- nowość
Samotny taniec - ebook
Samotny taniec - ebook
Norie ma dwadzieścia siedem lat. Pochodzi z Tajwanu, skąd uciekła zaraz po studiach w poszukiwaniu innego, lepszego miejsca. Znajduje pracę w japońskiej firmie, ale nawet tam musi nieustannie lawirować między światami – korporacyjnego życia biurowego, światem przyjaciółek z lesbijskich barów w Shinjuku, wspomnień traumatycznej przeszłości. Jest samotną tancerką wirującą w ciemności, z której nie potrafi się uwolnić.
Debiut powieściowy Li Kotomi zachwyca delikatnością i poetyckością. Wszechogarniający smutek, który przebija z kart książki, przywodzi na myśl twórczość kultowej tajwańskiej pisarki, Qiu Miaojin, która stała się ikoną swojego pokolenia i społeczności LGBTQ+. Li składa jej przepiękny hołd, opowiadając własną poruszającą historię.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788367034326 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Śmierć.
Umieranie.
Obracała te słowa na języku, obserwując pulsujące barwne neony za szybą biura na dwudziestym trzecim piętrze.
Podobało jej się ich brzmienie. Łagodniejsze niż podmuch wiatru, miększe niż puszysty dywan ze snu.
Wizja śmierci jej nie pociągała, lecz do życia też nie była mocno przywiązana. Starała się wieść swoje doczesne życie najlepiej, jak potrafiła, świadoma, że gdyby stało się ono nie do zniesienia, bez wahania wybrałaby śmierć.
Nie zastanawiała się, czy jej poglądy na tematy ostateczne należą do rzadkich. Podejrzewała, że wbrew pozorom każdy my podobnie, po prostu ludzie nie rozmawiają ze sobą o takich sprawach.
Weźmy dla przykładu to miasto w dole, na które teraz spogląda. Ile z tych kłębiących się jak mróweczki, niezliczonych istnień właśnie zmierza na pewną śmierć? Ktoś zaraz skoczy z dachu wieżowca, ktoś się rzuci pod pociąg, inny — spiesząc do drogiej restauracji w rocznicę ślubu — wpadnie pod samochód. Była zdania, że życiem każdego człowieka bez wyjątku kieruje przypadek.
•
— Ludzkość nie mogłaby wreszcie wziąć i wyginąć?
Wróciła do niej pewna scena, która rozegrała się podczas lunchu poprzedniego dnia: niespodziewanie z jej ust padło takie właśnie pytanie. Gdy mówiła po japońsku, nie zawsze panowała nad słowami i niekontrolowanie wyskakiwały z niej najskrytsze my, którymi nie planowała się dzielić.
Ta wymsknęła się w firmowej stołówce, gdy Okabe z zapałem tłumaczył coś obecnym. Okabe — dwa lata starszy kolega z działu, absolwent Uniwersytetu Tokijskiego — wysoki i szczupły, w tych swoich okularach przypominał wytrzeszczonego wyraka filipińskiego, ale był bystry, z liczbami radził sobie jak mało kto, więc cieszył się szacunkiem w zespole. Rozprawiał o tym, że dług Japonii wynosi ponad dwukrotność jej PKB, nadchodzą czasy rekordowo słabego jena i kto sprytny, powinien obserwować sytuację, by w odpowiednim momencie zainwestować oszczędności w dolary. Towarzystwo przy stole słuchało uważnie, ale ona myślami była gdzie indziej. Miała dwadzieścia siedem lat; w jej wieku powinna już wykazać zainteresowanie tak przyziemnymi tematami, trudno z tym dyskutować, ona jednak nie odbierała słów kolegi jako czegoś, co miałoby na nią jakikolwiek realny wpływ. Może za dekadę, dwie, owszem. Czuła wręcz, że rozmawiają o odległej przyszłości, która urzeczywistni się dopiero za sto albo i tysiąc lat. To będzie świat, na którym jej już nie będzie. Takie odnosiła wrażenie.
Okabe perorował. Należy za wszelką cenę powstrzymać upadek państwa, choćby kosztem obywat. Wyobraźcie sobie, że trwa wojna; obywatele odczują jej skutek. Japonia jako kraj jest biedna, ale wielu Japończyków — zaskakująco bogatych.
Właśnie wtedy wymsknęły jej się te słowa:
— Czy do tego czasu ludzkość nie mogłaby wreszcie wziąć i wyginąć?
Zorientowała się, że coś jest nie tak, ale było za późno. Okabe posłał jej tylko przelotne spojrzenie i dorzuciwszy „też racja”, przeszedł nad jej wypowiedzią do porządku dziennego. Przerwa na lunch dobiegła końca. Ulżyło jej.
Jej słowa były dziecinne i nieprzemyślane, ale to nie znaczy, że nieszczere. Śmierć przychodziła po wszystkich sprawiedliwie, uśmierzała ból i koiła rany. Głęboko w duszy była o tym przekonana. Ewidentnie należała jednak w tym przekonaniu do mniejszości. Nie potrafiła — tak jak koledzy i koleżanki — wybiegać myślami w przyszłość.
Dwa i pół roku temu, na jej pierwszym firmowym szkoleniu, zorganizowano wykład z tak zwanego life planningu. Planowanie życia: wyobraź sobie swoje wymarzone życie i zastanówmy się wspólnie, jak do niego dotrzeć — takie były podstawowe założenia kursu. Choroba i wypadki występowały jako niebezpieczeństwa (ryzyko), a ubezpieczenia (zarządzanie ryzykiem) stanowiły kuszącą możliwość ich zmniejszenia.
Ubezpieczenie. Tak jak „śmierć” była w jej uszach najatrakcyjniejszym słowem, tak do „ubezpieczeń” czuła wstręt. Podły biznes, żerujący na ludzkiej niepewności o przyszłość, a co najgorsze — już na starcie wykluczający tych, którzy najbardziej go potrzebują.
Wyglądało jednak na to, że była w tych poglądach odosobniona. Siedząca po jej prawej Yuka nachyliła się i zapytała przyjaźnie, który pakiet wybierze. Yuka marzyła o tym, by do trzydziestki wyjść za mąż, urodzić dwójkę dzieci i zamieszkać w domku jednorodzinnym, więc z uwagą studiowała materiały dotyczące planów oszczędnościowych, a z każdą chwilą jej uśmiech rozkwitał coraz pełniej, jak słonecznik. Dla niej przyszłość była ulotna; w każdej chw mogła prysnąć jak bańka mydlana. Bańka mieni się w słońcu siedmioma kolorami tęczy i wznosi coraz wyżej ku niebu wbrew prawom grawitacji, ale gdy pryska, nie pozostawia po sobie śladu.
— Nie kupię żadnego z nich — odparła, jak gdyby nigdy nic.
— Jak to? Naprawdę? — Yuka popatrzyła na nią z niedowierzaniem, ale o nic więcej już nie pytała.
Nawet gdyby chciała, nie mogła wykupić sobie ubezpieczenia. Zaprezentowane pakiety stanowiły pracowniczy benefit, więc składka była niska, za to warunki przystąpienia bardzo wygórowane. Z historią leczenia psychiatrycznego i receptami na leki antydepresyjne, które nadal regularnie zażywała, nie spełniała najważniejszego kryterium. Oczywiście nie mogła się do tego przyznać, jeż chciała się uchronić przed wścibstwem innych.
Yuka wychyliła się do Eriki siedzącej dalej po lewej.
— A ty, Eriko? Który pakiet wybierasz?
— Chyba wcale się nie zapiszę. — Erika uśmiechnęła się zawstydzona. — Wiesz, z moją nogą… Najpierw porozmawiam z lekarzem.
— No tak — odparła niezręcznie Yuka. — Przepraszam.
Po wypadku w czasie wakacji po pierwszym roku studiów Erika kulała. Nie powinna tak myśleć, ale powłócząca nogą Erika wzbudzała w niej współczucie i czułość. Przez to zdawały się sobie bliższe. Przyjaźniła się z Eriką mimo odrazy, którą czuła do siebie samej przez takie myślenie.
Erika nie lubiła się odzywać w większej grupie. Gdy dołączyła do działu i miała się wszystkim przedstawić, wydukała jedynie: „Miło was poznać”. Tymczasem ona wzbudziła powszechną wesołość, dumnie żartując: „Jestem Chō Norie, co zawsze wszystko wie! Pochodzę z Tajwanu, ale nie lubię ananasa ani nie pijam bubble tea!”. Oczywiście nie wspomniała, że jest lesbijką, nie powiedziała o tragedii, którą przeżyła, o depresji, że przyjechała do Japonii, czując się jak uciekinierka, ani że sama sobie nadała to japońsko brzmiące imię.
Dopiero z czasem pojęła, jak silna psychicznie jest Erika — fakt ten całkowicie umknął jej podczas ich pierwszego spotkania. Pewnego razu do windy, którą jechały, dosiadł się obcy mężczyzna, po czym bez skrępowania wskazał nogę Eriki i rzucił: „Z tym musi ci być ciężko”.
— Wcale nie. — Erika nieśmiało pokręciła głową. — Wiele osób ma gorzej.
Dziwiła się, dlaczego Erika tak zareagowała. Nawet jeż była to pospiesznie wymyślona odpowiedź, ton koleżanki sugerował, że pogodziła się ze stale towarzyszącym jej bólem. Czy ona również miała szansę zrzucić ten swój ciężar, z którym nie umiała się pogodzić? Bywa przecież ból nie do zniesienia. Czy chowanie ran, których nie potrafimy zaleczyć i udawanie, że nie istnieją, to życie w kłamstwie?
Zapytała o to szeptem tę drugą siebie, odbitą w powierzchni szyby, z nocnym krajobrazem za plecami. Druga ona wyłaniająca się z pustki bezgłośnie otwierała i zamykała usta. Dotknęła szkła i ta druga tak samo wyciągnęła rękę, przyłożyła dłoń do jej dłoni. Zimno szyby przeniknęło od palców w głąb ciała. Chmury zabarwiały się światłami z okien biurowców, wyglądały jak kłęby brudnego, szarego dymu. Wypuściła powietrze. Szyba przed nią zaparowała i ukryła twarz tej drugiej jej.
°2
Próbowała sobie przypomnieć, kiedy pierwszy raz poczuła, że spowija ją olbrzymi cień, i co było jego źródłem, ale ilekroć się starała rozsupłać nitki w pamięci, nigdy nie znajdowała odpowiedzi.
Urodziła się w Tajwanie, w powiecie Changhua, na prowincji, choć bynajmniej nie w biednej rodzinie; nigdy nie doświadczyła przemocy ani żadnych przykrości ze strony rodziców. Prosta, przeciętna rodzina — jej ojciec handlował motocyklami, a matka była przedszkolanką w sąsiedztwie. Oboje pracow, więc nie mi większych finansowych zmartwień, a ona od małego dostawała w bród książek z baśniami i legendami. Do dziś pamięta chwile, kiedy w czasie przerw lub po lekcjach, jeszcze jako mała dziewczynka, która nie zna wielu znaków, przedziera się pow przez strony, pomagając sobie składanymi razem dźwiękami zhuyinu. Zazwyczaj nie odzywała się pierwsza, dlatego rówieśnicy trochę się jej b.
— Ying-mei ma zawsze taką poważną minę. Martwi mnie to.
Pewnego razu podsłuchała, jak wychowawczyni skarży się jej rodzicom. To ona była Ying-mei — rodzice nad jej to imię, ponieważ urodziła się w styczniu, kiedy zakwitają śliwy.
Odkąd pamięta, przeczuwała niejasno, że jest inna. Nie przemawiały do niej baśnie, w których książę poślubia księżniczkę, wolała wyobrażać sobie, że jest Dorotką przemierzającą świat razem z piękną Czarownicą z Północy. Rozumiała jednak, że jest w tych odczuciach odosobniona.
W czwartej klasie podstawówki poznała Shih Tan-ch’en, a nieśmiałe poczucie inności nabrało mocy. Blada Tan-ch’en wyglądała na wiecznie zadumaną, nie pokazywała żadnych emocji, wydawało się, że najlżejszy ruch grozi jej niebezpieczeństwem, a sama Tan-ch’en w każdej chw może prysnąć i rozpłynąć się w powietrzu. Tylko dwie czarne jak węgle źrenice jej oczu mieniły się ciemnogranatowym blaskiem, niczym jeziora, w których nocą odbija się księżyc. Nawet kilkanaście lat później będzie jeszcze czasami śniła o Tan-ch’en, a nad ranem, gdy większość szczegółów snu się zatrze, w tym i twarz Tan-ch’en, będzie wyraźnie pamiętać tylko te oczy.
Pokochała Tan-ch’en w momencie, gdy pierwszy raz spojrzała w jej oczy. W tamtej chw jeszcze nie wiedziała, co większość ludzi rozumie, mówiąc o miłości, dlatego uczucie, które narodziło się w zakamarkach jej serca i pięło się ku powierzchni, instynktownie utożsamiła z tym, co w bajkach łączy księżniczkę i księcia.
Obserwowała Tan-ch’en ukradkiem, lecz nigdy nie zamieniła z nią ani jednego słowa.
Jesienią rok później, na ceremonii rozpoczęcia piątej klasy, wychowawczyni oznajmiła, że Tan-ch’en umarła. Jechała na bagażniku roweru mamy na wakacyjne lekcje pianina, gdy potrąciła je ciężarówka wioząca gruz. Wychowawczyni poleciła klasie zachować trzy minuty ciszy. Koledzy i koleżanki pogrąż się w milczeniu, a ona rozmyślała. Co stało się z Tan-ch’en po śmierci? Czy jej ciało jeszcze gdzieś jest? Wyobrażała sobie tę nadzwyczajnie bladą twarz Tan-ch’en, gdy zapada w swój spokojny wieczny sen.
Po kilku dniach wychowawczyni zabrała klasę do szpitala, by zapalić kadzidełka ku pamięci zmarłej. Czarno-biała podobizna Tan-ch’en wisiała w rogu korytarza przed wejściem do kostnicy. Uczniowie ustaw się grzecznie w dwuszeregu w podniosłym nastroju, a wychowawczyni rozpaliła w ich imieniu trociczkę. Ona patrzyła wtedy na portret. Tan-ch’en odwzajemniała smutno jej spojrzenie. Uśmiechała się łagodnie. Taka piękna. Westchnęła w duchu.
— Fajnie byłoby jeszcze raz spotkać Tan-ch’en! — Dziewczęta z jej klasy stały w kółku przed szkołą i wspominały. Ona też dołączyła do rozmowy.
— Tak! Chciałabym ją zobaczyć, choćby martwą!
Po dziwnych spojrzeniach koleżanek zorientowała się, że powiedziała coś, czego nie powinna. Dopiero później pojęła niezręczność sytuacji, bo w tamtym momencie mówiła całkiem szczerze. Nie była jeszcze na tyle dojrzała, by wymijająco rozmawiać o śmierci; wyobraźnia nie podpowiedziała jej, jak wygląda ciało osoby potrąconej przez wywrotkę. Po prostu kochała Tan-ch’en — nieważne, czy żywą, czy martwą.
•
Tamtego dnia wszystkie wspomnienia o Tan-ch’en zamarzły, by już nigdy nie odżyć. Dla Tan-ch’en czas miał się nigdy więcej nie poruszyć. Tymczasem dla niej płynął nieubłaganie.
Miała sen. Od pierwszej chw wiedziała, że to tylko sen. Tan-ch’en uśmiechała się do niej łagodnym, choć jak zawsze ulotnym, uśmiechem i świdrowała ją tym swoim smutnym spojrzeniem. Ach, jaka smutna! To była jej pierwsza myśl. O kim myślała? Czy poczuła smutek Tan-ch’en, czy uznała, że tak jest, bo ona sama się smuciła? Spostrzegła, że Tan-ch’en się oddala. Nie, to nie tak. Tan-ch’en się od niej nie oddalała. To ona była coraz dalej. Obie stały w rzece, ale to ją porwał nurt, dlatego dystans do Tan-ch’en rósł. Tan-ch’en spokojnie obserwowała, jak ona traci grunt pod nogami.
Obudził ją silny wstrząs i głuche dudnienie; niebo i ziemia się kołysały. Postać Tan-ch’en zniknęła. Na dworze nadal było ciemno, jedynie przymglone awaryjne światła zdawały się walczyć z panującym mrokiem. Oprawione w ramy obrazki, które wisiały na ścianach, pospadały na podłogę. Drewniany regał upadł, na ziemi leżały mity o bohaterach i wszystkie tomy literatury z różnych stron świata. Gdzieś pękła szyba. W odd ktoś krzyczał. Hałasy od sąsiadów. Sygnał karetki. W sennym otępieniu myślała, jakby to było dobrze, gdyby ten świat po prostu teraz się skończył. Wreszcie zgasła awaryjna lampa, a ona znów zamknęła powieki. W kącikach oczu czuła wilgoć. Twarz Tan-ch’en wyłoniła się z mroku.
Gdy ponownie otworzyła oczy, ojciec niósł ją na plecach. Matka trzymała na ramieniu jej dwuletniego brata. S po ulicy, choć dalej była noc. Uliczne latarnie rzucały brudne, żółtawe światło, ale dzięki niemu udało jej się dostrzec sylwetki innych ludzi. Dookoła panowało poruszenie, nie wyglądało na to, by wkrótce miało się uspokoić. Usłyszała płacz dziecka. Chłopca. Dziewczynki. Szum radia. Popatrzyła w niebo. Księżyc świecił miękko. Do pełni trochę mu brakowało.
Wtedy pomyślała: ach, już nigdy nie zobaczę Tan-ch’en.
°
Zhuyin — używany w Tajwanie zapis wymowy ideogramów chińskich (przypis autorki; o ile nie zaznaczono inaczej, wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).LI KOTOMI — tajwańska autorka i tłumaczka urodzona w 1989 roku, tworząca w języku japońskim i chińskim. W 2013 roku przeprowadziła się z Tajwanu do Japonii, gdzie studiowała język japoński i literaturę na Uniwersytecie Waseda. Za _Samotny taniec_, swój debiut powieściowy, otrzymała nagrodę magazynu literackiego „Gunzō” dla wschodzących talentów. W 2021 roku została pierwszą laureatką nagrody im. Akutagawy pochodzącą z Tajwanu. Nagrodzono ją za powieść _Wyspa pajęczych lilii_. Li należy do społeczności LGBTQ+ i otwarcie opowiada się po stronie mniejszości — w swojej twórczości często opisuje relacje między kobietami, portretuje społeczność queerową skupioną wokół tokijskiego Shinjuku Nichōme i porusza temat dwujęzyczności.
ANNA WOŁCYRZ — współzałożycielka wydawnictwa Tajfuny, redaktorka, absolwentka filologii japońskiej Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza. Członkini Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury. Interesuje się przede wszystkim współczesną literaturą japońską. Przełożyła między innymi: Kanae Minato, Kanako Nishi, Kanoko Okamoto, Hiroko Oyamadę, Asako Yuzuki.
BESTSELLERY
- EBOOK
19,90 zł 31,99
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- EBOOK
36,79 zł 45,99
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- EBOOK
43,39 zł 61,99
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- EBOOK
29,93 zł 39,90
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- EBOOK
25,19 zł 35,99
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.