Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Sanditon - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
19 maja 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Sanditon - ebook

Niedokończona powieść Jane Austen, która stała się kanwą telewizyjnej adaptacji.

Napisana na podstawie scenariusza serialu historycznego ITV zatytułowanego Sanditon, zaadaptowanego dla telewizji przez Andrew Daviesa, zdobywcy nagród Emmy i BAFTA.

Kiedy przypadek sprawia, że Charlotte Heywood jedzie do nadmorskiego miasteczka Sanditon, jej życie zmienia się na zawsze. A kiedy poznaje czarującego i cokolwiek nieokiełznanego Sidneya Parkera, zostaje wciągnięta w wir romansów, zdrad i zmieniających się sojuszy, bo w Sanditon nikt nie jest do końca taki, na jakiego wygląda.

Odkryjcie świat, który Jane Austen pozostawiła po sobie, i poznajcie bohaterów przeniesionych na karty powieści przez Kate Riordan.

Każdy nadmorski kurort ma swoje tajemnice − lecz Sanditon ma ich więcej niż inne!

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8139-958-6
Rozmiar pliku: 2,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRZED­MOWA PIÓRA ANDREW DAVIESA

------------------------------------------------------------------------

W ostat­nim roku życia Jane Austen roz­po­częła pisa­nie powie­ści będą­cej śmia­łym odstęp­stwem od całej jej dotych­cza­so­wej twór­czo­ści.

Mamy tu oczy­wi­ście pełną życia młodą boha­terkę i fascy­nu­jąco skom­pli­ko­wa­nego boha­tera o zmien­nych nastro­jach, lecz tło jest inne, a bra­cia Par­ke­ro­wie uosa­biają nowy rodzaj typów ludz­kich pre­zen­to­wa­nych przez Austen: są ludźmi inte­resu, przed­się­bior­cami pra­gną­cymi zmie­nić świat, w któ­rym żyją, i pozo­sta­wić po sobie ślad. Można rzec, że przy­po­mina to nieco _Zaka­zane impe­rium_: Tom Par­ker pró­buje prze­kształ­cić senną rybacką wio­skę w modny nad­mor­ski kurort. Obcią­żył hipo­teką swoją posia­dłość, zacią­gnął pożyczki na prawo i lewo i teraz na naszych oczach prze­bu­do­wuje San­di­ton.

Młoda Char­lotte Hey­wood zako­chuje się w San­di­ton i całym przed­się­wzię­ciu od pierw­szego dnia pobytu. To dla niej zupeł­nie inny świat zalud­niony fascy­nu­ją­cymi posta­ciami. Są wśród nich eks­cen­tryczna i ujmu­jąca rodzina Par­ke­rów, lady Den­ham, bogata i wład­cza patronka, sir Edward Den­ham i jego przy­rod­nia sio­stra Esther, któ­rych rela­cje spra­wiają wra­że­nie odro­binę zbyt bli­skich, Clara, pro­te­go­wana lady Den­ham i uboga krewna, utrzy­mu­jąca jakieś tajemne związki z sir Edwar­dem, oraz panna Lambe, dzie­dziczka z Kara­ibów i pierw­sza czar­no­skóra boha­terka Jane Austen! Dodajmy do tego kilka kłótni, intryg i nie­po­ro­zu­mień, ze dwa bale i odro­binę kąpieli mor­skich nago (doty­czy męż­czyzn), a będziemy mieli fascy­nu­jący zestaw moż­li­wo­ści.

Epoka regen­cji, w któ­rej dzieje się nasza opo­wieść, była świad­kiem gwał­tow­nego wzro­stu wyjaz­dów dla przy­jem­no­ści i do uzdro­wisk, zarówno nad­mor­skich, jak i w środku kraju − oraz wiel­kiego przed­się­bior­czego nasta­wie­nia, które da się ująć w zda­nie „Jeśli zbu­du­jemy, przy­jadą”. Ludzie podobni do Toma Par­kera zbi­jali szybko for­tuny, choć wielu ban­kru­to­wało, bo źle oce­niło rynek. A kurorty takie jak San­di­ton były atrak­cyjne dla gości, ponie­waż pozwa­lały na pozna­nie nowych ludzi, poga­pie­nie się na sławy, stwo­rze­nie nowej oso­bo­wo­ści, zako­cha­nie się − wszystko było moż­liwe.

Jak dotąd cudow­nie − lecz sześć­dzie­się­cio­stro­ni­cowy frag­ment napi­sany przez Austen ofe­ro­wał dość mate­riału na pół odcinka serialu, który, jak mia­łem nadzieję, będzie liczył osiem odcin­ków. Tak więc zaczęło się zbie­ra­nie mate­ria­łów doty­czą­cych epoki regen­cji i natę­ża­nie wyobraźni. Odbyło się mnó­stwo spo­tkań z pro­du­centką wyko­naw­czą Belindą Camp­bell i pro­du­centką Geo­r­giną Lowe oraz liczne wesołe lun­che. Sze­fom ITV zale­żało na szyb­kim roz­po­czę­ciu pracy, nie mia­łem więc dość czasu na napi­sa­nie cało­ści. Po usta­le­niu ogól­nego sche­matu zgo­dzi­li­śmy się, że napi­szę trzy pierw­sze odcinki i ostatni. Od tej chwili sprawy działy się w zadzi­wia­ją­cym tem­pie: reży­ser Olly Black­burn i sce­no­graf Grant Mont­go­mery przed­sta­wili swoją wizję serialu i wkrótce roz­po­czę­li­śmy kom­ple­to­wa­nie obsady zło­żo­nej z gwiazd takich jak Anne Reid, Kris Mar­shall i Theo James oraz nie­zwy­kłych debiu­tan­tek Rose Wil­liams i Cry­stal Clarke w rolach naszych heroin, panny Hey­wood i panny Lambe.

W cza­sie, gdy piszę ten wstęp, jeste­śmy w poło­wie krę­ce­nia i bar­dzo mnie eks­cy­tuje to, co udało nam się stwo­rzyć: dra­mat kostiu­mowy, który wydaje się świeży i współ­cze­sny − Jane Austen, lecz nie ta, jaką zna­cie.ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY

------------------------------------------------------------------------

_Rok 1819_

Był wio­senny dzień z rodzaju tych, które obie­cują nadej­ście pięk­nego lata, kwiaty z wolna otwie­rały pąki, a w łagod­nym powie­trzu uno­sił się zapach moż­li­wo­ści. Na zie­lo­nych zbo­czach wzgórz ponad małą wio­ską Wil­ling­den Char­lotte Hey­wood pro­wa­dziła na spa­cer gro­madkę swo­ich braci i sióstr. W poprzed­nich dniach deszcz unie­moż­li­wiał zabawy na zewnątrz i Char­lotte, naj­star­sza z dwa­na­ściorga ener­gicz­nego rodzeń­stwa, nie posia­dała się z rado­ści, że może prze­by­wać na dwo­rze.

Po spa­ce­rze nikt nie miał ochoty wra­cać już do domu, posta­no­wili więc, że odpoczną w wyso­kiej tra­wie. Przed nimi we wszyst­kich kie­run­kach roz­cią­gał się łagodny wiej­ski kra­jo­braz, spo­kojny i buj­nie zie­lony. Dzieci uspo­ko­iły się po wysiłku, a cudowną ciszę mąciło tylko docho­dzące z oddali prze­ni­kliwe ćwier­ka­nie pta­ków i lekki wie­trzyk wzdy­cha­jący wśród źdźbeł trawy. Char­lotte prze­su­nęła po nich wolną dło­nią, dzi­wiąc się ich sprę­ży­sto­ści. W dru­giej ręce trzy­mała strzelbę wsu­niętą zręcz­nie pod pachę.

Kiedy się zasta­na­wiała, czym mogłaby się zająć przez resztę dnia, kątem oka dostrze­gła nie­znaczny ruch. Tuż poni­żej dwa kró­liki gry­zły koni­czynę, bły­ska­jąc bia­łymi ogon­kami.

Jed­nym płyn­nym ruchem Char­lotte wstała, popra­wiła chwyt na strzel­bie i wyce­lo­wała.

− Patrz! − wykrzyk­nęła w tej samej chwili jej sio­stra Ali­son, wska­zu­jąc kró­liki, te zaś momen­tal­nie się odwró­ciły i znik­nęły w zaro­ślach.

Wielce ziry­to­wana Char­lotte już miała wygło­sić uszczy­pliwą uwagę, lecz coś bar­dziej inte­re­su­ją­cego przy­cią­gnęło jej uwagę. Dwa konie z war­stwą potu na kłę­bach widoczną nawet z tej odle­gło­ści z wysił­kiem cią­gnęły powóz w górę stro­mego i krę­tego traktu, który słu­żył jako jedyna droga w Wil­ling­den. Już to, że ktoś pod­jął próbę jej sfor­so­wa­nia, było tak nie­zwy­kłe, że mło­dzi Hey­wo­odo­wie zerwali się na nogi, by mieć lep­szy widok na ten spek­takl. Powóz, który już wyraź­nie zwol­nił, zaczął się chwiać, potem prze­chy­lać, by wresz­cie prze­wró­cić się na bok z dono­śnym trza­skiem.

Char­lotte zebrała fałdy sukni.

− Szybko, Ali­son! Chłopcy, zbie­raj­cie się!

Kiedy bie­gli w dół zbo­cza, z domu, zaalar­mo­wane hała­sem, wypa­dały kolejne dzieci Hey­wo­odów i zda­wało się, że nie ma im końca. Nikt nie potra­fił ukryć ucie­chy wywo­ła­nej tym nie­ocze­ki­wa­nym roz­wo­jem wypad­ków, Wil­ling­den bowiem leżało z dala od uczęsz­cza­nych szla­ków. Nie­po­myślne bez wąt­pie­nia dla pasa­że­rów powozu wyda­rze­nie dla młod­szych Hey­wo­odów sta­no­wiło wspa­niałą roz­rywkę.

Char­lotte dotarła do stóp wzgó­rza, gdy stan­gret już się pozbie­rał i pró­bo­wał uspo­koić spło­szone konie. Na razie nie było widać pasa­że­rów, po chwili jed­nak otwo­rzyły się drzwiczki, teraz zwró­cone ku niebu, i z wnę­trza wyło­niły się głowa i ramiona dżen­tel­mena. Powiódł wokół sie­bie szyb­kim, bystrym spoj­rze­niem, jakby nawet nie­po­ko­jący wypa­dek mógł być źró­dłem entu­zja­zmu i zain­te­re­so­wa­nia.

− No pro­szę! − zawo­łał z godną podziwu weso­ło­ścią. − Nic się nie stało! Podaj mi rękę, kocha­nie − zwró­cił się do nie­wi­docz­nej towa­rzyszki, na­dal uwię­zio­nej w prze­wró­co­nym powo­zie. − Zaraz cię wydo­sta­niemy.

Dłu­żej nie zwle­ka­jąc, Char­lotte ruszyła, by zaofe­ro­wać pomoc.

Jej sio­stra, zawsze zwa­ża­jąca na względy przy­zwo­ito­ści, była wstrzą­śnięta.

− Char­lotte, co ty wypra­wiasz? − wykrzyk­nęła.

− Spo­koj­nie! − Char­lotte ją zigno­ro­wała i zwró­ciła się do pasa­żerki. − Pro­szę chwy­cić mnie za rękę.

Dama z pomocą Char­lotte wydo­stała się z powozu i zgrab­nie wylą­do­wała na dro­dze, tylko włosy miała w lek­kim nie­ła­dzie.

− Dzię­kuję − rze­kła z uśmie­chem, demon­stru­jąc teraz, gdy ją ura­to­wano, taką samą dobro­dusz­ność jak dżen­tel­men. − Jest pani bar­dzo uprzejma i odważna, zary­zy­ko­wała pani wła­sne bez­pie­czeń­stwo.

Char­lotte w odpo­wie­dzi także się uśmiech­nęła. Jej ciemne oczy błysz­czały.

− Ależ nie, pro­szę pani, to naj­bar­dziej eks­cy­tu­jąca rzecz, jaka w Wil­ling­den zda­rzyła się od lat.

− No pro­szę − prze­mó­wił dżen­tel­men ze swej nie­pew­nej grzędy ponad nimi. − Wszystko w naj­lep­szym porządku! − Pośpie­szył się jed­nak z tą dekla­ra­cją, bo sko­czyw­szy na drogę, źle usta­wił stopę i skrę­cił kostkę. Krzyk­nął, bled­nąc jak papier, ale zaraz zaczerp­nął głę­boko powie­trza i pod­jął próbę odzy­ska­nia rów­no­wagi. − To nic, naprawdę nic − oznaj­mił dziel­nie.

To jed­nak nie było nic, gdy bowiem oparł cię­żar ciała na uszko­dzo­nej nodze, skrzy­wił się z bólu.

− Pro­szę, wezmę pana pod rękę − rze­kła Char­lotte z typo­wym dla sie­bie zdro­wym roz­sąd­kiem; z powodu tej cechy ojciec skry­cie ją fawo­ry­zo­wał. − Miesz­kamy nie­da­leko.

Przy­jął pro­po­zy­cję z wdzięcz­no­ścią.

− Dzię­kuję, moja droga, jest pani bar­dzo uprzejma! Widzę, że tra­fi­li­śmy mię­dzy przy­ja­ciół.

Pań­stwo Hey­wo­odo­wie zostali wezwani z oddziel­nych czę­ści domu, a jako że byli ludźmi cał­ko­wi­cie zado­wo­lo­nymi ze swo­jego cichego zakątka świata, z rado­ścią powi­tali w nim nowo przy­by­łych. Dżen­tel­men przed­sta­wił sie­bie i żonę. Nazy­wali się Tom i Mary Par­ke­ro­wie i po poby­cie w Lon­dy­nie wra­cali do domu na wybrzeżu w Sus­sex, lecz fatalny zakręt zapro­wa­dził ich ku Wil­ling­den i nie­prze­jezd­nemu trak­towi. Wypa­dek już zmie­nił się w zabawną aneg­dotę, w każ­dym razie dla pana Par­kera, i gdy po wypi­ciu pokrze­pia­ją­cej her­baty sie­dział w salo­nie Hey­wo­odów z nogą na poduszce, odzy­skał nie­mal bez reszty swój zwy­kły dobry nastrój.

Potom­stwo Hey­wo­odów, na któ­rym nie­zna­jomi zro­bili wiel­kie wra­że­nie, roz­sia­dło się po pokoju niczym liczne stadko kotów i poże­rało każde słowo i gest Par­ke­rów, wpa­tru­jąc się w nich sze­roko otwar­tymi oczami.

− To naprawdę bar­dzo miłe z pań­stwa strony − rze­kła pani Par­ker, uśmie­cha­jąc się ocho­czo do całej rodziny i usi­łu­jąc nie liczyć jej człon­ków.

Par­ker posłał smętny uśmiech Char­lotte.

− Szu­ka­li­śmy leka­rza, rozu­mie pani. Dla San­di­ton.

− Czy San­di­ton to pań­ska krewna, sir? − zapy­tała skon­fun­do­wana dziew­czyna.

− Nie, nie, to miej­sce! I to jakie! − Oczy Par­kera zapło­nęły wiel­kim entu­zja­zmem. − Jestem zdu­miony, że ni­gdy pani o nim nie sły­szała. San­di­ton jest czy raczej wkrótce będzie naj­bar­dziej ele­ganc­kim kuror­tem na całym połu­dnio­wym wybrzeżu.

Umysł Char­lotte wypeł­niły przy­jemne obrazy: miękki pia­sek, poły­skliwa woda, słony wiatr we wło­sach. Dziwne znie­cier­pli­wie­nie, które ostat­nimi czasy zaczęło mącić spo­kój jej dni, znowu dało znać o sobie.

− Bar­dzo bym chciała je zoba­czyć, sir − wypa­liła, od nowa szo­ku­jąc swoją sio­strę Ali­son.

Wyczu­wa­jąc brat­nią duszę w mło­dej ratow­niczce, Par­ker popro­sił, by przy­nie­siono roz­ma­ite kufry i walizy, tylko nie­znacz­nie pory­so­wane i zabło­cone po wypadku. Jedna z waliz zawie­rała cenne plany archi­tek­to­niczne nie­zli­czo­nych ulep­szeń, które sys­te­ma­tycz­nie prze­kształ­cały San­di­ton z nija­kiej wio­ski rybac­kiej w kurort pierw­szej klasy.

Do fotela cho­rego przy­sta­wiono sto­lik kar­ciany i roz­ło­żono na nim arku­sze.

− Widzi pani, panno Hey­wood: oto hotel Crown, sklepy, nowe domy sze­re­gowe, ścieżka po kli­fie, a tutaj także nowy Dom Spo­tkań! − Trium­fal­nie poka­zał punkt na pla­nie.

Char­lotte miała wra­że­nie, jakby nie­mal go widziała.

− Pla­nuje pan urzą­dzać tam tańce, sir?

Par­ke­rowi jej zain­te­re­so­wa­nie spra­wiło wielką satys­fak­cję.

− W przy­szłym tygo­dniu odbę­dzie się nasz pierw­szy bal!

− Naprawdę pan to wszystko buduje?

− Tak! Cóż, dopro­wa­dzam do reali­za­cji.

Przez resztę dnia Char­lotte pozo­sta­wała w Wil­ling­den tylko cia­łem, jej umysł pofru­nął na połu­dnie do San­di­ton. Tomik poezji, który wzięła ze sobą na górne pastwi­sko, rów­nie dobrze mógł być napi­sany po grecku, tyle uwagi mu poświę­cała. Kiedy zapadł zmierzch, jak zwy­kle poszła do stajni do swo­jego wier­nego sta­rego konia, lecz nie widziała gwiazd nad sobą, cho­ciaż świe­ciły wyjąt­kowo jasno w cudow­nie kry­sta­licz­nym powie­trzu. A gdy prze­bie­ra­jąc się do snu, zauwa­żyła księ­życ sre­brzący wodę w mied­nicy na jej toa­letce, nie podzi­wiała go dla niego samego, lecz dla zdu­mie­wa­ją­cego faktu, iż ten sam księ­życ oświe­tlał niebo nad San­di­ton.

Trwała w tej zadu­mie także naza­jutrz, gdy matka wysłała ją do wio­ski po jakieś dro­bia­zgi, które wyle­cia­łyby jej z pamięci, gdyby nie miała listy. Wędro­wała do domu, ledwo widząc parob­ków i znane od uro­dze­nia pola, jej żywą wyobraź­nię zaj­mo­wała bowiem kwe­stia, jak też wygląda modny nad­mor­ski kurort i jak ją samą tego rodzaju miej­sce mogłoby odmie­nić.

Na zie­mię spro­wa­dził ją ojciec woła­jący do niej przez otwarte okno swo­jego gabi­netu. Gdy tam weszła, zastała go ślę­czą­cego nad grubą księgą. Przy jego łok­ciu wzno­sił się wielki stos rachun­ków.

− Zer­k­nij na te liczby i sprawdź, czy zdo­łasz je zbi­lan­so­wać.

Sta­nęła za ojcem i prze­su­nęła pal­cem po wypi­sa­nych czar­nym atra­men­tem cyfrach.

− Jakie nowiny z Wil­ling­den? − zapy­tał pan Hey­wood. − Co się dzieje na świe­cie?

− Zupeł­nie nic − odrze­kła żałob­nym tonem Char­lotte.

− To dobrze − stwier­dził ojciec. − Lubimy, gdy sprawy tak się toczą.

Char­lotte pozwo­liła sobie lekko prze­wró­cić oczami, acz uczy­niła to z wielką tkli­wo­ścią. Nie była podobna do rodzi­ców, choć darzyła ich głę­bo­kim uczu­ciem. Ojciec, gdyby nie to, że co roku musiał jeź­dzić po dywi­dendy do Lon­dynu, z rado­ścią nie ruszałby się wcale z domu. Dla niego Wil­ling­den było świa­tem. Kie­dyś Char­lotte mogłaby się z nim zgo­dzić, teraz jed­nak nie przy­cho­dziło jej na myśl żadne bar­dziej duszne miej­sce.

− Tutaj − rze­kła, nagle dostrze­ga­jąc jego błąd. − Zapo­mnia­łeś o tym. − Ujęła pióro i sta­ran­nie popra­wiła sumę. − Gotowe.

Pan Hey­wood pokle­pał ją po ręce.

− Grzeczna dziew­czynka.

Minęło kilka spo­koj­nych dni jak to zwy­kle w domu Hey­wo­odów. Trze­ciego popo­łu­dnia zro­biło się chłodno, zaczął wiać wiatr ze wschodu i w wygod­nym salo­nie trzeba było zapa­lić w kominku. Char­lotte zaszyła się w kącie i uda­wała pogrą­żoną w lek­tu­rze, pod­czas gdy pan Par­ker po raz kolejny wyłusz­czał pań­stwu Hey­wo­odom liczne zalety San­di­ton. Od nie­ocze­ki­wa­nego poja­wie­nia się gości nawet naj­młodsi Hey­wo­odo­wie widzieli wyraź­nie, że ele­gancki nowy kurort jest celem życia i pasją pana Par­kera. Istot­nie, wielu zna­jo­mych doszło do wnio­sku, że można to uznać za jego reli­gię.

− Doprawdy, panie Hey­wood − mówił teraz. − Nale­gam, by koniecz­nie pan przy­je­chał i nie­zwłocz­nie posma­ko­wał roz­ko­szy San­di­ton.

Pan Hey­wood uśmiech­nął się, lecz sta­now­czo pokrę­cił głową.

− Musi mi pan wyba­czyć, sir. Moją zasadą jest nie­od­da­la­nie się od domu na wię­cej niż pięć mil.

Mimo iż bar­dzo podobna roz­mowa już wcze­śniej się odbyła, prze­ra­że­nie pana Par­kera wcale nie było mniej­sze.

− Lecz dla San­di­ton, sir, dla San­di­ton ze wszyst­kimi jego uro­kami musi pan zro­bić wyją­tek!

− Mój mąż to entu­zja­sta − wtrą­ciła pani Par­ker z ujmu­jącą mie­sza­niną dumy i prośby o wyba­cze­nie, która sta­no­wiła istotny rys jej roli jako żony Toma Par­kera.

− I nic w tym złego, sza­nowna pani − odrzekł pan Hey­wood z miłym uśmie­chem − lecz mnie nie zdoła sku­sić.

− W takim razie może jedna z pań­skich córek? − zapro­po­no­wała pani Par­ker. − W rewanżu za pań­stwa dobroć?

Char­lotte usia­dła pro­sto, o mało nie upusz­cza­jąc książki. Ruch przy­cią­gnął wzrok pani Par­ker, która ski­nęła głową w nie­mej zachę­cie tak jed­no­znacz­nej, że nie mogło być pomyłki.

− Papo, mogę poje­chać? − zapy­tała Char­lotte pośpiesz­nie.

− Doprawdy, Char­lotte! − Matka odwró­ciła się na krze­śle, wstrzą­śnięta jej bez­po­śred­nio­ścią.

− Pro­szę wyba­czyć aro­gan­cję mojej naj­star­szej córki, panie Par­ker − rzekł pan Hey­wood.

Ten jed­nak mach­nął tylko ręką.

− Nic nie mogłoby bar­dziej nas zachwy­cić, panie Hey­wood. Oczy­wi­ście Char­lotte może przy­je­chać i zostać na sezon albo na tak długo, jak będzie chciała, prawda, Mary?

Pani Par­ker obda­rzyła Hey­wo­oda nie­zwy­kle słod­kim uśmie­chem.

− Jeśli pan pozwoli, byli­by­śmy uszczę­śli­wieni, sir.

Ojciec Char­lotte wydął policzki i zwró­cił się do żony.

− Cóż, jak myślisz, moja droga?

− Myślę, że to bar­dzo uprzejme ze strony pań­stwa Par­ke­rów, a skoro Char­lotte tak się do tego pali… − Tym sło­wom towa­rzy­szyło kolejne kar­cące spoj­rze­nie.

− O tak, mamo.

− W takim razie…

Ojciec Char­lotte jed­nak nie był w pełni usa­tys­fak­cjo­no­wany.

− Jak rozu­miem, San­di­ton nie jest jesz­cze peł­no­praw­nym nad­mor­skim kuror­tem? Na razie prze­cho­dzi pro­ces sta­wa­nia się nim, czy tak?

Pan Par­ker spoj­rzał na niego z entu­zja­zmem.

− Wła­śnie, sir, a ja w tym przed­się­wzię­ciu uto­pi­łem wszyst­kie swoje zasoby!

− Wyobra­żam sobie, że to dość ryzy­kowne?

− Gdyby zoba­czył pan to miej­sce na wła­sne oczy, sir, nie miałby pan wąt­pli­wo­ści. San­di­ton to klej­not. − Oczy Par­kera pło­nęły wiarą szcze­rego wyznawcy. − Jestem abso­lut­nie prze­ko­nany, że jeśli zbu­du­jemy to mia­steczko, ludzie przy­jadą!

Wie­czo­rem pan Hey­wood popro­sił Char­lotte, by poszła łowić z nim ryby. Cho­ciaż ku jej wiel­kiemu zachwy­towi ojciec ustą­pił i zgo­dził się na wyjazd córki do San­di­ton, w jego umy­śle na razie nie zapa­no­wał spo­kój.

− Moja droga…

− Tak, papo?

− Powiem krótko, moja droga. Bar­dzo zwięźle − zawa­hał się, naj­wy­raź­niej szu­ka­jąc odpo­wied­nich słów. − Te nad­mor­skie kurorty bywają dziwne. Ludzie nie znają się nawza­jem, nie wie­dzą, skąd pocho­dzą i jakie mają zamiary.

Char­lotte nie była pewna, jak zare­ago­wać. Ogar­nął ją nagły lęk, że ojciec zmieni zda­nie.

− To brzmi… inspi­ru­jąco − rze­kła ostroż­nie.

Pan Hey­wood wes­tchnął.

− Ha, pew­nie tak. Lecz wiesz, zwy­kłe zasady zacho­wa­nia mają ten­den­cję do roz­luź­nia­nia się, a nie­kiedy cał­kiem idą w kąt.

− Jeśli jed­nak będę z pań­stwem Par­ke­rami, nic złego nie może się stać, prawda?

− Po pro­stu… uwa­żaj, to wszystko.

− Mam uwa­żać na co, papo?

Teraz ojciec wyglą­dał na zbi­tego z tropu, rzecz dla niego nie­ty­powa.

− Na wszystko! − odrzekł, wyrzu­ca­jąc w górę ręce i stra­sząc lśnią­cego pstrąga, który dał nura w ciemną toń. − Wiem, że mnie rozu­miesz. Mądra z cie­bie dziew­czyna, potra­fisz odróż­nić dobro od zła.

Nieco skon­ster­no­wana Char­lotte ski­nęła głową z nadzieją, że to będzie koniec tej roz­mowy.ROZ­DZIAŁ DRUGI

------------------------------------------------------------------------

Rodzina Hey­wo­odów zgro­ma­dziła się, by poma­chać Par­ke­rom i Char­lotte odjeż­dża­ją­cym napra­wio­nym powo­zem. Per­spek­tywa przy­gody wpra­wiła Char­lotte w tak dosko­nały nastrój, że w jej umy­śle nie pozo­stało miej­sca na nie­po­kój czy smu­tek. Cze­kał na nią świat, a przy­naj­mniej San­di­ton. Nawet fakt, że jej gar­de­roba, spa­ko­wana do kufra przy­pię­tego pasami z tyłu powozu, była mało zado­wa­la­jąca, nie zdo­łał zepsuć jej humoru.

Długa podróż na wybrzeże sta­no­wiła dla pana Par­kera wspa­niałą oka­zję do przed­sta­wie­nia peł­niej­szego opisu wyjąt­ko­wej atrak­cyj­no­ści San­di­ton. Za oknami powozu kra­jo­braz uległ zmia­nie, wio­ski stały się lud­niej­sze, drogi zaś szer­sze i zatło­czone taką liczbą powo­zów, jakiej Char­lotte dotąd nie widziała, a pan Par­ker nie­prze­rwa­nie mówił, jakby od tego zale­żał suk­ces kurortu.

− Zbli­żamy się! − wykrzyk­nął po kilku godzi­nach, prze­ry­wa­jąc swój długi opis nowego Domu Spo­tkań. − Czuje pani róż­nicę w powie­trzu, panno Hey­wood? Wie­rzę nie­zbi­cie, że mor­skie powie­trze jest lep­sze od każ­dego leku czy syropu! I pro­szę popa­trzeć: oto samo morze!

Wje­chali na szczyt wzgó­rza i przed Char­lotte poja­wiło się morze, bela pięk­nej nie­bie­skiej satyny roz­wi­nięta po to, by ją podzi­wiała.

− O tak! − rze­kła z sza­cun­kiem. − Oto i ono.

− Ten widok nie spra­wia, że pani dusza śpiewa?

− Tomie, nie możesz ocze­ki­wać, że Char­lotte będzie tak pod­eks­cy­to­wana rzu­tem oka na słone wody jak ty − wtrą­ciła pani Par­ker.

− Non­sens − odpa­lił pan Par­ker. − Założę się, że po kilku dniach będzie try­skała entu­zja­zmem!

− Istot­nie, pani Par­ker − rze­kła Char­lotte. − Nie mogę się docze­kać, żeby wszystko obej­rzeć! Och, jaki śliczny dom.

Jej wzrok przy­cią­gnął wyglą­da­jący na przy­tulny dom z uro­czym ogro­dem, cie­plar­nią i ota­cza­ją­cymi go łąkami.

− Ach, to nasz dawny dom − odparł pan Par­ker lek­ce­wa­żąco, nie odry­wa­jąc oczu od drogi przed nimi. − Wycho­wa­łem się w nim, ale zupeł­nie się nie nadaje, jest zbyt odosob­niony, bez widoku na morze…

− Byłam tam bar­dzo szczę­śliwa − oznaj­miła pani Par­ker ze smut­kiem, odwra­ca­jąc się na sie­dze­niu, by patrzeć, jak stary, porzu­cony dom znika w oddali.

− Wiem, kocha­nie. − Mąż z roz­tar­gnie­niem pokle­pał ją po kola­nie. − A teraz zbli­żamy się do San­di­ton House, sie­dziby lady Den­ham. Jest naj­waż­niej­szą damą w mie­ście, bar­dzo bogatą i rów­nie jak ja zaan­ga­żo­waną w przy­szłość San­di­ton jako pierw­szej klasy kurortu. Pro­szę, dom poja­wia się w zasięgu wzroku.

Pod­czas gdy Char­lotte podzi­wiała wielką budowlę z sza­rego kamie­nia i roz­cią­ga­jące się wokół roz­le­głe tereny, pan Par­ker zwró­cił się do żony:

− Odwie­dzimy ją teraz, moja droga? Chciał­bym, żeby panna Hey­wood ją poznała, i mam sprawę do omó­wie­nia.

Pani Par­ker skar­ciła go wzro­kiem.

− Zanim zoba­czysz nasze dzieci, Tomie?

− Nie, pew­nie masz rację. − Odchrząk­nął. − Doprawdy, jak zawsze masz rację, naj­pierw Tra­fal­gar House i dzieci!

Byli już w samym kuror­cie. Przed­sta­wiał nie­zwy­kle fascy­nu­jące stu­dium zmian, z bar­dzo sta­rym kościo­łem i rzę­dem niskich chat ustę­pu­ją­cych miej­sca budyn­kom o wiele młod­szym od Char­lotte. Na ulicy, nie­wąt­pli­wie głów­nej, o czym świad­czyły sklepy i hotel z roz­le­głym por­ty­kiem, widok spo­tka­nia sta­rego z nowym robił nie­zwy­kłe wra­że­nie. Jakby wizja San­di­ton pana Par­kera była nacie­ra­jącą armią, a ist­nie­jące tu od dawna zabu­do­wa­nia miały świa­do­mość porażki i roz­po­częły odwrót w dół zbo­cza ku sta­remu por­towi i morzu.

Należy tu powie­dzieć, że Char­lotte tak zaab­sor­bo­wały widoki, iż nie poświę­ciła ani jed­nej myśli bez­względ­nemu mar­szowi postępu. San­di­ton wykra­czało daleko poza wszystko, co Wil­ling­den kie­dy­kol­wiek mogło zaofe­ro­wać, i pozo­stało jej tylko patrzeć.

− Jeste­śmy na miej­scu, panno Hey­wood! − oznaj­mił pan Par­ker z nie­małą dumą. − Oto praw­dziwa cywi­li­za­cja!

Powóz mijał kolejne sklepy. W jed­nej sta­ran­nie przy­go­to­wa­nej witry­nie Char­lotte dostrze­gła parę nie­bie­skich pan­to­fel­ków − istot­nie zna­la­zła się daleko od Wil­ling­den. Sklepy wkrótce ustą­piły miej­sca wspa­nia­łym domom wciąż cze­ka­ją­cym na loka­to­rów. W wiel­kich oknach opty­mi­stycz­nie wywie­szono tabliczki z napi­sem: „Pokoje do wyna­ję­cia”.

− Cudow­nie! − wykrzyk­nął Tom, gdy powóz się zatrzy­mał. − To tutaj.

Tra­fal­gar House był dużym, ład­nym domem z jasnego kamie­nia, zbu­do­wa­nym w nowym stylu. W porów­na­niu z łagod­nymi liniami i noszącą ślady żywio­łów fasadą uko­cha­nego rodzin­nego domu Hey­wo­odów odzna­czał się nie­zwy­kłą syme­trią, każdy pozba­wiony wad kamień miał kształt kwa­dratu. Gdy Char­lotte wysia­dła z powozu, błysz­czące fron­towe drzwi otwo­rzyły się z roz­ma­chem i dwie dziew­czynki wybie­gły na powi­ta­nie rodzi­ców. Za nimi drep­tał nie­pew­nie młod­szy od nich chłop­czyk, pochód zaś zamy­kała nia­nia nio­sąca nie­mowlę o okrą­głych oczkach.

− Wró­ci­li­śmy! − wykrzyk­nęła rado­śnie pani Par­ker i pochy­liła się, by przy­tu­lić córki. − Były­ście grzeczne? Przy­wi­taj­cie się z panną Hey­wood.

Dziew­czynki ślicz­nie dygnęły, chłop­czyk wycią­gnął małą dłoń do uści­śnię­cia.

− To są Ali­cia, Jenny i Henry. A maleń­stwo ma na imię James.

Char­lotte uśmiech­nęła się pro­mien­nie do dzieci.

− Jak się mie­wa­cie?

Po tych for­mal­no­ściach pan Par­ker, zawsze pra­gnący robić rzecz następną po tej, w którą aku­rat był zaan­ga­żo­wany, wpro­wa­dził wszyst­kich do domu.

Pod­czas gdy słu­żący wno­sili bagaże, uwagę Char­lotte przy­kuł wielki por­tret w holu. Przed­sta­wiał ciem­no­wło­sego dżen­tel­mena o nie­zwy­kle regu­lar­nych rysach i posta­wie zna­mio­nu­ją­cej wład­czość, który zda­wał się spo­glą­dać na nią z apro­batą.

− To Sid­ney, mój młod­szy brat − rzekł Par­ker, pod­cho­dząc do Char­lotte. − Ocze­ku­jemy jego przy­jazdu z Lon­dynu na bal. Liczymy, że pomoże nam roz­sła­wić San­di­ton i uczy­nić go mod­nym! − Uśmiech­nął się z uczu­ciem do podo­bi­zny.

Nieco roz­ko­ja­rzona obra­zem i zasko­czona tym, że bra­cia Par­ke­ro­wie zupeł­nie nie są do sie­bie podobni, Char­lotte zasta­na­wiała się, co mogłaby powie­dzieć.

− Hm… a czym zaj­muje się pań­ski brat?

− Ha! Bar­dzo dobre pyta­nie! Jak ty byś odpo­wie­działa, Mary? − zwró­cił się do żony, która zdej­mo­wała kape­lusz. − Jest czło­wie­kiem przed­się­bior­czym, czło­wie­kiem inte­resu! Import, eks­port, jest tutaj i tam, wszę­dzie go pełno. Może go pani zapy­tać sama, kiedy go pani pozna!

Pani Par­ker pode­szła i dotknęła ramie­nia Char­lotte.

− Pozwoli pani, pokażę jej sypial­nię. − Na pię­trze wpro­wa­dziła dziew­czynę do uro­czego pokoju, peł­nego świa­tła i prze­stron­nego. − Mam nadzieję, że będzie pani tutaj wygod­nie.

− Dzię­kuję, jestem o tym prze­ko­nana. − Char­lotte stwier­dziła, że się rumieni. − Ni­gdy dotąd nie mia­łam wła­snego pokoju.

Pani Par­ker deli­kat­nie ści­snęła jej dłoń.

− Pro­szę zejść na pod­wie­czo­rek, kiedy się pani zado­mowi.ROZ­DZIAŁ TRZECI

------------------------------------------------------------------------

Char­lotte prze­brała się ze stroju podróż­nego, po czym pode­szła do okna, by podzi­wiać widok ze swo­jego nowego pokoju w Tra­fal­gar House, tak nie­po­dobny do tego, do któ­rego przy­wy­kła w sypialni dzie­lo­nej z Ali­son. W mia­steczku pozo­stało kilka star­szych domów z muru pru­skiego, inne bez wąt­pie­nia zbu­rzono i zastą­piono cha­otycz­nym zbio­rem nie­do­koń­czo­nych budyn­ków, jesz­cze bez dachów. Za tym nie­ła­dem roz­cią­gało się morze, ogromne i zapra­sza­jące w pro­mie­niach słońca. Jestem tutaj, pomy­ślała Char­lotte, uśmie­cha­jąc się do sie­bie. Przy­by­łam.

Dopiero na scho­dach poczuła ukłu­cie nie­po­koju. Z dołu dobie­gały głosy. Jeden nale­żał do pana Par­kera, drugi, dono­śny i wład­czy, był kobiecy.

− Guwer­nantka i jej szkoła − mówiła dama z wyraź­nym nie­za­do­wo­le­niem. − Naprawdę na nic lep­szego nas nie stać? A co z resztą domów?

− Wkrótce zostaną zajęte, lady Den­ham, pro­szę zapa­mię­tać moje słowa − odrzekł pan Par­ker z nutą despe­ra­cji tłu­miącą tak typowy dla niego entu­zjazm.

− Cią­gle to powta­rzasz, lecz przez kogo? − odpa­ro­wała dama. − Przy­rze­kłeś, że moja inwe­sty­cja szybko się zwróci.

− Zapew­niam, że bal wszystko zmieni! Mój brat Sid­ney zapro­sił swo­ich naj­bar­dziej usto­sun­ko­wa­nych przy­ja­ciół. Kiedy opo­wie­dzą innym o roz­ko­szach San­di­ton, będziemy wprost opę­dzać się od chęt­nych!

Dama chrząk­nęła.

− Wiem co nieco o twoim bra­cie i nie cze­ka­ła­bym ze wstrzy­ma­nym odde­chem. A skoro bal jest tak istotny, dla­czego nie było cię tutaj, by dopil­no­wać przy­go­to­wań? Zamiast tego popę­dzi­łeś na poszu­ki­wa­nie leka­rza, któ­rego nie potrze­bu­jemy, i wró­ci­łeś z niczym, nie licząc skrę­co­nej kostki i kolej­nej mło­dej damy! Jaka z tego korzyść? Mamy tutaj dość mło­dych dam. Chyba że przy­wio­zła ze sobą for­tunę. Przy­wio­zła?

− Panna Hey­wood jest nie­zwy­kle uro­czą…

Tak się zło­żyło, że urwał w chwili, gdy Char­lotte, którą na ner­wo­wym krę­ce­niu się na scho­dach przy­ła­pał słu­żący, wpro­wa­dzono do salonu. Pani Par­ker sie­działa obok męża, a gość, kor­pu­lentna, licząca sobie około pięć­dzie­się­ciu lat dama z prze­ni­kli­wymi oczami, zaj­mo­wała sto­jący naprze­ciwko nich naj­lep­szy fotel.

Na widok Char­lotte pan Par­ker wstał.

Dama podą­żyła za jego wzro­kiem i utkwiła w dziew­czy­nie świ­dru­jące spoj­rze­nie.

− Ach! Więc to jest ta młoda dama?

− Lady Den­ham, pozwoli pani, że przed­sta­wię pannę Char­lotte Hey­wood.

Char­lotte dygnęła, na co lady Den­ham ski­nęła głową z apro­batą.

− Bar­dzo ład­nie, moja droga.

Pan Par­ker gestem wska­zał młodą kobietę sie­dzącą w smu­dze sło­necz­nych pro­mieni pod oknem, któ­rej Char­lotte dotąd nie zauwa­żyła. Była śliczna jak laleczka, miała jasno­złote włosy i okrą­głe błę­kitne oczy.

− Panna Clara Bre­re­ton, wycho­wa­nica lady Den­ham.

Char­lotte uśmiech­nęła się do niej, zado­wo­lona ze spo­tka­nia osoby zbli­żo­nej do niej wie­kiem.

Lady Den­ham na­dal uważ­nie przy­glą­dała się Char­lotte.

− No cóż, jest ładną, zdrową dziew­czyną, acz o wyglą­dzie cał­kiem prze­cięt­nym − mówiła, jakby Char­lotte była głu­cha lub cał­kiem obo­jętna na kry­tykę. − Kim jest twój ojciec, panno Hey­wood?

− Ma nie­wielką posia­dłość w Wil­ling­den, pro­szę pani − odrze­kła Char­lotte.

− I upra­wia zie­mię, jak przy­pusz­czam. To już na nic, zie­mia stra­ciła na zna­cze­niu. Prze­mysł i przed­się­bior­czość: oto przy­szłość!

− Istot­nie − mruk­nął pan Par­ker.

Char­lotte uśmiech­nęła się, pre­zen­tu­jąc swoje naj­lep­sze maniery, co dla lady Den­ham naj­wy­raź­niej było ważne.

− Jak liczne masz rodzeń­stwo?

− Mam jede­na­ścioro braci i sióstr, pro­szę pani.

− Jede­na­ścioro! − Lady Den­ham nie kryła szoku. − Będziesz musiała dobrze wyjść za mąż. Bez wąt­pie­nia przy­słali cię do San­di­ton, żebyś zna­la­zła dla sie­bie szczę­ście.

Uśmiech Char­lotte sta­wał się coraz bar­dziej wymu­szony.

− Wcale nie, pro­szę pani.

− Lady Den­ham, ja… − pró­bo­wała wtrą­cić pani Par­ker.

− Non­sens, oczy­wi­ście, że tak! − cią­gnęła lady Den­ham, jakby gospo­dyni wcale się nie ode­zwała. − To nie powód do wstydu. Ja sama bar­dzo dobrze wyszłam za mąż za sir Henry’ego Den­hama, cho­ciaż wnio­słam mu w posagu trzy­dzie­ści tysięcy.

− Nie ma pani dzieci? − ośmie­liła się zapy­tać Char­lotte.

− Nie zosta­li­śmy pobło­go­sła­wieni, sir Henry był w pode­szłym wieku i w złym sta­nie zdro­wia. A teraz, rozu­miesz, wszy­scy cze­kają, aż zrzucę z sie­bie śmier­telną powłokę, żeby dorwać się do moich pie­nię­dzy! I co na to powiesz, panno Hey­wood?

− Skoro nie ma pani bez­po­śred­nich następ­ców, lady Den­ham, to przy­pusz­czam, że może pani prze­ka­zać spa­dek, komu zechce.

Lady Den­ham kla­snęła w dło­nie.

− Ha! Masz rację! Bystra jesteś, panno Hey­wood. Lecz moi krewni uwa­żają, iż mają do niego prawo! Z jed­nej strony są Bre­re­to­no­wie − jestem z domu Bre­re­ton, a obecna tu panna Clara to jedna z ich licz­nego grona, z dru­giej zaś bra­ta­nek i bra­ta­nica sir Henry’ego, sir Edward Den­ham i panna Esther. Wszy­scy mają nadzieję wzbo­ga­cić się po moim odej­ściu z tego świata! Zapo­mi­nają jed­nak o jed­nym. − Lady Den­ham nachy­liła się kon­spi­ra­cyj­nie. − A mia­no­wi­cie o tym, że nie mam zamiaru umie­rać. − Uśmiech­nęła się trium­fal­nie. − To zna­czy jesz­cze przez wiele dłu­gich lat. Moja rada dla nich brzmi więc nastę­pu­jąco: sami muszą o sie­bie zadbać. A teraz idź i usiądź z panną Clarą. Pan Par­ker i ja mamy inte­resy do omó­wie­nia.

Char­lotte wyko­nała pole­ce­nie. Kiedy lady Den­ham pod­jęła prze­słu­chi­wa­nie Par­kera, panna Bre­re­ton rze­kła cicho:

− Oba­wiam się, że musiała pani uznać lady Den­ham za dość aro­gancką.

Char­lotte szu­kała słów rów­no­cze­śnie szcze­rych i uprzej­mych.

− Wydaje się bar­dzo… bez­po­śred­nia.

Jej towa­rzyszka otwo­rzyła sze­roko oczy.

− Bo taka jest. Ja jed­nak czuję do niej wielką wdzięcz­ność za to, że mnie przy­jęła pod swój dach. − Clara posłała Char­lotte kolejny słodki uśmiech. − Jestem naj­uboż­szą z ubo­gich krew­nych, panno Hey­wood.

− Pro­szę mówić mi Char­lotte. Czy mogę zwra­cać się do pani po imie­niu?

− Oczy­wi­ście. Jak ci się podoba San­di­ton?

− Bar­dzo, cho­ciaż na razie nie­wiele widzia­łam.

− Pla­nu­jesz kąpiel w morzu?

Oczy Char­lotte zabły­sły.

− Chcę spró­bo­wać wszyst­kiego, czego można tu spró­bo­wać. A ty już się kąpa­łaś?

− Wyznam, iż jesz­cze nie weszłam do morza, acz­kol­wiek sir Edward w roz­mo­wie ze mną wychwa­lał zdro­wotne zalety takich kąpieli.

− Może więc spró­bu­jemy razem i albo sprawi nam to przy­jem­ność, albo jakoś tę udrękę prze­trwamy?

− Bar­dzo chęt­nie.

Char­lotte już miała coś powie­dzieć, ale prze­rwał jej ostry głos.

− O czym wy dwie tam roz­ma­wia­cie?

− O mor­skich kąpie­lach, lady Den­ham − odrze­kła Clara potul­nie.

− Zna­ko­mi­cie! Nie ma nic lep­szego dla krą­że­nia krwi u mło­dej kobiety. − Lady Den­ham spoj­rzała na Char­lotte. − Maszyny do kąpieli w San­di­ton są naj­lep­sze na całym połu­dnio­wym wybrzeżu.

W tej samej chwili odgłos zamy­ka­nych drzwi fron­to­wych obwie­ścił czy­jeś przy­by­cie.

− Zasta­na­wiam się, któż to może być − prze­mó­wiła pani Par­ker. − Spo­dzie­wamy się brata i sio­stry pana Par­kera, lecz ich zdro­wie jest takie wątłe…

− Sir Edward Den­ham i panna Den­ham − zapo­wie­dział lokaj i goście weszli do salonu. Nie było to nie­do­ma­ga­jące rodzeń­stwo pana Par­kera, lecz bra­ta­nek i bra­ta­nica lady Den­ham. Sir Edward słusz­nie ema­no­wał prze­ko­na­niem o wła­snej atrak­cyj­no­ści, jego sio­stra Esther nato­miast była dość blada i wynio­sła, a na jej twa­rzy malo­wał się wyraz znacz­nie mniej przy­ja­zny niż u brata, gdy roz­glą­dała się po pokoju.

− Pomy­śla­łem, że możemy cię tu zastać, cio­ciu! − oznaj­mił sir Edward. − Wyszli­śmy zaczerp­nąć świe­żego powie­trza i mia­łem zamiar namó­wić cię na prze­chadzkę po kli­fach… − Nagle dostrzegł Char­lotte i dość osten­ta­cyj­nie stra­cił wątek. − Ach, pro­szę mi wyba­czyć.

− Pozwo­lisz, że przed­sta­wię ci naszego gościa − rzekł pan Par­ker. − Panna Hey­wood.

− Jestem zachwy­cony. − Ujął jej dłoń i pochy­lił się nisko, przez cały czas patrząc jej głę­boko w oczy. − Zauro­czony pozna­niem pani, panno Hey­wood.

Char­lotte stwier­dziła, że jest nieco zakło­po­tana. Sir Edward był istot­nie nie­zwy­kle przy­stojny.

Ponie­waż dzień był taki pogodny, pan Par­ker, który ni­gdy świa­do­mie nie prze­ga­piał oka­zji do zade­mon­stro­wa­nia uro­ków San­di­ton, entu­zja­stycz­nie zapro­po­no­wał spa­cer po kli­fach. Szedł pierw­szy z żoną pod ramię, za nimi lady Den­ham z Clarą i Esther po obu stro­nach, Char­lotte zaś zawłasz­czył sir Edward.

− Panno Hey­wood − zapy­tał opie­kuń­czym tonem. − Co powie pani na ten widok?

− Bar­dzo malow­ni­czy, sir.

− Tak trudno zna­leźć słowa na opi­sa­nie maje­statu i potęgi oce­anu − cią­gnął, wyko­nu­jąc zama­szy­sty gest ręką. − Pamięta pani wersy sir Wal­tera Scotta o morzu? Jakże poru­sza­jące i potężne…

− Nie − prze­rwała mu Char­lotte. − Nie przy­po­mi­nam sobie, żeby pisał o morzu. − Uśmiech­nęła się do niego psot­nie.

Sir Edward wybuch­nął śmie­chem.

− Ja też nie, kiedy teraz o tym myślę. Pamię­tam nato­miast, co pisał o rodzaju kobie­cym. „O, nie­wia­sto, w tych naszych cza­sach swo­body nie­pewna, zalotna i tak trudno cię zado­wo­lić…”.

Char­lotte nie wie­działa, czy ma się roze­śmiać, czy zaru­mie­nić.

− Nie jestem pewna, czy chcia­ła­bym, żeby tak mnie cha­rak­te­ry­zo­wano, sir Edwar­dzie.

− Nie chcia­łaby pani? Cóż, ma pani rację. Nie ma w pani żad­nej nie­pew­no­ści ani kokie­te­rii. A czy trudno panią zado­wo­lić? Myślę, że jest pani na tyle mądra, by nie zado­wa­lać się byle czym?

− Być może. Lecz „trudno cię zado­wo­lić” brzmi bar­dzo nie­miło.

− A pani z pew­no­ścią taka nie jest.

Teraz istot­nie się zaru­mie­niła, szu­ka­jąc jakie­goś obo­jęt­nego tematu do roz­mowy.

− Sły­szę, iż… jest pan zwo­len­ni­kiem kąpieli mor­skich?

− To prawda. Panno Hey­wood, musi pani tego doświad­czyć. Orzeź­wia­jący szok przy pierw­szym zanu­rze­niu! A potem to nie­zrów­nane uczu­cie wol­no­ści i lek­ko­ści, morze bowiem unosi cię na powierzchni, kiedy z wła­snej woli mu się odda­jesz, i ta deli­katna piesz­czota prą­dów na nagich człon­kach. Nic nie da ci takiego wspa­nia­łego samo­po­czu­cia!

Char­lotte, cokol­wiek wstrzą­śnięta, nie potra­fiła zna­leźć odpo­wie­dzi, zwłasz­cza gdy przy­ła­pała na sobie lodo­wate spoj­rze­nie Esther Den­ham. Na szczę­ście z tej opre­sji wyba­wiła ją, rzecz nie­praw­do­po­dobna, lady Den­ham.

− Pro­szę iść ze mną, panno Hey­wood! − zażą­dała.

Teraz, gdy brata porzu­cono, Esther pośpiesz­nie ujęła go pod ramię.

− Widzę, że dobrze się bawisz − rze­kła z nutą sar­ka­zmu w gło­sie.

− Ja tylko chcę, żeby nowo przy­była poczuła się jak w domu, sio­stro.

− Może znaj­dziesz czas, by sku­pić się na aktu­al­nym zada­niu? − Gestem wska­zała Clarę.

Tym­cza­sem lady Den­ham roz­ma­wiała z Char­lotte czy raczej do niej prze­ma­wiała.

− Esther pró­buje mnie prze­ko­nać, żebym na sezon przy­jęła ją i brata do San­di­ton House, ale nie mam ochoty zamie­niać domu w hotel. − Prych­nęła. − Poza tym moje poko­jówki zażą­da­łyby wyż­szych pen­sji, już i tak muszą codzien­nie sprzą­tać pokój panny Clary. A sir Edward, rozu­miesz, został dobrze przeze mnie upo­sa­żony. Po śmierci sir Henry’ego dałam mu jego złoty zega­rek. − Spoj­rzała z ukosa na Char­lotte. − Co o tym myślisz?

− To doprawdy wiel­ko­duszny gest − odrze­kła Char­lotte uprzej­mie, a kiedy uznała, że to za mało, dodała: − Bar­dzo szczo­dry!

− Nie musia­łam tego robić, wiesz. Nie zapi­sał mu zegarka w testa­men­cie. Ale to bar­dzo dobry młody czło­wiek. Jak go znaj­du­jesz?

− Jest nie­zwy­kle ele­gancki i… − Char­lotte się zasta­na­wiała, jak to ująć − pełen… ani­mu­szu.

− I przy­jem­nie na niego patrzeć?

− To także.

− Tak, jest przy­stojny, bar­dzo atrak­cyjny dla mło­dych dam i bez wąt­pie­nia ma wiele przy­gód, ale musi się oże­nić dla pie­nię­dzy! − Lady Den­ham posłała Char­lotte kolejne zna­czące spoj­rze­nie. − Przy­stojny młody dżen­tel­men jak on będzie się uśmie­chał i pra­wił kom­ple­menty dziew­czę­tom, ale dobrze wie, że musi się oże­nić z mająt­kiem. Rozu­miesz mnie?

Char­lotte zadarła brodę.

− Dosko­nale rozu­miem, pro­szę pani.

− Tak, myślę, że rozu­miesz. Jesteś porządną, roz­sądną dziew­czyną. W San­di­ton potrze­bu­jemy dzie­dziczki. Gdy­by­śmy zdo­łali spro­wa­dzić tutaj młodą dzie­dziczkę dla pora­to­wa­nia zdro­wia! A gdyby kazano jej pić ośle mleko, mogła­bym je dostar­czać, póź­niej zaś, gdy już by wyzdro­wiała, spra­wi­ła­bym, żeby się zako­chała w sir Edwar­dzie. Prze­ko­nuję się jed­nak, że mło­dych dzie­dzi­czek jest bar­dzo mało. No i jest jego sio­stra, panna Esther. Ona także musi poślu­bić boga­cza. Nie mogą liczyć na moje pie­nią­dze, wszyst­kie bowiem są zaan­ga­żo­wane w wiel­kie pro­jekty, jak zresztą dobrze wie­dzą!

Pod­czas gdy lady Den­ham pero­ro­wała, Char­lotte zoba­czyła dwie postaci zbli­ża­jące się ku nim ścieżką na kli­fie. Jedną była try­ska­jąca oży­wie­niem, mniej wię­cej trzy­dzie­sto­let­nia dama z różo­wymi policz­kami, drugą zaś bar­dzo kor­pu­lentny dżen­tel­men po dwu­dzie­stce.

− Tu jeste­ście! − zawo­łała dama. − Zasko­czeni naszym wido­kiem? Jak się mie­wa­cie? Jak się mie­wa­cie?

Pan Par­ker zwró­cił się ku swoim towa­rzy­szom.

− To moja sio­stra, panna Diana Par­ker, i mój brat Arthur. Co za miła nie­spo­dzianka!

− O tak, oboje byli­śmy bar­dzo cho­rzy − rze­kła Diana z wielką powagą. − Nie­mal sta­li­śmy u wrót śmierci, prawda, Arthu­rze?

Jeśli reli­gią jej brata Toma było San­di­ton, to reli­gią Diany był stan wła­snego zdro­wia i zdro­wia Arthura oraz nie­zli­czone nie­bez­pie­czeń­stwa zagra­ża­jące mu na świe­cie. Arthur, któ­rego natu­ralna bier­ność wielce korzy­stała z sio­strza­nego prze­ra­że­nia groź­nym w skut­kach wysił­kiem, z powagą pokrę­cił wielką głową.

− Myśla­łem, że już ni­gdy nie pod­niosę się z łóżka.

− Lecz jak widzi­cie, pozbie­ra­li­śmy się − cią­gnęła Diana − i przy­szli­śmy odwie­dzić was zaraz po waszym przy­jeź­dzie. Powie­dziano nam, że jeste­ście na kli­fach, posta­no­wi­li­śmy więc się odwa­żyć i zasko­czyć was!

Arthur spod zmru­żo­nych powiek spoj­rzał podejrz­li­wie w niebo.

− Teraz żałuję, że to zro­bi­li­śmy. Pie­kiel­nie lodo­waty wiatr. Mogę się śmier­tel­nie prze­zię­bić.

− W takim razie bez zwłoki musimy zapro­wa­dzić was pod dach! − wykrzyk­nął pan Par­ker.

− Naj­bli­żej stąd do naszej kwa­tery − odrzekł Arthur. − Chodź­cie z nami, napi­jemy się her­baty. Na litość boską, schrońmy się wresz­cie przed tą wyjącą wichurą!

Szybko zapro­wa­dzono ich do prze­grza­nego domu, który brat i sio­stra wyna­jęli na sezon. Arthur pod­biegł do ognia i zbli­żył do niego dło­nie, jakby wła­śnie ura­to­wał się z burzy śnież­nej.

− Dopil­no­wa­li­śmy, żeby ogień dobrze się roz­pa­lił − rze­kła jego sio­stra. − Biedny Arthur, jest taki wraż­liwy na zimno. Och! − Poja­śniała. − Widzie­li­śmy pannę Lambe, o któ­rej się powiada, że jest wielką dzie­dziczką for­tuny w han­dlu cukrem. Przy­była ze świtą w dwóch wyna­ję­tych powo­zach: panna Lambe, poko­jówka, guwer­nantka i dwie panny Beau­fort.

− Jak wygląda? − zapy­tała pani Par­ker cie­ka­wie. − Jest ładna?

− Prawdę mówiąc, dostrze­gli­śmy tylko prze­lot­nie jej plecy, gdy wcho­dziła do domu, ale całe towa­rzy­stwo było bar­dzo ele­ganc­kie i sza­cowne. Podró­żo­wa­nie z wła­sną poko­jówką świad­czy o bogac­twie, prawda, bra­cie?

Zapy­tany ski­nął głową.

− Istot­nie, mam też nadzieję, że panna Lambe wpro­wa­dzi nową modę i wszyst­kie młode dzie­dziczki przy­fruną do San­di­ton, by wyda­wać, wyda­wać, wyda­wać!

− Pro­szę, niech pani usią­dzie koło mnie, panno Hey­wood − powie­dział Arthur. − Musi się pani ogrzać, pew­nie tak samo prze­mar­zła pani na kość jak ja.

Char­lotte stłu­miła uśmiech.

− Dzię­kuję, ale wcale mi się nie wydaje, żeby było chłodno.

Spoj­rzał na nią ze zdu­mie­niem pomie­sza­nym z podzi­wem.

− Jakąż kon­sty­tu­cją musi się pani odzna­czać! Wie pani, lubię świeże powie­trze jak wszy­scy, lecz ono mnie nie lubi. To te moje nerwy, rozu­mie pani. Sio­stra myśli, że mam nad­miar żółci, ale ja w to wąt­pię. Gdy­bym miał, wino by mi szko­dziło, tym­cza­sem zawsze koi mi nerwy. Czy pani wie, że im wię­cej piję, tym lepiej się czuję? Czę­sto budzę się rano pół­przy­tomny, a po kilku kie­lisz­kach wina jestem rześki jak skow­ro­nek. To rzecz godna uwagi, nie sądzi pani?

Char­lotte nie była prze­ko­nana.

− Nie uważa pan, że regu­larne ćwi­cze­nia…

− Regu­larne ćwi­cze­nia? Pra­gnął­bym, żeby moje nerwy to wytrzy­mały, panno Hey­wood, szcze­rze pra­gnę, lecz mocne wino to jedyna rzecz, która dobrze na mnie działa. Choć mogę zjeść grzanki z masłem, ale nie wię­cej niż sześć, sie­dem kro­mek. Pozwoli pani, że zro­bię nam kilka. Zje pani jedną lub dwie?

Char­lotte ski­nęła głową z apro­batą.

− Z dużą ilo­ścią masła, na tym polega sekret. Grzanka bez masła to obrzy­dli­stwo, fatal­nie wpływa na błony żołądka.

Stłu­miła śmiech.

− Posta­ram się zapa­mię­tać − rze­kła.

Arthur wziął wide­lec do grza­nek i nadział nań kromkę chleba.

− Gdy­bym jako roz­bi­tek zna­lazł się na bez­lud­nej wyspie, to mając do dys­po­zy­cji jedy­nie gorącą grzankę z masłem i porto, był­bym cał­kiem zado­wo­lony.

Teraz Char­lotte roze­śmiała się otwar­cie.

− Nie potra­fię sobie wyobra­zić, jak mogłoby do tego dojść.

− Nie, pew­nie nie. Ale gdyby tak się stało, był­bym szczę­śli­wym czło­wie­kiem!

Uśmiech­nęli się do sie­bie. Char­lotte go polu­biła: cho­ciaż począt­kowo wyda­wał się safan­dułą, podej­rze­wała, że po czę­ści cho­dziło mu o roz­ba­wie­nie wszyst­kich wokoło, w tym sie­bie samego.

− Baro­metr wska­zuje dobrą pogodę − oznaj­mił pan Par­ker na dru­gim końcu pokoju, stu­ka­jąc w szkło. − Pro­po­nuję jutro kąpiel w morzu!

Arthur zła­pał spoj­rze­nie Char­lotte, po czym wró­cił do swo­jej grzanki.

− Sza­leń­stwo − mruk­nął.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: