dnie wąwozu w lesie koło Kymlinge. Według legendy wąwóz ten jest miejscem, gdzie najstarsi członkowie rodzin żegnali się z życiem. Dokładnie tutaj 35 lat wcześniej zginął ktoś z grupy upssalskich studentów.

Samotni to czwarta część cyklu o inspektorze kryminalnym Gunnarze Barbarottim, powieść, w której przyjdzie mu się zmierzyć z nowego rodzaju niebezpieczeństwem i koniecznością przewartościowania wielu spraw. A zwłaszcza swojej starej umowy z Bogiem.

Håkan Nesser – jeden z najbardziej znanych szwedzkich twórców kryminałów, autor wielu powieści i opowiadań. Urodził się i wychował w mieście Kumla w środkowej Szwecji, jednak większość dorosłego życia spędził w Uppsali, gdzie do 1998 roku pracował jako nauczyciel, dopóki nie zaczął utrzymywać się z pisania. Największą popularność przyniósł mu cykl powieści kryminalnych o komisarzu Van Veeterenie. Innym znanym cyklem kryminalnym Nessera jest seria z inspektorem Gunnarem Barbarottim.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8143-922-0
Rozmiar pliku: 3,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Pro­log, wrze­sień 1958

Obu­dziły go głosy kłó­cą­cych się ludzi.

Nie byli to ojciec i matka. Oni ni­gdy się nie kłó­cili. Nie można się kłó­cić w świę­tej rodzi­nie, powta­rzał ojciec, śmie­jąc się przy tym w ten poważny spo­sób, który spra­wiał, że ni­gdy nie było wia­domo, czy żar­tuje, czy mówi serio.

Nie była to rów­nież Vivianne ani żadna inna żyjąca istota. Głosy roz­brzmie­wały w nim samym.

Zrób to, mówił jeden. Należy im się. Są nie­spra­wie­dliwi.

Nie rób tego, odpo­wia­dał drugi. Dosta­niesz lanie. On zauważy.

Dziwne, że można się obu­dzić przez głosy, któ­rych tak naprawdę nie ma, pomy­ślał. Spoj­rzał na zega­rek. Było dopiero wpół do siód­mej. Dwa­dzie­ścia minut wcze­śniej, niż zazwy­czaj wsta­wał. To też było dziwne. Wła­ści­wie ni­gdy nie budził się sam. Naj­czę­ściej musiała budzić go matka, w dodatku kilka razy.

To dla­tego, że dziś był wyjąt­kowy dzień.

Oczy­wi­ście. I z powodu tego, o czym myślał wczo­raj wie­czo­rem. Przed zaśnię­ciem myślał o tym, o co kłó­ciły się głosy. Na pewno też mu się to śniło, musiało tak być, cho­ciaż nie pamię­tał. Leżał jesz­cze chwilę, pró­bu­jąc zapaść z powro­tem w sen, ale się nie udało.

Usiadł na łóżku. Zro­bię to, pomy­ślał.

Może nic się nie sta­nie, ale jestem taki zły. To nie­spra­wie­dliwe, a kiedy coś jest nie­spra­wie­dliwe, nie można tego tak zosta­wić, jak mawia ojciec.

Daj spo­kój, prze­ko­ny­wał drugi głos. On zauważy, a wtedy jak to niby wytłu­ma­czysz?

Nie zauważy, zapew­niał pierw­szy. Nie bądź takim cho­ler­nym tchó­rzem. Jeśli tego nie zro­bisz, będziesz żało­wał i wsty­dził się swo­jego tchó­rzo­stwa. A prze­cież to taka pier­dółka.

Wręcz prze­ciw­nie, odpo­wia­dał drugi. Będziesz żało­wał, jeśli to zro­bisz. A to nie jest żadna pier­dółka.

Ale ten głos, który chciał go powstrzy­mać, nie był już taki silny. Był wła­ści­wie ledwo szep­tem. Wstał i pod­szedł do krze­sła, na któ­rym wisiało jego ubra­nie. Pogrze­bał w kie­szeni błę­kit­nego kar­di­gana.

Tak, pudełko table­tek tam było. Pro­ste jak drut, pomy­ślał. To będzie pro­ste jak drut, a praw­do­po­do­bień­stwo, że go zła­pią, jest mniej­sze niż pierd­nię­cie komara. Tak też mawiał ojciec. Inni mówili: „ruch skrzy­deł motyla”, ale ojciec zawsze mówił „pierd­nię­cie komara”.

Drugi głos pró­bo­wał coś wypisz­czeć, ale był tak cichy, że już go nie sły­szał. Cich­szy niż… wła­śnie tak, nie mógł powstrzy­mać chi­chotu… pierd­nię­cie komara.

Wszedł do łazienki i poczuł, że coś go drażni w środku. Decy­zja była jak roz­grzana kula w jego gło­wie.1

Ric­kard Ber­glund był pod wie­loma wzglę­dami racjo­nal­nym mło­dym czło­wie­kiem, ale wyjąt­kowo nie zno­sił wtor­ków.

Nie zawsze tak było. Racjo­nal­ność pew­nie zawsze była jego cechą, ale pod koniec lat pięć­dzie­sią­tych – zanim jesz­cze wszedł o szcze­bel wyżej, koń­cząc pod­sta­wówkę Stava i zaczy­na­jąc szkołę realną¹ w Töreboda – z wtor­kami było zgoła ina­czej. Opro­mie­niał je swo­isty blask. Przy­naj­mniej późną zimą i wio­sną. Powód, a raczej powody były pro­ste: wto­rek był dniem, kiedy w skrzynce lądo­wał komiks _Donald i spółka_, i był też dniem, kiedy mama czę­sto­wała go semlą z gorą­cym mle­kiem, gdy przy­cho­dził do domu w cza­sie prze­rwy śnia­da­nio­wej.

To połą­cze­nie – duża, świeżo posy­pana cukrem pudrem semla, pły­wa­jąca w mleku z cyna­mo­nem i cukrem oraz jesz­cze nie­prze­czy­tany, wyglą­da­jący wręcz na nie­tknięty ludzką ręką komiks, leżący na lewo od tale­rza, na cera­cie w biało-czer­woną kratę – i sama świa­do­mość zbli­ża­ją­cej się frajdy spra­wiały, że naj­czę­ściej bie­giem poko­ny­wał czte­ry­sta metrów dzie­lące szkołę od bia­łej willi przy Fim­bul­ga­tan.

Dopiero póź­niej wtorki nabrały innego zna­cze­nia. Szcze­gól­nie w latach 1963–1964, kiedy zmie­nił szkołę i wyrósł z Kaczora Donalda, a jego tata Josef leżał w sana­to­rium w Adol­fshyt­tan i umie­rał.

Tego wła­śnie dnia wsia­dał ze swoją mamą Ethel do auto­busu i jechał w odwie­dziny. Auto­bus był nie­bie­ski, miał wytarte sie­dze­nia i w dzie­wię­ciu przy­pad­kach na dzie­sięć pro­wa­dził go spa­siony stary Benny’ego Per­s­sona – jego prze­śla­dowcy ze szkoły Stava. Kiedy wra­cali na Fim­bul­ga­tan, było już ciemno, lek­cje miał nie­odro­bione, a oczy mamy były czer­wone od pła­czu, któ­remu się ukrad­kiem odda­wała, gdy jechali do domu.

Tata jed­nak nie umarł we wto­rek, tylko w nocy z piątku na sobotę. Cichy pogrzeb odbył się mniej wię­cej tydzień póź­niej. Był paź­dzier­nik 1964 roku, padało od rana do wie­czora.

Może to wcale nie wyjazdy do sana­to­rium były źró­dłem jego nie­chęci do wtor­ków, trudno powie­dzieć. Już w bar­dzo wcze­snym dzie­ciń­stwie Ric­kard Ber­glund miał zde­cy­do­wany pogląd na to, jak wyglą­dają poszcze­gólne dni. Jaki mają kolor i jaki tem­pe­ra­ment – choć musiało minąć dobrych parę lat, zanim poznał zna­cze­nie słowa „tem­pe­ra­ment”. Tak więc soboty były czarne, ale cie­płe, nie­dziele oczy­wi­ście czer­wone, tak samo jak w kalen­da­rzu, ponie­działki gra­na­towe i bez­pieczne… wtorki za to zawsze miały twardą powierzch­nię, szarą, zimną i odpy­cha­jącą, obco­wa­nie z nimi przy­po­mi­nało cza­sem wgry­za­nie się w por­ce­la­nowy spodek.

Póź­niej była ciem­no­nie­bie­ska środa, która miała w sobie obiet­nicę har­mo­nii i cie­pła, zwłasz­cza pod wie­czór, czwar­tek ze swoim błę­kit­nym uczu­ciem wol­no­ści oraz biały pią­tek – biel piątku była jed­nak zupeł­nie innej natury niż wtor­kowa lodo­wa­tość.

Nie wie­dział, skąd mu się wziął ten wyraźny obraz tygo­dnio­wego koła – albo skąd w ogóle wie­dział, że cho­dzi o koło – i cza­sem się zasta­na­wiał, czy inni odbie­rają to w taki sam spo­sób. Ni­gdy jed­nak, przy­naj­mniej do dwu­dzie­stego roku życia, z nikim o tym nie roz­ma­wiał. Być może ze stra­chu, że zosta­nie uznany za czło­wieka, który ma coś nie tak z głową.

W każ­dym razie wtor­kowa fobia go nie opusz­czała. Kiedy, już w liceum, budził się tego dnia w wynaj­mo­wa­nym pokoju przy Östra Järnvägsgatan, towa­rzy­szyło mu przy­gnę­bie­nie, świa­do­mość, że niczego dobrego po naj­bliż­szych pięt­na­stu–szes­na­stu godzi­nach spo­dzie­wać się nie można. Ani w szkole, ani w zni­ko­mych rela­cjach z kole­gami. Wtorki były z natury twarde jak kamień i wro­gie, jedyne, co można było zro­bić, to jakoś prze­trwać. Zahar­to­wać się i prze­żyć.

Może na dłuż­szą metę mogło to przy­nieść jakąś korzyść.

Dziś jed­nak nie był wto­rek. Był ponie­dzia­łek. Dokład­nie 9 czerwca 1969 roku, a szy­nowy auto­bus z Enköping z prze­cią­głym piskiem i szarp­nię­ciem zatrzy­mał się na torze czwar­tym sta­cji Uppsala Cen­tral. Było dwa­dzie­ścia po jede­na­stej, Ric­kard Ber­glund chwy­cił zie­loną płó­cienną torbę i wyszedł na ską­pany w słońcu peron.

Kilka sekund stał w cał­ko­wi­tym bez­ru­chu, chcąc zacho­wać, wryć sobie w pamięć tę chwilę, tak długo ocze­ki­waną, kiedy to po raz pierw­szy posta­wił stopę na opie­wa­nej w tylu pie­śniach ziemi mia­sta nauki. Ulf Peder Olrog. Pie­śni Glun­tarne. Chór Orphei Drängar. Wielka chwila.

Kiedy jed­nak przyj­rzał się tej sto­pie i jej naj­bliż­szemu oto­cze­niu, z przy­kro­ścią stwier­dził, że nie wygląda to zbyt oka­zale. Rów­nie dobrze mogła to być czy­ja­kol­wiek stopa, posta­wiona na pero­nie w Her­rl­junga, Eslöv czy innej zapa­dłej wsi w kró­le­stwie Szwe­cji. Mimo woli wes­tchnął. Wzru­szył ramio­nami, poszedł za tłu­mem wzdłuż peronu i wziął mia­sto we wła­da­nie.

Przy­naj­mniej tak to sobie powie­dział. _Teraz biorę mia­sto we wła­da­nie._ Był to spo­sób, by trzy­mać lęk w sza­chu; myśle­nie kur­sywą ozna­czało prze­ję­cie wła­dzy nad rze­czy­wi­sto­ścią. Wie­dział, że zna go z jakiejś książki, którą czy­tał w pierw­szej albo dru­giej kla­sie szkoły śred­niej, ale nie pamię­tał ani tytułu, ani autora. Tak czy ina­czej, ta pro­sta metoda dzia­łała: _kur­sy­wo­wane myśli zwal­czają wro­gość oto­cze­nia._

Po wyj­ściu z peronu zatrzy­mał się raz jesz­cze. Spoj­rzał na pom­pa­tyczną, pstro­katą rzeźbę w kamien­nym okręgu i pomy­ślał, że na pewno jest znana. W mie­ście takim jak Uppsala jest mnó­stwo zna­nych obiek­tów. Budowli, zabyt­ków, histo­rycz­nych miejsc, a już nie­długo on to wszystko pozna, spo­koj­nie i meto­dycz­nie, tutaj nie ma się co spie­szyć.

Szedł dalej pro­sto, prze­szedł przez jedną dużą i mocno zatło­czoną ulicę oraz kilka mniej­szych i po kilku minu­tach był nad rzeką. Fyris. Prze­kro­czył drew­niany most, zoba­czył kate­drę i pię­trzące się po pra­wej stare mia­sto, kiw­nął głową z zado­wo­le­niem i skie­ro­wał się w tamtą stronę.

_Każdy czło­wiek powi­nien mieć dwa plany: wielki i mały. Wielki ma doty­czyć tego, jak zamie­rza się prze­żyć życie, mały – jak prze­żywa się dzień._

To nie było jego wła­sne kur­sy­wo­wane stwier­dze­nie, nie­stety nie, auto­rem był pan Grun­de­nius. Spo­śród wszyst­kich mniej lub bar­dziej spe­cy­ficz­nych nauczy­cieli, jakich spo­tkał w ciągu trzech lat w liceum Vadsbo, to wła­śnie Grun­de­nius zro­bił na Ric­kar­dzie Ber­glun­dzie naj­więk­sze wra­że­nie. Wład­czy i nie­obli­czalny, cza­sem nawet humo­rza­sty, ale zawsze cie­kawy jako mówca. Naj­czę­ściej zarówno zaska­ku­jący, jak i bystry w swo­ich spo­strze­że­niach i pyta­niach. Reli­gia i filo­zo­fia. Mówiło się o nim, że skąpi dobrych ocen, ale Ric­kard z obu przed­mio­tów miał piątkę z minu­sem; trudno stwier­dzić, czy rze­czy­wi­ście na nie zasłu­gi­wał. Trudno oce­nić wła­sną war­tość.

Tak czy ina­czej, miał wielki i mały plan. I kiedy tak szedł wzdłuż rzeki w stronę kate­dry, któ­rej ostre iglice zda­wały się falo­wać na tle chmur, wielki plan sta­nął mu przed oczami. _Życie._ Ric­karda Emma­nu­ela Ber­glunda chwila na ziemi, tak jak to zostało obmy­ślone i zapla­no­wane.

Teo­lo­gia.

To był kamień węgielny. Zie­mia, którą dane mu było upra­wiać, czy jak to tam nazwać. Nie pod­jął tej decy­zji w jakimś szcze­gól­nym momen­cie, a przy­naj­mniej takiego momentu sobie nie przy­po­mi­nał, była to raczej decy­zja, która się w nim kry­sta­li­zo­wała, nie­ubła­ga­nie i nie­od­wra­cal­nie, przez wiele lat. Może wyssał to już z mle­kiem matki, bowiem o tym, że ist­nieje jakiś bóg, był prze­ko­nany przez całe swoje świa­dome życie, jed­nak po śmierci ojca zro­zu­miał rów­nież, że nie cho­dzi o bez­piecz­nego i przy­ja­znego Boga z odma­wia­nych w dzie­ciń­stwie wie­czor­nych modlitw, lecz kwe­stia jest bar­dziej skom­pli­ko­wana. Dużo bar­dziej skom­pli­ko­wana.

Warta zba­da­nia.

Josef Ber­glund był pasto­rem w para­fii wol­nego kościoła Aronsbröderna, wcze­snego odłamu Szwedz­kiego Związku Misyj­nego, ale wspólne modli­twy para­fian za swo­jego paste­rza w trud­nym dla niego cza­sie ani tro­chę nie zła­go­dziły jego cier­pień. Modli­twy żony i syna też nie pomo­gły i głów­nie ten fakt ukształ­to­wał zło­żony obraz Boga w oczach Ric­karda Ber­glunda.

Dla­czego nie sły­szy naszych modlitw?

A jeśli sły­szy, dla­czego nie speł­nia naszych skrom­nych próśb? Dla­czego pozwala, by jego wyznawcy cier­pieli?

Kiedy przy jakiejś oka­zji poru­szył ten temat w roz­mo­wie z mamą, ona z peł­nym prze­ko­na­niem stwier­dziła, że nie do czło­wieka należy wyobra­ża­nie sobie głęb­szego celu i pobu­dek _Jego_ dzia­łań. W żad­nym wypadku. Albo­wiem ludz­kie uprosz­czone rozu­mie­nie dobra i zła jest zawsze w szer­szej per­spek­ty­wie ska­zane na nie­po­wo­dze­nie. Nawet takiego faktu jak cier­pie­nie pro­stego, bogo­boj­nego pastora nie jeste­śmy w sta­nie nale­ży­cie roz­pa­trzyć i oce­nić.

Mniej wię­cej w tym stylu. Ale Ric­kard Ber­glund chciał sobie wyobra­zić. Pra­gnął zro­zu­mieć, nawet jeśli matka utrzy­my­wała, że takie ambi­cje przy­po­mi­nają duchową pychę, i tym stwier­dze­niem naj­czę­ściej koń­czyła ich roz­mowę. Nie mógł w tej spra­wie sta­nąć prze­ciwko niej, jeśli potrzeba było walki, buntu prze­ciwko Bogu, było to przed­się­wzię­cie, któ­rym musiał się zająć na wła­sną rękę. Ric­kard i Pan Bóg? Cel jego życia?

Doszedł do ciem­nych drzwi. Plac przed kate­drą ską­pany był w słońcu, ale cięż­kie wrota do świą­tyni były zamknięte na cztery spu­sty i pogrą­żone w cie­niu. Zde­cy­do­wał, że nie będzie wcho­dził – a ści­ślej mówiąc, pod­jął tę decy­zję jesz­cze w pociągu, kiedy ukła­dał plan dnia. Było za wcze­śnie, naj­pierw chciał popa­trzeć z zewnątrz, obej­rzeć potężną, tro­chę nie­po­ko­jącą archi­tek­turę, zlo­ka­li­zo­wać Dekan­hu­set, bo w tym budynku mie­ściła się teo­lo­gia, to pew­nie ten duży gmach na połu­dnie od kościoła… a może na zachód? Już myliły mu się kie­runki. Ten znacz­nie mniej groź­nie wyglą­da­jący kościół po dru­giej stro­nie to bez wąt­pie­nia Święta Trójca, potocz­nie zwana „wiej­skim kościo­łem”. Ric­kard Ber­glund widział naj­waż­niej­sze zabytki Uppsali w albu­mie _Uppsala daw­niej i dziś_, który dostał w kwiet­niu od mamy na dwu­dzie­ste uro­dziny. Była taką samą zwo­len­niczką jego planu jak on i cza­sami zadzi­wiała go oczy­wi­stość tych wido­ków na przy­szłość. Czy to naprawdę było takie pro­ste? Czy nie powinna ist­nieć jakaś inna opcja, cho­ciażby po to, by ją odrzu­cić?

Minął Dekan­hu­set, okrą­żył wiej­ski kościół i zszedł po scho­dach z małego wzgó­rza na Drot­t­ning­ga­tan. Po pra­wej stro­nie góro­wała oka­zała biblio­teka, a wyżej na wznie­sie­niu mię­dzy drze­wami dostrzec można było zamek. Na zam­ko­wym wzgó­rzu Slot­ts­bac­ken kwi­tły jesz­cze cze­rem­cha i bez, pano­wała późna, prze­cią­ga­jąca się wio­sna. Jak pięk­nie, pomy­ślał. Prze­ciął Drot­t­ning­ga­tan, wszedł w Nedre Slot­ts­ga­tan i w końcu dotarł do cukierni naprze­ciwko podłuż­nego sztucz­nego stawu. Dzi­kie kaczki, kilka łabę­dzi i inne nie­znane mu wodne ptaki pły­wały sobie w bło­gim wcze­sno­let­nim leni­stwie, a przy­naj­mniej tak to wyglą­dało. Ni­gdy do końca nie wia­domo. Zamó­wił kawę w dzba­nuszku, kanapkę z serem i goto­waną metkę. Przy­po­mniał sobie, że to także było czę­ścią planu i poczuł zado­wo­le­nie, że wszyst­kie wstępne kroki wyko­nał z taką łatwo­ścią i ele­gan­cją. Ani razu nie musiał pytać o drogę i już zali­czył pra­wie wszystko, co sobie zapla­no­wał: Rzekę Fyris. Kate­drę i Teo­lo­gi­kum. Muzeum Gusta­via­num i budy­nek uni­wer­sy­tetu. Biblio­tekę Caro­lina Redi­viva, widziany z oddali zamek oraz cukier­nię z ogród­kiem. _Zali­czone._

A była dopiero dwu­na­sta pięt­na­ście. Ugryzł kanapkę, wypił łyk kawy i z zewnętrz­nej kie­szeni torby wycią­gnął kartę powo­ła­nia. Zawa­hał się chwilę, po czym wyjął grubą książkę i poło­żył ją ostroż­nie na stole, spraw­dziw­szy uprzed­nio, czy nie ma na nim plam. _Pisma wybrane._ Søren Kier­ke­ga­ard. W pociągu prze­czy­tał ponad czter­dzie­ści stron, a teraz znów poja­wiła się myśl, która przy­szła mu do głowy na przy­stanku auto­bu­so­wym w Hova. W Hova praw­do­po­dob­nie nie było nikogo, kto czy­tałby Kier­ke­ga­arda, a ile takich osób mogło być w Uppsali? Sto? Tysiąc?

A inni? Scho­pen­hauer. Nie­tz­sche. Kant. Nie zapo­mi­na­jąc o współ­cze­snych filo­zo­fach, jak Althus­ser, Mar­cuse i cała reszta. Eks­cy­tu­jąca była myśl, że w tym mie­ście ktoś przy sąsied­nim sto­liku w cukierni takiej jak ta albo w kolejce do mię­snego mógł być rów­nie dobrze obe­znany z Heglem i Sar­tre’em.

Ric­kard Ber­glund miał kanon, listę lek­tur, obej­mu­jącą dzieła pisa­rzy, z któ­rymi zamie­rzał zawrzeć zna­jo­mość w nad­cho­dzą­cym roku. Zanim na poważ­nie zaj­mie się teo­lo­gią. Może powi­nien nawet liznąć Marksa i Lenina, żeby mieć o nich poję­cie. Nic, co ludz­kie, nie powinno ci być obce, pró­bo­wał zaszcze­pić mu Grun­de­nius… i pra­wie nic, co nieludz­kie. Jeżeli nie poznasz swo­jego rywala, ni­gdy go nie poko­nasz.

Ric­kard nie wie­rzył w komu­nizm. Wojna pro­wa­dzona przez Stany Zjed­no­czone w Wiet­na­mie była oczy­wi­ście pod wie­loma wzglę­dami nie­słuszna, ale to tylko część prawdy. Sta­lin miał na sumie­niu wię­cej ist­nień niż Hitler, wystar­czyło spoj­rzeć do pod­ręcz­ni­ków histo­rii. Ric­kard poza tym żywił wręcz fizyczną nie­chęć do wszel­kich demon­stra­cji. Oży­wiony tłum, slo­gany i uprosz­czona dema­go­gia prze­ra­żały go. Z ruchem hip­pi­sow­skim, muzyką pop i wszyst­kimi dłu­go­wło­symi bojow­ni­kami o wol­ność było tak samo. Nie obcho­dzili go po pro­stu. Ric­kard Ber­glund miał nadzieję – czy też raczej zakła­dał – że odtrutkę na wszyst­kie plagi obec­nych cza­sów znaj­dzie w miej­scu prze­po­jo­nym kla­syczną kul­turą i tra­dy­cją. Alma Mater, _gau­de­amus igi­tur_… przyj­dzie czas, myślał, przyj­dzie czas, że zapu­ści w tym mie­ście korze­nie.

Po raz setny prze­czy­tał lako­niczny tekst na kar­cie.

Miej­sce: AUS. Arméns unde­rof­fi­cers­skola – woj­skowa szkoła pod­ofi­cer­ska, Dag Hammarskjölds väg 36, sta­wić się w war­towni.

Czas: ponie­dzia­łek, 9 czerwca, w godzi­nach 13–21.

Dłu­gość kursu: 15 mie­sięcy. Data zwol­nie­nia: 28 sierp­nia 1970.

Kiedy Ric­kard Ber­glund pró­bo­wał wyobra­zić sobie ten czas, te wszyst­kie dni nie­wia­do­mej tre­ści i nie­wia­do­mego cha­rak­teru, czuł, jak coś sznu­ruje mu gar­dło. Wyda­wało się, że jeśli tego nie zwal­czy, może się roz­sy­pać.

Może tam nie wytrzyma?

Może po paru tygo­dniach zwol­nią go ze służby i ode­ślą do domu? Skąd czło­wiek ma wie­dzieć, czy się nadaje? No wła­śnie.

Albo skie­rują go do zupeł­nie innych zadań w zupeł­nie innej jed­no­stce gdzieś w kraju? To byłby jesz­cze więk­szy wstyd. W mate­ria­łach infor­ma­cyj­nych napi­sano, że może się tak zda­rzyć. Taki los spo­ty­kał od dzie­się­ciu do pięt­na­stu pro­cent przy­ję­tych na kurs szta­bowy. A jeśli wylą­duje w Boden? Albo w Karls­borgu? Uppsala była jak wygrany los na lote­rii, grunt, by go nie zmar­no­wać… Wes­tchnął, zda­jąc sobie sprawę, że wła­śnie w takie ponure tony obie­cał sobie nie ude­rzać.

Plan był bowiem usta­lony. Pięt­na­ście mie­sięcy służby woj­sko­wej w Stabs och sam­bands­sko­lan – woj­sko­wej szkole sztabu i łącz­no­ści, póź­niej jakiś czas na teo­lo­gii, cztery albo pięć lat, to się okaże. Potem świę­ce­nia kapłań­skie i w drogę, gło­sić Słowo Boże.

Ni mniej, ni wię­cej.

A jeśli się wytrzy­mało jede­na­ście mie­sięcy w fir­mie beto­niar­skiej Lapi­dus Betong AB, można chyba znieść wszystko. To wuj Tor­sten pomógł mu zacze­pić się tam trzy dni po matu­rze i jak­kol­wiek przed­sta­wia­łaby się sprawa oświaty na tere­nach od Hova do Gullspång, Ric­kard był jedy­nym pra­cow­ni­kiem firmy Lapi­dus, który pod­czas prze­rwy na kawę czy­tał Buny­ana i Hjal­mara Berg­mana.

Pro­wo­ko­wało to cza­sem takie czy inne docinki, ale to już prze­szłość. Zarówno prze­mysł beto­niar­ski, jak i dom przy Fim­bul­ga­tan Ric­kard zosta­wił za sobą. A także dzie­cięcy pokoik, w któ­rym miesz­kał, odkąd pamięta. Mama pró­bo­wała dziś rano w kuchni zwal­czyć płacz, jed­nak bez powo­dze­nia.

– Zosta­wiasz mnie samą, Ric­kard – chli­pała Ethel. – Tak być musi, ale pamię­taj, że tu zawsze są dla cie­bie otwarte drzwi.

Bez wąt­pie­nia przy­go­to­wała to sobie wcze­śniej, a zabrzmiało jak stara mak­syma wyha­fto­wana na makatce nad ławą w kuchni. Odkąd zmarł pastor, odzy­wała się w tym stylu coraz czę­ściej. Ric­kard w głębi duszy wsty­dził się uczu­cia wol­no­ści, jakiego doznał, kiedy tylko wyszedł z domu.

Uczu­cie wol­no­ści, kiedy trzeba iść w kama­sze? Nie nale­żało chyba się do tego przy­zna­wać, ale w takim wła­śnie był nastroju. Dzi­siaj życie zaczy­nało się na poważ­nie, ot co. Całą wio­snę cze­kał na ten dzień, a kiedy teraz obser­wo­wał te wszyst­kie nie­znane kaczki, nie­znane łabę­dzie i prze­cha­dza­ją­cych się chod­ni­kiem nie­zna­nych ludzi, pomy­ślał, że ni­gdy – jak­kol­wiek ułoży się jego życie, cokol­wiek sta­nie się z wielki pla­nem – nie zapo­mni tej chwili. Cukierni Fågelsången w Uppsali w samo połu­dnie 9 czerwca 1969. Pomy­ślał sobie, że będzie mógł przy­cho­dzić tutaj co roku tego samego dnia, sia­dy­wać, filo­zo­fo­wać tro­chę, się­gać myślami wstecz i wybie­gać w przy­szłość, i…

Stru­mień jego świa­do­mo­ści został prze­rwany przez cień, który nagle padł na stół, i przez fakt, że wła­ści­ciel cie­nia zasy­gna­li­zo­wał swoją obec­ność dys­kret­nym chrząk­nię­ciem.

– Pro­szę, pro­szę. Kier­ke­ga­ard. Nie­źle.

Ric­kard Ber­glund pod­niósł wzrok. Przy­glą­dał się mu wysoki, młody męż­czy­zna w dżin­sach, T-shir­cie i roz­pię­tej fla­ne­lo­wej koszuli. Miał uko­śną, ciemną grzywkę, która zasła­niała mu połowę twa­rzy, i uśmie­chał się sze­roko. Wska­zał wolne krze­sło przy ścia­nie.

– Prze­pra­szam. Ale nie­któ­rych rze­czy nie mogę nie sko­men­to­wać. Można usiąść?

Ric­kard ski­nął głową i scho­wał kartę.

– To też widzia­łem.

– Co takiego? Kartę powo­ła­nia…?

– Tak jest. I domy­ślam się, że nie do S1?

Przy­sta­wił krze­sło i usiadł. Zało­żył nogę na nogę i wyjął paczkę papie­ro­sów z kie­szeni na piersi.

– Chcesz jed­nego?

– Nie, dzięki. Nie palę.

– Roz­sąd­nie.

Ric­kard spró­bo­wał się uśmiech­nąć.

– Jak odga­dłeś, że nie mam być w S1?

Jego nowy towa­rzysz przy stole zapa­lił papie­rosa zapal­niczką Zippo i wydmu­chał chmurę dymu.

– Bo nie wyglą­dasz na kablo­ciąga.

– Kablo­ciąga?

– Tak na nich mówią. Siódma kom­pa­nia w S1. Zbyt wielu nobli­stów to tam nie ma. Zakła­dam, że masz się zgło­sić do AUS. Jesteś tłu­ma­czem czy pod­ofi­ce­rem szta­bo­wym?

– Pod­ofi­ce­rem – odparł Ric­kard, prze­ły­ka­jąc ślinę.

– Ja też. Prze­pra­szam, nie przed­sta­wi­łem się. Tomas Winc­kler.

– Ric­kard Ber­glund.

– Byczo. Mam nadzieję, że dadzą nas razem. W towa­rzy­stwie ludzi wykształ­co­nych czuję się naj­le­piej.

Wska­zał książkę. Ric­kard poczuł, że się czer­wieni.

– Słu­chaj… to zna­czy, ty też się masz dzi­siaj sta­wić?

Tomas Winkc­ler ski­nął głową.

– Jasna sprawa. Jak chcesz, możemy tam pójść razem. Chyba że masz inne plany.

Ric­kard poki­wał i pokrę­cił głową jed­nym nie­zde­cy­do­wa­nym ruchem. Przy­szła kel­nerka i posta­wiła przed Toma­sem Winc­kle­rem cyna­mo­nowe cia­steczko i fili­żankę kawy. Ten zdu­sił papie­rosa i roze­śmiał się.

– Zoba­czy­łem cię przez okno, kiedy skła­da­łem zamó­wie­nie – wyja­śnił. – Książkę i papier też. A ponie­waż w woj­sku ni cho­lery nie czy­tają duń­skich filo­zo­fów, pomy­śla­łem, że może zosta­niemy kum­plami z woja. Skąd jesteś? W każ­dym razie nie z Uppsali, prawda?

– Nie.

Jak zwy­kle trudno było się przy­znać do spę­dze­nia całego życia w Hova, jed­nak pomy­ślał, że to nie jest moment na mówie­nie łatwych do zwe­ry­fi­ko­wa­nia kłamstw.

– Z Hova. Jeśli wiesz, gdzie to jest. I z Marie­stad. W Marie­stad cho­dzi­łem do ogól­niaka.

Tomas Winc­kler kiw­nął głową.

– Powi­nie­nem był zgad­nąć coś koło tego, bio­rąc pod uwagę dia­lekt. A w któ­rym zakątku naszego pięk­nego kraju umie­ścił­byś mnie?

Ric­kard zasta­no­wił się.

– Gdzieś na pół­nocy?

– Zga­dza się.

– Ale nie prze­sad­nie wysoko?

– Zależy, jak spoj­rzeć.

– Sund­svall?

Tomas Winc­kler huk­nął fili­żanką.

– Jasna cho­lera. Teraz to jestem pod wra­że­niem. Czło­wiek tutaj pró­buje mówić wykwintną szwed­czy­zną, a ty go przy­bi­jasz gwoź­dziem w ide­al­nym miej­scu. Jasna cho­lera.

– Zwy­kły fart – zapew­nił. – Byłeś już kie­dyś w Uppsali?

– Kilka razy. Mam tu rodzinę. A ty?

– Nie – przy­znał Ric­kard. – Wła­ści­wie to dzi­siaj moja noga postała tu po raz pierw­szy. Ale pew­nie zostanę i będę się uczył… potem. To dobre mia­sto, prawda?

– Cudowne – potwier­dził Tomas Winc­kler, odgar­nia­jąc grzywkę z twa­rzy. – Przy­naj­mniej dopóki ma się poni­żej trzy­dziestki. A ma się. Czego zamie­rzasz się uczyć?

– Jesz­cze się nie zde­cy­do­wa­łem.

– Serio? Ja też nie. Ale oczy­wi­ście zostanę tu kilka lat.

Mój Boże, pomy­ślał nagle Ric­kard. Roz­ma­wiam teraz z kimś, kogo będę znał przez resztę swo­jego życia. Ja, który rok po matu­rze wła­ści­wie nie mówię kole­gom ze szkoły cześć.

Tomas Winc­kler chwy­cił książkę i zaczął stu­dio­wać tekst z tyłu okładki.

– Czy­ta­łem tylko we frag­men­tach – oznaj­mił. – Ale bystry jest ten Duń­czyk. Cho­ler­nie bystry.

– Dopiero zaczą­łem – przy­znał się Ric­kard. – A ty co teraz czy­tasz?

Tomas Winc­kler zigno­ro­wał pyta­nie. Odchy­lił się na krze­śle i zapa­lił zgnie­cio­nego papie­rosa.

– Gdy­byś miał opi­sać się jed­nym zda­niem – powie­dział – jakie by ono było?

– Jedno zda­nie?

– Tak.

Ric­kard Ber­glund zasta­no­wił się chwilę. W końcu odpo­wie­dział:

– Jestem mło­dym czło­wie­kiem, który nie znosi wtor­ków.

Tomas Winc­kler przy­glą­dał mu się zdu­miony. Po czym obaj wybuch­nęli śmie­chem.2

Sukin­syn, pomy­ślał Elis Bengts­son.

Zło­żył dło­nie w lejek, przy­tknął do ust i krzyk­nął z całych sił.

– Luter!

Powtó­rzył czyn­ność. Po razie na każdą stronę świata.

Następ­nie usiadł na pieńku i cze­kał. Nie ma sensu się błą­kać i szu­kać bydlę­cia. Niech bydlę samo poszuka. Nauczył się tego z cza­sem. Kun­dle mają lep­szy węch niż ludzie i jeśli tylko chcą, zawsze znajdą drogę do domu.

Luter był jego dzie­wią­tym psem, ni mniej, ni wię­cej, a wszyst­kim nada­wał imiona po słyn­nych oso­bach: Gali­le­usz, Napo­leon, Madame Curie, Sta­lin, Wol­ter, Dok­tor Crip­pen, Nabu­cho­do­no­zor i Putte Kock.

No i Luter. Czte­ro­la­tek, pół wyżeł, pół ogar i zazwy­czaj bar­dzo inte­li­gentne zwie­rzę. Teraz jed­nak naj­wy­raź­niej zła­pał trop, mimo że Elis Bengt­son ni­gdy nie wyko­rzy­sty­wał go do polo­wań. Cza­sem nawet naj­lep­szy tre­ning i wycho­wa­nie nie pomogą, tak już jest.

Znik­nął na mokra­dłach Alkärret, a teraz, pół godziny póź­niej, na wzgó­rzu Gåsa, gdzie zwy­kle robili sobie prze­rwę na jakiś sma­ko­łyk, na­dal go nie było.

Elis Bengts­son spoj­rzał na zega­rek. Za pięć druga. Obie­cał Märcie, że będzie w domu przed wpół do trze­ciej, by ją zawieźć do przy­chodni.

Co za okropna baba, pomy­ślał. Dla­czego sama nie weź­mie auta?

Choć po namy­śle doszedł do wnio­sku, że bez­piecz­niej będzie, jeśli nie sią­dzie za kół­kiem. Prawo jazdy miała od 1955 roku, ale żad­nego pojazdu mecha­nicz­nego nie pro­wa­dziła od 1969, kiedy to, cofa­jąc, wje­chała w kosz na śmieci na Norra Torg w Kym­linge. Elis do ostat­niej sekundy znaj­do­wał się mię­dzy koszem a tyl­nym zde­rza­kiem, paskudna histo­ria.

Sam miał za sobą pięć­dzie­siąt sie­dem lat bez jed­nej stłuczki i, jeśli tylko zdro­wie pozwoli, zamie­rzał pro­wa­dzić samo­chód do swo­ich ostat­nich dni.

Nie było zresztą powodu, by oba­wiać się o zdro­wie, to Märta była cho­ro­wita, nie on. Oste­opo­roza, dusz­nica bole­sna, nagłe zawroty głowy i Bóg wie co jesz­cze. Zdą­żył zapo­mnieć, jaki jest powód dzi­siej­szej wizyty. Jeżeli w ogóle to wie­dział.

Wes­tchnął, z wysił­kiem wstał z pieńka i zadu­mał się. Pod­szedł jesz­cze kawa­łek w górę zbo­cza i krzyk­nął znowu.

– Luter!

Znów na wszyst­kie strony świata, taki był plan, zdą­żył jed­nak krzyk­nąć tylko dwa razy, kiedy nagle od strony wąwozu Gåsa dobie­gło go szcze­ka­nie.

Krzyk­nął jesz­cze raz w tę samą stronę i znowu usły­szał odpo­wiedź.

Wąwóz, pomy­ślał. Co, u dia­bła?

Kiedy póź­niej o tym roz­ma­wiał – z Märtą, z jed­no­no­gim, zacie­ka­wio­nym sąsia­dem Ollem Mårdbäckiem oraz z poli­cją – pod­kre­ślał, że miał prze­czu­cie.

Że już wów­czas, kiedy po raz pierw­szy usły­szał szcze­ka­nie Lutra, zro­zu­miał, co czeka w wąwo­zie.

Wąwóz Gåsa. Nie był pewien, czy się tak rze­czy­wi­ście nazywa, ale usły­szał tę nazwę zeszłym razem. Wzgó­rze Gåsa i urwi­sko Gåsa to były przy­jęte nazwy. Ale wąwóz Gåsa? Nie wie­dział.

_Zeszłym razem_. Ile lat temu to było? W 1975.

Czyli trzy­dzie­ści pięć lat. Wiek męski, jak to się mówi.

Naj­praw­do­po­dob­niej jed­nak nie miał żad­nego prze­czu­cia. Szcze­rze mówiąc. Dopiero kiedy stał tam, na skraju zbo­cza, i patrzył w dół na Lutra i leżące obok ciało – oboje znaj­do­wali się dobrych dwa­dzie­ścia pięć metrów pod nim – wró­ciło wspo­mnie­nie z prze­szło­ści.

A kiedy to się stało, pociem­niało mu w oczach. Chyba śnię, pomy­ślał Elis Bengts­son. To nie­moż­liwe, żeby to samo wyda­rzyło się dwa razy.

Chwi­lowy zawrót głowy minął i aku­rat dobrze się skła­dało, że na samym skraju zbo­cza rosła brzoza, gdyby bowiem Elis Bengts­son się jej nie zła­pał, mógłby zakoń­czyć swój żywot w wąwo­zie Gåsa. On rów­nież.

– Co mówisz?

– Mówię, że powin­naś zadzwo­nić na poli­cję. W wąwo­zie Gåsa leży trup.

– Jesz­cze jeden? – powie­działa Märta.

– Jesz­cze jeden – odparł Elis. – Choć od ostat­niego razu minęło trzy­dzie­ści pięć lat.

– Boże kochany.

– Zadzwoń na poli­cję i powiedz, żeby tu przy­je­chali. I niech się pośpie­szą. Ja tu zostanę z Lutrem i popil­nuję. A przy­chod­nię dzi­siaj chro­mol.

– Ale Elis, przy­chod­nia jest jutro. Dzi­siaj nie­dziela.

– Nie­dziela, naprawdę?

– Tak.

– W dupie mam, jaki to dzień. Choć raz zrób teraz to, o co pro­szę, i zadzwoń na poli­cję!

– Dobrze, dobrze – powie­działa Märta. – Ale powiedz mi jedno, skoro tak ci się spie­szy, dla­czego nie zadzwo­ni­łeś od razu na poli­cję?

– Bo mam tylko komórkę – odwark­nął wście­kle Elis. – Nie roz­ma­wia się z poli­cją przez komórkę.

– Rozu­miem – powie­działa Märta, a on się roz­łą­czył.

Baby, pomy­ślał.

– Zamknij mordę, Luter! – krzyk­nął. – Już scho­dzę.

I z jakie­goś powodu pies zamilkł.3

Kiedy Gunilla Rysth poko­nała pierw­szych dwa­dzie­ścia kilo­me­trów na tra­sie E18 mię­dzy Karl­stad a Örebro, zje­chała na par­king i przez długą chwilę sie­działa w bez­ru­chu za kie­row­nicą. To było konieczne.

Gdyby jechała dalej, mogłoby się to źle skoń­czyć. Nie da się jed­no­cze­śnie pro­wa­dzić i szlo­chać.

O ile się nie chce zgi­nąć w wypadku. Ona nie chciała.

Mimo wszystko.

Nie spo­sób jed­nak zaprze­czyć, że zanim zna­la­zła to miej­sce par­kin­gowe – mały kawa­łek przed Kri­sti­ne­hamn – bawiła się tą myślą.

Tylko bawiła, w ramach swego rodzaju ucieczki przed wyrzu­tami sumie­nia i potwor­nym poczu­ciem winy po zmiaż­dże­niu dru­giego czło­wieka.

Len­nart został bowiem zmiaż­dżony, nie dało się tego ina­czej okre­ślić. Przez ostat­nie pięć minut ich roz­mowy nie ode­zwał się ani sło­wem, patrzył tylko na nią wzro­kiem kona­ją­cego zwie­rzę­cia. Zwie­rzę­cia, które wła­śnie postrze­liła i które teraz, wykrwa­wia­jąc się, patrzy na swo­jego oprawcę z nie­mym pyta­niem: _Dla­czego?_

Czy nie tak wyglą­dał? – myślała. Tak, wła­śnie tak.

Dla­czego? Co ja ci złego zro­bi­łem?

Prze­cież cię kocham. Prze­cież się nawza­jem kochamy. To prze­cież my mie­li­śmy żyć razem.

Cztery lata z hakiem. Byli ze sobą nie­mal równe pięć­dzie­siąt mie­sięcy; przez pierw­szych dwa­dzie­ścia, a może trzy­dzie­ści, za każ­dym razem dawał jej na pamiątkę różę. Zaczęło się w dru­giej kla­sie szkoły śred­niej, wspól­nie spę­dzili jedną piątą życia.

Był pierw­szym, któ­rego poca­ło­wała, i pierw­szym, z któ­rym poszła do łóżka.

Co nie zna­czy, że jedy­nym. Ona zaś była pierw­szą i jedyną, którą cało­wał i kochał. Co do tego nie ma wąt­pli­wo­ści. Naj­mniej­szych.

On się zabije.

Ta jedna myśl tęt­niła jej w gło­wie, kiedy pła­kała. On sobie nie pora­dzi.

Wybie­rze śmierć.

Stała na par­kingu nie­da­leko Kri­sti­ne­hamn i pła­kała, pła­kała.

Trzy mie­siące odkła­dała tę decy­zję.

Aż od Wiel­ka­nocy. To wtedy poznała Tomasa na tym nie­szczę­snym obo­zie dla chó­rzy­stów w Östersund. Niczego nie prze­czu­wa­jąc, poje­chała tam z Kri­stiną, przy­ja­ciółką z dzie­ciń­stwa. Już dru­giego dnia wie­czo­rem Tomas ją poca­ło­wał i powie­dział, że nie mają wyboru. Są dla sie­bie stwo­rzeni, to nie pod­lega dys­ku­sji, ni­gdy w życiu nie był niczego tak pewny.

To było jak z kiep­skiego opo­wia­da­nia. Gdyby zamiast w życiu tra­fiła na taką histo­rię w „Hen­nes” albo „Bil­djo­ur­na­len”, zaśmia­łaby się pod nosem i prze­glą­dała pismo dalej, nie prze­czy­taw­szy ani linijki wię­cej.

Kolej­nej nocy wła­mali się do domku let­ni­sko­wego i kochali się cztery godziny.

Co się ze mną dzieje, myślała wtedy.

Co się dzieje, do cięż­kiej cho­lery.

To też jak z pisma dla kobiet. Myślę jak głu­pia gęś, stwier­dziła. Zako­chana kre­tynka. Przez pierw­sze dni po powro­cie do domu miała nadzieję, że po pro­stu tra­fił jej się cza­ru­jący drań. Że nie zadzwoni i że będzie mogła pogrze­bać to, co się stało, głę­boko w sercu i wró­cić do Len­narta. Do Len­narta i do bez­pie­czeń­stwa. Pizzy i piwa w piąt­kowe wie­czory u Bociana z całą ekipą. Za trzy lata wła­sny sze­re­go­wiec przy Sommarvägen i dzie­ciaki.

Minęło jed­nak tylko kilka dni. Wie­czo­rem trze­ciego dnia zadzwo­nił, tak jak zapo­wie­dział. Leżała w łóżku w swoim obskur­nym wynaj­mo­wa­nym pokoju i roz­ma­wiała z nim pół nocy, a akom­pa­nio­wał jej roman­tyczny, szep­czący deszcz, który przez cały ten czas ude­rzał o szyby i para­pet; kiedy zaś o brza­sku odło­żyła słu­chawkę, już wie­działa. Żegnaj, Len­nar­cie Mar­tins­so­nie, pomy­ślała. Dzięki za cztery lata.

Prze­cią­gała to aż do dzi­siaj. Jak tchórz­li­wym można być? Jak okrut­nym? Jak bar­dzo można skrzyw­dzić innego czło­wieka?

Zje­chała z par­kingu po dwu­dzie­stu minu­tach. Mimo wszystko łzy się kie­dyś wyczer­pują, ale po pła­czu nie poczuła się ani odro­binę lepiej.

Gdyż nie cho­dziło tylko o Len­narta. Cho­dziło o życie i doty­czyło w zasa­dzie każ­dego. Jej rodzi­ców: taty zbroj­mi­strza i mamy urzęd­niczki. Jej sio­stry. Rodziny Len­narta: teścia majora i teścio­wej nauczy­cielki prac ręcz­nych. Z Len­nar­tem byli w końcu zarę­czeni i wszy­scy spo­dzie­wali się, że nie­długo wezmą ślub. Będą mieli ten wspo­mniany dom i dzieci, i Bóg wie, co jesz­cze; naprawdę doro­sną. Mar­tin, Kri­stina, Sigge i Naomi, każdy, kogo znali, nasta­wiał się na taki roz­wój wypad­ków. Len­nart Mar­tinsson i Gunilla Rysth to był… jak to się mówi? Fun­da­ment?

Co oni powie­dzą? Dla­czego wcze­śniej nic z sie­bie nie wydu­siła? Po co było cze­kać do ostat­niej chwili, tuż przed wyjaz­dem do Uppsali, gdzie miała odwie­dzić Bir­gittę? Wyjeż­dżać tak po pro­stu, nie pró­bu­jąc nawet niczego wyja­śnić.

Czy jest ktoś inny?

Nie, zaprze­czyła. Jasne, że nie ma nikogo. Co on sobie myśli? Po pro­stu już się wypa­liło, nikt inny nie jest w to zamie­szany. Gunilla musi pójść za gło­sem serca.

Tylko Bir­gitta wie­działa. Sły­szała o obo­zie i znała Tomasa. Stwier­dziła, że gówno z pew­no­ścią obry­zga i ją, skoro wpa­dło w wen­ty­la­tor, ale się tym nie przej­muje. Stu­dio­wała już rok w Uppsali i miała szer­sze hory­zonty. I kiedy dzwo­nili do niej ludzie z rodzin­nych stron, mówiła, że ow­szem, Gunilla mieszka u niej w pokoju, w aka­de­miku na Rac­kar­ber­get, śpi na mate­racu. Tak, wła­śnie się dowie­działa, że z Len­nar­tem to koniec. Im obu jest przy­kro z tego powodu. Ale takie jest życie, nad uczu­ciami nie da się zapa­no­wać, czas leczy rany… bla, bla, bla.

Zauwa­żyła, że myśląc o Bir­git­cie, czuje się tro­chę lepiej; z pew­nym zdzi­wie­niem odno­to­wała rów­nież, że im dalej jest od Karl­stad, im mniej­sza odle­głość dzieli ją od Uppsali, tym życie jest prost­sze. Mię­dzy Örebro a Arboga włą­czyła nawet radio, ale po pew­nym cza­sie zawsty­dziła ją nagle wła­sna bez­tro­ska i znów zaczęła pła­kać.

_Swim­ming, per­haps drow­ning, in a sea of emo­tions,_ te słowa, na które gdzieś się natknęła, sta­no­wiły cał­kiem nie­zły opis jej samo­po­czu­cia. Nie zamie­rzała jed­nak uto­nąć. Za nic w tym kurew­skim świe­cie, stwier­dziła, ze zło­ścią wydmu­chu­jąc nos w jedną z ostat­nich chu­s­te­czek w paczce. Prze­cież miała zacząć żyć, a nie prze­stać.

Jedno było pewne jak amen w pacie­rzu. Minie tro­chę czasu, zanim zde­cy­duje się na podróż w prze­ciwną stronę. Mie­siące, pew­nie lata. Zbroj­mistrz, urzęd­niczka i sio­stra mogą sobie mówić, co chcą.

Przy­naj­mniej mam swo­jego Sigurda, pomy­ślała, kiedy zatrzy­mała się w Hum­mel­sta, żeby zebrać myśli. Bo tak się nazy­wał samo­chód, który ubie­głego lata kupiła od kuzyna Len­narta. Czer­wony, tro­chę obity i z ponad stoma tysią­cami na licz­niku. Ale za to nie­za­wodny jak szwaj­car­ski zega­rek, odpu­kać.

W pokoju Bir­gitty Enan­der cze­kał na nią co prawda mate­rac, ale tylko przez kilka dni. Od wtorku 1 lipca cze­kało coś zupeł­nie innego. Pró­bo­wała o tym nie myśleć, ale nie było łatwo: dwu­po­ko­jowe miesz­ka­nie przy Sibyl­le­ga­tan w Lutha­gen. Dziel­nicę i ulicę zna­la­zła na mapie w swo­jej biblio­tece w Karl­stad, ale nie dało jej to zbyt dobrego wyobra­że­nia o oko­licy. Ma się rozu­mieć, że nie.

Miesz­ka­nie nale­żało do ciotki Tomasa, ale było swego rodzaju dobrem rodzin­nym. Gdy tylko się oka­zało, że Tomas będzie odby­wał służbę woj­skową w Uppsali, było oczy­wi­ste, że będzie mógł je wynaj­mo­wać. Bo prze­cież póź­niej zosta­nie w mie­ście na stu­dia. Jeżeli cho­dzi o ciotkę, miesz­kała przez cały rok w Hisz­pa­nii, miesz­ka­nie przy Sibyl­le­ga­tan było tylko na wypa­dek, gdyby jej trze­cie mał­żeń­stwo też się roz­pa­dło.

Przy­naj­mniej Tomas tak uwa­żał. Gunilla widziała miesz­ka­nie na zdję­ciach, przy­słał ich jej pół tuzina i za każ­dym razem, kiedy na nie patrzyła albo tylko o nich myślała, czuła przy­jemne mro­wie­nie. Raz tak się pod­nie­ciła, że musiała pójść pod prysz­nic i się zaspo­koić. Będzie tam miesz­kała z Toma­sem! Mieli w sumie trzy spo­tka­nia (po Östersund spo­tkali się jesz­cze w wyna­ję­tym pokoju w Sund­svall i w motelu pod Västerås, w poło­wie drogi), a teraz ze sobą zamiesz­kają. Z Len­nar­tem w ciągu tych czte­rech lat nie miesz­kali razem.

Gdy­bym powie­działa o tym mamie, zemdla­łaby, pomy­ślała Gunilla. Co by powie­dział i zro­bił tata zbroj­mistrz, nie chciała sobie nawet wyobra­żać i wie­działa, że wła­śnie to jest jej naj­lep­szym uspra­wie­dli­wie­niem. Komu­kol­wiek wyzna­łaby prawdę czy popro­siła o radę, każdy powie jej, że zwa­rio­wała. Jej sio­stra. Kole­żanki. Wszy­scy.

A więc nie do pomy­śle­nia. Mil­cze­nie jest zło­tem. Zerwać to jedno. Zerwać i zamiesz­kać z innym – to rzecz nie do pomy­śle­nia. Potę­pi­liby ją.

_Potę­pią_ ją.

Wszy­scy oprócz Bir­gitty. Nie twier­dzę, że robisz dobrze, powie­działa. Ale jestem pewna, że sama zro­bi­ła­bym tak samo. Jeśli to dla cie­bie jakieś pocie­sze­nie.

Po czym ryk­nęła śmie­chem w swój cha­rak­te­ry­styczny spo­sób.

Świet­nie, pomy­ślała Gunilla Rysth. To naprawdę świet­nie, że Bir­gitta też mieszka w Uppsali.

Klucz był w folio­wej tor­bie pod sio­deł­kiem roweru, tak jak uzgod­niły. Bir­gitta całe lato pra­co­wała w restau­ra­cji za mia­stem i wróci dopiero po dzie­wią­tej.

Teraz było wpół do trze­ciej. Gunilla wnio­sła swoje cięż­kie torby po scho­dach i otwo­rzyła drzwi. Pięć pokoi i wspólna kuch­nia, mówiła Bir­gitta, ale latem miesz­kam tu tylko ja i Jukka.

Być może Jukka też cho­dził do pracy. W każ­dym razie nie było go w domu i Gunilla mogła się spo­koj­nie rozej­rzeć. Zarówno po pokoju Bir­gitty, jak i po wspól­nych pomiesz­cze­niach. Kuch­nia, ubi­ka­cja, łazienka. Wszę­dzie pano­wał bała­gan, choć trójki z pię­ciu loka­to­rów nie było, ona zaś pomy­ślała, że Bir­gitta ma naprawdę dobrze jako stu­dentka, skoro udało jej się wpro­wa­dzić do wła­snego miesz­ka­nia ze swoim księ­ciem z bajki, jesz­cze zanim roz­po­czął się pierw­szy semestr. Pamię­tała, że przy­ja­ciółka przez pierw­sze mie­siące miesz­kała w wynaj­mo­wa­nym pokoju i kiedy dostała wła­sny na Rac­kar­ber­get, ska­kała ze szczę­ścia.

Książę z bajki? Skąd się wzięło to okre­śle­nie? Miało iro­niczny pod­tekst, który jej się nie podo­bał. Książę z bajki jest w głębi duszy bez­wa­run­kowo fał­szywy, a Tomas Winc­kler taki nie jest.

Trudno byłoby jej wytłu­ma­czyć dru­giej oso­bie, dla­czego jest tego tak abso­lut­nie pewna, ale też nie zamie­rzała tego robić. W końcu mil­cze­nie jest zło­tem.

Mogła­bym za niego wyjść, pomy­ślała. Z miej­sca, gdyby tylko popro­sił.

Rany boskie, pomy­ślała po chwili. Uspo­kój się, idiotko, i nie zapo­mnij o piguł­kach. Masz dwa­dzie­ścia lat, nie powin­naś przy­pad­kiem naj­pierw zatrosz­czyć się o wykształ­ce­nie?

Otwo­rzyła lodówkę i doszła do wnio­sku, że przy­da­łoby się zro­bić zakupy. Jedna półka i jedna kie­szeń w drzwiach ozna­czone były kar­teczką „Gitta”, ale całą zawar­tość lodówki sta­no­wił litr mleka, tubka pasty kawio­ro­wej i trzy cebule. Bir­gitta mówiła, że śnia­da­nie, obiad i kola­cję jada w restau­ra­cji, gdyby jed­nak Gunilla miała ochotę na żar­cie, może iść po zakupy i napeł­nić lodówkę. O to, co będzie jadł Jukka, żadna z nich nie musi się mar­twić.

W spi­żarce na półce z napi­sem „Gitta” stało pudełko płat­ków kuku­ry­dzia­nych, torba suchar­ków i butelka keczupu. No dobra, pomy­ślała Gunilla, zostaję tu tylko trzy dni. W sobotę będę miała swoją kuch­nię, nie będzie tak wyglą­dała.

Spoj­rzała na zega­rek. Do spo­tka­nia z Toma­sem na moście Nybron zostały jesz­cze trzy godziny. W środku wszystko jej ćwier­kało, ale wytrwała w posta­no­wie­niu, by pójść po zakupy, zamiast wcho­dzić pod prysz­nic.

***

Było dzie­sięć minut przed cza­sem. Mar­twiła się, że nie znaj­dzie tego miej­sca, ale było tak, jak mówił. Nybron rze­czy­wi­ście znaj­do­wał się w samym środku mia­sta.

Wie­czór był cie­pły, ale mimo to ulice pozo­stały puste. Opo­wia­dał, że tu tak jest. Przed koń­cem sierp­nia, kiedy to wra­cali stu­denci, Uppsala była po pro­stu małym szwedz­kim mia­stecz­kiem, pogrą­żo­nym w let­nim pół­śnie. Nie­wąt­pli­wie pięk­nym i peł­nym zie­leni, przy­naj­mniej po zachod­niej stro­nie rzeki, ale więk­szość miesz­kań­ców znaj­do­wała się gdzie indziej.

Nie miała nic prze­ciwko temu. Wręcz prze­ciw­nie, móc powoli wra­stać w mia­sto, przez dwa mie­siące pozna­wać wszystko, co nowe, zanim zacznie stu­dia w insty­tu­cie angli­styki, gdzie­kol­wiek on się mie­ści – czego mogła chcieć wię­cej?

No, może tego, żeby Tomas też miał tyle wol­nego czasu co ona, ale nie można mieć wszyst­kiego. Peł­nił służbę w jakimś Polacks­bac­ken i potrwa ona aż do przy­szłej jesieni, ale więk­szość wie­czo­rów miał wol­nych. Soboty i nie­dziele też, a w poło­wie lipca – już za czter­na­ście dni – dosta­nie tygo­dniową prze­pustkę.

Oparła się łok­ciami o kamienną poręcz mostu, wychy­liła i patrzyła na pły­nącą wart­kim stru­mie­niem mętną wodę. Moje życie, pomy­ślała, nie może być lep­sze, niż jest w tej chwili.

Jak to moż­liwe, że taka myśl poja­wiła się w jej gło­wie zale­d­wie pół dnia po tym, jak na värmlandzkim par­kingu wyle­wała morze łez nad swoją nik­czem­no­ścią, wolała się bli­żej nie zasta­na­wiać.

W każ­dym razie nie teraz, ponie­waż nagle dostrze­gła, jak raź­nym kro­kiem zmie­rza w jej stronę pod wiel­kimi drze­wami po zachod­niej stro­nie rzeki.

W jed­nej ręce trzy­mał bukiet kwia­tów, w dru­giej butelkę wina, a pół godziny póź­niej leżeli osło­nięci krza­kami na kocu, który roz­ło­żyli na zbo­czu poni­żej zamku. Śmiała się gło­śno, kiedy opo­wia­dał, jak zwę­dził go z woj­sko­wego maga­zynu i roz­ło­żył po dro­dze. Miał nadzieję, że nie będzie dla niej zbyt szorstki.5

Jestem Maria, wró­bel.

Jestem młod­szą sio­strą Super-Tomasa i ludzie myślą, że jestem sza­lona.

Nie prze­szka­dza mi, że tak myślą. Prze­ciw­nie. Według mnie to wspa­niale, że żywią takie prze­ko­na­nie. Wiem, że to nie o sza­leń­stwo tutaj cho­dzi. Cho­dzi o zło.

A jeśli nie o zło, to przy­naj­mniej o ego­izm. Ja myślę o sobie. Inni niech też myślą o sobie.

Nie jestem też żad­nym Ham­le­tem, co to, to nie. Ludzie nie rozu­mieją, że w dzi­siej­szych cza­sach można być złym. Szcze­gól­nie jeśli jest się kobietą, dzie­więt­na­sto­let­nią i uro­czą. Żeby nie powie­dzieć piękną.

I mądrą. Dziwi ich, że jestem taka mądra, oceny na matu­rze mam tak samo dobre jak te, z któ­rymi Super-Tomas koń­czył szkołę dwa lata przede mną. Jeśli można porów­ny­wać, bo on miał litery, a ja mam cyfry. Tak czy ina­czej, nauczy­ciele byli zdzi­wieni, i moi rodzice też. Ja nie byłam zdzi­wiona, znam swoją war­tość.

Kiedy mia­łam osiem lat, też byłam uro­cza. To wtedy spa­dłam z huś­tawki na głowę i nastą­piła u mnie zmiana oso­bo­wo­ści. Nie potra­fię nawią­zy­wać rela­cji jak inni ludzie. Tak przy­naj­mniej uważa mój psy­chia­tra. Nazywa się Douglas Die­ne­sen, cały czas cho­dzę do tego samego. Tata i mama mu ufają, ufają mu wszy­scy poza mną. Ja wiem, że zaczyna na mnie lecieć i wię­cej się z nim nie spo­tkam.

Bo teraz jadę do Uppsali. Jestem mądra, ale mam zmie­nioną oso­bo­wość. Będę się uczyć fran­cu­skiego, oni myśleli, że będę chciała miesz­kać z Toma­sem u ciotki Becki, już wio­sną zeszłego roku zaczęli o tym gadać, ale odmó­wi­łam. Gdy się dora­stało w cie­niu tego cudow­nego dziecka, naj­wyż­szy czas wyjść na słońce.

Może w końcu sta­nie na pra­wie, ale zacznę od fran­cu­skiego. To się wydaje nie­zbyt obcią­ża­jące, a ja nie mam spre­cy­zo­wa­nych pla­nów na życie. Będę zaj­mo­wała jeden pokój w domu przy Norrtäjegatan. Posta­wi­łam krzy­żyk na mapie, to nie wię­cej niż dzie­sięć minut od dworca. Jadę jutro, dziś jest mój ostatni wie­czór tutaj. Torby mam spa­ko­wane, tata chciał mnie zawieźć, ale powie­dzia­łam, że ni­gdy w życiu. Opusz­czam gniazdo i zamie­rzam to zro­bić o wła­snych skrzy­dłach. Co oni sobie, kurwa, myślą?

Mama pła­kała cały wie­czór. No, może z prze­rwami. Mówi, że nie wie­dzą, co zro­bić z willą. Skoro i mnie, i Tomasa nie będzie. A co, myśle­li­ście, że ni­gdy nie doro­śniemy, czy o co cho­dzi? Sprze­daj­cie to gówno, myślę w duchu, a jak nie prze­sta­nie ryczeć, to jej to powiem.

Sprze­daj­cie to gówno i prze­pro­wadź­cie się do Hisz­pa­nii jak ciotka Becka. I jak ci cho­lerni von Frie­sma­no­wie, o któ­rych cały czas mówi­cie. Z waszymi pie­niędzmi nie ma prze­cież żad­nego powodu, by sie­dzieć w Sund­svall. W Hisz­pa­nii może­cie grać w golfa, leżeć przy base­nie i od rana do wie­czora popi­jać słod­kie wino.

Mam ich w dupie. To jest wła­śnie mój pro­blem. Mam w dupie innych ludzi. A zwłasz­cza mło­dych chło­pa­ków. Jeśli kie­dy­kol­wiek z jakimś będę, bzy­ka­nia nie liczę, to tylko z kimś rów­nie pokrę­co­nym jak ja. Rów­nie pokrę­co­nym i rów­nie mądrym, a wtedy może coś z tego wyj­dzie.

Nie­na­wi­dzę tego fra­jer­skiego opty­mi­zmu. Pełne nadziei, opty­mi­styczne pier­do­le­nie. Życie jest ciemną dupą. Jestem zła.

Mam dzie­więt­na­ście lat, jestem piękna i myślę o sobie, wbij­cie to sobie do głów, ludzie. Jutro wie­czo­rem napi­szę kilka słów o moim nowym życiu przy Norrtäljegatan w Uppsali. Może.

Jestem Maria, wró­bel.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: