Sanditon - ebook
Sanditon - ebook
Niedokończona powieść Jane Austen, która stała się kanwą telewizyjnej adaptacji.
Napisana na podstawie scenariusza serialu historycznego ITV zatytułowanego Sanditon, zaadaptowanego dla telewizji przez Andrew Daviesa, zdobywcy nagród Emmy i BAFTA.
Kiedy przypadek sprawia, że Charlotte Heywood jedzie do nadmorskiego miasteczka Sanditon, jej życie zmienia się na zawsze. A kiedy poznaje czarującego i cokolwiek nieokiełznanego Sidneya Parkera, zostaje wciągnięta w wir romansów, zdrad i zmieniających się sojuszy, bo w Sanditon nikt nie jest do końca taki, na jakiego wygląda.
Odkryjcie świat, który Jane Austen pozostawiła po sobie, i poznajcie bohaterów przeniesionych na karty powieści przez Kate Riordan.
Każdy nadmorski kurort ma swoje tajemnice − lecz Sanditon ma ich więcej niż inne!
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8139-958-6 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
------------------------------------------------------------------------
W ostatnim roku życia Jane Austen rozpoczęła pisanie powieści będącej śmiałym odstępstwem od całej jej dotychczasowej twórczości.
Mamy tu oczywiście pełną życia młodą bohaterkę i fascynująco skomplikowanego bohatera o zmiennych nastrojach, lecz tło jest inne, a bracia Parkerowie uosabiają nowy rodzaj typów ludzkich prezentowanych przez Austen: są ludźmi interesu, przedsiębiorcami pragnącymi zmienić świat, w którym żyją, i pozostawić po sobie ślad. Można rzec, że przypomina to nieco _Zakazane imperium_: Tom Parker próbuje przekształcić senną rybacką wioskę w modny nadmorski kurort. Obciążył hipoteką swoją posiadłość, zaciągnął pożyczki na prawo i lewo i teraz na naszych oczach przebudowuje Sanditon.
Młoda Charlotte Heywood zakochuje się w Sanditon i całym przedsięwzięciu od pierwszego dnia pobytu. To dla niej zupełnie inny świat zaludniony fascynującymi postaciami. Są wśród nich ekscentryczna i ujmująca rodzina Parkerów, lady Denham, bogata i władcza patronka, sir Edward Denham i jego przyrodnia siostra Esther, których relacje sprawiają wrażenie odrobinę zbyt bliskich, Clara, protegowana lady Denham i uboga krewna, utrzymująca jakieś tajemne związki z sir Edwardem, oraz panna Lambe, dziedziczka z Karaibów i pierwsza czarnoskóra bohaterka Jane Austen! Dodajmy do tego kilka kłótni, intryg i nieporozumień, ze dwa bale i odrobinę kąpieli morskich nago (dotyczy mężczyzn), a będziemy mieli fascynujący zestaw możliwości.
Epoka regencji, w której dzieje się nasza opowieść, była świadkiem gwałtownego wzrostu wyjazdów dla przyjemności i do uzdrowisk, zarówno nadmorskich, jak i w środku kraju − oraz wielkiego przedsiębiorczego nastawienia, które da się ująć w zdanie „Jeśli zbudujemy, przyjadą”. Ludzie podobni do Toma Parkera zbijali szybko fortuny, choć wielu bankrutowało, bo źle oceniło rynek. A kurorty takie jak Sanditon były atrakcyjne dla gości, ponieważ pozwalały na poznanie nowych ludzi, pogapienie się na sławy, stworzenie nowej osobowości, zakochanie się − wszystko było możliwe.
Jak dotąd cudownie − lecz sześćdziesięciostronicowy fragment napisany przez Austen oferował dość materiału na pół odcinka serialu, który, jak miałem nadzieję, będzie liczył osiem odcinków. Tak więc zaczęło się zbieranie materiałów dotyczących epoki regencji i natężanie wyobraźni. Odbyło się mnóstwo spotkań z producentką wykonawczą Belindą Campbell i producentką Georginą Lowe oraz liczne wesołe lunche. Szefom ITV zależało na szybkim rozpoczęciu pracy, nie miałem więc dość czasu na napisanie całości. Po ustaleniu ogólnego schematu zgodziliśmy się, że napiszę trzy pierwsze odcinki i ostatni. Od tej chwili sprawy działy się w zadziwiającym tempie: reżyser Olly Blackburn i scenograf Grant Montgomery przedstawili swoją wizję serialu i wkrótce rozpoczęliśmy kompletowanie obsady złożonej z gwiazd takich jak Anne Reid, Kris Marshall i Theo James oraz niezwykłych debiutantek Rose Williams i Crystal Clarke w rolach naszych heroin, panny Heywood i panny Lambe.
W czasie, gdy piszę ten wstęp, jesteśmy w połowie kręcenia i bardzo mnie ekscytuje to, co udało nam się stworzyć: dramat kostiumowy, który wydaje się świeży i współczesny − Jane Austen, lecz nie ta, jaką znacie.ROZDZIAŁ PIERWSZY
------------------------------------------------------------------------
_Rok 1819_
Był wiosenny dzień z rodzaju tych, które obiecują nadejście pięknego lata, kwiaty z wolna otwierały pąki, a w łagodnym powietrzu unosił się zapach możliwości. Na zielonych zboczach wzgórz ponad małą wioską Willingden Charlotte Heywood prowadziła na spacer gromadkę swoich braci i sióstr. W poprzednich dniach deszcz uniemożliwiał zabawy na zewnątrz i Charlotte, najstarsza z dwanaściorga energicznego rodzeństwa, nie posiadała się z radości, że może przebywać na dworze.
Po spacerze nikt nie miał ochoty wracać już do domu, postanowili więc, że odpoczną w wysokiej trawie. Przed nimi we wszystkich kierunkach rozciągał się łagodny wiejski krajobraz, spokojny i bujnie zielony. Dzieci uspokoiły się po wysiłku, a cudowną ciszę mąciło tylko dochodzące z oddali przenikliwe ćwierkanie ptaków i lekki wietrzyk wzdychający wśród źdźbeł trawy. Charlotte przesunęła po nich wolną dłonią, dziwiąc się ich sprężystości. W drugiej ręce trzymała strzelbę wsuniętą zręcznie pod pachę.
Kiedy się zastanawiała, czym mogłaby się zająć przez resztę dnia, kątem oka dostrzegła nieznaczny ruch. Tuż poniżej dwa króliki gryzły koniczynę, błyskając białymi ogonkami.
Jednym płynnym ruchem Charlotte wstała, poprawiła chwyt na strzelbie i wycelowała.
− Patrz! − wykrzyknęła w tej samej chwili jej siostra Alison, wskazując króliki, te zaś momentalnie się odwróciły i zniknęły w zaroślach.
Wielce zirytowana Charlotte już miała wygłosić uszczypliwą uwagę, lecz coś bardziej interesującego przyciągnęło jej uwagę. Dwa konie z warstwą potu na kłębach widoczną nawet z tej odległości z wysiłkiem ciągnęły powóz w górę stromego i krętego traktu, który służył jako jedyna droga w Willingden. Już to, że ktoś podjął próbę jej sforsowania, było tak niezwykłe, że młodzi Heywoodowie zerwali się na nogi, by mieć lepszy widok na ten spektakl. Powóz, który już wyraźnie zwolnił, zaczął się chwiać, potem przechylać, by wreszcie przewrócić się na bok z donośnym trzaskiem.
Charlotte zebrała fałdy sukni.
− Szybko, Alison! Chłopcy, zbierajcie się!
Kiedy biegli w dół zbocza, z domu, zaalarmowane hałasem, wypadały kolejne dzieci Heywoodów i zdawało się, że nie ma im końca. Nikt nie potrafił ukryć uciechy wywołanej tym nieoczekiwanym rozwojem wypadków, Willingden bowiem leżało z dala od uczęszczanych szlaków. Niepomyślne bez wątpienia dla pasażerów powozu wydarzenie dla młodszych Heywoodów stanowiło wspaniałą rozrywkę.
Charlotte dotarła do stóp wzgórza, gdy stangret już się pozbierał i próbował uspokoić spłoszone konie. Na razie nie było widać pasażerów, po chwili jednak otworzyły się drzwiczki, teraz zwrócone ku niebu, i z wnętrza wyłoniły się głowa i ramiona dżentelmena. Powiódł wokół siebie szybkim, bystrym spojrzeniem, jakby nawet niepokojący wypadek mógł być źródłem entuzjazmu i zainteresowania.
− No proszę! − zawołał z godną podziwu wesołością. − Nic się nie stało! Podaj mi rękę, kochanie − zwrócił się do niewidocznej towarzyszki, nadal uwięzionej w przewróconym powozie. − Zaraz cię wydostaniemy.
Dłużej nie zwlekając, Charlotte ruszyła, by zaoferować pomoc.
Jej siostra, zawsze zważająca na względy przyzwoitości, była wstrząśnięta.
− Charlotte, co ty wyprawiasz? − wykrzyknęła.
− Spokojnie! − Charlotte ją zignorowała i zwróciła się do pasażerki. − Proszę chwycić mnie za rękę.
Dama z pomocą Charlotte wydostała się z powozu i zgrabnie wylądowała na drodze, tylko włosy miała w lekkim nieładzie.
− Dziękuję − rzekła z uśmiechem, demonstrując teraz, gdy ją uratowano, taką samą dobroduszność jak dżentelmen. − Jest pani bardzo uprzejma i odważna, zaryzykowała pani własne bezpieczeństwo.
Charlotte w odpowiedzi także się uśmiechnęła. Jej ciemne oczy błyszczały.
− Ależ nie, proszę pani, to najbardziej ekscytująca rzecz, jaka w Willingden zdarzyła się od lat.
− No proszę − przemówił dżentelmen ze swej niepewnej grzędy ponad nimi. − Wszystko w najlepszym porządku! − Pośpieszył się jednak z tą deklaracją, bo skoczywszy na drogę, źle ustawił stopę i skręcił kostkę. Krzyknął, blednąc jak papier, ale zaraz zaczerpnął głęboko powietrza i podjął próbę odzyskania równowagi. − To nic, naprawdę nic − oznajmił dzielnie.
To jednak nie było nic, gdy bowiem oparł ciężar ciała na uszkodzonej nodze, skrzywił się z bólu.
− Proszę, wezmę pana pod rękę − rzekła Charlotte z typowym dla siebie zdrowym rozsądkiem; z powodu tej cechy ojciec skrycie ją faworyzował. − Mieszkamy niedaleko.
Przyjął propozycję z wdzięcznością.
− Dziękuję, moja droga, jest pani bardzo uprzejma! Widzę, że trafiliśmy między przyjaciół.
Państwo Heywoodowie zostali wezwani z oddzielnych części domu, a jako że byli ludźmi całkowicie zadowolonymi ze swojego cichego zakątka świata, z radością powitali w nim nowo przybyłych. Dżentelmen przedstawił siebie i żonę. Nazywali się Tom i Mary Parkerowie i po pobycie w Londynie wracali do domu na wybrzeżu w Sussex, lecz fatalny zakręt zaprowadził ich ku Willingden i nieprzejezdnemu traktowi. Wypadek już zmienił się w zabawną anegdotę, w każdym razie dla pana Parkera, i gdy po wypiciu pokrzepiającej herbaty siedział w salonie Heywoodów z nogą na poduszce, odzyskał niemal bez reszty swój zwykły dobry nastrój.
Potomstwo Heywoodów, na którym nieznajomi zrobili wielkie wrażenie, rozsiadło się po pokoju niczym liczne stadko kotów i pożerało każde słowo i gest Parkerów, wpatrując się w nich szeroko otwartymi oczami.
− To naprawdę bardzo miłe z państwa strony − rzekła pani Parker, uśmiechając się ochoczo do całej rodziny i usiłując nie liczyć jej członków.
Parker posłał smętny uśmiech Charlotte.
− Szukaliśmy lekarza, rozumie pani. Dla Sanditon.
− Czy Sanditon to pańska krewna, sir? − zapytała skonfundowana dziewczyna.
− Nie, nie, to miejsce! I to jakie! − Oczy Parkera zapłonęły wielkim entuzjazmem. − Jestem zdumiony, że nigdy pani o nim nie słyszała. Sanditon jest czy raczej wkrótce będzie najbardziej eleganckim kurortem na całym południowym wybrzeżu.
Umysł Charlotte wypełniły przyjemne obrazy: miękki piasek, połyskliwa woda, słony wiatr we włosach. Dziwne zniecierpliwienie, które ostatnimi czasy zaczęło mącić spokój jej dni, znowu dało znać o sobie.
− Bardzo bym chciała je zobaczyć, sir − wypaliła, od nowa szokując swoją siostrę Alison.
Wyczuwając bratnią duszę w młodej ratowniczce, Parker poprosił, by przyniesiono rozmaite kufry i walizy, tylko nieznacznie porysowane i zabłocone po wypadku. Jedna z waliz zawierała cenne plany architektoniczne niezliczonych ulepszeń, które systematycznie przekształcały Sanditon z nijakiej wioski rybackiej w kurort pierwszej klasy.
Do fotela chorego przystawiono stolik karciany i rozłożono na nim arkusze.
− Widzi pani, panno Heywood: oto hotel Crown, sklepy, nowe domy szeregowe, ścieżka po klifie, a tutaj także nowy Dom Spotkań! − Triumfalnie pokazał punkt na planie.
Charlotte miała wrażenie, jakby niemal go widziała.
− Planuje pan urządzać tam tańce, sir?
Parkerowi jej zainteresowanie sprawiło wielką satysfakcję.
− W przyszłym tygodniu odbędzie się nasz pierwszy bal!
− Naprawdę pan to wszystko buduje?
− Tak! Cóż, doprowadzam do realizacji.
Przez resztę dnia Charlotte pozostawała w Willingden tylko ciałem, jej umysł pofrunął na południe do Sanditon. Tomik poezji, który wzięła ze sobą na górne pastwisko, równie dobrze mógł być napisany po grecku, tyle uwagi mu poświęcała. Kiedy zapadł zmierzch, jak zwykle poszła do stajni do swojego wiernego starego konia, lecz nie widziała gwiazd nad sobą, chociaż świeciły wyjątkowo jasno w cudownie krystalicznym powietrzu. A gdy przebierając się do snu, zauważyła księżyc srebrzący wodę w miednicy na jej toaletce, nie podziwiała go dla niego samego, lecz dla zdumiewającego faktu, iż ten sam księżyc oświetlał niebo nad Sanditon.
Trwała w tej zadumie także nazajutrz, gdy matka wysłała ją do wioski po jakieś drobiazgi, które wyleciałyby jej z pamięci, gdyby nie miała listy. Wędrowała do domu, ledwo widząc parobków i znane od urodzenia pola, jej żywą wyobraźnię zajmowała bowiem kwestia, jak też wygląda modny nadmorski kurort i jak ją samą tego rodzaju miejsce mogłoby odmienić.
Na ziemię sprowadził ją ojciec wołający do niej przez otwarte okno swojego gabinetu. Gdy tam weszła, zastała go ślęczącego nad grubą księgą. Przy jego łokciu wznosił się wielki stos rachunków.
− Zerknij na te liczby i sprawdź, czy zdołasz je zbilansować.
Stanęła za ojcem i przesunęła palcem po wypisanych czarnym atramentem cyfrach.
− Jakie nowiny z Willingden? − zapytał pan Heywood. − Co się dzieje na świecie?
− Zupełnie nic − odrzekła żałobnym tonem Charlotte.
− To dobrze − stwierdził ojciec. − Lubimy, gdy sprawy tak się toczą.
Charlotte pozwoliła sobie lekko przewrócić oczami, acz uczyniła to z wielką tkliwością. Nie była podobna do rodziców, choć darzyła ich głębokim uczuciem. Ojciec, gdyby nie to, że co roku musiał jeździć po dywidendy do Londynu, z radością nie ruszałby się wcale z domu. Dla niego Willingden było światem. Kiedyś Charlotte mogłaby się z nim zgodzić, teraz jednak nie przychodziło jej na myśl żadne bardziej duszne miejsce.
− Tutaj − rzekła, nagle dostrzegając jego błąd. − Zapomniałeś o tym. − Ujęła pióro i starannie poprawiła sumę. − Gotowe.
Pan Heywood poklepał ją po ręce.
− Grzeczna dziewczynka.
Minęło kilka spokojnych dni jak to zwykle w domu Heywoodów. Trzeciego popołudnia zrobiło się chłodno, zaczął wiać wiatr ze wschodu i w wygodnym salonie trzeba było zapalić w kominku. Charlotte zaszyła się w kącie i udawała pogrążoną w lekturze, podczas gdy pan Parker po raz kolejny wyłuszczał państwu Heywoodom liczne zalety Sanditon. Od nieoczekiwanego pojawienia się gości nawet najmłodsi Heywoodowie widzieli wyraźnie, że elegancki nowy kurort jest celem życia i pasją pana Parkera. Istotnie, wielu znajomych doszło do wniosku, że można to uznać za jego religię.
− Doprawdy, panie Heywood − mówił teraz. − Nalegam, by koniecznie pan przyjechał i niezwłocznie posmakował rozkoszy Sanditon.
Pan Heywood uśmiechnął się, lecz stanowczo pokręcił głową.
− Musi mi pan wybaczyć, sir. Moją zasadą jest nieoddalanie się od domu na więcej niż pięć mil.
Mimo iż bardzo podobna rozmowa już wcześniej się odbyła, przerażenie pana Parkera wcale nie było mniejsze.
− Lecz dla Sanditon, sir, dla Sanditon ze wszystkimi jego urokami musi pan zrobić wyjątek!
− Mój mąż to entuzjasta − wtrąciła pani Parker z ujmującą mieszaniną dumy i prośby o wybaczenie, która stanowiła istotny rys jej roli jako żony Toma Parkera.
− I nic w tym złego, szanowna pani − odrzekł pan Heywood z miłym uśmiechem − lecz mnie nie zdoła skusić.
− W takim razie może jedna z pańskich córek? − zaproponowała pani Parker. − W rewanżu za państwa dobroć?
Charlotte usiadła prosto, o mało nie upuszczając książki. Ruch przyciągnął wzrok pani Parker, która skinęła głową w niemej zachęcie tak jednoznacznej, że nie mogło być pomyłki.
− Papo, mogę pojechać? − zapytała Charlotte pośpiesznie.
− Doprawdy, Charlotte! − Matka odwróciła się na krześle, wstrząśnięta jej bezpośredniością.
− Proszę wybaczyć arogancję mojej najstarszej córki, panie Parker − rzekł pan Heywood.
Ten jednak machnął tylko ręką.
− Nic nie mogłoby bardziej nas zachwycić, panie Heywood. Oczywiście Charlotte może przyjechać i zostać na sezon albo na tak długo, jak będzie chciała, prawda, Mary?
Pani Parker obdarzyła Heywooda niezwykle słodkim uśmiechem.
− Jeśli pan pozwoli, bylibyśmy uszczęśliwieni, sir.
Ojciec Charlotte wydął policzki i zwrócił się do żony.
− Cóż, jak myślisz, moja droga?
− Myślę, że to bardzo uprzejme ze strony państwa Parkerów, a skoro Charlotte tak się do tego pali… − Tym słowom towarzyszyło kolejne karcące spojrzenie.
− O tak, mamo.
− W takim razie…
Ojciec Charlotte jednak nie był w pełni usatysfakcjonowany.
− Jak rozumiem, Sanditon nie jest jeszcze pełnoprawnym nadmorskim kurortem? Na razie przechodzi proces stawania się nim, czy tak?
Pan Parker spojrzał na niego z entuzjazmem.
− Właśnie, sir, a ja w tym przedsięwzięciu utopiłem wszystkie swoje zasoby!
− Wyobrażam sobie, że to dość ryzykowne?
− Gdyby zobaczył pan to miejsce na własne oczy, sir, nie miałby pan wątpliwości. Sanditon to klejnot. − Oczy Parkera płonęły wiarą szczerego wyznawcy. − Jestem absolutnie przekonany, że jeśli zbudujemy to miasteczko, ludzie przyjadą!
Wieczorem pan Heywood poprosił Charlotte, by poszła łowić z nim ryby. Chociaż ku jej wielkiemu zachwytowi ojciec ustąpił i zgodził się na wyjazd córki do Sanditon, w jego umyśle na razie nie zapanował spokój.
− Moja droga…
− Tak, papo?
− Powiem krótko, moja droga. Bardzo zwięźle − zawahał się, najwyraźniej szukając odpowiednich słów. − Te nadmorskie kurorty bywają dziwne. Ludzie nie znają się nawzajem, nie wiedzą, skąd pochodzą i jakie mają zamiary.
Charlotte nie była pewna, jak zareagować. Ogarnął ją nagły lęk, że ojciec zmieni zdanie.
− To brzmi… inspirująco − rzekła ostrożnie.
Pan Heywood westchnął.
− Ha, pewnie tak. Lecz wiesz, zwykłe zasady zachowania mają tendencję do rozluźniania się, a niekiedy całkiem idą w kąt.
− Jeśli jednak będę z państwem Parkerami, nic złego nie może się stać, prawda?
− Po prostu… uważaj, to wszystko.
− Mam uważać na co, papo?
Teraz ojciec wyglądał na zbitego z tropu, rzecz dla niego nietypowa.
− Na wszystko! − odrzekł, wyrzucając w górę ręce i strasząc lśniącego pstrąga, który dał nura w ciemną toń. − Wiem, że mnie rozumiesz. Mądra z ciebie dziewczyna, potrafisz odróżnić dobro od zła.
Nieco skonsternowana Charlotte skinęła głową z nadzieją, że to będzie koniec tej rozmowy.ROZDZIAŁ DRUGI
------------------------------------------------------------------------
Rodzina Heywoodów zgromadziła się, by pomachać Parkerom i Charlotte odjeżdżającym naprawionym powozem. Perspektywa przygody wprawiła Charlotte w tak doskonały nastrój, że w jej umyśle nie pozostało miejsca na niepokój czy smutek. Czekał na nią świat, a przynajmniej Sanditon. Nawet fakt, że jej garderoba, spakowana do kufra przypiętego pasami z tyłu powozu, była mało zadowalająca, nie zdołał zepsuć jej humoru.
Długa podróż na wybrzeże stanowiła dla pana Parkera wspaniałą okazję do przedstawienia pełniejszego opisu wyjątkowej atrakcyjności Sanditon. Za oknami powozu krajobraz uległ zmianie, wioski stały się ludniejsze, drogi zaś szersze i zatłoczone taką liczbą powozów, jakiej Charlotte dotąd nie widziała, a pan Parker nieprzerwanie mówił, jakby od tego zależał sukces kurortu.
− Zbliżamy się! − wykrzyknął po kilku godzinach, przerywając swój długi opis nowego Domu Spotkań. − Czuje pani różnicę w powietrzu, panno Heywood? Wierzę niezbicie, że morskie powietrze jest lepsze od każdego leku czy syropu! I proszę popatrzeć: oto samo morze!
Wjechali na szczyt wzgórza i przed Charlotte pojawiło się morze, bela pięknej niebieskiej satyny rozwinięta po to, by ją podziwiała.
− O tak! − rzekła z szacunkiem. − Oto i ono.
− Ten widok nie sprawia, że pani dusza śpiewa?
− Tomie, nie możesz oczekiwać, że Charlotte będzie tak podekscytowana rzutem oka na słone wody jak ty − wtrąciła pani Parker.
− Nonsens − odpalił pan Parker. − Założę się, że po kilku dniach będzie tryskała entuzjazmem!
− Istotnie, pani Parker − rzekła Charlotte. − Nie mogę się doczekać, żeby wszystko obejrzeć! Och, jaki śliczny dom.
Jej wzrok przyciągnął wyglądający na przytulny dom z uroczym ogrodem, cieplarnią i otaczającymi go łąkami.
− Ach, to nasz dawny dom − odparł pan Parker lekceważąco, nie odrywając oczu od drogi przed nimi. − Wychowałem się w nim, ale zupełnie się nie nadaje, jest zbyt odosobniony, bez widoku na morze…
− Byłam tam bardzo szczęśliwa − oznajmiła pani Parker ze smutkiem, odwracając się na siedzeniu, by patrzeć, jak stary, porzucony dom znika w oddali.
− Wiem, kochanie. − Mąż z roztargnieniem poklepał ją po kolanie. − A teraz zbliżamy się do Sanditon House, siedziby lady Denham. Jest najważniejszą damą w mieście, bardzo bogatą i równie jak ja zaangażowaną w przyszłość Sanditon jako pierwszej klasy kurortu. Proszę, dom pojawia się w zasięgu wzroku.
Podczas gdy Charlotte podziwiała wielką budowlę z szarego kamienia i rozciągające się wokół rozległe tereny, pan Parker zwrócił się do żony:
− Odwiedzimy ją teraz, moja droga? Chciałbym, żeby panna Heywood ją poznała, i mam sprawę do omówienia.
Pani Parker skarciła go wzrokiem.
− Zanim zobaczysz nasze dzieci, Tomie?
− Nie, pewnie masz rację. − Odchrząknął. − Doprawdy, jak zawsze masz rację, najpierw Trafalgar House i dzieci!
Byli już w samym kurorcie. Przedstawiał niezwykle fascynujące studium zmian, z bardzo starym kościołem i rzędem niskich chat ustępujących miejsca budynkom o wiele młodszym od Charlotte. Na ulicy, niewątpliwie głównej, o czym świadczyły sklepy i hotel z rozległym portykiem, widok spotkania starego z nowym robił niezwykłe wrażenie. Jakby wizja Sanditon pana Parkera była nacierającą armią, a istniejące tu od dawna zabudowania miały świadomość porażki i rozpoczęły odwrót w dół zbocza ku staremu portowi i morzu.
Należy tu powiedzieć, że Charlotte tak zaabsorbowały widoki, iż nie poświęciła ani jednej myśli bezwzględnemu marszowi postępu. Sanditon wykraczało daleko poza wszystko, co Willingden kiedykolwiek mogło zaoferować, i pozostało jej tylko patrzeć.
− Jesteśmy na miejscu, panno Heywood! − oznajmił pan Parker z niemałą dumą. − Oto prawdziwa cywilizacja!
Powóz mijał kolejne sklepy. W jednej starannie przygotowanej witrynie Charlotte dostrzegła parę niebieskich pantofelków − istotnie znalazła się daleko od Willingden. Sklepy wkrótce ustąpiły miejsca wspaniałym domom wciąż czekającym na lokatorów. W wielkich oknach optymistycznie wywieszono tabliczki z napisem: „Pokoje do wynajęcia”.
− Cudownie! − wykrzyknął Tom, gdy powóz się zatrzymał. − To tutaj.
Trafalgar House był dużym, ładnym domem z jasnego kamienia, zbudowanym w nowym stylu. W porównaniu z łagodnymi liniami i noszącą ślady żywiołów fasadą ukochanego rodzinnego domu Heywoodów odznaczał się niezwykłą symetrią, każdy pozbawiony wad kamień miał kształt kwadratu. Gdy Charlotte wysiadła z powozu, błyszczące frontowe drzwi otworzyły się z rozmachem i dwie dziewczynki wybiegły na powitanie rodziców. Za nimi dreptał niepewnie młodszy od nich chłopczyk, pochód zaś zamykała niania niosąca niemowlę o okrągłych oczkach.
− Wróciliśmy! − wykrzyknęła radośnie pani Parker i pochyliła się, by przytulić córki. − Byłyście grzeczne? Przywitajcie się z panną Heywood.
Dziewczynki ślicznie dygnęły, chłopczyk wyciągnął małą dłoń do uściśnięcia.
− To są Alicia, Jenny i Henry. A maleństwo ma na imię James.
Charlotte uśmiechnęła się promiennie do dzieci.
− Jak się miewacie?
Po tych formalnościach pan Parker, zawsze pragnący robić rzecz następną po tej, w którą akurat był zaangażowany, wprowadził wszystkich do domu.
Podczas gdy służący wnosili bagaże, uwagę Charlotte przykuł wielki portret w holu. Przedstawiał ciemnowłosego dżentelmena o niezwykle regularnych rysach i postawie znamionującej władczość, który zdawał się spoglądać na nią z aprobatą.
− To Sidney, mój młodszy brat − rzekł Parker, podchodząc do Charlotte. − Oczekujemy jego przyjazdu z Londynu na bal. Liczymy, że pomoże nam rozsławić Sanditon i uczynić go modnym! − Uśmiechnął się z uczuciem do podobizny.
Nieco rozkojarzona obrazem i zaskoczona tym, że bracia Parkerowie zupełnie nie są do siebie podobni, Charlotte zastanawiała się, co mogłaby powiedzieć.
− Hm… a czym zajmuje się pański brat?
− Ha! Bardzo dobre pytanie! Jak ty byś odpowiedziała, Mary? − zwrócił się do żony, która zdejmowała kapelusz. − Jest człowiekiem przedsiębiorczym, człowiekiem interesu! Import, eksport, jest tutaj i tam, wszędzie go pełno. Może go pani zapytać sama, kiedy go pani pozna!
Pani Parker podeszła i dotknęła ramienia Charlotte.
− Pozwoli pani, pokażę jej sypialnię. − Na piętrze wprowadziła dziewczynę do uroczego pokoju, pełnego światła i przestronnego. − Mam nadzieję, że będzie pani tutaj wygodnie.
− Dziękuję, jestem o tym przekonana. − Charlotte stwierdziła, że się rumieni. − Nigdy dotąd nie miałam własnego pokoju.
Pani Parker delikatnie ścisnęła jej dłoń.
− Proszę zejść na podwieczorek, kiedy się pani zadomowi.ROZDZIAŁ TRZECI
------------------------------------------------------------------------
Charlotte przebrała się ze stroju podróżnego, po czym podeszła do okna, by podziwiać widok ze swojego nowego pokoju w Trafalgar House, tak niepodobny do tego, do którego przywykła w sypialni dzielonej z Alison. W miasteczku pozostało kilka starszych domów z muru pruskiego, inne bez wątpienia zburzono i zastąpiono chaotycznym zbiorem niedokończonych budynków, jeszcze bez dachów. Za tym nieładem rozciągało się morze, ogromne i zapraszające w promieniach słońca. Jestem tutaj, pomyślała Charlotte, uśmiechając się do siebie. Przybyłam.
Dopiero na schodach poczuła ukłucie niepokoju. Z dołu dobiegały głosy. Jeden należał do pana Parkera, drugi, donośny i władczy, był kobiecy.
− Guwernantka i jej szkoła − mówiła dama z wyraźnym niezadowoleniem. − Naprawdę na nic lepszego nas nie stać? A co z resztą domów?
− Wkrótce zostaną zajęte, lady Denham, proszę zapamiętać moje słowa − odrzekł pan Parker z nutą desperacji tłumiącą tak typowy dla niego entuzjazm.
− Ciągle to powtarzasz, lecz przez kogo? − odparowała dama. − Przyrzekłeś, że moja inwestycja szybko się zwróci.
− Zapewniam, że bal wszystko zmieni! Mój brat Sidney zaprosił swoich najbardziej ustosunkowanych przyjaciół. Kiedy opowiedzą innym o rozkoszach Sanditon, będziemy wprost opędzać się od chętnych!
Dama chrząknęła.
− Wiem co nieco o twoim bracie i nie czekałabym ze wstrzymanym oddechem. A skoro bal jest tak istotny, dlaczego nie było cię tutaj, by dopilnować przygotowań? Zamiast tego popędziłeś na poszukiwanie lekarza, którego nie potrzebujemy, i wróciłeś z niczym, nie licząc skręconej kostki i kolejnej młodej damy! Jaka z tego korzyść? Mamy tutaj dość młodych dam. Chyba że przywiozła ze sobą fortunę. Przywiozła?
− Panna Heywood jest niezwykle uroczą…
Tak się złożyło, że urwał w chwili, gdy Charlotte, którą na nerwowym kręceniu się na schodach przyłapał służący, wprowadzono do salonu. Pani Parker siedziała obok męża, a gość, korpulentna, licząca sobie około pięćdziesięciu lat dama z przenikliwymi oczami, zajmowała stojący naprzeciwko nich najlepszy fotel.
Na widok Charlotte pan Parker wstał.
Dama podążyła za jego wzrokiem i utkwiła w dziewczynie świdrujące spojrzenie.
− Ach! Więc to jest ta młoda dama?
− Lady Denham, pozwoli pani, że przedstawię pannę Charlotte Heywood.
Charlotte dygnęła, na co lady Denham skinęła głową z aprobatą.
− Bardzo ładnie, moja droga.
Pan Parker gestem wskazał młodą kobietę siedzącą w smudze słonecznych promieni pod oknem, której Charlotte dotąd nie zauważyła. Była śliczna jak laleczka, miała jasnozłote włosy i okrągłe błękitne oczy.
− Panna Clara Brereton, wychowanica lady Denham.
Charlotte uśmiechnęła się do niej, zadowolona ze spotkania osoby zbliżonej do niej wiekiem.
Lady Denham nadal uważnie przyglądała się Charlotte.
− No cóż, jest ładną, zdrową dziewczyną, acz o wyglądzie całkiem przeciętnym − mówiła, jakby Charlotte była głucha lub całkiem obojętna na krytykę. − Kim jest twój ojciec, panno Heywood?
− Ma niewielką posiadłość w Willingden, proszę pani − odrzekła Charlotte.
− I uprawia ziemię, jak przypuszczam. To już na nic, ziemia straciła na znaczeniu. Przemysł i przedsiębiorczość: oto przyszłość!
− Istotnie − mruknął pan Parker.
Charlotte uśmiechnęła się, prezentując swoje najlepsze maniery, co dla lady Denham najwyraźniej było ważne.
− Jak liczne masz rodzeństwo?
− Mam jedenaścioro braci i sióstr, proszę pani.
− Jedenaścioro! − Lady Denham nie kryła szoku. − Będziesz musiała dobrze wyjść za mąż. Bez wątpienia przysłali cię do Sanditon, żebyś znalazła dla siebie szczęście.
Uśmiech Charlotte stawał się coraz bardziej wymuszony.
− Wcale nie, proszę pani.
− Lady Denham, ja… − próbowała wtrącić pani Parker.
− Nonsens, oczywiście, że tak! − ciągnęła lady Denham, jakby gospodyni wcale się nie odezwała. − To nie powód do wstydu. Ja sama bardzo dobrze wyszłam za mąż za sir Henry’ego Denhama, chociaż wniosłam mu w posagu trzydzieści tysięcy.
− Nie ma pani dzieci? − ośmieliła się zapytać Charlotte.
− Nie zostaliśmy pobłogosławieni, sir Henry był w podeszłym wieku i w złym stanie zdrowia. A teraz, rozumiesz, wszyscy czekają, aż zrzucę z siebie śmiertelną powłokę, żeby dorwać się do moich pieniędzy! I co na to powiesz, panno Heywood?
− Skoro nie ma pani bezpośrednich następców, lady Denham, to przypuszczam, że może pani przekazać spadek, komu zechce.
Lady Denham klasnęła w dłonie.
− Ha! Masz rację! Bystra jesteś, panno Heywood. Lecz moi krewni uważają, iż mają do niego prawo! Z jednej strony są Breretonowie − jestem z domu Brereton, a obecna tu panna Clara to jedna z ich licznego grona, z drugiej zaś bratanek i bratanica sir Henry’ego, sir Edward Denham i panna Esther. Wszyscy mają nadzieję wzbogacić się po moim odejściu z tego świata! Zapominają jednak o jednym. − Lady Denham nachyliła się konspiracyjnie. − A mianowicie o tym, że nie mam zamiaru umierać. − Uśmiechnęła się triumfalnie. − To znaczy jeszcze przez wiele długich lat. Moja rada dla nich brzmi więc następująco: sami muszą o siebie zadbać. A teraz idź i usiądź z panną Clarą. Pan Parker i ja mamy interesy do omówienia.
Charlotte wykonała polecenie. Kiedy lady Denham podjęła przesłuchiwanie Parkera, panna Brereton rzekła cicho:
− Obawiam się, że musiała pani uznać lady Denham za dość arogancką.
Charlotte szukała słów równocześnie szczerych i uprzejmych.
− Wydaje się bardzo… bezpośrednia.
Jej towarzyszka otworzyła szeroko oczy.
− Bo taka jest. Ja jednak czuję do niej wielką wdzięczność za to, że mnie przyjęła pod swój dach. − Clara posłała Charlotte kolejny słodki uśmiech. − Jestem najuboższą z ubogich krewnych, panno Heywood.
− Proszę mówić mi Charlotte. Czy mogę zwracać się do pani po imieniu?
− Oczywiście. Jak ci się podoba Sanditon?
− Bardzo, chociaż na razie niewiele widziałam.
− Planujesz kąpiel w morzu?
Oczy Charlotte zabłysły.
− Chcę spróbować wszystkiego, czego można tu spróbować. A ty już się kąpałaś?
− Wyznam, iż jeszcze nie weszłam do morza, aczkolwiek sir Edward w rozmowie ze mną wychwalał zdrowotne zalety takich kąpieli.
− Może więc spróbujemy razem i albo sprawi nam to przyjemność, albo jakoś tę udrękę przetrwamy?
− Bardzo chętnie.
Charlotte już miała coś powiedzieć, ale przerwał jej ostry głos.
− O czym wy dwie tam rozmawiacie?
− O morskich kąpielach, lady Denham − odrzekła Clara potulnie.
− Znakomicie! Nie ma nic lepszego dla krążenia krwi u młodej kobiety. − Lady Denham spojrzała na Charlotte. − Maszyny do kąpieli w Sanditon są najlepsze na całym południowym wybrzeżu.
W tej samej chwili odgłos zamykanych drzwi frontowych obwieścił czyjeś przybycie.
− Zastanawiam się, któż to może być − przemówiła pani Parker. − Spodziewamy się brata i siostry pana Parkera, lecz ich zdrowie jest takie wątłe…
− Sir Edward Denham i panna Denham − zapowiedział lokaj i goście weszli do salonu. Nie było to niedomagające rodzeństwo pana Parkera, lecz bratanek i bratanica lady Denham. Sir Edward słusznie emanował przekonaniem o własnej atrakcyjności, jego siostra Esther natomiast była dość blada i wyniosła, a na jej twarzy malował się wyraz znacznie mniej przyjazny niż u brata, gdy rozglądała się po pokoju.
− Pomyślałem, że możemy cię tu zastać, ciociu! − oznajmił sir Edward. − Wyszliśmy zaczerpnąć świeżego powietrza i miałem zamiar namówić cię na przechadzkę po klifach… − Nagle dostrzegł Charlotte i dość ostentacyjnie stracił wątek. − Ach, proszę mi wybaczyć.
− Pozwolisz, że przedstawię ci naszego gościa − rzekł pan Parker. − Panna Heywood.
− Jestem zachwycony. − Ujął jej dłoń i pochylił się nisko, przez cały czas patrząc jej głęboko w oczy. − Zauroczony poznaniem pani, panno Heywood.
Charlotte stwierdziła, że jest nieco zakłopotana. Sir Edward był istotnie niezwykle przystojny.
Ponieważ dzień był taki pogodny, pan Parker, który nigdy świadomie nie przegapiał okazji do zademonstrowania uroków Sanditon, entuzjastycznie zaproponował spacer po klifach. Szedł pierwszy z żoną pod ramię, za nimi lady Denham z Clarą i Esther po obu stronach, Charlotte zaś zawłaszczył sir Edward.
− Panno Heywood − zapytał opiekuńczym tonem. − Co powie pani na ten widok?
− Bardzo malowniczy, sir.
− Tak trudno znaleźć słowa na opisanie majestatu i potęgi oceanu − ciągnął, wykonując zamaszysty gest ręką. − Pamięta pani wersy sir Waltera Scotta o morzu? Jakże poruszające i potężne…
− Nie − przerwała mu Charlotte. − Nie przypominam sobie, żeby pisał o morzu. − Uśmiechnęła się do niego psotnie.
Sir Edward wybuchnął śmiechem.
− Ja też nie, kiedy teraz o tym myślę. Pamiętam natomiast, co pisał o rodzaju kobiecym. „O, niewiasto, w tych naszych czasach swobody niepewna, zalotna i tak trudno cię zadowolić…”.
Charlotte nie wiedziała, czy ma się roześmiać, czy zarumienić.
− Nie jestem pewna, czy chciałabym, żeby tak mnie charakteryzowano, sir Edwardzie.
− Nie chciałaby pani? Cóż, ma pani rację. Nie ma w pani żadnej niepewności ani kokieterii. A czy trudno panią zadowolić? Myślę, że jest pani na tyle mądra, by nie zadowalać się byle czym?
− Być może. Lecz „trudno cię zadowolić” brzmi bardzo niemiło.
− A pani z pewnością taka nie jest.
Teraz istotnie się zarumieniła, szukając jakiegoś obojętnego tematu do rozmowy.
− Słyszę, iż… jest pan zwolennikiem kąpieli morskich?
− To prawda. Panno Heywood, musi pani tego doświadczyć. Orzeźwiający szok przy pierwszym zanurzeniu! A potem to niezrównane uczucie wolności i lekkości, morze bowiem unosi cię na powierzchni, kiedy z własnej woli mu się oddajesz, i ta delikatna pieszczota prądów na nagich członkach. Nic nie da ci takiego wspaniałego samopoczucia!
Charlotte, cokolwiek wstrząśnięta, nie potrafiła znaleźć odpowiedzi, zwłaszcza gdy przyłapała na sobie lodowate spojrzenie Esther Denham. Na szczęście z tej opresji wybawiła ją, rzecz nieprawdopodobna, lady Denham.
− Proszę iść ze mną, panno Heywood! − zażądała.
Teraz, gdy brata porzucono, Esther pośpiesznie ujęła go pod ramię.
− Widzę, że dobrze się bawisz − rzekła z nutą sarkazmu w głosie.
− Ja tylko chcę, żeby nowo przybyła poczuła się jak w domu, siostro.
− Może znajdziesz czas, by skupić się na aktualnym zadaniu? − Gestem wskazała Clarę.
Tymczasem lady Denham rozmawiała z Charlotte czy raczej do niej przemawiała.
− Esther próbuje mnie przekonać, żebym na sezon przyjęła ją i brata do Sanditon House, ale nie mam ochoty zamieniać domu w hotel. − Prychnęła. − Poza tym moje pokojówki zażądałyby wyższych pensji, już i tak muszą codziennie sprzątać pokój panny Clary. A sir Edward, rozumiesz, został dobrze przeze mnie uposażony. Po śmierci sir Henry’ego dałam mu jego złoty zegarek. − Spojrzała z ukosa na Charlotte. − Co o tym myślisz?
− To doprawdy wielkoduszny gest − odrzekła Charlotte uprzejmie, a kiedy uznała, że to za mało, dodała: − Bardzo szczodry!
− Nie musiałam tego robić, wiesz. Nie zapisał mu zegarka w testamencie. Ale to bardzo dobry młody człowiek. Jak go znajdujesz?
− Jest niezwykle elegancki i… − Charlotte się zastanawiała, jak to ująć − pełen… animuszu.
− I przyjemnie na niego patrzeć?
− To także.
− Tak, jest przystojny, bardzo atrakcyjny dla młodych dam i bez wątpienia ma wiele przygód, ale musi się ożenić dla pieniędzy! − Lady Denham posłała Charlotte kolejne znaczące spojrzenie. − Przystojny młody dżentelmen jak on będzie się uśmiechał i prawił komplementy dziewczętom, ale dobrze wie, że musi się ożenić z majątkiem. Rozumiesz mnie?
Charlotte zadarła brodę.
− Doskonale rozumiem, proszę pani.
− Tak, myślę, że rozumiesz. Jesteś porządną, rozsądną dziewczyną. W Sanditon potrzebujemy dziedziczki. Gdybyśmy zdołali sprowadzić tutaj młodą dziedziczkę dla poratowania zdrowia! A gdyby kazano jej pić ośle mleko, mogłabym je dostarczać, później zaś, gdy już by wyzdrowiała, sprawiłabym, żeby się zakochała w sir Edwardzie. Przekonuję się jednak, że młodych dziedziczek jest bardzo mało. No i jest jego siostra, panna Esther. Ona także musi poślubić bogacza. Nie mogą liczyć na moje pieniądze, wszystkie bowiem są zaangażowane w wielkie projekty, jak zresztą dobrze wiedzą!
Podczas gdy lady Denham perorowała, Charlotte zobaczyła dwie postaci zbliżające się ku nim ścieżką na klifie. Jedną była tryskająca ożywieniem, mniej więcej trzydziestoletnia dama z różowymi policzkami, drugą zaś bardzo korpulentny dżentelmen po dwudziestce.
− Tu jesteście! − zawołała dama. − Zaskoczeni naszym widokiem? Jak się miewacie? Jak się miewacie?
Pan Parker zwrócił się ku swoim towarzyszom.
− To moja siostra, panna Diana Parker, i mój brat Arthur. Co za miła niespodzianka!
− O tak, oboje byliśmy bardzo chorzy − rzekła Diana z wielką powagą. − Niemal staliśmy u wrót śmierci, prawda, Arthurze?
Jeśli religią jej brata Toma było Sanditon, to religią Diany był stan własnego zdrowia i zdrowia Arthura oraz niezliczone niebezpieczeństwa zagrażające mu na świecie. Arthur, którego naturalna bierność wielce korzystała z siostrzanego przerażenia groźnym w skutkach wysiłkiem, z powagą pokręcił wielką głową.
− Myślałem, że już nigdy nie podniosę się z łóżka.
− Lecz jak widzicie, pozbieraliśmy się − ciągnęła Diana − i przyszliśmy odwiedzić was zaraz po waszym przyjeździe. Powiedziano nam, że jesteście na klifach, postanowiliśmy więc się odważyć i zaskoczyć was!
Arthur spod zmrużonych powiek spojrzał podejrzliwie w niebo.
− Teraz żałuję, że to zrobiliśmy. Piekielnie lodowaty wiatr. Mogę się śmiertelnie przeziębić.
− W takim razie bez zwłoki musimy zaprowadzić was pod dach! − wykrzyknął pan Parker.
− Najbliżej stąd do naszej kwatery − odrzekł Arthur. − Chodźcie z nami, napijemy się herbaty. Na litość boską, schrońmy się wreszcie przed tą wyjącą wichurą!
Szybko zaprowadzono ich do przegrzanego domu, który brat i siostra wynajęli na sezon. Arthur podbiegł do ognia i zbliżył do niego dłonie, jakby właśnie uratował się z burzy śnieżnej.
− Dopilnowaliśmy, żeby ogień dobrze się rozpalił − rzekła jego siostra. − Biedny Arthur, jest taki wrażliwy na zimno. Och! − Pojaśniała. − Widzieliśmy pannę Lambe, o której się powiada, że jest wielką dziedziczką fortuny w handlu cukrem. Przybyła ze świtą w dwóch wynajętych powozach: panna Lambe, pokojówka, guwernantka i dwie panny Beaufort.
− Jak wygląda? − zapytała pani Parker ciekawie. − Jest ładna?
− Prawdę mówiąc, dostrzegliśmy tylko przelotnie jej plecy, gdy wchodziła do domu, ale całe towarzystwo było bardzo eleganckie i szacowne. Podróżowanie z własną pokojówką świadczy o bogactwie, prawda, bracie?
Zapytany skinął głową.
− Istotnie, mam też nadzieję, że panna Lambe wprowadzi nową modę i wszystkie młode dziedziczki przyfruną do Sanditon, by wydawać, wydawać, wydawać!
− Proszę, niech pani usiądzie koło mnie, panno Heywood − powiedział Arthur. − Musi się pani ogrzać, pewnie tak samo przemarzła pani na kość jak ja.
Charlotte stłumiła uśmiech.
− Dziękuję, ale wcale mi się nie wydaje, żeby było chłodno.
Spojrzał na nią ze zdumieniem pomieszanym z podziwem.
− Jakąż konstytucją musi się pani odznaczać! Wie pani, lubię świeże powietrze jak wszyscy, lecz ono mnie nie lubi. To te moje nerwy, rozumie pani. Siostra myśli, że mam nadmiar żółci, ale ja w to wątpię. Gdybym miał, wino by mi szkodziło, tymczasem zawsze koi mi nerwy. Czy pani wie, że im więcej piję, tym lepiej się czuję? Często budzę się rano półprzytomny, a po kilku kieliszkach wina jestem rześki jak skowronek. To rzecz godna uwagi, nie sądzi pani?
Charlotte nie była przekonana.
− Nie uważa pan, że regularne ćwiczenia…
− Regularne ćwiczenia? Pragnąłbym, żeby moje nerwy to wytrzymały, panno Heywood, szczerze pragnę, lecz mocne wino to jedyna rzecz, która dobrze na mnie działa. Choć mogę zjeść grzanki z masłem, ale nie więcej niż sześć, siedem kromek. Pozwoli pani, że zrobię nam kilka. Zje pani jedną lub dwie?
Charlotte skinęła głową z aprobatą.
− Z dużą ilością masła, na tym polega sekret. Grzanka bez masła to obrzydlistwo, fatalnie wpływa na błony żołądka.
Stłumiła śmiech.
− Postaram się zapamiętać − rzekła.
Arthur wziął widelec do grzanek i nadział nań kromkę chleba.
− Gdybym jako rozbitek znalazł się na bezludnej wyspie, to mając do dyspozycji jedynie gorącą grzankę z masłem i porto, byłbym całkiem zadowolony.
Teraz Charlotte roześmiała się otwarcie.
− Nie potrafię sobie wyobrazić, jak mogłoby do tego dojść.
− Nie, pewnie nie. Ale gdyby tak się stało, byłbym szczęśliwym człowiekiem!
Uśmiechnęli się do siebie. Charlotte go polubiła: chociaż początkowo wydawał się safandułą, podejrzewała, że po części chodziło mu o rozbawienie wszystkich wokoło, w tym siebie samego.
− Barometr wskazuje dobrą pogodę − oznajmił pan Parker na drugim końcu pokoju, stukając w szkło. − Proponuję jutro kąpiel w morzu!
Arthur złapał spojrzenie Charlotte, po czym wrócił do swojej grzanki.
− Szaleństwo − mruknął.