- W empik go
Schwedenkräuter - ebook
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Schwedenkräuter - ebook
Oryginalny i poruszający obraz losów emigrantów, gdy powrót do ojczyzny nie wchodzi w grę, a w nowej, obcej rzeczywistości trudno odnaleźć własne miejsce. Niezwykła powieść wybitnego polskiego prozaika, nagrodzona przez „Brulion” i Fundację Kultury.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-1689-7 |
Rozmiar pliku: | 625 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nazywam się…
I tak nie wymówicie. Zjadłem zresztą swój paszport, smakował urzędowo. Przemytnik w litewskim porcie (pełnym zardzewiałych wagonów kolejowych, pozostałość po czerwonej, rudej, zardzewiałej armii) zarządził jedzenie paszportów. Kolację, ucztę paszportów. Z jakiego musimy pochodzić skraju, jeśli nawet Rosjanie nie chcą już kupić jego dokumentów. Tam, dokąd mieliśmy płynąć, lepiej przyjechać znikąd – zapewniali przemytnicy. Żadnych papierów, przezroczysta pamięć, ani znaków szczególnych, ni języka w gębie. Najwyżej kilka różowych przecinek na zarośniętych opalonych plecach, ślady po bezimiennych badaniach zadanych przez niewiadomych badaczy (też chcieli tylko nazwisk i adresów). Zamiast podpisu w prawym dolnym rogu nieczytelna, naznaczona niedopałkiem skóra.
Uchodźstwo znikąd jest ostatnio tak praktykowane, że wkrótce będziecie musieli zatrudniać tłumaczy niemoty, język niewiele różniący się od łotewskiego.
Dwa dni czekaliśmy stłoczeni w jednym wagonie, mimo że dość ich było dla każdego z nas. – Nie narzekajcie – przywracał historyczne proporcje osobnik przynoszący jedzenie i wodę – jeszcze niedawno zmieściłoby się tu trzy razy tyle Żydów. I oni – zarechotał – pojechali w przeciwną stronę. – Śpij, Żydzi są mniejsi – jakaś matka uspokajała wciśniętego w kąt wagonu niedowiarka syna.
Trzeciego dnia, o zmroku że choć oko wykol, pojawił się statek (widząc, na co wstępuje, nikt by się nie kwapił). Był to stary, pamiętający latimerie kuter. Przez chwilę zapachniało rybami i solą, wakacje w śródziemnomorskim porcie, sierpień, suszące się na balkonie pasiaste stroje kąpielowe, Nabokov w Menton, kremy, plaża. Później śmierdział już tylko duszący, przepalony lub zjełczały, nie wiadomo – od ryb czy silnika, olej. Miejsca było jeszcze mniej niż w wagonie: czyżbyśmy przechodzili na judaizm? – Czego znowu, wagony nie pływają – burknął przemytnik. – Pomylili nas z rybami – odciął się dyżurny dowcipniś (jesteśmy dyżurnym ciętym, dowcipnym narodem).
Niewiele pamiętam, zimno, głowa. Starzy mdleli, dzieci wymiotowały. Tak, może odwrotnie, nie wiem, nie pamiętam. Dwa razy milknął silnik, kołysanie stawało się jak do snu, równiejsze, a w ciszy słychać było niekończące się toasty fal o burtę. Potem znów zaskakiwał i pracował z wysiłkiem, jakby morze wznosiło się pod górę. Nie rozumiem, dlaczego nazywacie go jeziorem, czy to ma związek z waszym i polskim szesnastowiecznym imperializmem, kiedy na krótko zamknął się, jak Ładoga, w granicach mocarstwa. Potrafi być oceanem, jeśli siedzieć na dnie ładowni i czuć, jak napinają się wręgi. Jeszcze dobrze przed Olandią zerwała się burza. Przez nieszczelny luk coraz to nalewała się lodowata woda i cuciła omdlałych. Dół i góra, pijana sinusoida, huśtawka o nierównych, niezmożonych ramionach. Potem wszystko ucichło, nagle i bez wyjaśnień, pijak, co zasnął w środku awantury. – Pewność i spokój, wpływamy na wody terytorialne. – Nikt już nie miał siły podnieść tego żartu.
Musieliśmy płynąć zygzakiem, bo u samych brzegów skończyło się paliwo. Jak ręką sięgnąć, latarnia morska stała nie dalej niż butelka na stole, starczyłoby parę uderzeń wioseł. Ale nie mieliśmy wioseł, na szczęście, bo zaraz wasi dowcipni dziennikarze porównaliby nas do galerników. Nasze kilkugodzinne dryfowanie też zresztą zaowocowało paroma sążnistymi, wymierzającymi sprawiedliwość artykułami, pełnymi oburzonych cytatów z Conrada.
Resztę opisały wasze nieskoordynowane gazety. Lokalne wydania donosiły o dwojgu, kobiecie w ciąży i zmarłym na serce starcu, podczas gdy centralny dziennik doliczył się trzech, dopisując pewnie do rachunku niewiadomej płci płód, tylko patrzeć, jak z nową siłą wybuchnie spór między zwolennikami aborcji i miłośnikami eutanazji. Niezależny socjalistyczny dziennik porównał kuter do trawlera chłodni, niezależny liberalny donosił, że było zimno jak na dnie lodołamacza. Wasze płaskie, liberalne porównania. Telewizja, puchowe kurtki, i nawet mikrofon ubrany w ciepłą wełnianą skarpetę.
Pochowano ich na cmentarzu morskim na wyspie, pastor podkreślał ulgę śmierci w wolnym kraju.
Wolność słowa w mowie pogrzebowej.
Nie wiem, czy policja, sądziłem, że urzędnik imigracyjny, był po cywilnemu. Istotnie, we wzorki, w serek i bez krawata. Długo, dwie, może trzy godziny, wciąż jeszcze kołysało i biurko unosiło się niczym mostek kapitański, wysoko. – Nabrali wody w usta – mówił, sądziłem, że dosłownie, bo wtedy nie podejrzewałem urzędu imigracyjnego o ironię.
Tłumacz poliglota dwoił się i troił, ćwiartował, przepoczwarzał. – De, por, ta, cja. Próbował wszystkich dostępnych mu akcentów, niepotrzebnie, bo rozumiemy także sąsiednie dialekty. Pisał od lewej do prawej, potem z powrotem, do lewej, wahadłem, a nie piórem. Z góry na dół, brakowało tylko japońskiego, ale to przecież nie ta wojna. Proszę mu łaskawie przekazać, że pień jūd został przyjęty najpierw na obszarze słoweńskim powiązanym wówczas z dialektami retoromańskimi, najpewniej w postaci žud-, z czego słowiańskie žyd-, czeskie žid- i dopiero na końcu polskie žid przechodzące stopniowo w żyd. Polacy wymówili to najpóźniej, ale szybko nadrobili straty. Zdaje się, że teraz tam to znowu inexprimable. Dlaczego antysemita, zachodniosłowiańskie nie były po prostu jego specjalnością.
Szukali wszędzie, ale po powrocie z toalety byłem już spokojny. Na dnie walizki i w archiwum buta. Rozplątywali grubsze sznury. Nie wierzę, aby pruto znalezione na pokładzie ryby, nie byliśmy przecież statkiem wielorybniczym.
W końcu ktoś musiał złamać te śluby milczenia. Jak długo można kręcić tybetańskie młynki, jeśli się nie jest tybetańskim mnichem? Tyle do powiedzenia, lata upokorzeń. W powietrzu gadało nie gorzej niż na wiosnę u barona Münchhausena. Tłumacz płakał ze szczęścia, mam nadzieję, że płacicie mu od słowa, już same przyimki zachwieją budżetem. Przyprawiliśmy stabilny policyjny magnetofon o zawrót głowicy.
Nie uwierzyli, nie mogli uwierzyć. Nie wierzyć jest waszą konieczną obroną. Na szczęście są jeszcze takie miejsca, gdzie nie docierają nawet telewizyjni reporterzy ze swoimi satelitarnymi parasolkami. Co innego potem, wiatr i puste czaszki, trawa wytryskująca śmiało z oczodołów jak sadzonki krokusów wiosną na skwerze pod hotelem, gdzie emeryci grzeją w słońcu swoje srebrne laski. Starość, tutaj także nie brakuje cmentarzy. Ilu? Mój Boże, życie ludzkie nie daje się, jak bydło, przeliczyć na sztuki. Każde istnienie jest nieobliczalne, w każdym szczególe zawiera się całość, śmierć dziecka i powolne konanie nieuleczalnie chorego, coście uczynili jednemu, wszystkimście uczynili, wojna i wypadki samochodowe, solidarne, więcej nie można porównywać, koniec porównywania.
Nie możecie uwierzyć, ponieważ unieważniłoby to cały wasz świat, wasze zdrowe jedzenie i nietrujące samochody, ubezpieczenia emerytalne i dodatki na dziecko, lata walki o równouprawnienie i jedenastoprocentowy podatek od reklamy, wszystko tak starannie ułożone, ustalone, wskaźniki na ostatni kwartał i nawet większy niż potrzeba margines błędu. Grube, czekające na ważne papiery segregatory. Encyklopedie, już wydrukowane, w tylu tomach spokojnie spoczywają na półkach, zgoda, można nanieść pewne korekty, do następnego wydania, ale to trzeba jeszcze sprawdzić, historia jest długim trwaniem, a pośpiech złym doradcą, raczej już noc, tak, spać, późny wieczór, noc, uspokojenie.
Nie wiadomo, tyle jest zjawisk niezbadanych pomimo ogromnego postępu nauki, liczba pi, ozon, wytrwałe wędrówki węgorzy i bociany wracające rok po roku na tę samą oponę na słupie za stodołą.
Jeszcze dzisiaj, tyle lat po wojnie, rodzą się wciąż nowe wątpliwości, mimo zaawansowanego stanu badań, por. Laurisson, opus citatum, strona osiemdziesiąt pięć i passim.
Umieścili nas chwilowo w szkole, w drewnianych pawilonach pod samym lasem (dzieci się tutaj uczą w leśniczówkach, żeby nauka nie miała daleko – ktoś znowu zażartował). Żadna aluzja, była przerwa międzysemestralna, tu i ówdzie leżały otwarte jeszcze zeszyty i niepoprawione błędy rachunkowe, semestr skończył się tak nagle, styczeń, luty, śnieg i na narty do Norwegii. Wpadła mi w rękę książka do geografii, zajrzałem, na rozkładanej mapce zajmowaliśmy to akurat miejsce, gdzie umieszczono legendę, wysokości, niziny, linie kolejowe, granice zaznaczone gwiazdkami dziwnie przypominającymi drut kolczasty. Ramka jak szlaban przecinała jedyną drogę prowadzącą ku północy. To i tak zresztą bez znaczenia, mapy fizyczne nie robią różnicy, wszędzie ten sam zielony oznacza równiny (w dzieciństwie myślałem, że to pola pokrzyw), Dniestr i Garonna wiją się podobnie, Tatry i Taurus solidarnie piętrzą swoją wysokość nad poziom równie niebieskiego morza (mimo że w Tatrach krwawe bywają tylko zachody słońca). I nawet nicość, pustynia istnieje tak samo intensywnie jak wielkie miasta. – My też tu mamy swoje problemy. – Czasami trudno oprzeć się wrażeniu, że urzędy imigracyjne przyjmują kartografów.
Dostaliśmy koce, mnóstwo koców, można by nimi zasłać boisko piłkarskie. Pielęgniarka, dobra i piękna jak bogini, rozdawała lekarstwa. Wybrałem sobie coś dla ducha: mała biała pastylka z rowkiem przez środek. Kiedy podawała mi kubek do popicia (abstynencki zwyczaj jednorazowych kubków: nowe naczynie dla każdego łyku), czułem, że krew wzbiera we mnie, jakbym zażył raczej anabolików. Wasze kobiety są promienne, jasne. Oślepiające. Wysportowane, nawet wieczorem wychodzą, wybiegają w dresie. Kiedy podawała lekarstwa, otwierała usta nieznacznie, na grubość pastylki, i szminka rozklejała się powoli, z ociąganiem, od środka ku kącikom ust. – Proszę popić. – Byliśmy gotowi połknąć całą aptekę. Piegi, rozsypane na policzku w bezładny archipelag, ciemniały nagle, odcinając się wyraźniej na piasku skóry: odpływ. Co za słowo: piegi. My nie mamy piegów.
Potem się uodporniłem, spotykałem ich dziesiątki, setki. Wszystkie bliźniaczki, z jednej matki, czy to macie na myśli, mówiąc Moder Svea? Słyszałem, że wasze linie papilarne też zataczają podobne łuki, sanki zostawiające na śniegu idealnie równoległy ślad płóz. I tylko piegi, zawsze w innej konfiguracji przypływów i odpływów.
Pielęgniarki, siostry. Szpitale. Kilkadziesiąt lat żyłem, nie zaznawszy szpitala (chociaż widziałem rannych i zabitych). Teraz pokazują mi go na co dzień, w każdych wieczornych wiadomościach kamera jeździ tam i z powrotem po długich zażółconych korytarzach, ułożona zapewne na przewoźnym łóżku. Ortopedia i serce, chirurdzy piszą serwis informacyjny. Wasze wiadomości z kraju pełne są obłożnie chorych i ozdrowieńców, głębokich terapii, cierpliwych rehabilitacyj. W doniesieniach ze świata przeważają nagłe obrażenia. Pomiędzy serwisami siada doktor spiker i przepisuje leki, wystawia diagnozę. Kuracja na ogół przebiega pomyślnie, mimo że pomieszała różnych pacjentów. Potem jeszcze pogoda i wyniki meczów.
Współpraca służby zdrowia i informacyjnej układa się doskonale, z obustronną korzyścią. W każdej przychodni zamocowano telewizor, nic tak nie uspokaja jak zamieszki, które wybuchły gdzie indziej. Czasami tylko powstaje mylne wrażenie, że pacjenci oglądają siebie na wewnętrznym monitorze.
Białe, piegowate jak dzieci, kobiety. Okrutne prawo, które karze za zbliżenia z nieletnimi, tak jakby większość była dorosła. Zapisują się na gimnastykę. Do stowarzyszeń. Narysowały plakat: bez nas nic. Czyżby ktoś miał wątpliwości? I po co tyle mówią, massa tabulettae.
Nie będą prały, będziecie chodzić w nieświeżej bieliźnie, czy zauważyliście, że proszki do prania sprzedawane są w coraz mniejszych opakowaniach. Chodzą boso, w bibliotece żują głośne, donośne gumy, których strzały przypominają huk strąconej na podłogę książki, kiedy zasypiasz nad nudnym woluminem. Są czyste, wyniosłe i obce jak lesbijki, możesz tańczyć z nimi tak, że rozpiera ci kieszeń, czy myśmy się poznali, zapytają nazajutrz przypadkiem napotkane w aseptycznym sklepie. Gościnna seksualność, jeszcze jedna krótkonoga mitologia.
W szkole zakładają leninowskie czapki ze śmiercionośnym emblematem. Głowy upadły, a zostały czapki. Tak, potem je zdejmują, ale już nigdy nie nałożą kapelusza. Kiedy piszą, odwracają P, aby przypominało cyrylicę. Nie wiedzą, że w cerkiewnym czyta się jak R. Chodzą boso albo w ciężkich wojskowych butach, czy może w ich cholewkach ukryte są szpilki? Producenci pończoch wymyślili nowy, błyszczący w dzień i noc elastyczny materiał, który równie dobrze nadaje się na treningi i do scen miłosnych. W sklepie sportowym można kupić wyszywane złotą nitką trampki.
W miejscu, gdzie zamieszkałem potem, w podlejszej dzielnicy M. (na coś jednak możemy się przydać, jak inaczej odróżnilibyście – dobre od złych – dzielnice) – poznałem ich cztery: A., B. i Fię (za krótkie imię, by się dało skrócić; o S. wolałbym zapomnieć, jeśli nie grozi to znowu deportacją). A. chodziła na body building, choć nie brakowało jej ciała. Nie ciała. – To dla kręgosłupa – mówiła coraz grubszym głosem. Istotnie, potężniał, rozpychając się po chamsku w jej małej i kiedyś delikatnej osobie.
B., krzesło samo odchyla się do tyłu, była jeszcze jedną pielęgniarką, jakbym przyjechał po raz drugi. Nocną pielęgniarką (czarne fartuchy, na czepku gwiazdka). Dnie miała puste i rozległe niczym w dziewiętnastowiecznej powieści. Słusznie, dwudziestowiecznej, to wasi awangardowi pisarze odkryli, że tyle się nie wydarza między porankiem a zmrokiem, całe grube tomy. B. zaczynała od drugiego, bo do południa spała. Potem szła na pocztę odebrać zamówione w poprzednim tygodniu przesyłki. Zamawiała wszystko, co popadło. Codziennie nadsyłają przecież obrazkowe katalogi pełne wynalazków i ułatwień, bez których trudno sobie wyobrazić życie. Długie odklejane paznokcie. Pończochy, po których może się wdrapywać kot. Pomysłowy nożyk do pomarańczy, zagłębiający się dokładnie na grubość skórki. Komplet mocnych, pachnących jagodami prezerwatyw. Skoncentrowane, skołowane płyty mieszczące na jednym krążku wiele różnych epok. Pochłaniacze potu i nadajniki ostrzegawczych sygnałów.
Listonosz wrzucał to z hukiem przez szparę w drzwiach wejściowych, zamieniając na chwilę mieszkanie w jedną wielką skrzynkę pocztową, tortura dla kogoś, kto tygodniami czeka na urzędowe pismo. Przesyłki lądowały ciężko w okolicach wycieraczki (szary gołąb wiadomego listu oddzieli się od nich, co za towarzystwo, wzięci w środku przedpokoju, i osiądzie miękko dopiero pod drzwiami do łazienki).
Każdy stara się znaleźć jakiś sposób. Jedni jedzą ponad miarę, tyją, zasłaniają innych, którzy się głodzą. Jeszcze inni zostają zielonoświątkowcami, adwentystami dnia siódmego, armią, kapralami zbawienia. Grają na trąbce, śpiewają, chodzą po domach i głoszą dobrą nowinę, a lekkomyślni mieszkańcy trzaskają drzwiami, twierdząc, że już oglądali wiadomości. B. opróżniała domy wysyłkowe, a jeśli zostawało jej trochę pieniędzy, przekazywała organizacjom charytatywnym i innym apostołom dobrej sprawy. Chwała Bogu, że nie pracowała w banku. Same wypłaty.
Któregoś dnia pomogłem jej nieść pakunek, chyba jakiś szczególnie rewolucyjny wynalazek, bo przyginał mnie do ziemi jak ciężar istnienia. Do kawy zrobiła twarde, zbite, przesłodzone bułki, nad którymi rozbiła się bania z cynamonem. Grillet-Navarin mówi, że w ciastkach zawiera się dusza narodu.
Tropizmy, w rzeczy samej, awangardowe powieści. Kiedy nalewała, była tylko tym, nalewaniem, podawała kawę jak rtęć. Siadała z taką dokładnością, jakby za każdym razem miał ją unieść stary rozchybotany wyciąg krzesełkowy. Krajała chleb: od tego zależały losy świata. Jej życie składało się z ograniczonej liczby dokładnych, oddzielonych od siebie czynności. Tam i z powrotem. Tam. I. Z powrotem. Moje wyprane chusteczki czuły się przy niej brudną szmatą.
Opowiadała podobnie, każdy wyraz od nowego akapitu. Porzucił ją wkrótce po ślubie, alkoholik, któremu wydawało się, że jest pisarzem, bo ułożył kiedyś rozwlekły list protestujący przeciw budowie parkingu zahaczającego o park, gdzie mieszkały dwa łabędzie. Nie wiadomo, co gorsze, rozalkoholizowani pisarze czy rozpisani alkoholicy. Ten kwaskowaty płyn, dzięki któremu przechodzicie cudowną przemianę, mężniejecie, piękniejecie, niemoty wychodzą na trybunę i oddają się długim krasomówczym popisom. Parking i tak wybudowano, łabędzie przeniesiono w wielkich siatkach do rozlewisk koło portu (bezpośrednia transmisja do trzech sąsiednich krajów, urzędnicy imigracyjni dostali urlop szkoleniowy). Wtedy rozpił się do reszty, zaczął wykradać spirytus ze szpitala. Nie wiem, czy metylowy, dość, że oślepł zupełnie, nie widział, co się z nią dzieje. Ona chciała tylko, aby pisał, to tak rozwija, kupowała mu coraz grubsze skoroszyty, którym żółkły rogi i drętwiały grzbiety.
Może był zresztą tym pisarzem, nie wiem, zauważyłem, że wasze książki są jak odezwy, ambicją autora, aby podpisywały się pod nimi tłumy, czy dzielą się także tantiemami? Proletariacka literatura, nadająca się tylko do teatru, tam gdzie jest jej naturalne miejsce. Aktorzy, dekoracje, trumna sceny. Czarne ubrania, histeryczne, zawczasu obmyślane, wrzaski. Repliki, a nie język. Czytajcie Sirinova: nigdy nie podpisałbym się pod tekstem, który nie wyszedł spod mojego pióra – odpowiedział, kiedy proszono go o podpis pod apelem o ułaskawienie skazanych drukarzy. A przecież to on napisał Unicestwienie tyranów.
Zacząłem namawiać ją na spacery, czułem, że musi być z tego jakieś wyjście. Najlepiej na dwór. Najpierw chodziliśmy do parku – nie wszystkie jeszcze zamieniono na garaże – dalej i dalej, tak że coraz trudniej było wrócić przed kolacją. Potem jeździliśmy na plażę, za miasto, jej japońskim samochodem, tak ciasnym, iż podejrzewałem, że i jego kupiła w domu wysyłkowym. Morze jesienią, kiedy opalili się już ostatni turyści. Słońce, które nadal świeci, chociaż odłączono grzanie. (Te wasze podrzędne zdania, i ja popadłem w przykry nałóg okoliczników przyzwolenia). B. stawała na wydmach i liczyła piach. Wiatr czesał jej włosy jak… O nie, proszę, żadnego porównania.
Macie piękne, wielostronicowe opisy przyrody. Rozległe plaże usypane z drobnego piasku, który eksportowano nawet do Arabii. Jeziora o równej gładkiej toni, marszczącej się pod wieczór: zmartwienie albo starość. Zabawne wyspy obłożone skałami tak obłymi, że wyglądają jak nadmuchiwane. Zachody, ustające w czerwcu, kiedy słońce, dobrze napompowana piłka, odbija się tylko od horyzontu i można by czytać gazetę o północy, gdyby jeszcze napisano w niej coś godnego uwagi. Lasy mieszane, liście i szpilki, jakby ktoś przez pomyłkę potasował talię kart i bierki. Pola rzepaku, takie żółte, że nie daje im rady nawet księżyc.
Tak, muszę porównywać. Tylko dla tych, co żyją, gdzie się urodzili, wszystko jest pewne i tożsame z sobą: woda woda, kamień w kamień, piach piach. Dla przemieszczonych wszystko pozostaje zagadką, nieodgadnioną. Każdy pies jest sfinksem, a zająknięcie przepowiednią. Nawet gdybyśmy opanowali wasz niemożliwy język (niech ktoś spróbuje wymówić lugn, nie można być spokojnym, jeśli się nie potrafi wypowiedzieć rzeczownika spokój) – to i tak zdradzi nas małe słówko: jak, stacja przesiadkowa.
Na której obok nas, przyjezdnych, kłębi się tłum miejscowych, udających podróżnych, poetów. Paru z nich poszło całkiem dobrze, Bergqvist, predestynowany, bo pisze o dzieciństwie spędzonym przy torach, w domku dróżnika, w cieniu wilgotnych, doskonałych jak owady lokomotyw. Prędkie szczęście, kiedy jedzie z ojcem na małej platformie, szkoda, że drezyna nie da się przetłumaczyć na nasz język. Petersson, gdy opisuje włóczykija najmującego się do pracy w wytwórni lodów w S., na północy (dopiero w maju podłączali na dobre agregaty chłodnicze). Pamiętny obraz hali produkcyjnej, kolorowe opakowania, jeszcze niepocięte, w ogromnych arkuszach, pękate słoje z oleistymi esencjami, Klementyna zagarniająca szerokimi ruchami całe naręcza gładkich wystruganych patyków. Andreas, Aleksander, pan Lukarno. Lody Roma, ciepło między ludźmi, na pewno już ktoś z tego zrobił slogan reklamowy. Lagerman i jego Port zachodni, dziwny port, nieleżący nad morzem.
Ale inni: opisują swoje zmagania z maszynką do golenia, jakby to były opowiadania kołymskie.
Buki, ich cierpiące na artretyzm korzenie. Karłowate dęby na H-ö (teren wojskowy, trzymać się z daleka), zgrabne, w niczym nieprzypominające karłów o wielkiej głowie i dłoniach jak łopata. Zawikłane, zaciśnięte w supeł wiązy. Smukłe, z rękami wzdłuż bioder jałowce, wystrzeliwujące nagle w górę w środku pustej, niczego nieobiecującej równiny.
Wyjechała, kiedy przeczytała w gazecie, że na północy przypada na pielęgniarkę sześć dziesiątych pacjenta więcej niż tutaj, na – stosunkowo – południu. Od tamtej pory ocieplił się klimat. Oni, naiwni, myślą, że to ozon.
Fia, to ty? Pukasz tak cicho, że ledwie słychać, myślałem, że to znowu ten krwiożerca z dołu bije swoje wieczorne befsztyki. Wejdź, proszę. Nie, nie, nie zdejmuj butów, nie jesteśmy przecież w meczecie, i wcale nie jestem pewien, czyby mnie tam jeszcze wpuścili. Masz mokre włosy, czy ciągle pada, odkręcony, zapomniany przez Boga prysznic. Zostaw, głupstwo, wyschnie, dam ci ręcznik, siadaj. Nastawię herbatę, taka wilgoć, że gotuje się także wokół czajnika (chyba miałaś rację, nie wyschnie). Nie, zostań jeszcze w butach, wstyd się przyznać, ale i na mnie działają niektóre wasze fetysze. Od twojej strony, jak otworzysz szufladę, obok futerału na okulary. Ręka, o, tak lepiej. Czasem budzę się i spada z łóżka, zdrętwiała, obcy i ciężki przedmiot, który przytwierdzono mi do ramion. Na pół do siódmej, wystarczy, po co budzić wcześniej naszą bezsenność nad ranem. Masz coś w kąciku oka. Nie, to tylko puścił twój nieprzemakalny makijaż, niżej, bardziej w lewo, już. Gorąca, tak, mocna, prawdziwa herbata, nie ta perfumowana mieszanka, którą sprzedają w waszych domach towarowych, zaraz za stoiskiem pończoszniczym.
Odbiegłem daleko, przepraszam, zdaje się, że tylko kobiety pozwalają zapomnieć. Po tygodniu mieli nas przenosić, dzieci nie mogły przecież bez końca jeździć na nartach. Ktoś rozpuścił plotkę, że będą odsyłać. Ktoś inny widział już w porcie statek. Tumult, płacz, kogoś wyniesiono wraz z futryną, szkoła doczeka się wreszcie nowych drzwi wejściowych. Nie wiadomo, kto wybił szybę w autobusie, na szczęście boczną, rozsypała się gorliwie, bez oporu, jakby tylko na to czekała, na małe, już nieprzezroczyste kawałki, kupkę szronu.
To było osiedle drewnianych letnich domków, istotnie blisko portu, z widokiem na, ku przestrodze, morze. Täljstensvågen, czy nie mogli na początek znaleźć łatwiejszej ulicy, na dodatek wcale nie istniała, bo domki były rozrzucone na trawiastym zboczu, bez jej najmniejszego śladu. Nieco dalej, w niskich podłużnych, tylko cegła nie pozwala powiedzieć barakach, mieszkali rumuńscy Cyganie i latynoscy maoiści, ciemni, smagli, o podobnym kolorze skóry, ale odmiennych barwach politycznych. Zdaje się, że szef obozowiska chciał ich pogodzić, skierować, wasza specjalność, na trzecią drogę, nieistniejącą Täljstensvågen. Tymczasem jednak kontrowersja trwała, nasilała się zwłaszcza w okolicach świąt tej nowej religii, kiedy jedni krążyli po osiedlu z czerwonymi sztandarami i brodatymi portretami na długich tyczkach, a drudzy w tym czasie demonstrowali smażenie kiełbasek, zapach mięsa mieszał się z ostrą wonią używanego na podpałkę spirytusu i spowijał bezbronne, bezwonne sztandary.
Niekiedy dochodziło do starć, jak wówczas, gdy ktoś wywiesił ogłoszenie o zaginionych w pralni spodniach, sformułowane tylko w drugim języku, sugerując, że sprawca na pewno nie posługuje się tym pierwszym. Spodnie się szczęśliwie odnalazły, ale od tej pory wszystkie komunikaty wyglądały jak dwujęzyczny słownik, pisane, niezależnie kogo dotyczyły, w dwu równych niedotykających się kolumnach.
Tak, to prawda, i my przez długi czas byliśmy pod wpływem tej utopii. Nigdy do końca w nią nie wierzyłem, sprowadzić wszystko do materii, do pokarmów. To dobre dla psów – myślałem i podejrzewałem, że prorok był przebranym weterynarzem. Nie dziwiłem się więc wcale, że ustawili go w rzeźni.
Zaczęły się zakupy, pertraktacje co do ilości dozwolonych skarpet. Peregrynacje do dwóch domów towarowych położonych w centrum, nieco wyżej.
Tanie koszule z domieszką bawełny. Wszystko w paski, w kratę. Za dużo kolorów, wystających spod siebie, jakby drukarzowi przesunęły się klisze. Małe rozmiary, nie na naszą miarę, ciasne, skąpe, niepozwalające się przerzucić przez ramię, owinąć wokół pasa. Wybieraliśmy nieco luźniejsze modele dla kobiet w ciąży, budząc grozę sprzedawców: oni będą się rozmnażać. Czy to prawda, że sikhom nie pozwolono prowadzić taksówki w turbanie? A wasze komiczne zimowe buty, połączenie kaloszy i papci, czy też każą wam je ściągać na granicy, niby opony z kolcami na wiosnę? Długie skarpetki pod kolana wkładane latem do szortów, czy wszyscy zapisali się tu do harcerstwa? Od stóp do głów, europejskie wyrażenie, przed którym chciałoby się ustawić lustro.
Pierwsze kradzieże. Tania biżuteria, gdzie indziej sprzedawana na wagę, zawieszana na drucianych siatkach, przy samych drzwiach, tak że tylko brać i wychodzić. Drogie elektroniczne radyjka, gadające wszystkimi językami, bez trudu mieszczące się w kieszeni nawet waszych, obcisłych spodni.
Drogie, tanie, jak to obliczyć. Na początku wszystkich pasjonowały te niemożliwe rachunki. – Dwutygodniowe kieszonkowe jak półroczna pensja. – Żonglowali zerami. – Ile tu się zarabia? – Starali dowiedzieć się czegoś przez tłumacza. Liczyli, mnożyli. Dzielili, przeliczali. Wyglądało, że po paru tygodniach powinni przejść na emeryturę, tyle zdążyli nagromadzić. Bankierzy kieszonkowego, kapitaliści skarbonki. Potem kupowali mąkę kukurydzianą, która także ceną przypominała sproszkowane złoto.
Oskarżono nas o mordowanie łabędzi. Ktoś rozpuścił plotkę, że to niejadalne zwierzę stanowi nasz przysmak, a ponieważ nie używamy, najtańszej, wieprzowiny, więc nie stać nas na mięso wołowe (to ostatnie jest prawdą). Zwołano nadzwyczajne posiedzenie rady gminy. Zaczęły się poszukiwania pierza, zaglądano nam do poduszek i pod kołdry, każde fruwające piórko mogło przeważyć szalę.
Zdaje się, że te kiczowate złośliwe ptaki są waszym ideałem piękna. Łabędzia szyja, wdzięk, jezioro łabędzie. My mówimy tylko: łabędzi śpiew i mam go tu nieustannie w uszach. Wtykacie je w każdą najmniejszą sadzawkę, niedługo zagnieżdżą się w rynnach. A czy świnie nie są piękne? Wieprzowina w kawałku, czterdzieści dziewięć dziewięćdziesiąt, cichy szelest zgruchotanych kości i niezrównanie gładkie jabłko stawu.
Rok po wojnie w niewielkim mieście na nizinie średniopolskiej, niecałe dwie godziny od Auschwitz, tłum obywateli zamordował czterdziestu Żydów (którzy nie doczekali byli swego ostatecznego rozwiązania), ponieważ policja rozpuściła plotkę o porywaniu chrześcijańskich dzieci i używaniu ich krwi do rytualnego wypieku macy. Parę dni wcześniej znaleziono w mieście ciało zaginionego chłopca. Pojechałem tam, wiedziony niezdrową ciekawością, w lipcu, gdy tylko przydzielono mi dokument podróży, nansenowski, ale uprawniający także do letnich wycieczek, paszport.
Typowe wschodnie miasto. Kurz, zamieniający się, kiedy pora, w błoto, tu i ówdzie przerośnięta mleczami trawa, sklepy, teraz pełne tych samych co wszędzie opakowań. Ciężkie przemysłowe drzwi o śmiesznych małych klamkach. Kino. Teatr. Dwie lokalne gazety. Nic, ani śladu. Piekarnia sprzedająca nareszcie dobry, niesłodzony chleb. Kioski, przed którymi trzeba klękać, aby zobaczyć spoza papierosów ładną wzruszającą ramionami sprzedawczynię. W dzierżawionym przez szpaki parku cokół po wstydliwym, wyrzuconym na śmietnik pomniku. Nic, nuda, spokojne, nakręcone życie, przybierające na sile po południu, kiedy chłopcy wracający ze szkoły rzucają w siebie bojowymi okrzykami i rozchodzi się donośny turkot desek na rolkach podskakujących na nierównych płytach chodnika.
Lipiec, prawie okrągła rocznica tamtych wydarzeń, żar, upał. Cisza, jaka zapada czasem nawet w mieście, potęgowana niekiedy syczeniem sennego autobusu. Nawet szpaki w parku ucichły. Słaby, niedający chłodu wiatr przynosił stamtąd fetor ich nawozu. Pić. Nie miałem zaufania do sprzedawców wody, wystawiających na skrzyżowaniach swoje srebrne wózki z baldachimem. Wstąpiłem do nabitej o tej porze piwiarni: gwarnej, jakby to ona skupiła w sobie cały hałas miasta. Nie jestem specjalnie ciemny, oni też nie wszyscy są zresztą blondynami, nie mówiąc już, że od pewnego wieku przeważają łysi. Byłem ubrany po europejsku, jasne spodnie, przyklejona do pleców mokra koszula. Espadryle, ale widziałem je na chwilę przedtem w sklepie obok. Taki sam. Tak samo.
W pół drogi do kontuaru usłyszałem grobową ciszę. Na plecach poczułem siekiery ich spojrzeń. Nie sądziłem, że po upalnym dniu mam jeszcze w sobie takie zapasy potu. Zrobiliby to. Zrobiliby to choćby dzisiaj.
Tuż przed Bożym Narodzeniem rada gminy przyjęła rezolucję, że sobie nie życzy. Nie życzy. Podziela i popiera, ale – w trosce o – nie życzy. Wesołych Świąt i Szczęśliwego Roku, nie posyłajcie tam następnych nieszczęśników.
W oczekiwaniu na transport mieszkańcy rozdzielili między siebie dyżury. Obstalowano pomarańczowe kombinezony, na wzór tych, które noszą pracownicy oczyszczania miasta, z odblaskowymi opaskami na nogawkach i rękawach. Po troje, dwóch mężczyzn i kobieta, patrolowali okolicę, zataczając wielkie, spłaszczone od strony morza, koło: port, tereny obok plaży, park, centrum i osiedle. Na plecach mieli wydrukowany stary herb gminny: dwa zwrócone do siebie przodem łabędzie z zakręcającymi się jedna wokół drugiej, na kształt powrozu, szyjami. Uniesione niemal pionowo ku górze płaskie dzioby naznaczone były u nasady wyraźnym dwukropkiem: cytuję.
Przewieziono nas do pobliskiego, już większego miasta. Tym razem obyło się bez dramatów, niektórzy wsiadali z taką determinacją, jakby znowu udawali się na emigrację, mimo że chodziło raptem o kilkanaście kilometrów, parę łuków ciągnącej się wzdłuż wybrzeża autostrady. Teraz dla odmiany zamieszkaliśmy w wysokich domach, jakby tamte podłużne postawiono na sztorc. Odległych od centrum o kilka minut autobusem przezwanym przez mieszkańców transportem cebuli, ze względu na zapach, ale i forma chętnie by się zgodziła – była to jedna naprawdę uczęszczana w mieście linia i w godzinach szczytu autobus mógłby z ulgą wybrzuszyć się na kształt bulwy. Związek zawodowy kierowców wystąpił o specjalny dodatek za pracę w niebezpiecznych warunkach, naliczany według tabeli wynegocjowanej wcześniej przez funkcjonariuszy więziennictwa, który stosowano by na naszej krótkiej linii 4.
Nie rozumiem, skąd tyle pustych domów, czy budujecie na zapas, ujmując samotność i rozwody w planach mieszkaniowych. Małe, jednoosobowe baraki wciśnięte między bloki nazywano zaułkiem samobójców, zatoką wielorybów. Tutaj przypływa się umierać, czynsz płatny z góry.
Na środkowych stronach niedzielnych gazet drukowane są małą czcionką ogłoszenia kontakty, najpierw myślałem, że to reklama kleju. Wystarczyłoby złożyć gazetę na pół, aby skojarzyć z sobą parę dzielnic. Któryś z naszych żartownisiów posłał anons sygnowany: lekarz, trzydzieści lat, kawaler. Redakcja poprawiła ortografię i wydrukowała, widać nie sprawdzają personaliów. Dostał sto szesnaście odpowiedzi i jeszcze kilka od homoseksualistów. Pisały o wszystkim, choć zawsze o tym samym, dom, rodzina, długie zaciszne wieczory, kolacja, nad kieliszkiem, ale broń Boże nie nałóg, palące, niepalące, rzucające palenie, jeśli trzeba; dołączały do listów zdjęcia, uśmiech szminki, obwiedzione czarną kredką oczy patrzące śmiało we wspólną przyszłość. Kilka tygodni poświęciły na próżne czekanie, niewielki rewanż za nasze długie lata. Czy można nazwać zdrowym społeczeństwo, gdzie sto szesnaście kobiet, którym nic nie dolega, zgłasza się do jednego lekarza?
Od tamtej pory zacząłem pilnie studiować te dwie kleiste strony ogłoszeń. Wydawałoby się, że drukowane są bezładnie, w kolejności napływania. Nieprawda, w dobrze zorganizowanym kraju nic nie jest oddane na łup przypadku i im także patronuje idea porządku. Najpierw są te długie, cała lista zainteresowań, golf i podróże, żagle, wille, ogrody, książki, tyle do podziału. Z wolna ustępują miejsca tym, którzy dzielą się już tylko swoją – palącą, niepalącą – samotnością i czasem jeszcze alergią na kota. Na końcu inwalidzi, homoseksualiści, cudzoziemcy i nieszczęśliwie żonaci. Równi kompani, dobre towarzystwo. Jak w tych kwestionariuszach wizowych, gdzie choroby zakaźne i członkostwo lewackich organizacji stłoczono w jednej rubryce. Nie, wasze kwestionariusze są inne, humanitarne, przyjazne. Ilustrowane postaciami z komiksów, z dymkami zamiast rubryk. Ostatnio do tradycyjnie proponowanych odpowiedzi – tak i nie – dołączono jeszcze: tak sobie, zawsze musi być przecież jakaś trzecia droga. Oszczercza stugębna plotka, że Kafka miał stypendium twórcze w waszej kasie ubezpieczeń. Gogol?
Puste mieszkania. Brakowało kilku, ale gdy tylko rozeszła się wieść, że nas przywożą, zwolniło się następnych kilkanaście. To prawda, czynsze są tak drogie, jakby wasze dni były policzone i każda chwila na wagę złota: wkrótce będą pobierać opłatę za godziny, niczym w wiadomej sławy hotelikach; wasz los jest niepewny, przyszliście na schadzkę. Ale trzeba gdzieś mieszkać, pokazywać się od najlepszej strony, jak w tych małych parterowych domkach pozbawionych zasłon, gdzie łóżko wychodzi niemal na ulicę i gospodarz śpi z głową na gołym trotuarze.
Bloki. Zsypy na śmieci, idący od nich słodki zapach społeczeństwa konsumpcyjnego po obiedzie. Windy, cywilizacyjne odkrycie, po francusku ten sam rdzeń co w Ascension, wniebowstąpienie. W naszej co sobota ktoś urządzał sobie pisuar, też skądinąd francuskie słowo. Kobiety wyśledziły, że to pijak gbur z piątego piętra. Mężczyźni kupili paręnaście puszek słabego piwa i nad ranem, kiedy chrapał odrażająco, zrobili to samo, naszczali do środka, używając jego wyciętej w drzwiach skrzynki na listy. To nie my stanowimy początkowy człon wyrażenia: problematyczne dzielnice. To wy, aborygeni.
Zaraz w pierwszych dniach nasłali na nas pastora, wysokiego, szczupłego, oto jak powinien wyglądać kapłan – pomyślałem. Zgromadziliśmy się w pustych pomieszczeniach na ostatnim piętrze, jak przystoi kazaniu na górze. Mówił długo i pięknie, w duchu ekumenizmu, koloratka drżała mu nieśmiało na jabłku Adama. Tłumacz najwyraźniej miał kłopoty z archaicznymi formami, wejrzyjcie, pomnij, ukrzyżowan – rozkładał bezradnie ręce – i pogrzebion. Nie wszystkie one dobrze czują się w naszej tradycji językowej. Chłodne kościoły, puste nawet w niedzielę. Czyżby i protestanckiego Boga nie stać było na tak wysokie czynsze. Słyszałem, że z braku wiernych kościół najął się do liczenia pogan.
Kazanie zamiast pojednać stało się przyczyną nowych konfliktów. Młodzi zrozumieli z niego, że ciało nie jest już grzechem, i godzinami wystawali w kiosku, wertując magazyny ustawione na najwyższej półce w tekturowych, odsłaniających tylko piersi i tytuły, pudełkach. Kioskarze się wstydzili, obroty spadały. Klientki nie miały odwagi sięgać po swoje ulubione pisma o kuchni i ogrodach, leżące na niższych półkach, zachwiała się cała solidna piramida: u podstaw czarno-białe dzienniki, wojny, wydarzenia, nad nimi świat hobbystów, sport i samochody, jeszcze wyżej moda, spuszczająca na wszystko śmiało rozciętą w udzie zasłonę zapomnienia.
Zamieszanie ustało, kiedy kierownictwo obozu podjęło odważną decyzję o wynajmowaniu raz na tydzień odpowiednich filmów w pobliskiej wypożyczalni. Teraz tam przeniosło się centrum zainteresowań, do nowej świątyni, która obok napojów gazowanych i słonych paluszków kupczyła także namiętnościami. Ustawione w równych rzędach okładki kaset przypominały trochę dziecięcą bibliotekę, błyszczały od nadmiaru zdarzeń, pogoni ścigających ucieczki, ucieczek umykających przed pogonią, nagłych zwrotów, uskoków, powrotów po wojnie, wzruszających spotkań poniewczasie, kiedy ona ma już troje dorosłych dzieci, a on za sobą wiele lat więzienia. Spomiędzy rozstawionych nóg kobiety, z wypukłym lustrem pończochy na łydce, wyłaniał się rozpędzony, oszalały samochód – przeznaczenie – który za chwilę spadnie w przepaść, ale odnajdzie się znów w następnym filmie, z odciętym dachem i ręką kierowcy niedbale położoną na kolanie Klary.
Wielki telewizor, gimnastykując się na piramidzie trzech krzeseł ustawionych na kuchennym stole w świetlicy, niechętnie przyjmował w siebie coitus kaset. Pomimo że większość filmów rozgrywała się w ciepłych stronach, cierpliwie ilustrował mżawkę, jakby czuł się związany lokalną prognozą pogody, na tle której dobierano kolory, tak że cera spikera najpierw ziemista i niezdrowa, zielona, żółta, rozjaśniała się po chwili czerwonym neonowym – za bardzo – światłem, żeby – stop – zatrzymać się w pół drogi między opalenizną a wstydem. Spiker wróci dopiero po ostatniej scenie, zbiorowej, w której aktorzy niczym muzycy w jazzowej orkiestrze oddawali się na przemian symfonicznym i solowym występom, niepomni, że grają na tym samym wzdętym instrumencie. Potem szybko migała jeszcze lista nazwisk, perukarzy, operatora, który się napatrzył, i spiker mógł znowu przybrać swą zwykłą twarz, ani śladu wstydu więcej, rozpromienioną na dobrą, sportową wiadomość, że skoczek skoczył hen daleko, w dal.
Proszę nie odbierać, to nie telefon, odłączyłem brzęczyk, bo i tak dzwoniły same pomyłki. To dzwoni budzik nastawiony parę stron wcześniej, żelazne prawa kompozycji. Fia?
Drobne upokorzenia. Kupony zamiast pieniędzy, sprzedawcy wyciągający na nasz widok zapomniane, już odpisane na straty towary, niemodne modele, za stare, by je jeszcze nosić, za młode, aby moda zdążyła wrócić, sytuujące nas gdzieś z boku, poza czasem, raczej na pasku niż na zegarku. Nieczynne dla nas banki. Poczta z masą niepotrzebnie strzępiących sobie boki znaczków. Sklepy z butami, jakby było dokąd pójść, walizki cierpliwie czekające na podróż.
Tyle do oglądania, potrzebowałem nowych okularów, czułem, że wzrok mi wciąż jeszcze słabnie, choć mógłby już dać sobie spokój, przygotowując się do emerytury, kiedy na ogół wraca. Dostałem skierowanie do optyka, dołożył pół dioptrii i niewielki astygmatyzm. Chciałem tylko szkieł, moje druciane, tanie okulary przypominały zresztą najnowsze, wystawione w specjalnej szkatułce modele. Za drogo. Taniej wymienić całość, także oprawki. Dziękuję, musiałbym być zupełnie ślepy, aby zgodzić się na te proponowane w ramach sprzedaży wiązanej. Najdrożej zachować, najtaniej wymienić, oto wasza postępowa filozofia. Niedowidzę. Na ulicy idą ku mnie długo dwupłciowe postacie i dopiero w odległości paru metrów rozdzielają się na mężczyzn i kobiety. Ich wyraziste ptasie twarze, orły, sowy, sikorki z wesołym makijażem, nieumalowane drozdy i cierpliwe dzięcioły ospy.
Zorganizowano kursy języka. Tortura dla kogoś, kto przez całe życie nie zdawał sobie sprawy, że używa predykatu. Nauka mówienia, niektórzy zaczynali od nowa seplenić.
Wasze niezdecydowane, o mylnej nazwie, samogłoski, wahające się między a i o, u i o, błędne, niemogące sobie znaleźć miejsca. Sztywna składnia, drżąca o podmiot do tego stopnia, że rezerwująca mu miejsce na wypadek, gdyby się zapodział.
Przyimki odsuwane na koniec, na później, niczym gorzkie pigułki, tran. Pełno dokuczliwych, wciskających się wszędzie zaimków. Terror rodzajników, albo, albo – nic pośredniego, żadnych półcieni, meandrów, luk pamięci, czy świadek znał, czy nie znał, proszę decydować, każde zdanie jak protokół przesłuchania. Znerwicowany, zrywający się co chwilę akcent, który nigdzie nie potrafi zagrzać miejsca. Monstrualne germańskie złożenia, gotowe połknąć wszystko. Dokładne, targujące się o każdy grosz liczebniki i puste, rozdęte formuły, którymi usiłuje się załatać miliardowe straty w banku. Łacińskie końcówki wymawiane z dziwnym syczeniem, jakby uchodziło powietrze. Nędza czasów, wymowny brak futurum, zamiast niego dwa wścibskie wyrażonka stosowane niezależnie od poczucia winy. Wszechogarniające passivum, dość dorzucić końcówkę, aby z mówiących podmiotów uczynić bezwolne stado idące tam, dokąd zaprowadzi je totalitarna gramatyka. Collectiva używane dla pojedynczych osób: jeden policja, jeden społeczeństwo.
Nie mówię nic nowego, poczytajcie Nordenströma. Jego rozpacz, kiedy próbuje przekładać kilka banalnych wersów z Baudelaire’a (lektura, jakiej nie znalazłem w spisie z kursów). – Słowa, które popychając się w tłumie, zstępują do rynsztoku – on, wasz najlepszy stylista, dixit; u B. było o rynnie, nie wiem, dlaczego zaczął prawić o rynsztoku. – Język nieznający półtonów, nadający się tylko do wygarnięcia całej prawdy, ulubione zajęcie plebejuszy. Dobry do umów zbiorowych.
Kiedy okazało się, że zostaję dłużej, zacząłem rozglądać się za jakimś zajęciem. Nie chciałem wracać na uniwersytet, nie byłem tam zresztą dobrze widziany, mimo że używali jakiegoś mojego kompendium. Znam to środowisko: lewitacja docentów czekających, aż umrze profesor. Poszturchiwania, szarpanina cytatów. Opracowania, odbitki odbitek. Postanowiłem zatrzymać się w jakiejś wieczorowej szkole, pomyślałem, że wykorzystam spadek po mojej półromańskiej babce. Wasz angielski jest imponujący, czysty. Wasz francuski jest w polu, w kapuście. Comte, inaczej niż u Słowian, nosówki są tu synchroniczne, żadnego em i o, nie chcecie chyba naśladować Polaków, którzy mówią, jakby byli u siebie. Niezależnie od ortografii, comte, compte czy conte, tylko proszę pamiętać, w wygłosie jest zawsze długie, stop, wolnego, i nie otwierajcie tak szeroko ust, jakbyście byli z wizytą u dentysty.
Napisałem do ministerium oświaty z prośbą o wydanie odpowiedniego papieru. Wiedziałem już, że mam was uczyć przynajmniej dwóch języków, bo wasza mowa jest zawsze podwójna. Zaproponowałem rosyjski, który poznałem, jak wszyscy, w czasach mojej rewolucyjnej młodości. Po kilku dniach przyszła odpowiedź, że decyzję wydadzą za rok, ale już dzisiaj można powiedzieć, że w myśl odnośnego zarządzenia kuratorium wymieniona przez obywatela kombinacja języków nie istnieje. Francuski i rosyjski! – nie żyjemy przecież w czasach carskich. Mówcie więc dalej citroëng, jakby była tam nosówka, która i tak zresztą nie przeszłaby wam przez nos, przez usta. Peu à peu, wyrażenie, wobec którego staje niepiśmienny cały naród.
Dostałem w końcu jakieś wieczorne kursy w prywatnym studium, zatrudniającym wyłącznie native speakers i płacącym im – jako cudzoziemskim robotnikom – o połowę mniej. Stoję wieczorami pod tablicą z rękami szorstkimi od kredy i zastępuję jedne obce słowa drugimi obcymi, ignotum per ignotum. Kiedy jestem bardzo zmęczony, zdarza mi się wtrącać tu i ówdzie nasze spójniki. Ale one już nie spajają, przetrącone zdania łamią się wpół, rozjeżdżają, niepewny łyżwiarz zostawiony sam na gładkim lodzie. Za oknem cichnie, pustoszeje miasto. Sklepy odpoczywają po całodziennych obrotach. Oddychają parkingi, nareszcie uwolnione od ciężaru samochodów. Chodzą jeszcze zegary, z rozpędu, ale i one odmierzają już tylko nikomu nierychliwe godziny.
Oskarżają nas o najgorsze. Banki rabowane są z cudzoziemskim akcentem. Kiedy ginie czteroletnia dziewczynka, zaraz okazuje się, że w pobliżu widziano dwóch Ormian. I nawet kiedy zostaje zastrzelony cygański właściciel pizzerii koło dworca, to nie strzelał do niego nikt inny, tylko brat bliźniak, wewnętrzne porachunki – napiszą potem gazety.
Zabiliśmy łabędzia. Zabiliśmy premiera. Pogrążamy kraj w rozpaczy. Nie jest pewne, czy młode dziewczyny noszą się na czarno z powodu mody, czy żałoby.
Najpierw przyjmujecie terrorystów skąd popadnie. Udzielacie im nowej tożsamości i wsparcia przysługującego każdej kulturalnej, krzewiącej folklor organizacji. Potem wysyłacie go na spacer bez eskorty. Cel stojący, kiedy zatrzymuje się przed księgarnią. Cel ruchomy, kiedy przyspiesza, aby zdążyć na zielone światło. Ale oni strzelają celnie nawet do rzutków. Morderstwo? Moim zdaniem mamy tu do czynienia z samobójstwem.
Po pół roku zaczęły przychodzić pierwsze odmowy. Wzywano ich do biura, żółte ściany, kolor vacui. Za stołem siedział gruby urzędnik w cywilu, wyglądający jak wynik umów zbiorowych, i płaskim głosem z ukrytego w ustach magnetofonu odczytywał sentencję wyroku.
Gdzie? W waszym przezroczystym, pozbawionym zasłon kraju? Prawda, kiedy umiera samotna staruszka, może leżeć sobie tygodniami i dopiero sąsiedzi, zaalarmowani przykrym zapachem na schodach… Ale spróbujcie się wprowadzić do samotnej staruszki.
Odwozili ich na lotnisko, nieprawda, nie skutych, to była tylko blaszana bransoletka, podobna do tych, jakimi obrączkuje się ptaki. Na lotnisku docelowym stał wasz ornitolog na placówce i wysyłał raport do centrali: żyje, nawet przybył na wadze, i tylko patrzeć, jak rozwinie skrzydła, wzleci.
Żeby choć uprawiali sporty. Pchali kulę, zapamiętale jak Rosjanie. Biegli kilometrami na wąskich nartach. Pływali. Ale nie. Drobni, niepewnie zbudowani, nieskoczni, nie wiadomo, czy kiedykolwiek udało im się kopnąć piłkę.
Innym, z dziećmi, w nadziei, że może z nich coś wyrośnie, pozwalano pozostać. Ze względów humanitarnych, bo politycznie nasza historia skończyła się po kongresie wiedeńskim. Jechali wtedy do wielkiego sklepu na przedmieściu, aby kupić wszystko. Niewyspane łóżka, jeszcze puste szklanki, srebrne czajniki z, nie powiem jak, wygiętym dzióbkiem, rzucające zupełnie nowe światło lampy, złożone w kartonach stoły, które staną wreszcie na własnych nogach. Niewielka zwinna ciężarówka rozwiezie rzeczy pod wskazany adres. Nietrudno jest zacząć nowe życie, kilka zdecydowanych ruchów śrubokrętem.
Pośrednicy pracy wyszukują im jakieś zajęcia. Kursy przetrwania, speleologie depresji. Biegi na orientację, od której kręci się w głowie. Kobiety trafiają do kuchni, w wielkich jak dla ludożerców kotłach mieszają wasze potrawy bez smaku. Nie dosalają. Kiedy nikt nie patrzy, dosypują schowanego w kieszeni fartucha kardamonu. Z mężczyznami jest gorzej. – Mamy pełne ręce roboty, ale żadnych miejsc pracy – żalą się pośrednicy. Może blacharstwo, lakiernictwo, najtrudniej malować na czarno, widać każdą nierówność, każde załamanie. Na biało można choćby pędzlem, lico zawsze świeci. Wiercenie – bez aluzji – studni. Spawanie. Piekarz, przyrodni brat cukiernika, bo chleb słodki jak ciastka.
Jesień atakowała znienacka, już w połowie lata. Nad wrzosowiskami przelatywały ogromne rodziny ptaków, rzucając rozproszony cień, biegnący niby poderwane do ucieczki stado myszy.
Mleko w kartonowych pudełkach z wybitym na krawędzi niedbałym kalendarzem, przestępnym, bo słodkie jeszcze kilka dni po czasie.
Delikatne ręce kasjerki, podające mi jak hostię srebrny pieniądz.
Nieruchome, zimne jak chrzest jeziora. Pierwszy lód nad ranem, jeszcze dobre zielone liście, które dały mu się zaskoczyć.
Wszędobylskie rowery, szron na siodełkach. Na podwórkach koty, które wszystko zrozumiały.
Niskie słońce, utrapienie kierowców mrużących na próżno oczy. Rzucające cień tak długi, że nawet krawężnik zasłania pół ulicy.
Zimno, nawet dla przyzwyczajonych do wahań temperatur termometrów.
Wychodziłem pod wieczór, który z każdym dniem zbliżał się do południa, jak coraz mocniej zaciskane imadło. Skręcałem wielokrotnie, w przeczących sobie kierunkach, jakbym, zwierzę, chciał zmylić tropy. Z tyłu nikt mnie nie gonił. Z przodu nikt nie czekał.
Dlaczego okrągłe, kształt tu przecież nie ma żadnego znaczenia.
Tak, późno, mam nadzieję, że to ostatnie przesłuchanie.
I tak nie wymówicie. Zjadłem zresztą swój paszport, smakował urzędowo. Przemytnik w litewskim porcie (pełnym zardzewiałych wagonów kolejowych, pozostałość po czerwonej, rudej, zardzewiałej armii) zarządził jedzenie paszportów. Kolację, ucztę paszportów. Z jakiego musimy pochodzić skraju, jeśli nawet Rosjanie nie chcą już kupić jego dokumentów. Tam, dokąd mieliśmy płynąć, lepiej przyjechać znikąd – zapewniali przemytnicy. Żadnych papierów, przezroczysta pamięć, ani znaków szczególnych, ni języka w gębie. Najwyżej kilka różowych przecinek na zarośniętych opalonych plecach, ślady po bezimiennych badaniach zadanych przez niewiadomych badaczy (też chcieli tylko nazwisk i adresów). Zamiast podpisu w prawym dolnym rogu nieczytelna, naznaczona niedopałkiem skóra.
Uchodźstwo znikąd jest ostatnio tak praktykowane, że wkrótce będziecie musieli zatrudniać tłumaczy niemoty, język niewiele różniący się od łotewskiego.
Dwa dni czekaliśmy stłoczeni w jednym wagonie, mimo że dość ich było dla każdego z nas. – Nie narzekajcie – przywracał historyczne proporcje osobnik przynoszący jedzenie i wodę – jeszcze niedawno zmieściłoby się tu trzy razy tyle Żydów. I oni – zarechotał – pojechali w przeciwną stronę. – Śpij, Żydzi są mniejsi – jakaś matka uspokajała wciśniętego w kąt wagonu niedowiarka syna.
Trzeciego dnia, o zmroku że choć oko wykol, pojawił się statek (widząc, na co wstępuje, nikt by się nie kwapił). Był to stary, pamiętający latimerie kuter. Przez chwilę zapachniało rybami i solą, wakacje w śródziemnomorskim porcie, sierpień, suszące się na balkonie pasiaste stroje kąpielowe, Nabokov w Menton, kremy, plaża. Później śmierdział już tylko duszący, przepalony lub zjełczały, nie wiadomo – od ryb czy silnika, olej. Miejsca było jeszcze mniej niż w wagonie: czyżbyśmy przechodzili na judaizm? – Czego znowu, wagony nie pływają – burknął przemytnik. – Pomylili nas z rybami – odciął się dyżurny dowcipniś (jesteśmy dyżurnym ciętym, dowcipnym narodem).
Niewiele pamiętam, zimno, głowa. Starzy mdleli, dzieci wymiotowały. Tak, może odwrotnie, nie wiem, nie pamiętam. Dwa razy milknął silnik, kołysanie stawało się jak do snu, równiejsze, a w ciszy słychać było niekończące się toasty fal o burtę. Potem znów zaskakiwał i pracował z wysiłkiem, jakby morze wznosiło się pod górę. Nie rozumiem, dlaczego nazywacie go jeziorem, czy to ma związek z waszym i polskim szesnastowiecznym imperializmem, kiedy na krótko zamknął się, jak Ładoga, w granicach mocarstwa. Potrafi być oceanem, jeśli siedzieć na dnie ładowni i czuć, jak napinają się wręgi. Jeszcze dobrze przed Olandią zerwała się burza. Przez nieszczelny luk coraz to nalewała się lodowata woda i cuciła omdlałych. Dół i góra, pijana sinusoida, huśtawka o nierównych, niezmożonych ramionach. Potem wszystko ucichło, nagle i bez wyjaśnień, pijak, co zasnął w środku awantury. – Pewność i spokój, wpływamy na wody terytorialne. – Nikt już nie miał siły podnieść tego żartu.
Musieliśmy płynąć zygzakiem, bo u samych brzegów skończyło się paliwo. Jak ręką sięgnąć, latarnia morska stała nie dalej niż butelka na stole, starczyłoby parę uderzeń wioseł. Ale nie mieliśmy wioseł, na szczęście, bo zaraz wasi dowcipni dziennikarze porównaliby nas do galerników. Nasze kilkugodzinne dryfowanie też zresztą zaowocowało paroma sążnistymi, wymierzającymi sprawiedliwość artykułami, pełnymi oburzonych cytatów z Conrada.
Resztę opisały wasze nieskoordynowane gazety. Lokalne wydania donosiły o dwojgu, kobiecie w ciąży i zmarłym na serce starcu, podczas gdy centralny dziennik doliczył się trzech, dopisując pewnie do rachunku niewiadomej płci płód, tylko patrzeć, jak z nową siłą wybuchnie spór między zwolennikami aborcji i miłośnikami eutanazji. Niezależny socjalistyczny dziennik porównał kuter do trawlera chłodni, niezależny liberalny donosił, że było zimno jak na dnie lodołamacza. Wasze płaskie, liberalne porównania. Telewizja, puchowe kurtki, i nawet mikrofon ubrany w ciepłą wełnianą skarpetę.
Pochowano ich na cmentarzu morskim na wyspie, pastor podkreślał ulgę śmierci w wolnym kraju.
Wolność słowa w mowie pogrzebowej.
Nie wiem, czy policja, sądziłem, że urzędnik imigracyjny, był po cywilnemu. Istotnie, we wzorki, w serek i bez krawata. Długo, dwie, może trzy godziny, wciąż jeszcze kołysało i biurko unosiło się niczym mostek kapitański, wysoko. – Nabrali wody w usta – mówił, sądziłem, że dosłownie, bo wtedy nie podejrzewałem urzędu imigracyjnego o ironię.
Tłumacz poliglota dwoił się i troił, ćwiartował, przepoczwarzał. – De, por, ta, cja. Próbował wszystkich dostępnych mu akcentów, niepotrzebnie, bo rozumiemy także sąsiednie dialekty. Pisał od lewej do prawej, potem z powrotem, do lewej, wahadłem, a nie piórem. Z góry na dół, brakowało tylko japońskiego, ale to przecież nie ta wojna. Proszę mu łaskawie przekazać, że pień jūd został przyjęty najpierw na obszarze słoweńskim powiązanym wówczas z dialektami retoromańskimi, najpewniej w postaci žud-, z czego słowiańskie žyd-, czeskie žid- i dopiero na końcu polskie žid przechodzące stopniowo w żyd. Polacy wymówili to najpóźniej, ale szybko nadrobili straty. Zdaje się, że teraz tam to znowu inexprimable. Dlaczego antysemita, zachodniosłowiańskie nie były po prostu jego specjalnością.
Szukali wszędzie, ale po powrocie z toalety byłem już spokojny. Na dnie walizki i w archiwum buta. Rozplątywali grubsze sznury. Nie wierzę, aby pruto znalezione na pokładzie ryby, nie byliśmy przecież statkiem wielorybniczym.
W końcu ktoś musiał złamać te śluby milczenia. Jak długo można kręcić tybetańskie młynki, jeśli się nie jest tybetańskim mnichem? Tyle do powiedzenia, lata upokorzeń. W powietrzu gadało nie gorzej niż na wiosnę u barona Münchhausena. Tłumacz płakał ze szczęścia, mam nadzieję, że płacicie mu od słowa, już same przyimki zachwieją budżetem. Przyprawiliśmy stabilny policyjny magnetofon o zawrót głowicy.
Nie uwierzyli, nie mogli uwierzyć. Nie wierzyć jest waszą konieczną obroną. Na szczęście są jeszcze takie miejsca, gdzie nie docierają nawet telewizyjni reporterzy ze swoimi satelitarnymi parasolkami. Co innego potem, wiatr i puste czaszki, trawa wytryskująca śmiało z oczodołów jak sadzonki krokusów wiosną na skwerze pod hotelem, gdzie emeryci grzeją w słońcu swoje srebrne laski. Starość, tutaj także nie brakuje cmentarzy. Ilu? Mój Boże, życie ludzkie nie daje się, jak bydło, przeliczyć na sztuki. Każde istnienie jest nieobliczalne, w każdym szczególe zawiera się całość, śmierć dziecka i powolne konanie nieuleczalnie chorego, coście uczynili jednemu, wszystkimście uczynili, wojna i wypadki samochodowe, solidarne, więcej nie można porównywać, koniec porównywania.
Nie możecie uwierzyć, ponieważ unieważniłoby to cały wasz świat, wasze zdrowe jedzenie i nietrujące samochody, ubezpieczenia emerytalne i dodatki na dziecko, lata walki o równouprawnienie i jedenastoprocentowy podatek od reklamy, wszystko tak starannie ułożone, ustalone, wskaźniki na ostatni kwartał i nawet większy niż potrzeba margines błędu. Grube, czekające na ważne papiery segregatory. Encyklopedie, już wydrukowane, w tylu tomach spokojnie spoczywają na półkach, zgoda, można nanieść pewne korekty, do następnego wydania, ale to trzeba jeszcze sprawdzić, historia jest długim trwaniem, a pośpiech złym doradcą, raczej już noc, tak, spać, późny wieczór, noc, uspokojenie.
Nie wiadomo, tyle jest zjawisk niezbadanych pomimo ogromnego postępu nauki, liczba pi, ozon, wytrwałe wędrówki węgorzy i bociany wracające rok po roku na tę samą oponę na słupie za stodołą.
Jeszcze dzisiaj, tyle lat po wojnie, rodzą się wciąż nowe wątpliwości, mimo zaawansowanego stanu badań, por. Laurisson, opus citatum, strona osiemdziesiąt pięć i passim.
Umieścili nas chwilowo w szkole, w drewnianych pawilonach pod samym lasem (dzieci się tutaj uczą w leśniczówkach, żeby nauka nie miała daleko – ktoś znowu zażartował). Żadna aluzja, była przerwa międzysemestralna, tu i ówdzie leżały otwarte jeszcze zeszyty i niepoprawione błędy rachunkowe, semestr skończył się tak nagle, styczeń, luty, śnieg i na narty do Norwegii. Wpadła mi w rękę książka do geografii, zajrzałem, na rozkładanej mapce zajmowaliśmy to akurat miejsce, gdzie umieszczono legendę, wysokości, niziny, linie kolejowe, granice zaznaczone gwiazdkami dziwnie przypominającymi drut kolczasty. Ramka jak szlaban przecinała jedyną drogę prowadzącą ku północy. To i tak zresztą bez znaczenia, mapy fizyczne nie robią różnicy, wszędzie ten sam zielony oznacza równiny (w dzieciństwie myślałem, że to pola pokrzyw), Dniestr i Garonna wiją się podobnie, Tatry i Taurus solidarnie piętrzą swoją wysokość nad poziom równie niebieskiego morza (mimo że w Tatrach krwawe bywają tylko zachody słońca). I nawet nicość, pustynia istnieje tak samo intensywnie jak wielkie miasta. – My też tu mamy swoje problemy. – Czasami trudno oprzeć się wrażeniu, że urzędy imigracyjne przyjmują kartografów.
Dostaliśmy koce, mnóstwo koców, można by nimi zasłać boisko piłkarskie. Pielęgniarka, dobra i piękna jak bogini, rozdawała lekarstwa. Wybrałem sobie coś dla ducha: mała biała pastylka z rowkiem przez środek. Kiedy podawała mi kubek do popicia (abstynencki zwyczaj jednorazowych kubków: nowe naczynie dla każdego łyku), czułem, że krew wzbiera we mnie, jakbym zażył raczej anabolików. Wasze kobiety są promienne, jasne. Oślepiające. Wysportowane, nawet wieczorem wychodzą, wybiegają w dresie. Kiedy podawała lekarstwa, otwierała usta nieznacznie, na grubość pastylki, i szminka rozklejała się powoli, z ociąganiem, od środka ku kącikom ust. – Proszę popić. – Byliśmy gotowi połknąć całą aptekę. Piegi, rozsypane na policzku w bezładny archipelag, ciemniały nagle, odcinając się wyraźniej na piasku skóry: odpływ. Co za słowo: piegi. My nie mamy piegów.
Potem się uodporniłem, spotykałem ich dziesiątki, setki. Wszystkie bliźniaczki, z jednej matki, czy to macie na myśli, mówiąc Moder Svea? Słyszałem, że wasze linie papilarne też zataczają podobne łuki, sanki zostawiające na śniegu idealnie równoległy ślad płóz. I tylko piegi, zawsze w innej konfiguracji przypływów i odpływów.
Pielęgniarki, siostry. Szpitale. Kilkadziesiąt lat żyłem, nie zaznawszy szpitala (chociaż widziałem rannych i zabitych). Teraz pokazują mi go na co dzień, w każdych wieczornych wiadomościach kamera jeździ tam i z powrotem po długich zażółconych korytarzach, ułożona zapewne na przewoźnym łóżku. Ortopedia i serce, chirurdzy piszą serwis informacyjny. Wasze wiadomości z kraju pełne są obłożnie chorych i ozdrowieńców, głębokich terapii, cierpliwych rehabilitacyj. W doniesieniach ze świata przeważają nagłe obrażenia. Pomiędzy serwisami siada doktor spiker i przepisuje leki, wystawia diagnozę. Kuracja na ogół przebiega pomyślnie, mimo że pomieszała różnych pacjentów. Potem jeszcze pogoda i wyniki meczów.
Współpraca służby zdrowia i informacyjnej układa się doskonale, z obustronną korzyścią. W każdej przychodni zamocowano telewizor, nic tak nie uspokaja jak zamieszki, które wybuchły gdzie indziej. Czasami tylko powstaje mylne wrażenie, że pacjenci oglądają siebie na wewnętrznym monitorze.
Białe, piegowate jak dzieci, kobiety. Okrutne prawo, które karze za zbliżenia z nieletnimi, tak jakby większość była dorosła. Zapisują się na gimnastykę. Do stowarzyszeń. Narysowały plakat: bez nas nic. Czyżby ktoś miał wątpliwości? I po co tyle mówią, massa tabulettae.
Nie będą prały, będziecie chodzić w nieświeżej bieliźnie, czy zauważyliście, że proszki do prania sprzedawane są w coraz mniejszych opakowaniach. Chodzą boso, w bibliotece żują głośne, donośne gumy, których strzały przypominają huk strąconej na podłogę książki, kiedy zasypiasz nad nudnym woluminem. Są czyste, wyniosłe i obce jak lesbijki, możesz tańczyć z nimi tak, że rozpiera ci kieszeń, czy myśmy się poznali, zapytają nazajutrz przypadkiem napotkane w aseptycznym sklepie. Gościnna seksualność, jeszcze jedna krótkonoga mitologia.
W szkole zakładają leninowskie czapki ze śmiercionośnym emblematem. Głowy upadły, a zostały czapki. Tak, potem je zdejmują, ale już nigdy nie nałożą kapelusza. Kiedy piszą, odwracają P, aby przypominało cyrylicę. Nie wiedzą, że w cerkiewnym czyta się jak R. Chodzą boso albo w ciężkich wojskowych butach, czy może w ich cholewkach ukryte są szpilki? Producenci pończoch wymyślili nowy, błyszczący w dzień i noc elastyczny materiał, który równie dobrze nadaje się na treningi i do scen miłosnych. W sklepie sportowym można kupić wyszywane złotą nitką trampki.
W miejscu, gdzie zamieszkałem potem, w podlejszej dzielnicy M. (na coś jednak możemy się przydać, jak inaczej odróżnilibyście – dobre od złych – dzielnice) – poznałem ich cztery: A., B. i Fię (za krótkie imię, by się dało skrócić; o S. wolałbym zapomnieć, jeśli nie grozi to znowu deportacją). A. chodziła na body building, choć nie brakowało jej ciała. Nie ciała. – To dla kręgosłupa – mówiła coraz grubszym głosem. Istotnie, potężniał, rozpychając się po chamsku w jej małej i kiedyś delikatnej osobie.
B., krzesło samo odchyla się do tyłu, była jeszcze jedną pielęgniarką, jakbym przyjechał po raz drugi. Nocną pielęgniarką (czarne fartuchy, na czepku gwiazdka). Dnie miała puste i rozległe niczym w dziewiętnastowiecznej powieści. Słusznie, dwudziestowiecznej, to wasi awangardowi pisarze odkryli, że tyle się nie wydarza między porankiem a zmrokiem, całe grube tomy. B. zaczynała od drugiego, bo do południa spała. Potem szła na pocztę odebrać zamówione w poprzednim tygodniu przesyłki. Zamawiała wszystko, co popadło. Codziennie nadsyłają przecież obrazkowe katalogi pełne wynalazków i ułatwień, bez których trudno sobie wyobrazić życie. Długie odklejane paznokcie. Pończochy, po których może się wdrapywać kot. Pomysłowy nożyk do pomarańczy, zagłębiający się dokładnie na grubość skórki. Komplet mocnych, pachnących jagodami prezerwatyw. Skoncentrowane, skołowane płyty mieszczące na jednym krążku wiele różnych epok. Pochłaniacze potu i nadajniki ostrzegawczych sygnałów.
Listonosz wrzucał to z hukiem przez szparę w drzwiach wejściowych, zamieniając na chwilę mieszkanie w jedną wielką skrzynkę pocztową, tortura dla kogoś, kto tygodniami czeka na urzędowe pismo. Przesyłki lądowały ciężko w okolicach wycieraczki (szary gołąb wiadomego listu oddzieli się od nich, co za towarzystwo, wzięci w środku przedpokoju, i osiądzie miękko dopiero pod drzwiami do łazienki).
Każdy stara się znaleźć jakiś sposób. Jedni jedzą ponad miarę, tyją, zasłaniają innych, którzy się głodzą. Jeszcze inni zostają zielonoświątkowcami, adwentystami dnia siódmego, armią, kapralami zbawienia. Grają na trąbce, śpiewają, chodzą po domach i głoszą dobrą nowinę, a lekkomyślni mieszkańcy trzaskają drzwiami, twierdząc, że już oglądali wiadomości. B. opróżniała domy wysyłkowe, a jeśli zostawało jej trochę pieniędzy, przekazywała organizacjom charytatywnym i innym apostołom dobrej sprawy. Chwała Bogu, że nie pracowała w banku. Same wypłaty.
Któregoś dnia pomogłem jej nieść pakunek, chyba jakiś szczególnie rewolucyjny wynalazek, bo przyginał mnie do ziemi jak ciężar istnienia. Do kawy zrobiła twarde, zbite, przesłodzone bułki, nad którymi rozbiła się bania z cynamonem. Grillet-Navarin mówi, że w ciastkach zawiera się dusza narodu.
Tropizmy, w rzeczy samej, awangardowe powieści. Kiedy nalewała, była tylko tym, nalewaniem, podawała kawę jak rtęć. Siadała z taką dokładnością, jakby za każdym razem miał ją unieść stary rozchybotany wyciąg krzesełkowy. Krajała chleb: od tego zależały losy świata. Jej życie składało się z ograniczonej liczby dokładnych, oddzielonych od siebie czynności. Tam i z powrotem. Tam. I. Z powrotem. Moje wyprane chusteczki czuły się przy niej brudną szmatą.
Opowiadała podobnie, każdy wyraz od nowego akapitu. Porzucił ją wkrótce po ślubie, alkoholik, któremu wydawało się, że jest pisarzem, bo ułożył kiedyś rozwlekły list protestujący przeciw budowie parkingu zahaczającego o park, gdzie mieszkały dwa łabędzie. Nie wiadomo, co gorsze, rozalkoholizowani pisarze czy rozpisani alkoholicy. Ten kwaskowaty płyn, dzięki któremu przechodzicie cudowną przemianę, mężniejecie, piękniejecie, niemoty wychodzą na trybunę i oddają się długim krasomówczym popisom. Parking i tak wybudowano, łabędzie przeniesiono w wielkich siatkach do rozlewisk koło portu (bezpośrednia transmisja do trzech sąsiednich krajów, urzędnicy imigracyjni dostali urlop szkoleniowy). Wtedy rozpił się do reszty, zaczął wykradać spirytus ze szpitala. Nie wiem, czy metylowy, dość, że oślepł zupełnie, nie widział, co się z nią dzieje. Ona chciała tylko, aby pisał, to tak rozwija, kupowała mu coraz grubsze skoroszyty, którym żółkły rogi i drętwiały grzbiety.
Może był zresztą tym pisarzem, nie wiem, zauważyłem, że wasze książki są jak odezwy, ambicją autora, aby podpisywały się pod nimi tłumy, czy dzielą się także tantiemami? Proletariacka literatura, nadająca się tylko do teatru, tam gdzie jest jej naturalne miejsce. Aktorzy, dekoracje, trumna sceny. Czarne ubrania, histeryczne, zawczasu obmyślane, wrzaski. Repliki, a nie język. Czytajcie Sirinova: nigdy nie podpisałbym się pod tekstem, który nie wyszedł spod mojego pióra – odpowiedział, kiedy proszono go o podpis pod apelem o ułaskawienie skazanych drukarzy. A przecież to on napisał Unicestwienie tyranów.
Zacząłem namawiać ją na spacery, czułem, że musi być z tego jakieś wyjście. Najlepiej na dwór. Najpierw chodziliśmy do parku – nie wszystkie jeszcze zamieniono na garaże – dalej i dalej, tak że coraz trudniej było wrócić przed kolacją. Potem jeździliśmy na plażę, za miasto, jej japońskim samochodem, tak ciasnym, iż podejrzewałem, że i jego kupiła w domu wysyłkowym. Morze jesienią, kiedy opalili się już ostatni turyści. Słońce, które nadal świeci, chociaż odłączono grzanie. (Te wasze podrzędne zdania, i ja popadłem w przykry nałóg okoliczników przyzwolenia). B. stawała na wydmach i liczyła piach. Wiatr czesał jej włosy jak… O nie, proszę, żadnego porównania.
Macie piękne, wielostronicowe opisy przyrody. Rozległe plaże usypane z drobnego piasku, który eksportowano nawet do Arabii. Jeziora o równej gładkiej toni, marszczącej się pod wieczór: zmartwienie albo starość. Zabawne wyspy obłożone skałami tak obłymi, że wyglądają jak nadmuchiwane. Zachody, ustające w czerwcu, kiedy słońce, dobrze napompowana piłka, odbija się tylko od horyzontu i można by czytać gazetę o północy, gdyby jeszcze napisano w niej coś godnego uwagi. Lasy mieszane, liście i szpilki, jakby ktoś przez pomyłkę potasował talię kart i bierki. Pola rzepaku, takie żółte, że nie daje im rady nawet księżyc.
Tak, muszę porównywać. Tylko dla tych, co żyją, gdzie się urodzili, wszystko jest pewne i tożsame z sobą: woda woda, kamień w kamień, piach piach. Dla przemieszczonych wszystko pozostaje zagadką, nieodgadnioną. Każdy pies jest sfinksem, a zająknięcie przepowiednią. Nawet gdybyśmy opanowali wasz niemożliwy język (niech ktoś spróbuje wymówić lugn, nie można być spokojnym, jeśli się nie potrafi wypowiedzieć rzeczownika spokój) – to i tak zdradzi nas małe słówko: jak, stacja przesiadkowa.
Na której obok nas, przyjezdnych, kłębi się tłum miejscowych, udających podróżnych, poetów. Paru z nich poszło całkiem dobrze, Bergqvist, predestynowany, bo pisze o dzieciństwie spędzonym przy torach, w domku dróżnika, w cieniu wilgotnych, doskonałych jak owady lokomotyw. Prędkie szczęście, kiedy jedzie z ojcem na małej platformie, szkoda, że drezyna nie da się przetłumaczyć na nasz język. Petersson, gdy opisuje włóczykija najmującego się do pracy w wytwórni lodów w S., na północy (dopiero w maju podłączali na dobre agregaty chłodnicze). Pamiętny obraz hali produkcyjnej, kolorowe opakowania, jeszcze niepocięte, w ogromnych arkuszach, pękate słoje z oleistymi esencjami, Klementyna zagarniająca szerokimi ruchami całe naręcza gładkich wystruganych patyków. Andreas, Aleksander, pan Lukarno. Lody Roma, ciepło między ludźmi, na pewno już ktoś z tego zrobił slogan reklamowy. Lagerman i jego Port zachodni, dziwny port, nieleżący nad morzem.
Ale inni: opisują swoje zmagania z maszynką do golenia, jakby to były opowiadania kołymskie.
Buki, ich cierpiące na artretyzm korzenie. Karłowate dęby na H-ö (teren wojskowy, trzymać się z daleka), zgrabne, w niczym nieprzypominające karłów o wielkiej głowie i dłoniach jak łopata. Zawikłane, zaciśnięte w supeł wiązy. Smukłe, z rękami wzdłuż bioder jałowce, wystrzeliwujące nagle w górę w środku pustej, niczego nieobiecującej równiny.
Wyjechała, kiedy przeczytała w gazecie, że na północy przypada na pielęgniarkę sześć dziesiątych pacjenta więcej niż tutaj, na – stosunkowo – południu. Od tamtej pory ocieplił się klimat. Oni, naiwni, myślą, że to ozon.
Fia, to ty? Pukasz tak cicho, że ledwie słychać, myślałem, że to znowu ten krwiożerca z dołu bije swoje wieczorne befsztyki. Wejdź, proszę. Nie, nie, nie zdejmuj butów, nie jesteśmy przecież w meczecie, i wcale nie jestem pewien, czyby mnie tam jeszcze wpuścili. Masz mokre włosy, czy ciągle pada, odkręcony, zapomniany przez Boga prysznic. Zostaw, głupstwo, wyschnie, dam ci ręcznik, siadaj. Nastawię herbatę, taka wilgoć, że gotuje się także wokół czajnika (chyba miałaś rację, nie wyschnie). Nie, zostań jeszcze w butach, wstyd się przyznać, ale i na mnie działają niektóre wasze fetysze. Od twojej strony, jak otworzysz szufladę, obok futerału na okulary. Ręka, o, tak lepiej. Czasem budzę się i spada z łóżka, zdrętwiała, obcy i ciężki przedmiot, który przytwierdzono mi do ramion. Na pół do siódmej, wystarczy, po co budzić wcześniej naszą bezsenność nad ranem. Masz coś w kąciku oka. Nie, to tylko puścił twój nieprzemakalny makijaż, niżej, bardziej w lewo, już. Gorąca, tak, mocna, prawdziwa herbata, nie ta perfumowana mieszanka, którą sprzedają w waszych domach towarowych, zaraz za stoiskiem pończoszniczym.
Odbiegłem daleko, przepraszam, zdaje się, że tylko kobiety pozwalają zapomnieć. Po tygodniu mieli nas przenosić, dzieci nie mogły przecież bez końca jeździć na nartach. Ktoś rozpuścił plotkę, że będą odsyłać. Ktoś inny widział już w porcie statek. Tumult, płacz, kogoś wyniesiono wraz z futryną, szkoła doczeka się wreszcie nowych drzwi wejściowych. Nie wiadomo, kto wybił szybę w autobusie, na szczęście boczną, rozsypała się gorliwie, bez oporu, jakby tylko na to czekała, na małe, już nieprzezroczyste kawałki, kupkę szronu.
To było osiedle drewnianych letnich domków, istotnie blisko portu, z widokiem na, ku przestrodze, morze. Täljstensvågen, czy nie mogli na początek znaleźć łatwiejszej ulicy, na dodatek wcale nie istniała, bo domki były rozrzucone na trawiastym zboczu, bez jej najmniejszego śladu. Nieco dalej, w niskich podłużnych, tylko cegła nie pozwala powiedzieć barakach, mieszkali rumuńscy Cyganie i latynoscy maoiści, ciemni, smagli, o podobnym kolorze skóry, ale odmiennych barwach politycznych. Zdaje się, że szef obozowiska chciał ich pogodzić, skierować, wasza specjalność, na trzecią drogę, nieistniejącą Täljstensvågen. Tymczasem jednak kontrowersja trwała, nasilała się zwłaszcza w okolicach świąt tej nowej religii, kiedy jedni krążyli po osiedlu z czerwonymi sztandarami i brodatymi portretami na długich tyczkach, a drudzy w tym czasie demonstrowali smażenie kiełbasek, zapach mięsa mieszał się z ostrą wonią używanego na podpałkę spirytusu i spowijał bezbronne, bezwonne sztandary.
Niekiedy dochodziło do starć, jak wówczas, gdy ktoś wywiesił ogłoszenie o zaginionych w pralni spodniach, sformułowane tylko w drugim języku, sugerując, że sprawca na pewno nie posługuje się tym pierwszym. Spodnie się szczęśliwie odnalazły, ale od tej pory wszystkie komunikaty wyglądały jak dwujęzyczny słownik, pisane, niezależnie kogo dotyczyły, w dwu równych niedotykających się kolumnach.
Tak, to prawda, i my przez długi czas byliśmy pod wpływem tej utopii. Nigdy do końca w nią nie wierzyłem, sprowadzić wszystko do materii, do pokarmów. To dobre dla psów – myślałem i podejrzewałem, że prorok był przebranym weterynarzem. Nie dziwiłem się więc wcale, że ustawili go w rzeźni.
Zaczęły się zakupy, pertraktacje co do ilości dozwolonych skarpet. Peregrynacje do dwóch domów towarowych położonych w centrum, nieco wyżej.
Tanie koszule z domieszką bawełny. Wszystko w paski, w kratę. Za dużo kolorów, wystających spod siebie, jakby drukarzowi przesunęły się klisze. Małe rozmiary, nie na naszą miarę, ciasne, skąpe, niepozwalające się przerzucić przez ramię, owinąć wokół pasa. Wybieraliśmy nieco luźniejsze modele dla kobiet w ciąży, budząc grozę sprzedawców: oni będą się rozmnażać. Czy to prawda, że sikhom nie pozwolono prowadzić taksówki w turbanie? A wasze komiczne zimowe buty, połączenie kaloszy i papci, czy też każą wam je ściągać na granicy, niby opony z kolcami na wiosnę? Długie skarpetki pod kolana wkładane latem do szortów, czy wszyscy zapisali się tu do harcerstwa? Od stóp do głów, europejskie wyrażenie, przed którym chciałoby się ustawić lustro.
Pierwsze kradzieże. Tania biżuteria, gdzie indziej sprzedawana na wagę, zawieszana na drucianych siatkach, przy samych drzwiach, tak że tylko brać i wychodzić. Drogie elektroniczne radyjka, gadające wszystkimi językami, bez trudu mieszczące się w kieszeni nawet waszych, obcisłych spodni.
Drogie, tanie, jak to obliczyć. Na początku wszystkich pasjonowały te niemożliwe rachunki. – Dwutygodniowe kieszonkowe jak półroczna pensja. – Żonglowali zerami. – Ile tu się zarabia? – Starali dowiedzieć się czegoś przez tłumacza. Liczyli, mnożyli. Dzielili, przeliczali. Wyglądało, że po paru tygodniach powinni przejść na emeryturę, tyle zdążyli nagromadzić. Bankierzy kieszonkowego, kapitaliści skarbonki. Potem kupowali mąkę kukurydzianą, która także ceną przypominała sproszkowane złoto.
Oskarżono nas o mordowanie łabędzi. Ktoś rozpuścił plotkę, że to niejadalne zwierzę stanowi nasz przysmak, a ponieważ nie używamy, najtańszej, wieprzowiny, więc nie stać nas na mięso wołowe (to ostatnie jest prawdą). Zwołano nadzwyczajne posiedzenie rady gminy. Zaczęły się poszukiwania pierza, zaglądano nam do poduszek i pod kołdry, każde fruwające piórko mogło przeważyć szalę.
Zdaje się, że te kiczowate złośliwe ptaki są waszym ideałem piękna. Łabędzia szyja, wdzięk, jezioro łabędzie. My mówimy tylko: łabędzi śpiew i mam go tu nieustannie w uszach. Wtykacie je w każdą najmniejszą sadzawkę, niedługo zagnieżdżą się w rynnach. A czy świnie nie są piękne? Wieprzowina w kawałku, czterdzieści dziewięć dziewięćdziesiąt, cichy szelest zgruchotanych kości i niezrównanie gładkie jabłko stawu.
Rok po wojnie w niewielkim mieście na nizinie średniopolskiej, niecałe dwie godziny od Auschwitz, tłum obywateli zamordował czterdziestu Żydów (którzy nie doczekali byli swego ostatecznego rozwiązania), ponieważ policja rozpuściła plotkę o porywaniu chrześcijańskich dzieci i używaniu ich krwi do rytualnego wypieku macy. Parę dni wcześniej znaleziono w mieście ciało zaginionego chłopca. Pojechałem tam, wiedziony niezdrową ciekawością, w lipcu, gdy tylko przydzielono mi dokument podróży, nansenowski, ale uprawniający także do letnich wycieczek, paszport.
Typowe wschodnie miasto. Kurz, zamieniający się, kiedy pora, w błoto, tu i ówdzie przerośnięta mleczami trawa, sklepy, teraz pełne tych samych co wszędzie opakowań. Ciężkie przemysłowe drzwi o śmiesznych małych klamkach. Kino. Teatr. Dwie lokalne gazety. Nic, ani śladu. Piekarnia sprzedająca nareszcie dobry, niesłodzony chleb. Kioski, przed którymi trzeba klękać, aby zobaczyć spoza papierosów ładną wzruszającą ramionami sprzedawczynię. W dzierżawionym przez szpaki parku cokół po wstydliwym, wyrzuconym na śmietnik pomniku. Nic, nuda, spokojne, nakręcone życie, przybierające na sile po południu, kiedy chłopcy wracający ze szkoły rzucają w siebie bojowymi okrzykami i rozchodzi się donośny turkot desek na rolkach podskakujących na nierównych płytach chodnika.
Lipiec, prawie okrągła rocznica tamtych wydarzeń, żar, upał. Cisza, jaka zapada czasem nawet w mieście, potęgowana niekiedy syczeniem sennego autobusu. Nawet szpaki w parku ucichły. Słaby, niedający chłodu wiatr przynosił stamtąd fetor ich nawozu. Pić. Nie miałem zaufania do sprzedawców wody, wystawiających na skrzyżowaniach swoje srebrne wózki z baldachimem. Wstąpiłem do nabitej o tej porze piwiarni: gwarnej, jakby to ona skupiła w sobie cały hałas miasta. Nie jestem specjalnie ciemny, oni też nie wszyscy są zresztą blondynami, nie mówiąc już, że od pewnego wieku przeważają łysi. Byłem ubrany po europejsku, jasne spodnie, przyklejona do pleców mokra koszula. Espadryle, ale widziałem je na chwilę przedtem w sklepie obok. Taki sam. Tak samo.
W pół drogi do kontuaru usłyszałem grobową ciszę. Na plecach poczułem siekiery ich spojrzeń. Nie sądziłem, że po upalnym dniu mam jeszcze w sobie takie zapasy potu. Zrobiliby to. Zrobiliby to choćby dzisiaj.
Tuż przed Bożym Narodzeniem rada gminy przyjęła rezolucję, że sobie nie życzy. Nie życzy. Podziela i popiera, ale – w trosce o – nie życzy. Wesołych Świąt i Szczęśliwego Roku, nie posyłajcie tam następnych nieszczęśników.
W oczekiwaniu na transport mieszkańcy rozdzielili między siebie dyżury. Obstalowano pomarańczowe kombinezony, na wzór tych, które noszą pracownicy oczyszczania miasta, z odblaskowymi opaskami na nogawkach i rękawach. Po troje, dwóch mężczyzn i kobieta, patrolowali okolicę, zataczając wielkie, spłaszczone od strony morza, koło: port, tereny obok plaży, park, centrum i osiedle. Na plecach mieli wydrukowany stary herb gminny: dwa zwrócone do siebie przodem łabędzie z zakręcającymi się jedna wokół drugiej, na kształt powrozu, szyjami. Uniesione niemal pionowo ku górze płaskie dzioby naznaczone były u nasady wyraźnym dwukropkiem: cytuję.
Przewieziono nas do pobliskiego, już większego miasta. Tym razem obyło się bez dramatów, niektórzy wsiadali z taką determinacją, jakby znowu udawali się na emigrację, mimo że chodziło raptem o kilkanaście kilometrów, parę łuków ciągnącej się wzdłuż wybrzeża autostrady. Teraz dla odmiany zamieszkaliśmy w wysokich domach, jakby tamte podłużne postawiono na sztorc. Odległych od centrum o kilka minut autobusem przezwanym przez mieszkańców transportem cebuli, ze względu na zapach, ale i forma chętnie by się zgodziła – była to jedna naprawdę uczęszczana w mieście linia i w godzinach szczytu autobus mógłby z ulgą wybrzuszyć się na kształt bulwy. Związek zawodowy kierowców wystąpił o specjalny dodatek za pracę w niebezpiecznych warunkach, naliczany według tabeli wynegocjowanej wcześniej przez funkcjonariuszy więziennictwa, który stosowano by na naszej krótkiej linii 4.
Nie rozumiem, skąd tyle pustych domów, czy budujecie na zapas, ujmując samotność i rozwody w planach mieszkaniowych. Małe, jednoosobowe baraki wciśnięte między bloki nazywano zaułkiem samobójców, zatoką wielorybów. Tutaj przypływa się umierać, czynsz płatny z góry.
Na środkowych stronach niedzielnych gazet drukowane są małą czcionką ogłoszenia kontakty, najpierw myślałem, że to reklama kleju. Wystarczyłoby złożyć gazetę na pół, aby skojarzyć z sobą parę dzielnic. Któryś z naszych żartownisiów posłał anons sygnowany: lekarz, trzydzieści lat, kawaler. Redakcja poprawiła ortografię i wydrukowała, widać nie sprawdzają personaliów. Dostał sto szesnaście odpowiedzi i jeszcze kilka od homoseksualistów. Pisały o wszystkim, choć zawsze o tym samym, dom, rodzina, długie zaciszne wieczory, kolacja, nad kieliszkiem, ale broń Boże nie nałóg, palące, niepalące, rzucające palenie, jeśli trzeba; dołączały do listów zdjęcia, uśmiech szminki, obwiedzione czarną kredką oczy patrzące śmiało we wspólną przyszłość. Kilka tygodni poświęciły na próżne czekanie, niewielki rewanż za nasze długie lata. Czy można nazwać zdrowym społeczeństwo, gdzie sto szesnaście kobiet, którym nic nie dolega, zgłasza się do jednego lekarza?
Od tamtej pory zacząłem pilnie studiować te dwie kleiste strony ogłoszeń. Wydawałoby się, że drukowane są bezładnie, w kolejności napływania. Nieprawda, w dobrze zorganizowanym kraju nic nie jest oddane na łup przypadku i im także patronuje idea porządku. Najpierw są te długie, cała lista zainteresowań, golf i podróże, żagle, wille, ogrody, książki, tyle do podziału. Z wolna ustępują miejsca tym, którzy dzielą się już tylko swoją – palącą, niepalącą – samotnością i czasem jeszcze alergią na kota. Na końcu inwalidzi, homoseksualiści, cudzoziemcy i nieszczęśliwie żonaci. Równi kompani, dobre towarzystwo. Jak w tych kwestionariuszach wizowych, gdzie choroby zakaźne i członkostwo lewackich organizacji stłoczono w jednej rubryce. Nie, wasze kwestionariusze są inne, humanitarne, przyjazne. Ilustrowane postaciami z komiksów, z dymkami zamiast rubryk. Ostatnio do tradycyjnie proponowanych odpowiedzi – tak i nie – dołączono jeszcze: tak sobie, zawsze musi być przecież jakaś trzecia droga. Oszczercza stugębna plotka, że Kafka miał stypendium twórcze w waszej kasie ubezpieczeń. Gogol?
Puste mieszkania. Brakowało kilku, ale gdy tylko rozeszła się wieść, że nas przywożą, zwolniło się następnych kilkanaście. To prawda, czynsze są tak drogie, jakby wasze dni były policzone i każda chwila na wagę złota: wkrótce będą pobierać opłatę za godziny, niczym w wiadomej sławy hotelikach; wasz los jest niepewny, przyszliście na schadzkę. Ale trzeba gdzieś mieszkać, pokazywać się od najlepszej strony, jak w tych małych parterowych domkach pozbawionych zasłon, gdzie łóżko wychodzi niemal na ulicę i gospodarz śpi z głową na gołym trotuarze.
Bloki. Zsypy na śmieci, idący od nich słodki zapach społeczeństwa konsumpcyjnego po obiedzie. Windy, cywilizacyjne odkrycie, po francusku ten sam rdzeń co w Ascension, wniebowstąpienie. W naszej co sobota ktoś urządzał sobie pisuar, też skądinąd francuskie słowo. Kobiety wyśledziły, że to pijak gbur z piątego piętra. Mężczyźni kupili paręnaście puszek słabego piwa i nad ranem, kiedy chrapał odrażająco, zrobili to samo, naszczali do środka, używając jego wyciętej w drzwiach skrzynki na listy. To nie my stanowimy początkowy człon wyrażenia: problematyczne dzielnice. To wy, aborygeni.
Zaraz w pierwszych dniach nasłali na nas pastora, wysokiego, szczupłego, oto jak powinien wyglądać kapłan – pomyślałem. Zgromadziliśmy się w pustych pomieszczeniach na ostatnim piętrze, jak przystoi kazaniu na górze. Mówił długo i pięknie, w duchu ekumenizmu, koloratka drżała mu nieśmiało na jabłku Adama. Tłumacz najwyraźniej miał kłopoty z archaicznymi formami, wejrzyjcie, pomnij, ukrzyżowan – rozkładał bezradnie ręce – i pogrzebion. Nie wszystkie one dobrze czują się w naszej tradycji językowej. Chłodne kościoły, puste nawet w niedzielę. Czyżby i protestanckiego Boga nie stać było na tak wysokie czynsze. Słyszałem, że z braku wiernych kościół najął się do liczenia pogan.
Kazanie zamiast pojednać stało się przyczyną nowych konfliktów. Młodzi zrozumieli z niego, że ciało nie jest już grzechem, i godzinami wystawali w kiosku, wertując magazyny ustawione na najwyższej półce w tekturowych, odsłaniających tylko piersi i tytuły, pudełkach. Kioskarze się wstydzili, obroty spadały. Klientki nie miały odwagi sięgać po swoje ulubione pisma o kuchni i ogrodach, leżące na niższych półkach, zachwiała się cała solidna piramida: u podstaw czarno-białe dzienniki, wojny, wydarzenia, nad nimi świat hobbystów, sport i samochody, jeszcze wyżej moda, spuszczająca na wszystko śmiało rozciętą w udzie zasłonę zapomnienia.
Zamieszanie ustało, kiedy kierownictwo obozu podjęło odważną decyzję o wynajmowaniu raz na tydzień odpowiednich filmów w pobliskiej wypożyczalni. Teraz tam przeniosło się centrum zainteresowań, do nowej świątyni, która obok napojów gazowanych i słonych paluszków kupczyła także namiętnościami. Ustawione w równych rzędach okładki kaset przypominały trochę dziecięcą bibliotekę, błyszczały od nadmiaru zdarzeń, pogoni ścigających ucieczki, ucieczek umykających przed pogonią, nagłych zwrotów, uskoków, powrotów po wojnie, wzruszających spotkań poniewczasie, kiedy ona ma już troje dorosłych dzieci, a on za sobą wiele lat więzienia. Spomiędzy rozstawionych nóg kobiety, z wypukłym lustrem pończochy na łydce, wyłaniał się rozpędzony, oszalały samochód – przeznaczenie – który za chwilę spadnie w przepaść, ale odnajdzie się znów w następnym filmie, z odciętym dachem i ręką kierowcy niedbale położoną na kolanie Klary.
Wielki telewizor, gimnastykując się na piramidzie trzech krzeseł ustawionych na kuchennym stole w świetlicy, niechętnie przyjmował w siebie coitus kaset. Pomimo że większość filmów rozgrywała się w ciepłych stronach, cierpliwie ilustrował mżawkę, jakby czuł się związany lokalną prognozą pogody, na tle której dobierano kolory, tak że cera spikera najpierw ziemista i niezdrowa, zielona, żółta, rozjaśniała się po chwili czerwonym neonowym – za bardzo – światłem, żeby – stop – zatrzymać się w pół drogi między opalenizną a wstydem. Spiker wróci dopiero po ostatniej scenie, zbiorowej, w której aktorzy niczym muzycy w jazzowej orkiestrze oddawali się na przemian symfonicznym i solowym występom, niepomni, że grają na tym samym wzdętym instrumencie. Potem szybko migała jeszcze lista nazwisk, perukarzy, operatora, który się napatrzył, i spiker mógł znowu przybrać swą zwykłą twarz, ani śladu wstydu więcej, rozpromienioną na dobrą, sportową wiadomość, że skoczek skoczył hen daleko, w dal.
Proszę nie odbierać, to nie telefon, odłączyłem brzęczyk, bo i tak dzwoniły same pomyłki. To dzwoni budzik nastawiony parę stron wcześniej, żelazne prawa kompozycji. Fia?
Drobne upokorzenia. Kupony zamiast pieniędzy, sprzedawcy wyciągający na nasz widok zapomniane, już odpisane na straty towary, niemodne modele, za stare, by je jeszcze nosić, za młode, aby moda zdążyła wrócić, sytuujące nas gdzieś z boku, poza czasem, raczej na pasku niż na zegarku. Nieczynne dla nas banki. Poczta z masą niepotrzebnie strzępiących sobie boki znaczków. Sklepy z butami, jakby było dokąd pójść, walizki cierpliwie czekające na podróż.
Tyle do oglądania, potrzebowałem nowych okularów, czułem, że wzrok mi wciąż jeszcze słabnie, choć mógłby już dać sobie spokój, przygotowując się do emerytury, kiedy na ogół wraca. Dostałem skierowanie do optyka, dołożył pół dioptrii i niewielki astygmatyzm. Chciałem tylko szkieł, moje druciane, tanie okulary przypominały zresztą najnowsze, wystawione w specjalnej szkatułce modele. Za drogo. Taniej wymienić całość, także oprawki. Dziękuję, musiałbym być zupełnie ślepy, aby zgodzić się na te proponowane w ramach sprzedaży wiązanej. Najdrożej zachować, najtaniej wymienić, oto wasza postępowa filozofia. Niedowidzę. Na ulicy idą ku mnie długo dwupłciowe postacie i dopiero w odległości paru metrów rozdzielają się na mężczyzn i kobiety. Ich wyraziste ptasie twarze, orły, sowy, sikorki z wesołym makijażem, nieumalowane drozdy i cierpliwe dzięcioły ospy.
Zorganizowano kursy języka. Tortura dla kogoś, kto przez całe życie nie zdawał sobie sprawy, że używa predykatu. Nauka mówienia, niektórzy zaczynali od nowa seplenić.
Wasze niezdecydowane, o mylnej nazwie, samogłoski, wahające się między a i o, u i o, błędne, niemogące sobie znaleźć miejsca. Sztywna składnia, drżąca o podmiot do tego stopnia, że rezerwująca mu miejsce na wypadek, gdyby się zapodział.
Przyimki odsuwane na koniec, na później, niczym gorzkie pigułki, tran. Pełno dokuczliwych, wciskających się wszędzie zaimków. Terror rodzajników, albo, albo – nic pośredniego, żadnych półcieni, meandrów, luk pamięci, czy świadek znał, czy nie znał, proszę decydować, każde zdanie jak protokół przesłuchania. Znerwicowany, zrywający się co chwilę akcent, który nigdzie nie potrafi zagrzać miejsca. Monstrualne germańskie złożenia, gotowe połknąć wszystko. Dokładne, targujące się o każdy grosz liczebniki i puste, rozdęte formuły, którymi usiłuje się załatać miliardowe straty w banku. Łacińskie końcówki wymawiane z dziwnym syczeniem, jakby uchodziło powietrze. Nędza czasów, wymowny brak futurum, zamiast niego dwa wścibskie wyrażonka stosowane niezależnie od poczucia winy. Wszechogarniające passivum, dość dorzucić końcówkę, aby z mówiących podmiotów uczynić bezwolne stado idące tam, dokąd zaprowadzi je totalitarna gramatyka. Collectiva używane dla pojedynczych osób: jeden policja, jeden społeczeństwo.
Nie mówię nic nowego, poczytajcie Nordenströma. Jego rozpacz, kiedy próbuje przekładać kilka banalnych wersów z Baudelaire’a (lektura, jakiej nie znalazłem w spisie z kursów). – Słowa, które popychając się w tłumie, zstępują do rynsztoku – on, wasz najlepszy stylista, dixit; u B. było o rynnie, nie wiem, dlaczego zaczął prawić o rynsztoku. – Język nieznający półtonów, nadający się tylko do wygarnięcia całej prawdy, ulubione zajęcie plebejuszy. Dobry do umów zbiorowych.
Kiedy okazało się, że zostaję dłużej, zacząłem rozglądać się za jakimś zajęciem. Nie chciałem wracać na uniwersytet, nie byłem tam zresztą dobrze widziany, mimo że używali jakiegoś mojego kompendium. Znam to środowisko: lewitacja docentów czekających, aż umrze profesor. Poszturchiwania, szarpanina cytatów. Opracowania, odbitki odbitek. Postanowiłem zatrzymać się w jakiejś wieczorowej szkole, pomyślałem, że wykorzystam spadek po mojej półromańskiej babce. Wasz angielski jest imponujący, czysty. Wasz francuski jest w polu, w kapuście. Comte, inaczej niż u Słowian, nosówki są tu synchroniczne, żadnego em i o, nie chcecie chyba naśladować Polaków, którzy mówią, jakby byli u siebie. Niezależnie od ortografii, comte, compte czy conte, tylko proszę pamiętać, w wygłosie jest zawsze długie, stop, wolnego, i nie otwierajcie tak szeroko ust, jakbyście byli z wizytą u dentysty.
Napisałem do ministerium oświaty z prośbą o wydanie odpowiedniego papieru. Wiedziałem już, że mam was uczyć przynajmniej dwóch języków, bo wasza mowa jest zawsze podwójna. Zaproponowałem rosyjski, który poznałem, jak wszyscy, w czasach mojej rewolucyjnej młodości. Po kilku dniach przyszła odpowiedź, że decyzję wydadzą za rok, ale już dzisiaj można powiedzieć, że w myśl odnośnego zarządzenia kuratorium wymieniona przez obywatela kombinacja języków nie istnieje. Francuski i rosyjski! – nie żyjemy przecież w czasach carskich. Mówcie więc dalej citroëng, jakby była tam nosówka, która i tak zresztą nie przeszłaby wam przez nos, przez usta. Peu à peu, wyrażenie, wobec którego staje niepiśmienny cały naród.
Dostałem w końcu jakieś wieczorne kursy w prywatnym studium, zatrudniającym wyłącznie native speakers i płacącym im – jako cudzoziemskim robotnikom – o połowę mniej. Stoję wieczorami pod tablicą z rękami szorstkimi od kredy i zastępuję jedne obce słowa drugimi obcymi, ignotum per ignotum. Kiedy jestem bardzo zmęczony, zdarza mi się wtrącać tu i ówdzie nasze spójniki. Ale one już nie spajają, przetrącone zdania łamią się wpół, rozjeżdżają, niepewny łyżwiarz zostawiony sam na gładkim lodzie. Za oknem cichnie, pustoszeje miasto. Sklepy odpoczywają po całodziennych obrotach. Oddychają parkingi, nareszcie uwolnione od ciężaru samochodów. Chodzą jeszcze zegary, z rozpędu, ale i one odmierzają już tylko nikomu nierychliwe godziny.
Oskarżają nas o najgorsze. Banki rabowane są z cudzoziemskim akcentem. Kiedy ginie czteroletnia dziewczynka, zaraz okazuje się, że w pobliżu widziano dwóch Ormian. I nawet kiedy zostaje zastrzelony cygański właściciel pizzerii koło dworca, to nie strzelał do niego nikt inny, tylko brat bliźniak, wewnętrzne porachunki – napiszą potem gazety.
Zabiliśmy łabędzia. Zabiliśmy premiera. Pogrążamy kraj w rozpaczy. Nie jest pewne, czy młode dziewczyny noszą się na czarno z powodu mody, czy żałoby.
Najpierw przyjmujecie terrorystów skąd popadnie. Udzielacie im nowej tożsamości i wsparcia przysługującego każdej kulturalnej, krzewiącej folklor organizacji. Potem wysyłacie go na spacer bez eskorty. Cel stojący, kiedy zatrzymuje się przed księgarnią. Cel ruchomy, kiedy przyspiesza, aby zdążyć na zielone światło. Ale oni strzelają celnie nawet do rzutków. Morderstwo? Moim zdaniem mamy tu do czynienia z samobójstwem.
Po pół roku zaczęły przychodzić pierwsze odmowy. Wzywano ich do biura, żółte ściany, kolor vacui. Za stołem siedział gruby urzędnik w cywilu, wyglądający jak wynik umów zbiorowych, i płaskim głosem z ukrytego w ustach magnetofonu odczytywał sentencję wyroku.
Gdzie? W waszym przezroczystym, pozbawionym zasłon kraju? Prawda, kiedy umiera samotna staruszka, może leżeć sobie tygodniami i dopiero sąsiedzi, zaalarmowani przykrym zapachem na schodach… Ale spróbujcie się wprowadzić do samotnej staruszki.
Odwozili ich na lotnisko, nieprawda, nie skutych, to była tylko blaszana bransoletka, podobna do tych, jakimi obrączkuje się ptaki. Na lotnisku docelowym stał wasz ornitolog na placówce i wysyłał raport do centrali: żyje, nawet przybył na wadze, i tylko patrzeć, jak rozwinie skrzydła, wzleci.
Żeby choć uprawiali sporty. Pchali kulę, zapamiętale jak Rosjanie. Biegli kilometrami na wąskich nartach. Pływali. Ale nie. Drobni, niepewnie zbudowani, nieskoczni, nie wiadomo, czy kiedykolwiek udało im się kopnąć piłkę.
Innym, z dziećmi, w nadziei, że może z nich coś wyrośnie, pozwalano pozostać. Ze względów humanitarnych, bo politycznie nasza historia skończyła się po kongresie wiedeńskim. Jechali wtedy do wielkiego sklepu na przedmieściu, aby kupić wszystko. Niewyspane łóżka, jeszcze puste szklanki, srebrne czajniki z, nie powiem jak, wygiętym dzióbkiem, rzucające zupełnie nowe światło lampy, złożone w kartonach stoły, które staną wreszcie na własnych nogach. Niewielka zwinna ciężarówka rozwiezie rzeczy pod wskazany adres. Nietrudno jest zacząć nowe życie, kilka zdecydowanych ruchów śrubokrętem.
Pośrednicy pracy wyszukują im jakieś zajęcia. Kursy przetrwania, speleologie depresji. Biegi na orientację, od której kręci się w głowie. Kobiety trafiają do kuchni, w wielkich jak dla ludożerców kotłach mieszają wasze potrawy bez smaku. Nie dosalają. Kiedy nikt nie patrzy, dosypują schowanego w kieszeni fartucha kardamonu. Z mężczyznami jest gorzej. – Mamy pełne ręce roboty, ale żadnych miejsc pracy – żalą się pośrednicy. Może blacharstwo, lakiernictwo, najtrudniej malować na czarno, widać każdą nierówność, każde załamanie. Na biało można choćby pędzlem, lico zawsze świeci. Wiercenie – bez aluzji – studni. Spawanie. Piekarz, przyrodni brat cukiernika, bo chleb słodki jak ciastka.
Jesień atakowała znienacka, już w połowie lata. Nad wrzosowiskami przelatywały ogromne rodziny ptaków, rzucając rozproszony cień, biegnący niby poderwane do ucieczki stado myszy.
Mleko w kartonowych pudełkach z wybitym na krawędzi niedbałym kalendarzem, przestępnym, bo słodkie jeszcze kilka dni po czasie.
Delikatne ręce kasjerki, podające mi jak hostię srebrny pieniądz.
Nieruchome, zimne jak chrzest jeziora. Pierwszy lód nad ranem, jeszcze dobre zielone liście, które dały mu się zaskoczyć.
Wszędobylskie rowery, szron na siodełkach. Na podwórkach koty, które wszystko zrozumiały.
Niskie słońce, utrapienie kierowców mrużących na próżno oczy. Rzucające cień tak długi, że nawet krawężnik zasłania pół ulicy.
Zimno, nawet dla przyzwyczajonych do wahań temperatur termometrów.
Wychodziłem pod wieczór, który z każdym dniem zbliżał się do południa, jak coraz mocniej zaciskane imadło. Skręcałem wielokrotnie, w przeczących sobie kierunkach, jakbym, zwierzę, chciał zmylić tropy. Z tyłu nikt mnie nie gonił. Z przodu nikt nie czekał.
Dlaczego okrągłe, kształt tu przecież nie ma żadnego znaczenia.
Tak, późno, mam nadzieję, że to ostatnie przesłuchanie.
więcej..