- W empik go
Sen o Glajwic - ebook
Sen o Glajwic - ebook
Lato, 1932 rok. Do niemieckiego Gleiwitz w pogrążonej w kryzysie Rzeszy przyjeżdża młody nauczyciel. Martin Weber szybko zdobywa zaufanie dyrektora szkoły i sympatię uczniów, wśród których są synowie gliwickich fabrykantów i miejscowej śląsko-niemieckiej elity. Jednak gdy naziści dochodzą do władzy, konflikt w szkole jest nieuchronny. Następuje zderzenie etycznych postaw i idei, a stawką w walce o dusze młodych ludzi staje się życie…
Współczesne Gliwice. Ambitny nauczyciel Marcin Burdyga dostaje pracę w prestiżowym liceum. Jest lubiany przez uczniów, ale zarazem budzi zawiść współpracowników, którzy nie chcą w swoim gronie „mąciciela”. Pewnego dnia znika bez wieści jeden z jego uczniów. Marcin, działając wbrew policji i wbrew logice, podejmuje prywatne śledztwo, aby odnaleźć podopiecznego. Jego poszukiwania stają się początkiem podróży w czasie, a zarazem tworzą przewrotną opowieść o… Gliwicach? Gleiwitz? A może Glajwic?
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67084-68-0 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
KONIEC CZERWCA 1932 ROKU
Miasto Gleiwitz szykowało się na letnie wakacje. Nauczyciele porozjeżdżali się do domów, a uczniowie – szczęśliwi, że nie muszą już chodzić do szkoły – mogli wreszcie iść tam, gdzie chcą, palić papierosy i popijać piwo. Piekarze wypiekali chleb, górnicy zjeżdżali na szychtę, policjanci w charakterystycznych mundurach patrolowali ulice, a bezrobotni ustawiali się co rano w kolejkach do popularnych garkuchni, prowadzonych przez kościoły katolicki i protestancki, żeby zjeść jedyny ciepły posiłek w ciągu dnia. Pod tym względem ów czerwiec był niespokojny – w Rzeszy blisko sześć milionów ludzi nie miało pracy. Szalał kryzys. Od trzech lat w całych Niemczech odmieniano rzeczownik głód przez wszystkie przypadki.
Z tego powodu mieszkańcy niemieckiego miasta Gleiwitz nie reagowali na stojących na rogach ulic oprychów w brunatnych mundurach SA, którzy rozdawali ulotki zachęcające do głosowania w lipcowych, przyspieszonych wyborach do Reichstagu na NSDAP, czyli partię nazistowską. Rząd kanclerza Brüninga, walczący nieudolnie (ale też bez pieniędzy) ze skutkami straszliwego kryzysu, który dławił Niemcy od ponad dwóch lat, upadł i gliwicka organizacja NSDAP rozpoczęła agitację. Jednak wielu mieszkańców Gleiwitz ignorowało to, udając, że polityka nic ich nie obchodzi. Dokładnie tak, jak w Operze za trzy grosze ujął to Bertolt Brecht: Denn erst kommt das Fressen, und dann kommt die Moral.
Jednak ów ranek był inny. Płynąca przez miasto rzeka Klodnitz była ulubionym miejscem relaksu mieszczuchów. Można było przyjść i usiąść nad jej brzegiem, napić się piwa lub powędkować. W rzece pływały klenie, ślizy, brzanki, krąpie, czasami pojawił się szczupak. Jej nurt był bystry i żwawy, ponieważ przed miastem do rzeki wpływała Beuthener Wasser, a kanał gliwicki zaczynał się odgałęzieniem w centrum Gleiwitz – tam, gdzie dziś biegnie droga średnicowa.
Tego dnia wody rzeki zabarwiły się na ciemny, niemal czarny kolor. Nikt tego nie zauważył, ani tego, że nad miasto nadciągała inna chmura. Ciemność nie spadła z nieba ani też nie wydostała się z mrocznych korytarzy kopalni i pyłu węglowego, ale gęstniała w całych Niemczech powoli, rok po roku, żniwa po żniwach, wzrastała w sercach ludzi i w pewnym momencie mieszkańcy Gleiwitz nie dostrzegli brudnej, ciemnej wody, która leniwie przelewała się przez ich szacowne miasto. Nie byli już w stanie jej zobaczyć.CZĘŚĆ PIERWSZA
ROZDZIAŁ I
Herr Weber
GLEIWITZ, LIPIEC 1932 ROKU
Pociąg zatrzymał się z piskiem na dworcu. Schnellzug – pospieszny z Breslau przyjechał o czasie. Mężczyzna w szarym garniturze wysiadł z pociągu i zerknął na swój zegarek. Była jedenasta trzydzieści. Następnie spojrzał na zegar dworcowy – dokładnie ta sama godzina. Uznał, że zdąży na spotkanie. W liście, który odebrał od dyrektora szkoły, proszono go, by przybył „punktualnie o dwunastej”. Pomyślał, że dyrektor ten musi być służbistą i uwielbia punktualność.
Nigdy wcześniej nie był na Górnym Śląsku i to miasto było dla niego nowe. Prawdę mówiąc, obawiał się tej rozmowy. Od dwóch lat nie miał pracy. W Niemczech doby wielkiego kryzysu, który przywlókł się z plutokratycznej Ameryki, brak pracy stał się już tak powszechnym doświadczeniem, że nikogo to nie dziwiło. Jednak mężczyzna zapożyczył się u rodziców na podróż, zdeterminowany, żeby dostać tę posadę. Już kilka razy był blisko szczęścia. Dyrektorzy szkół w Leipzig odmawiali, ale nie z powodu braku umiejętności kandydata, lecz braku wakatów. Podobnie było w Breslau. Dopiero tam poradzono mu, że na Górnym Śląsku kryzys nie jest aż tak straszny jak w innych częściach Niemiec. Dlatego odczekał kilka dni w tanim hoteliku, gdzie wyblakłe tapety już dawno zamieniły swój kolor écru na brudny żółty, aż rodzice prześlą pieniądze na podróż do Gleiwitz. Gdy fundusze nadeszły, ruszył w drogę po swoje szczęście lub nieszczęście.
* * *
Mężczyzna wyszedł na plac przed dworcem. Na lewo znajdował się Germaniaplatz, natomiast od dworca w kierunku starówki biegła Wilhelmstrasse. Chcąc zorientować się w życiu miasta, kupił w kiosku gazetę „Gleiwitzer Blatt”. Sprawdził raz jeszcze w swoim notatniku adres szkoły – mieściła się na Breslauer Strasse. Nie miał czasu kupić planu miasta, zresztą był to wydatek zbędny, ponieważ mężczyzna musiał oszczędzać każdą markę i każdego feniga. Z Germaniaplatz przeszedł mostem nad kanałem Klodnitz. Z rzeki unosił się dziwny odór – przypominający rozkładającą się cebulę. Przybysz, zirytowany, odwrócił się i przeszedł kilka kroków w stronę wody. Nurt Kłodnicy był żywy, ale rzeka miała ciemny kolor. Nigdy czegoś takiego nie widział.
– Co za paskudztwo...
Zapytawszy na moście dwie osoby o drogę, znalazł bez trudu budynek szkoły, który znajdował się o dobre kilka minut pieszo od dworca, w pięknym parku otoczonym willami fabrykantów.
W razie porażki nie będę musiał jechać tramwajem – pomyślał smutno.
Przed wejściem do szkoły Martin Weber spojrzał raz jeszcze na swój znoszony, ale czysty garnitur. Uznał, że wygląda co najmniej poprawnie.
Odwrócił się w stronę budynku i wszedł po schodach. Nacisnął przycisk gongu. Po chwili drzwi otworzył woźny, rumiany typ w ciemnogranatowym mundurze przypominającym mundur listonosza.
– Ja w sprawie pracy.
– A pan dyrektor był z panem umówiony?
– A czy ja muszę się panu tłumaczyć? – Martin Weber postanowił odpowiedzieć pytaniem na pytanie, ponieważ jako żywo irytowała go rozmowa z owym jowialnym jegomościem.
– Nie, nie musi pan – odparł już innym tonem woźny. – Pierwsze piętro sekretariat i gabinet dyrektora.
– Dziękuję, trafię.
Weber wytarł buty o wycieraczkę, co sprawiło, że przynajmniej jedno oko woźnego spojrzało na niego nieco łaskawiej. Wszedł do budynku i rozejrzał się. Korytarz był schludny, a w gablotach wisiały szkolne gazetki. Podszedł do jednej z nich. Widniał na niej prezydent Rzeszy, sędziwy feldmarszałek, zwycięzca spod Tannenbergu i Jezior Mazurskich Paul von Hindenburg z dziećmi. Pod spodem widniał pompatyczny napis UNSERE HEIMAT, UNSER LAND. Martin Weber pomyślał, że może uważać się za szczęśliwego człowieka. Kiedy kończyła się Wielka Wojna, on kończył szesnaście lat i z powodu młodocianego wieku nie poszedł do wojska. Ale trzech jego starszych o trzy lata sąsiadów zostało wcielonych do cesarskiej armii i żaden nie wrócił z frontu zachodniego. Spojrzał na swoje odbicie w gablocie. Poprawił nerwowo krawat. Czuł, że podskoczyło mu ciśnienie, choć w rozmowach o pracę wypadał dobrze. Przynajmniej tak mu się wydawało.
Poszedł po schodach na górę do sekretariatu. Sekretarka była starszą kobietą w okularach. Gdy Weber się przedstawił, odpowiedziała beznamiętnie:
– Herr Direktor czeka na pana.
Wskazała dłonią duże i rzeźbione drzwi z najlepszej dębiny. Podobne widywał Weber tylko na uniwersytecie w Leipzig, ale wiodły do gabinetu dziekana lub rektora. Widać dyrektor tej szkoły z Gleiwitz miał się za osobę co najmniej tak samo ważną. Martin nacisnął klamkę, otworzył drzwi i wszedł do środka. Pomieszczenie było duże i załadowane mapami, a pośrodku stał globus ogromnej wielkości, oprawiony w rzeźbioną drewnianą ramę.
– Witam pana, Herr Weber – rzekł dyrektor, wstając. – Pański list otrzymałem w poniedziałek.
– Czyli dostał pan moje podanie i papiery?
– Oczywiście.
Dyrektor wyciągnął rękę i uścisnął dłoń Webera.
– Proszę, niech pan usiądzie.
W gabinecie znajdowały się dwa duże skórzane fotele oraz stolik, przy którym dyrektor, Herr Günther Fernhuber, przyjmował gości.
– Jestem niezmiernie dumny z mojej kolekcji map – powiedział, gładząc się po wąsach, eleganckich i wypielęgnowanych. – Studiowałem geografię w Leipzig u profesora Friedricha Ratzela.
– To wielkie nazwisko – odparł Weber.
– W istocie, osobowość profesora też wywarła na nas wrażenie. W ogóle to były wielkie czasy i wielkie Niemcy – westchnął Fernhuber. – Ten naród miał świadomość własnej wielkości i zadań, jakie przed nim stały. Studiowałem geografię w przekonaniu, że ma służyć ona narodowi niemieckiemu, określić i opisać na wszelkie sposoby potrzebną mu przestrzeń życiową.
Weber świetnie znał pojęcie lebensraumu, które stworzył mistrz jego potencjonalnego pracodawcy. Wiedział, kto teraz używa tego pojęcia, ale z uwagi na pragnienie otrzymania tej pracy nie chciał zdradzić, co w istocie sam o tym myśli. W Niemczech 1932 roku miało coraz większe znaczenie, kto ma jakie poglądy i jak ich używa. Weber wiedział też, że musi się pilnować.
– Nasz naród ma teraz inne sprawy niż przestrzeń życiowa – powiedział, mając nadzieję na zmianę kierunku rozmowy.
– Co prawda, to prawda – odparł dyrektor. – Pana dokonania, mimo tych trudnych czasów, w jakich przyszło nam żyć, robią wrażenie, szczególnie doktorat z historii starożytnej. Przeczytałem pańskie curriculum oraz wszystkie listy polecające, jakie otrzymałem z Leipzig w pańskiej sprawie.
Weber, starając się o pracę, poprosił o referencje kilka osobistości uniwersyteckich, które znał z czasów swego doktoratu. Listy te wysłano do Gleiwitz bez wglądu Webera. Takie były zasady.
– I czy pan dyrektor podjął decyzję?
– Jestem blisko jej podjęcia, ale chciałem z panem osobiście porozmawiać – rzekł Fernhuber. – Chcę zobaczyć, jakim pan jest człowiekiem. To ważne, jeśli miałby pan pracować z naszą młodzieżą.
Gimnazjum, do którego aplikował Weber, było szkołą męską. W Niemczech weimarskich, które nie były wyjątkiem w Europie, w tamtym czasie szkoły były z reguły rozdzielnopłciowe. Uważano to za zdrowy przejaw normalności ze względu na różnice w dojrzewaniu chłopców i dziewcząt.
– Proszę więc pytać. Postaram się odpowiedzieć wedle mojej najlepszej wiedzy i umiejętności.
Ta odpowiedź spodobała się dyrektorowi.
– Co to dla pana jest praca z młodzieżą? Jakby pan był uprzejmy opisać ją w trzech słowach.
Weber już teraz zupełnie się uspokoił. Bez namysłu odpowiedział:
– Pasja, wiedza i mądrość.
– Jest pan wielce oryginalny i lakoniczny.
– Pan dyrektor wymagał lakoniczności w tej odpowiedzi.
Fernhuber wstał i podszedł do eleganckiego drewnianego kredensu, otworzył go i zaproponował:
– Kropelka francuskiego koniaku?
– W pracy nigdy nie piję – odpowiedział Weber.
Wydawało się nauczycielowi, że przez usta Fernhubera przemknął delikatny uśmiech. Czuł, że punktuje.
– Jakich przedmiotów może pan u nas uczyć?
– Historii starożytnej, a także filozofii oraz języków klasycznych.
– Nauczyciela łaciny już mamy. Uczy jej pastor Brandt. Natomiast widzę możliwość dołożenia panu czterech godzin języka greckiego w klasie humanistycznej. Razem z historią starożytną i filozofią będzie pan mieć trzy czwarte etatu.
Weber bardzo się ucieszył. Tak bardzo pragnął znaleźć pracę w swoim zawodzie, a nie byle jaką chałturę za parę marek.
– Nie będzie pan żałować zatrudnienia mnie! – rzekł rozpromieniony.
– Bardzo nie chciałbym się zawieść, Herr Weber – odparł asekuracyjnie dyrektor. – W szczególny sposób zależy mi na kursie niemieckiej filozofii do matury. Chcę, żeby nasi uczniowie dobrze rozumieli Hegla, Fichtego i Schopenhauera, bo tych szczególnie cenię w naszej filozofii.
– To zrozumiałe. Jako dyrektor oczekuje pan dobrych wyników.
– Co pan sądzi o niemieckiej filozofii, Weber?
– Jest najlepsza na świecie.
Znów uśmiech na twarzy dyrektora szkoły. Dwa razy się uśmiechnąć z rana w szkole to już coś.
– Weber, dostaje pan tę posadę. Przekonuje mnie pański dorobek i listy polecające. Proszę teraz iść do kadr na parter, pokój siedem. Tam wszystkiego się pan dowie. Papiery pańskie zaraz do kadr przekaże sekretariat. Gratuluję angażu w najlepszym męskim gimnazjum w Gleiwitz!
Uścisnęli sobie dłonie.
To był dobry dzień dla Webera. Miał nową pracę.
* * *
GLEIWITZ, WRZESIEŃ 1932 ROKU
Rok szkolny zaczął się pompatyczną uroczystością, którą z racji doskonałej i letniej wciąż aury zorganizowano na obszernym placu szkoły. Rosło tu sporo zieleni, więc młodzież schodząca się na uroczystość miała gdzie zażyć chłodu. Weber przyszedł do szkoły ze swojej kwatery, którą wynajmował na Leipziger Strasse na nowym osiedlu domów, niedaleko miejskiego lasu. Idąc do pracy, musiał okrążyć wielki kompleks huty oraz linię torów kolejowych, które przekraczał po wybudowanym nowym wiadukcie. Miał do gimnazjum dwadzieścia minut per pedes.
– Pan jest chyba nowy? – zagadnął go w pokoju nauczycielskim inny nauczyciel.
– Tak, zaczynam właśnie pracę.
– Miło mi poznać. Nazywam się Christoph Schneider.
– A ja Martin Weber. Czego pan uczy?
– Gimnastyki. Chciałbym, aby gimnastyka była najważniejszym przedmiotem w szkole. Ma ona uczyć idealnego panowania nad ciałem, rycerskości i przysposobienia obronnego.
– O ile mi wiadomo, nasza armia liczy tylko sto tysięcy zawodowych żołnierzy.
– Już niedługo zmyjemy hańbę wersalską – odparł Schneider, a Herr Weber już po tej odpowiedzi wiedział, że jego rozmówca jest albo nacjonalistą ze Stahlhelmu, albo wielbicielem brunatnych koszul.
– To ciekawe – powiedział nie do końca przekonująco Weber, pamiętając, jakie męki sam przechodził w szkole na idiotycznych lekcjach gimnastyki prowadzonych w duchu militarystycznym. Skok przez kozioł był obowiązkiem, choćby uczeń miał skręcić kark.
– Cieszę się, że pan tak mówi, panie kolego – rzekł Schneider. – Niemiecka młodzież powinna być twarda jak stal, nieugięta jak hartowany w ogniu miecz.
– Tylko że kto mieczem wojuje, od miecza ginie – odparł Weber.
– Dlaczego pan tak mówi?
– Ewangelia Świętego Mateusza, rozdział dwudziesty szósty, wers pięćdziesiąty drugi.
– Pan jest katechetą? – zapytał podejrzliwie Schneider.
– Nie, uczę historii starożytnej, greki i filozofii.
– To dlaczego pan cytuje te żydowsko-chrześcijańskie brednie?
– To nie są brednie – zaoponował Weber.
– Mam nadzieję, że będzie pan uczył prawdziwej niemieckiej filozofii – rzekł Schneider.
Weber poczuł, że Schneider jest typem dawnego nauczyciela, biorącego wszystko na poważnie. Jednak w naturze Martina Webera nie leżało potakiwanie wszystkim i wszystkiemu, co słyszał.
– A co jest według pana prawdziwą niemiecką filozofią? – zapytał.
– Siła i moc! – odparł bez wahania Schneider. – Słyszałem to na wykładzie tutaj w Gleiwitz!
Weber mógł sobie tylko wyobrazić ów „wykład” – w jakiejś lokalnej śląskiej knajpie, gdzie do kromki czerstwego chleba z wątrobianką podawano ciemne piwo. Jego duszną atmosferę, zagrzybione ściany i jakiegoś lokalnego watażkę ze swastyką na ramieniu, wykrzykującego pseudointelektualne farmazony o wielkości narodu niemieckiego.
– Z pewnością będziemy mieli okazję do wymiany poglądów – odpowiedział Martin Weber. – Muszę iść do dyrektora.
I wyszedł z pokoju nauczycielskiego. Skierował się do sekretariatu, przez który trzeba było przejść, aby dotrzeć do dyrektora.
Fernhuber przywitał Webera.
– Rozumiem, że początek pana walki jest już za panem – powiedział z lekką ironią.
– Nie pojmuję świata w kategoriach walki. Chcę, żeby ci młodzi wyszli na mądrych ludzi – odparł nauczyciel, mając świadomość, że dyrektor rejestruje każde jego słowo, każdy gest.
Wciąż był homo novus.
Wszyscy uczniowie w mundurkach oraz ich nauczyciele w garniturach zebrali się na placu przed szkołą. Dyrektor wygłosił mowę, ale Weber od razu zauważył, że była pozbawiona nadętej, nacjonalistycznej atmosfery. Fernhuber może i był Prusakiem, lecz starał się zachować przede wszystkim klasę. Po uroczystości uczniowie mogli odejść jeszcze na jeden dzień do domów, a nauczyciele zebrali się w wielkiej sali chemicznej, pełnej menzurek i odczynników zamkniętych w szafach, do których klucze były pilnie strzeżone.
– Czeka nas, panowie, trudny rok szkolny ze względu na sytuację polityczną w naszym kraju – rzekł dyrektor. – Ale mam nadzieję, że przeprowadzimy przez niego naszą młodzież spokojnie i doprowadzimy kolejną klasę naszego męskiego gimnazjum do matury.
Weber dopiero teraz mógł przyjrzeć się kolegom nauczycielom mającym tytuł profesora gimnazjum i utrzymującym się na powierzchni w tych niesłychanie trudnych czasach szalejącego od 1930 roku kryzysu. Krajem związkowym, który ich zatrudniał, były Prusy. W dobie kryzysu postanowiły one zawiesić wypłacanie wynagrodzenia bankowcom, urzędnikom i zmniejszyć je o połowę pracownikom fizycznym, ale utrzymać na dotychczasowym poziomie wynagrodzenia dla lekarzy, nauczycieli i policjantów. Państwo pruskie trwało na pozycjach nakreślonych w czasach Bismarcka. Weber przypatrywał się nauczycielom i zauważył, że wszyscy wyglądali sztampowo i bardzo poważnie – garnitury, kamizelki, ściśle dopasowane na sztywno krawaty. Byli elegancko ogoleni, niektórzy z binoklami. Stara gwardia dyrektora Fernhubera, pracująca wedle starych pruskich schematów, w oparciu o podręczniki drukowane jeszcze za kaisera.
Nagle dyrektor przedstawił nowego nauczyciela:
– Przedstawiam panom doktora Martina Webera, historyka starożytności i filologa klasycznego, który w naszej szkole poprowadzi kurs historii starożytnej, obowiązkowej do matury, oraz język grecki i filozofię niemiecką.
Nagle Weber poczuł na sobie świdrujące spojrzenia czterdziestu par oczu, które taksowały jego garnitur, uczesanie, krawat i stopień wykrochmalenia kołnierzyka. Stał przed nimi jako zagadka, a na twarzach kolegów malowało się zaciekawienie. Schneider posłał mu badawcze spojrzenie. Ale prezentacja zakończyła się szybko, bo dyrektorowi zależało na spotkaniu z wychowawcami.
W pokoju nauczycielskim, gdzie Weber otrzymał szafę na pomoce naukowe, papiery i swoje osobiste rzeczy, podszedł do niego Schneider.
– Dyrektor lubi cię, kolego.
– Nie wydaje mi się, żeby to okazywał, przyjmując mnie do pracy – odparł Weber.
– Ja się trochę jednak na tej szkole znam – rzekł Schneider swoim autorytarnym tonem. – I będę obserwować kolegę.
– Zdumiewa mnie, że jestem ciekawym obiektem do obserwacji.
– Ależ kolego! Oczywiście. Jak już się poznamy lepiej, zapraszam na nasze spotkania polityczno-filozoficzne.
– To jakieś szczególne towarzystwo?
– Paru dobrych ludzi, którzy chcą, żeby ten kraj był naprawdę niemiecki. Pogadamy jeszcze.
Schneider pozwolił sobie na nieco protekcjonalny ton i odchodząc, klepnął Webera po ramieniu. Martin poczuł się z tym niespecjalnie przyjemnie. Inni nauczyciele ucinali sobie pogawędki przy swoich stolikach, pogrupowani według podziałów, sympatii i antypatii, których proste i krzywe linie życia jeszcze nie stały się dla Webera czytelne, jasne i znajome. Pokój nauczycielski wciąż stanowił dla niego terra incognita. Jednak tego pierwszego dnia nie zauważył, że z boku przypatrywał się mu jeden człowiek, śniady i dość elegancko ubrany. Nosił garnitur z najlepszej wełny szetlandzkiej i patrzył na nowego z irytacją, ponieważ owo poklepanie po ramieniu przez Schneidera nie uszło jego uwadze. Gdy Weber odchodził, ów nauczyciel odprowadził go wzrokiem do drzwi.
ROZDZIAŁ II
Lekcja Herr Schneidera
GLEIWITZ, WRZESIEŃ 1932 ROKU
Martin Weber miał tego dnia poprowadzić pierwszą lekcję filozofii w klasie jedenastej, a więc maturalnej. Dyrektor Fernhuber powierzył mu ją celowo, ponieważ miał być to dla niego najpoważniejszy test. O poprzednika Weber nie pytał, nie chcąc być porównywanym. Dla młodego nauczyciela najtrudniejsze jest znalezienie własnej, niepowtarzalnej ścieżki pracy z młodymi ludźmi, jeśli zatem ktoś wzoruje się na innych – popełnia jeden z podstawowych błędów. Weber był jednak dość wiernym wyznawcą poglądów Ferdinanda Ebnera, wyrażonych w książce Słowo i miłość, w której ten ujmował filozofię w kontekście odpowiedzialności za słowo wygłaszane, wyrzucane pod wpływem emocji – jako środek komunikacji, który pomnaża dobro lub zło. Weber stał na stanowisku, że posługując się słowem, można zbudować relację z drugim człowiekiem, a w tym przypadku z uczniami. Obawiał się jednak pierwszej lekcji w klasie, której nie uczył wcześniej. Pewne znaczenie odgrywał też fakt, że w klasie maturalnej nie było łatwo wejść w buty po kimś innym. Zresztą – Weber nie miał takiej natury.
Wkroczył do sali pewnie, a w dłoni trzymał dziennik oprawiony w skórę. Dziennik jest w szkole najbardziej wyrywanym przedmiotem przez okrągły rok, a nauczyciele z dużym stażem wiedzą, kiedy go wziąć, żeby uzupełnić braki. Jednak Weber jako neofita miał wpojoną obowiązkowość i codziennie wpisywał tematy, które można było od linijki mierzyć. Gdy wszedł do klasy, zobaczył, że tym razem wpatruje się w niego szesnaście par oczu. Na twarzach jednych zauważył ciekawość, u innych była ona przemieszana z ledwo maskowaną pogardą, co zawsze towarzyszy przyjściu do szkoły nowego nauczyciela.
– Filozofii nie wyczytacie z podręcznika – rzekł Weber. – Z jakiego korzystaliście?
– Niemiecka filozofia dla gimnazjum Jurgena Prochnowa – odparł jeden z uczniów, przeraźliwie chudy i patykowaty chłopak o pokrytej trądzikiem twarzy.
– Możecie tę książkę schować do szafy. Przyda się wam dopiero przy powtórce do egzaminu.
– Przepraszam, co pan powiedział? – zapytał go chłopak w drugiej ławce, gładko wygolony blondyn.
– Powiedziałem, że możecie schować podręczniki do szafy. Tam jest ich miejsce. Podręczniki zwalniają z myślenia. Wy macie zacząć myśleć sami.
Słowa Webera ucieszyły klasę. Siedziało tam szesnastu młodych i mających naturalną potrzebę buntu ludzi, którym przez ostatnie dziesięć lat wkładano do głowy posłuszeństwo wobec reguł i zasad, a także traktowanie podręcznika jako prawdy objawionej.
– Filozofia to umiłowanie mądrości. To już z pewnością słyszeliście. Jednak jak możemy miłować mądrość, skoro się nie znamy i się nie przedstawiliśmy – rzekł nauczyciel. – Ja nazywam się Martin Weber i kocham filozofię, bo daje ona wolność. Chciałbym, żeby teraz każdy z was przedstawił się jednym zdaniem, które jest dla niego ważne. To może być cytat lub wasze własne przemyślenie.
Chłopcy, zdumieni, popatrzyli po sobie. Wszyscy wymagali od nich kucia, twardości jak stal na zajęciach gimnastyki Schneidera, a teraz ten nowy nauczyciel zachęcał ich do odrzucenia sztampowych reguł i wkroczenia na ścieżkę indywidualnego myślenia i rozwoju.
– Nikt tak z nami nie rozmawia – zauważył blondyn.
– To najwyższy czas, żeby zacząć coś nowego.
Każdy z chłopców przedstawił się i starał się powiedzieć jedno zdanie. Czasami tak banalne jak wykuty na sprawdzian z łaciny soczysty cytat z Cycerona, ale trzy wypowiedzi zrobiły wrażenie. Blondyn, Johanes Kampka, wyskoczył z Heglem, którego wpychają do głowy uczniom wraz z pojęciem ducha historii uosabiającego wielkość narodu niemieckiego. Chudzielec, Jonas Koperwas, przypomniał sobie coś z Heinego, lecz największe wrażenie zrobił cytat z Nietzschego, którego użył inny chłopak – o śniadej twarzy i nieco dłuższych włosach, Kurt Schneider:
– W synu staje się przekonaniem, co w ojcu jeszcze kłamstwem było.
Wtedy Weber zrozumiał, dlaczego nauczyciel kultury fizycznej tak bardzo się nim interesował.
– Tak, proszę pana, Herr Schneider to mój ojciec – przyznał odważnie chłopiec.
Cała klasa zamilkła.
– Powinieneś być więc dumny, że chodzisz do naszej szkoły – odparł Weber.
* * *
– Zabieram was na spacer do parku – oświadczył Weber.
Chłopcy radośnie na to przystali, a nauczyciel uznał, że po oświadczeniu młodego Schneidera trzeba rozładować w klasie sytuację. Mieli przed sobą teraz dwie godziny filozofii, więc profesor stwierdził, że najlepiej zrobić lekcję na łonie natury. Weber zerknął na biblioteczkę pełną pomocy naukowych, w tym przypadku tekstów filozoficznych. Wybrał bez wahania Obronę Sokratesa Platona. Doszedł do wniosku, że to ich wszystkich odblokuje. Postanowił zagrać wysokim tonem, odnosząc się bezpośrednio do etyki, a więc zakreślając najtrudniejsze, bo właśnie aksjologiczne wymagania, i chciał odnieść to do rzeczywistości, jaka ich otaczała.
Opuszczając szkołę, odnotował woźnemu godzinę w rejestrze wyjść. Wrzesień był piękny i ciepły. Poszli do parku. Weber kazał się rozłożyć na trawie między drzewami.
– Nie muszę was pytać, kim był Sokrates, ale chcę zapytać, czy oskarżenia, które doprowadziły do jego procesu, były słuszne?
Uczniowie podchwycili temat i od razu Weber zauważył, że ścierały się dwa sposoby myślenia. Pierwszy zakładał prymat państwa nad jednostką, a drugi nadawał jednostce prawo do decydowania o sobie. Jednak wszystkich zmroziła odpowiedź młodego Schneidera, który kłócąc się z kolegami o naturę zarzutów stawianych mędrcowi, rzekł im:
– Ja myślę, że Meletos oraz dwaj inni oskarżyciele, którzy stawiali zarzuty Sokratesowi, uosabiają zło, tkwiące nie w ludzkiej naturze, ale w społeczeństwie.
– Co masz na myśli, Herr Schneider?
Młody syn wuefisty popatrzył nauczycielowi w oczy.
– Mówię o złu, które tkwi w naszym narodzie.
Kilku uczniów popatrzyło po sobie, jak gdyby nie w pełni dowierzali swoim zmysłom. Młody Schneider przekroczył nieprzekraczalną granicę. Wszyscy przecież wiedzieli, jakim mrocznym bogom jego ojciec oddał serce i duszę. Jednak zdanie Kurta można było interpretować na dwa sposoby. Nie tylko dlatego, że młody Schneider miał najlepszą ocenę z logiki na sprawdzianie. Kto był złem? Czy plutokraci odpowiedzialni za wielki kryzys, który zepchnął sześć milionów mężczyzn w bezrobocie, a ich rodziny w nędzę i wystawanie w kolejkach po talerz zupy serwowanej przez jakąś kościelną lub świecką charytatywną kuchnię? A może socjaliści walczący o prawa robotnicze? A jeśli nie oni, to może partie nacjonalistyczne, w tym ostatnia – malarza z Monachium?
– Mówisz odważnie, Schneider – rzekł profesor Weber. – Co jednak masz na myśli, mówiąc o złu?
Schneider uśmiechnął się. Był zbyt inteligentny, by otwarcie mówić to, co myśli. Przecież w klasie znajdowali się różni chłopcy, wśród nich byli sympatycy Hitlerjugend, choć na razie nierozpoznani przez Webera, który ich uczył za krótko. Kurt zbyt dobrze znał rzemień swego ojca, którym stary Schneider, nazista i członek dawnych Freikorpsów, wbijał chłopakowi do głowy umiłowanie dla niemieckich cnót.
– Wolność polega też na tym, panie profesorze, że każdy może interpretować moje słowa tak, jak chce.
Weber zrozumiał, że czeka go walka o duszę tej klasy.
* * *
– Jak pan sobie radzi? – zapytał dyrektor Webera któregoś dnia jesienią, gdy ten stał na korytarzu przy oknie wychodzącym na obszerny plac wykorzystywany przez nauczycieli gimnastyki.
– Dziękuję, panie dyrektorze. Myślę, że początek jest dobry.
– Słyszałem, że wciąga pan uczniów w dyskusje.
– Wyłącznie filozoficzne.
Dyrektor Fernhuber uśmiechnął się pod nosem.
– Ma pan talent polemiczny.
Po czym odszedł spokojnym, flegmatycznym krokiem. Weber miał wrażenie, że dyrektor wysyła małe, zakodowane oznaki sympatii. W pewnej chwili profesor spojrzał na plac apelowy. Chłopcy stali w jednej kolumnie, prawie jak w wojsku. Wszyscy nosili takie same spodenki oraz białe podkoszulki na ramiączkach. Jakikolwiek inny strój był zakazany, a nauczyciele gimnastyki słynęli w niemieckiej szkole z bezwzględnej dyscypliny. Zresztą wielu z nich było weteranami Wielkiej Wojny, która zostawiła w nich niezabliźnione ukąszenia. Weber postanowił przyjrzeć się temu z bliska, zwłaszcza że dostrzegł chłopaków z klasy maturalnej, których uczył.
Pośrodku placu stał kozioł, przez który należało skoczyć. Nauczyciel kultury fizycznej przed wykonaniem tego ćwiczenia poczęstował uczniów oraz tych, którzy mimowolnie to mieli usłyszeć, jak Weber, patriotyczną tyradą:
– W szkole uczycie się różnych tak zwanych mądrości, ale ja wam mówię, że te mądrości są śmiechu warte! – krzyczał członek NSDAP i nauczyciel gimnastyki Christoph Schneider. – Ja wam mówię, że Niemiec musi wykazywać się żelaznym duchem! Ciałem twardym jak to żelazo!
– Panie profesorze – rzekł młody Schneider – ależ żelazo z natury jest kruche. Żeby zrobić stal, trzeba dodać równie kruchego węgla!
Klasa znieruchomiała. Jak gdyby tych chłopców poraził piorun. Stary Schneider zmierzył syna wściekłym wzrokiem i powoli, krok za krokiem, podszedł do niego, patrząc mu w oczy. Młody Schneider przyjął wyzwanie i cały czas patrzył we wściekłe oczy ojca.
– Jeśli jeszcze raz podważysz moje słowa, to popamiętasz...
Nie spodziewał się kontry syna, natychmiastowej i błyskotliwej.
– Jako uczeń spodziewam się od nauczycieli w naszej szkole odpowiedzi i zachęt zgodnych z logiką. Ja tylko uściślam, profesorze Schneider, pańską metaforę. To stal od Kruppa jest niemiecką marką twardości i niezawodności. Stal, a nie kruche żelazo.
Stary Schneider być może w domu potraktowałby syna pięścią, ale teraz przed frontem wszystkich chłopców w klasie nie mógł tego zrobić, choć zapewne bardzo żałował. Weber przypatrywał się tej scenie z uczuciem narastającego zdenerwowania. Zrozumiał, że młody Schneider toczy z ojcem realną wojnę, w której obie strony wierzą w to, co robią. I teraz patrzył na ten spektakl bez słowa, z posmakiem grozy.
Schneider dostrzegł Webera. Musiał zakończyć tę konfrontację.
– Masz skoczyć jak należy albo skopię ci tyłek w domu!
Kurt nabrał prędkości i skoczył przez kozioł bez problemu. Był proporcjonalnie zbudowany, dość szczupły, ale panował doskonale nad ciałem. Wykonaniu ćwiczenia nie można było zarzucić niczego. Jednak za nim stał syn rzeźnika Matthias Neudeck. Weber spojrzał na niego i wiedział od razu, że ten nie da rady. Przy wzroście metr siedemdziesiąt ważył może ze sto kilo. Potężny, kluchowaty, niezdarny, nikomu niewadzący i potulny jak baranek grubas, który od początku robił za klasowego głupka. Podobno do szkoły kilka lat wcześniej dyrektor Fernhuber przyjął go, bo ojciec Neudecka był właścicielem rzeźni, masarni i kilku sklepów z mięsem w Gleiwitz. A niepisaną zasadą szkoły było mieć w swych szeregach synów ludzi wpływowych w mieście.
– Herr Schneider, proszę, niech pan mnie zwolni z tego skakania – wychliptał Neudeck, ale jego prośba przyniosła skutek odwrotny od zamierzonego.
Stary Schneider nie znał takiego pojęcia jak litość.
– Za dużo nażarłeś się dziś wątrobianki, co?
– Nie lubię wątrobianki.
– Gówno mnie obchodzi, co jesz na śniadanie. Masz skoczyć – powiedział nauczyciel z naciskiem.
– Proszę pana, ja...
– Skoczysz albo przez tydzień zostajesz w kozie!
Kozą nazywano piwnicę pod szkołą, gdzie Schneider przetrzymywał krnąbrnych w jego pojęciu uczniów.
– Proszę pana, bardzo proszę...
Chłopcy z klasy podchwycili temat.
– Zobaczymy, jak trzęsie się słonina – syknął Kampka, ulubieniec nauczyciela. – Rusz dupsko, pieprzony spaślaku!
Neudeck musiał wykonać ćwiczenie. Schneider raz jeszcze wyjaśnił, co ma zrobić, ale wiedzieć a zrobić – to są dwie różne rzeczy. Niezdarnie rozpoczął nabieg i zamiast skoczyć, nadział się na kozioł. Weber patrzył z niesmakiem na salwy śmiechu, które wstrząsały chłopcami z klasy.
– Ty klucho!
– Ty pieprzona cioto!
– Twoje dupsko jest jak katafalk! – krzyknął Kampka, wybijając się w obelgach spośród szyderstw chłopaków z klasy.
Weber chciał zainterweniować. Myślał o tym. Ale nie znał do końca uczniów i nie docenił tego, że Neudeck już trochę przywykł do szkolnego okrucieństwa. Wrócił na miejsce i rozpoczął nabieg raz jeszcze. Zdążył się odbić, ale zamiast skoczyć przez kozioł, wpadł na niego i usiadł okrakiem jak na jakimś koniu na biegunach. Klasa dosłownie tarzała się ze śmiechu na placu. Schneider zaczerwienił się na twarzy z wściekłości.
– Ty gruba pizdo – syknął, nie zważając na to, że Weber stał już w pobliżu drzew i wszystko dokładnie słyszał.
Weber miał coś powiedzieć, gdy powstrzymał go silny głos z tyłu:
– Nawet niech pan się nie waży!
Profesor odwrócił się. Za jego plecami stał nauczyciel, który przypatrywał mu się w pokoju nauczycielskim podczas rozpoczęcia roku szkolnego. Szczupła twarz i duże, głęboko osadzone oczy nadawały mu jakiś niejednoznaczny i trudny do oceny powab smutku. Człowiek ten nosił starannie wyprasowaną koszulę oraz elegancką, choć nie ekstrawagancką marynarkę z tak delikatnej i cienkiej wełny, że można było od razu poznać bywalca sfer wyższych lub bardzo bogatego mieszczanina. Weber znał ten typ ludzi.
– A to z jakiego powodu?
– To nie jest najgorsze zło, jakie istnieje w tej szkole. Nie zdoła pan przeciwdziałać Schneiderowi, jeśli o to panu chodzi, skazując tego otyłego chłopaka na ostracyzm w klasie.
– To, co robi Schneider, jest niedopuszczalne.
Odpowiedź była błyskawiczna i zupełnie zaskoczyła Webera.
– To, co robi Schneider, jest powszechne w niemieckich szkołach. Czy pan zdaje sobie sprawę, kolego, z czasu, w jakim pan żyje?
– Staram się rozeznawać prawdę, gdy ją widzę. A tu... – Weber wskazał ręką na ucznia Neudecka – ...widzę, jak nauczyciel znęca się nad uczniem. To haniebne dla tych, którzy się z tego śmieją!
– Proszę nie podnosić głosu – rzekł twardo nieznajomy nauczyciel. – Neudeck poradzi sobie, bo jest dla tej społeczności szkolnej swoisty. Są inni uczniowie, którzy za chwilę mogą stać się uczniami trzeciej kategorii, tak jak setki tysięcy ludzi w tym kraju. Słyszę od uczniów, że prowadzi pan wciągające zajęcia. Proszę wykorzystać swój potencjał do tego, żeby pomóc im w byciu ludźmi.
– W byciu ludźmi?
– W obronie człowieczeństwa – rzekł ów drugi nauczyciel. – Miarą naszego czasu nie są subtelności Heideggera z jego Bycia i czasu, tylko książka austriackiego przybłędy, który ten kraj zniszczy. Dziwię się, że muszę mówić panu takie rzeczy otwarcie. Od filozofa wymagałbym więcej finezji w rozumieniu sensów między zdaniami.
Weber musiał przyznać, że ta argumentacja miała siłę.
– Nie wiedziałem. Myślałem, że dyrektor Fernhuber skutecznie przeciwstawia się NSDAP.
– Och, gołąbku, ciszej, na Boga! Nazwy są niebezpieczne. Ja mówię brunatna hołota.
– Też niezbyt subtelnie.
– Ale za to dosadnie – odparował nieznajomy. – Zapewniam kolegę, że Fernhuber nie kiwnie palcem, gdy przyjdzie czas. To stary pruski nacjonalista, który nie przyjmuje do szkoły Polaków, choć jak zapewne pan wie, w okolicach Gleiwitz oraz w samym mieście mieszka ich bardzo wielu. Granica obeszła się z nimi dość brutalnie w tysiąc dziewięćset dwudziestym drugim roku.
– Tak jak z naszymi po polskiej stronie – odparł Weber.
– Gwarantuję panu, że jest im lepiej w Polsce jako mniejszości niż Polakom u nas.
Nieznajomy zapewne długo jeszcze mógłby mówić o meandrach i złożoności Gleiwitz, ale do uszu wszystkich doszedł ryk starego Schneidera.
– Złaź, gamoniu, z tego kozła!!!
Zmęczony, spocony Neudeck powlókł się na miejsce, a Schneider pozwolił sobie na małą, wściekłą tyradę, jak to z powodu grubasa nie zdążył zrealizować wszystkich zaplanowanych na tę lekcję ćwiczeń. Zadzwonił dzwonek i chłopcy pomaszerowali do stojącej po lewej stronie i połączonej ze szkołą sali gimnastycznej.
– Nie zdążyłem się przedstawić – rzekł nieznajomy. – Nazywam się Joachim Klemper i uczę języka niemieckiego i historii Niemiec.
Weber natychmiast wyciągnął rękę. Klemper ją uścisnął. Miał delikatne i spocone dłonie. Weber nie lubił takich dłoni i żałował, że nie mógł wytrzeć swoich chusteczką.
– Cóż, nie we wszystkim zapewne się zgadzamy, ale będziemy razem uczyć w tej szkole i dbać o dobro młodzieży.
– Mamy walczyć o ich człowieczeństwo. Nim minie rok, przyzna mi pan rację – odparł Klemper.
* * *
Młody Schneider przyjaźnił się w klasie z Johanem Nemeczkiem, synem fabrykanta z Gleiwitz – szczupłym, niewysokim blondynem o wybitnych zdolnościach matematycznych. Gdy byli w klasach młodszych, Kurt Schneider korzystał czasem z pomocy Nemeczka na sprawdzianach z matmy. Istniała doprawdy dla nauczycieli w tej szkole zawstydzająca liczba sposobów ściągania, których uczniowie używali podczas sprawdzianów. Układ z Nemeczkiem był dwustronny, ponieważ syn fabrykanta nie miał talentu do łaciny i greki, a te języki starożytne uchodziły za nadzwyczaj trudne. Więc młody Schneider, któremu nauka owych przedmiotów przychodziła z łatwością, pomagał Nemeczkowi na łacinie. Obaj natomiast dość serdecznie, jako jedyni w klasie, kolegowali się – choć przyjaźnią nie można było tego nazwać – z grubym Neudeckiem. Ten zaś za pomoc w przedmiotach, z którymi sobie nie radził – a były nimi oczywiście matematyka, fizyka oraz języki klasyczne – rewanżował się wyrobami wędliniarskimi ze sklepu ojca. Można było się z tego śmiać, ale w Niemczech w dobie kryzysu – gdy życie codzienne setek tysięcy ludzi znaczyło odstawanie w kolejkach po darmową zupę gotowaną przez parafie, codzienne niedojadanie lub rozgrzebywanie śmietników w poszukiwaniu resztek z talerzy bogaczy – taka samopomoc uczniowska często sprawiała różnicę. Ojciec Schneidera rzadko bywał w domu. Szwendał się ze swoimi brunatnymi zakapiorami po Gleiwitz, i to w okresie gorącego kryzysu politycznego. Było jasne, że rząd kanclerza Brüninga nie utrzyma się do jesieni. Zresztą wszystkich jesienią 1932 roku zaprzątały wybory prezydenckie – kto wygra? Hitler czy Hindenburg?
Te wielkie pytania miały jednak dla uczniów znaczenie drugorzędne.
– Zachowałeś się odważnie, Kurt – zaczął Nemeczek, który znał przyjaciela i wiedział, że najpierw trzeba mu trochę pochlebić, żeby móc go potem bezpiecznie skrytykować.
– Dziękuję, stary – rzekł Kurt Schneider, upijając łuk oranżady z butelki z kapslem.
Lubili oranżadę. Zawsze zbierali drobne, żeby po szkole pójść razem na most nad torami kolejowymi Hindenburgbrücke i z góry patrzeć na przejeżdżające pociągi, powygłupiać się i pogadać o dziewczynach.
– Ale zgodnie z regułą złotego środka Arystotelesa odwaga to stan pośredni między głupią brawurą i tchórzostwem. Wydaje mi się, że twój dzisiejszy wyczyn – powiedział z flegmatycznym spokojem Nemeczek – jednak wychyla się w stronę brawury.
– Nie lubię być krytykowany – odparł natychmiast Kurt Schneider.
– Nikt nie lubi. Ale jesteśmy przyjaciółmi, a właśnie przyjaciele mogą mówić sobie czasem trudne rzeczy – oświadczył tonem poważnym, z nutą troski w głosie Nemeczek.
– Do czego się przyczepiasz?
– Przyczepiam? Nie, Kurt, ja się o ciebie troszczę.
– Troszczysz się?
– Tak, stary cię w domu kiedyś zabije przez te twoje prowokacje – rzekł Nemeczek.
Kurt westchnął. Znów upił łyk oranżady.
– Nienawidzę go – powiedział cicho.
– Twój stary jest jednak lubiany w klasie. Uczy sportu, jak być żołnierzem.
– Bo przyciąga do siebie takich samych debili jak on sam – odparował gniewnie Kurt. – Zawsze wygłasza te pieprzone slogany o narodzie. Jak gdybym słyszał tę świnię Goebbelsa.
– Leje cię?
– Tak, rzemieniem – odparł młody Schneider. – Kiedyś płakałem, bo sprawiał mi ból. Ale teraz, kiedy mnie leje, zachowuję spokój, żeby ten skurwiel nie pomyślał, że może mnie złamać. I wtedy bije jeszcze mocniej. Pokażę ci.
Kurt ściągnął marynarkę – wszyscy uczniowie chodzili do szkoły w mundurkach – podciągnął koszulę do góry i pokazał swoje umięśnione plecy. Wyraźnie odciskały się na nich fioletowe smugi krwawych wybroczyn. Jedne nie zdążyły się zagoić, gdy plecy Kurta rozpalały drugie, bo tatuś znów wychowywał swojego syna na dobrego Niemca i Ślązaka.
– O rany! – zapiszczał Nemeczek. – Dostajesz straszne baty od swojego starego. Ja bym tego nie wytrzymał.
– Ty nie – odparł Kurt i popatrzył przyjacielowi w twarz. – Ale ja muszę to wytrzymać, żeby w końcu kiedyś ojcu przypierdolić.
– Dlatego chodzisz na boks? Chcesz też przywalić staremu?
– Tak. Ale nie mam teraz czasu. Za osiem miesięcy matura.
– Niestety – westchnął Nemeczek, zabierając z ręki Kurta butelkę oranżady, z której tęgo pociągnął. – Jednak to nie zmienia faktu, że boję się o ciebie. Ja na przykład nie poruszam w ogóle z moim starym żadnych tematów politycznych. Nie chcę zostać ukarany i jest mi dobrze.
– To się nazywa oportunizm – odparł Kurt. – Jak szczerze, to szczerze.
– Pamiętaj, że zawsze możesz ze mną pogadać – przypomniał Nemeczek.
Oranżada się skończyła.
– Muszę lecieć. Widzimy się w szkole – pożegnał się Kurt, znikając w popołudniowym powietrzu na Hindenburgbrücke.
Przypisy
(niem.) Najpierw żarcie, a potem moralność.
Dziś: Bytomka.
(niem.) Nasza ojczyzna, nasz kraj.
(niem.) Leibeserziehung – tak nazywał się ów przedmiot.
Paramilitarna, nacjonalistyczna organizacja żołnierzy frontowych o charakterze antydemokratycznym w Niemczech po Wielkiej Wojnie.
W Niemczech weimarskich istniało kilka rodzajów szkół w zależności od kraju związkowego, ale podstawowym typem średniej szkoły zakończonej maturą było gimnazjum, gdzie uczyły się dzieci i młodzież w wieku od 7 do 19 lat.
(łac.) ziemia nieznana.
Opublikowana w 1931 roku książka Die Liebe und das Wort Ferdinanda Ebnera otwierała w historii filozofii kierunek personalistyczny. Ebner był nauczycielem w Austrii i zmarł niedługo po opublikowaniu swego opus magnum.
Sein und Zeit – wydana po raz pierwszy w 1929 roku książka Martina Heideggera otwiera w historii filozofii okres filozofii najnowszej.