- W empik go
Serce pełne skorpionów - ebook
Serce pełne skorpionów - ebook
„Serce pełne skorpionów” to powieść o pierwszej miłości, piłce nożnej, Warszawie i politycznym spisku. Wszystko to w scenerii lat sześćdziesiątych. Główny bohater, Jacek, licealista z dobrego domu, zostaje uwiedziony przez koleżankę ze szkoły o imieniu Nina. Nie ma pojęcia, że ów romans jest częścią sowieckiego spisku, który ma doprowadzić do zmiany polskiego Ministra Spraw Wewnętrznych.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-8945-7 |
Rozmiar pliku: | 2,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Tamtego lata graliśmy w piłkę, a ja biegałem za nią jak Brychczy w meczu Legii Warszawa z ŁKS-em Łódź. Miałem kolarki, szorty, kończące się zaraz przed kolanem skarpety oraz wyciętą w trójkąt oliwkową koszulkę. Na wysokości piersi, po prawej stronie, zdobiła ją obwiedziona białym okręgiem litera L. Piłka, którą kopaliśmy, także należała do mnie. Chociaż nie byłem wśród chłopaków z okolic alei Przyjaciół i Róż jedynym posiadaczem gały, moja była najlepsza, bo produkcji węgierskiej, z wentylem i bez sznurowania.
Graliśmy więc w piłkę, która niczym atomowa głowica pędziła po niebie, a gdy upadała w trawę, dobiegałem do niej, brałem mocniejszy zamach – i wtedy rozlegały się okrzyki chłopaków:
– Goooool! Korolewicz goool! Gol! Gol! Gol!
W spotkaniu Legii z ŁKS-em Brychczy zdobył dwie bramki; do końca meczu chłopaków z okolic alei Przyjaciół i Róż w ostatni dzień wakacji 1960 roku Jacek Korolewicz miał przeciwnej drużynie wbić aż cztery.
Drużynę przeciwną stanowili zaś: Lalu, Krowa, Maciek Tejchbaum i Czerkies, moją z kolei: Rysiek Pincer, Kuba oraz Jurek Złoty. To, że nie znalazły się nas dwie jedenastki, było nieistotne: nawet gdyby przybyło graczy, gole i tak zdobywałbym ja jeden.
– Bierz ją! – darłem się, gdy mecz dobiegał końca. Pędzący parę metrów ode mnie Rysiek Pincer zadyszał się. – Bierz! Podaj mi! Poo…
Piłki nie podał mi Rysiek, tylko Jurek Złoty, który, przejąwszy ją od Ryśka, wyrósł w pobliżu bramki. Czubek mojego buta zetknął się z gumą i zacząłem prowadzić gałę. Wówczas zaszedł mi drogę Krowa, zgodnie ze swoim nazwiskiem zwalisty i wielki. Przez chwilę rzucaliśmy wspólny cień, ale szybko go wyminąłem i pobiegłem w kierunku bramki, czyli pustej przestrzeni między latarnią a jedną z ławek rozsianych w Dolince Szwajcarskiej; pośrodku zasadzał się już na mnie Czerkies. Przyspieszyłem, on się wychylił, z tyłu usłyszałem krzyki:
– Jacek!.. Jacek, ku…
Nie reagowałem, bo wiedziałem, że to nie jest właściwa chwila, żeby oddać strzał.
Ta nastała trzy uderzenia serca później. Choć bardzo chciał złapać kopniętą przeze mnie piłkę, Czerkies jak głupi padł w trawę; gała poleciała na wspinające się w kierunku ulicy wzniesienie. Nie zdążyła się od niego nawet odbić, a chłopaki już wiwatowali.
– Brawo! Brawo! – Ich krzyki zagłuszał dźwięk uderzającej do mojej głowy krwi. Węgierska piłka sturlała się ze zbocza prosto pod mój but.
– Brawo. – Gdy ją podnosiłem, poczułem na swoim karku dłoń Ryśka.
– Dzięki – wydyszałem, czując, że jego palce jakoś zbyt długo dotykają mojej skóry.
Chwilę później zamiast tych palców dotknął jej chłodny powiew wiatru. Nad Warszawą ciemniało: olbrzymie, napompowane deszczem obłoki zasłaniały blask zachodzącego słońca. Nadchodziła burza, zupełnie jakby pogoda pragnęła obwieścić, że wakacje roku 1960 definitywnie się skończyły.
– Kurwa, ale jestem zmęczony – parsknął Czerkies, siadając na ziemi. Reszta chłopaków podążyła jego śladem. Dolinka Szwajcarska od zeszłych wakacji służyła nam za boisko – prowizoryczne, bo prowizoryczne, ale wygodne, i dla wszystkich, prócz mieszkającego na Żoliborzu Ryśka, niedaleko domu. Pewnego razu miał ochotę nam tam przerwać grę milicjant, lecz dowiedziawszy się, z kim ma do czynienia, szybko zmienił plany.
– Masz. – Lalu podał mi wypełnioną wodą butelkę po napoju „Płynny owoc”.
– To nowa? Ta piłka? – rozległo się pytanie Krowy. Węgierka pod moją dłonią, odrobinę brudna i nie do końca w kształcie kuli, z racji swego rodowodu nie wyglądała na tak wysłużoną, jak by to było w przypadku polskiej gały – a graliśmy nią jeszcze w poprzednie wakacje.
– Tak – odpowiedziałem, zanim zdążyłem się powstrzymać. – Nowa.
Nie żeby w posiadaniu rocznej piłki było coś złego, ale wolałem zmyślić, niż powiedzieć prawdę. Takim właśnie byłem chłopakiem, kiedy miałem szesnaście lat: wierzącym, że najbrzydsze zmyślenie lepsze jest od nawet najpiękniejszej prawdy.
– Za dobrze ci, Korolewicz, kurwa mać – skomentował Krowa.
– Żebym ci nie mówił, jak dobrze – rzuciłem i dokładnie tak, jak się spodziewałem, ktoś zaraz zareagował:
– Bułgaria?
Kimś, kto zareagował, był Rysio Pincer.
– Tak, Bułgaria – odpowiedziałem od razu.
Z Bułgarii wróciłem – i to nie byle jak, bo na pokładzie wojskowego Iła-118 – dzień wcześniej, z dwutygodniowego wywczasu, na który zabrał mnie i mamę tata, a mojej siostry Julki nie zabrał, bo na własne życzenie została w Warszawie. Zamieszkaliśmy przy plaży, w Polskim Domu Wypoczynkowym w Drużbie koło Warny. Choć z zewnątrz budynek był niskim, niczym niewyróżniającym się prostopadłościanem, w środku jego korytarze tworzyły labirynt przywodzący na myśl siedlisko Minotaura. Inaczej niż na poprzednich wycieczkach z rodzicami – do Mamai albo domu Urzędu Rady Ministrów w Zakopanem – w Bułgarii dostałem w ośrodku własny pokój i dobrze, jak powiedziałem chłopakom, z tego skorzystałem.
– Nie gadaj – odezwał się zaciekawionym tonem Lalu. – Dymałeś?
Jeszcze przed powrotem do Warszawy zastanawiałem się, co zrobić, gdy już zacznę swoją opowieść i któryś z nich o to zapyta: milczeć na znak potwierdzenia? A może uraczyć ich brutalnym, niepozostawiającym wątpliwości „owszem”?
– Nazywała się Cweta.
– I ty ją…?
Choć w gardle Krowy utknęło ostatnie słowo, nawet głuchy wiedziałby, co ma na myśli. Nawet głuchy wysłuchałby też odpowiedzi, którą uraczyłem chłopaków – krótkiej, lecz bogato inkrustowanej szczegółami. Tak wtedy robiłem ze wszystkimi historiami, które opowiadałem, gdy chciałem komuś zaimponować: ozdabiałem je detalami z precyzją, z jaką jubiler dekoruje pierścionek.
Szczegół pierwszy: plaża, przybój Morza Czarnego i piasek, który po północy robił się chłodny. Drugi: dotyk jego ziarenek, gdy się przewróciłem na plecy i miałem je pod swoimi dłońmi, plecami, karkiem, a Cweta się nade mną pochylała. Trzeci: jak powiedziałem, żebyśmy poszli do mojego pokoju w ośrodku. Czwarty: niebo, gwiazdy, księżyc całkiem w nowiu. Piąty: korytarz, tam się już zaczęło, a potem mój pokój, gdzie było, panowie – szczegół szósty – bardzo dużo dyszenia.
– A weź się pierdol – rozległ się głos Krowy. Na jego oburzenie chłopaki zareagowali chichotem. – Pierdol się – powtórzył.
– No, jeśli w ten sposób, to chętnie jeszcze raz – odciąłem się.
– A robiłeś to w gumie? – zainteresował się Lalu. Pokręciłem głową. – I nie bałeś się, że… no, wiesz?
– Tylko margaryna mleczna przeciw ciąży jest skuteczna!
Znów się roześmiali, a mnie coś chłodnego drasnęło w ramię.
– Pada – rzucił Rysiek Pincer, wstając. – Ja lecę!
Druga kropla, trzecia, czwarta, piąta; kiedy razem z Lalu i innymi chłopakami biegiem ruszyliśmy w stronę Mokotowskiej, lało już jak z cebra. Staraliśmy się biec jak najszybciej i tylko Rysiek, spokojnie, jakby deszcz wcale nie przybierał na sile, skierował się na przystanek autobusu na Żoliborz.
Kiedy tak pędziłem przez gęstniejącą ulewę, przeszło mi przez myśl, że – chociaż zadbałem o inne szczegóły – nie powiedziałem chłopakom ani słowa o tym, jak Cweta wyglądała. A ona przecież była inna niż pozostałe Bułgarki, które widziałem; była blondynką w tłumie brunetek, o skórze mniej smagłej, no i również o – sprawa kluczowa – większych piersiach.
Tak przynajmniej mi się zdawało, gdy się na nie gapiłem, ukryte pod materiałem kostiumu kąpielowego, bo nago oczywiście Cwety nie widziałem nigdy.2
Światła w szybach naszego mieszkania były wygaszone. Myślałem, że wszyscy już śpią – może poza tatą, który mógł jak zwykle wciąż jeszcze nie wrócić z pracy. Kiedy jednak otworzyłem drzwi, rozległ się dźwięk pośpiesznie zamykanego okna, zwiastujący, że Julka paliła w kuchni. Rzuciwszy piłkę na podłogę w przedpokoju, stanąłem w progu sąsiedniego pomieszczenia.
– Cześć, siostra – powiedziałem.
Julia Korolewicz, lat dwadzieścia, bardzo ładna brunetka i studentka filologii polskiej na Uniwersytecie Warszawskim, siedziała na parapecie, machając nogami.
– Cześć, Jacuś – odpowiedziała zupełnie niezrażona. – No, no.
– Co? – spytałem. Podszedłem do parapetu i usiadłem obok. Julka uchyliła okno, spod spódnicy wysuwając zieloną paczkę zefirów.
– Nic – powiedziała. – Opaliłeś się w tej Bułgarii. Opowiadaj, co się działo. Były jakieś przygody? – Roześmiała się, gdy wlepiłem wzrok w podłogę. – Czy dalej jesteś święty?
– Nie jestem żaden święty – odgryzłem się. Za oknem ulewa zdążyła się już rozszaleć: wędrując ulicami Warszawy, obmywała ją ze skwaru. Tamto lato, lato roku 1960, kiedy miałem szesnaście lat, było upalne i długie, jakby zapowiadało to, co nastąpi po nim.
– Więc coś – rzekła moja siostra i zapaliła kolejnego zefira.
Julka wiedziała o wszystkim, co mi się przydarzało z dziewczynami. Traktowałem ją jako niewyczerpaną skarbnicę wiedzy w tym temacie i ani razu, inaczej niż chłopaków, nie okłamałem. Tamtego wieczora również tego nie zrobiłem i kiedy opowiadałem o Cwecie, do akompaniamentu uderzającego o parapet deszczu, przyszło mi do głowy, że wcale nie było tak dużo bajeru w anegdocie, którą potraktowałem Lalu, Ryśka, Czerkiesa i pozostałych. Oczywiście: nie spałem z tą Bułgarką. Oczywiście: nie widziałem jej nago. Ale całowałem się z nią na plaży w ciepłą letnią noc, wsadziłem też rękę pod jej sukienkę i dotarłem nawet do majtek, zanim chwyciła mój przegub.
– Cnotka niewydymka – skomentowała Julka, wydmuchując obłok dymu.
– Prawda – potwierdziłem, chociaż nie do końca się z nią zgadzałem. – A ty? Siedziałaś cały czas z Romkiem?
Romek był chłopakiem mojej siostry; tak go przynajmniej nazywała, chociaż pasowało do tego człowieka każde określenie, tylko nie „chłopak”. Starszy od Julki o półtorej dekady, nie wiem, czym bardziej zadziwił naszego ojca, kiedy mu go przedstawiła: czy wiekiem, czy może tym, że nim Julkę poznał, pracował w gazecie, która nazywała się „Po prostu”.
– Z Romkiem, ale tylko przez pierwszy tydzień – odparła moja siostra. – Na basenie Legii. Jacuś, jeszcze rok, a będziesz mógł tam chodzić i wtedy ci przejdzie ochota na cnotki Bułgarki! Żebyś ty widział, jakie tam są kociaki! I to – puściła do mnie oko – w dwuczęściowych kostiumach. Będziesz sobie mógł popatrzeć na odsłonięte brzuszki.
– Klawo. A drugi tydzień?
– Autostop – powiedziała, a ja poczułem ukłucie zazdrości. Ten rodzaj podróżowania został zalegalizowany już trzy lata wcześniej, ale nikogo z naszej szkoły rodzice nigdy by na taką wyprawę nie puścili. – W góry. Tylko, oczywiście, nie mieszkaliśmy w domu Rady Ministrów…
– Wzięliście ze sobą radio? – spytałem, mając na myśli przenośną szarotkę, która należała do Julki. Pokręciła głową. – Czyli przegapiłaś wiadomości z olimpiady…
Ja – nie przegapiłem. W Polskim Domu Wypoczynkowym w Drużbie znajdowało się bowiem nie tylko radio, ale i telewizor, dzięki któremu na żywo widziałem, jak we Włoszech Ernest Pol wbija pięć goli bramkarzowi Tunezyjczyków. Potem niestety przegraliśmy i z Danią, i z Argentyną, i przez to nie wyszliśmy nawet z grupy.
– A co mnie olimpiada obchodzi? – Julka pstryknęła petem za okno. – Zresztą – powiedziała – najlepsze jest to, że kiedy wróciliśmy do Warszawy, to poszłam gdzieś, gdzie chyba nie powinnam. Nachyl się.
Nachyliłem, a ona mi opowiedziała.
– Żartujesz – wymamrotałem, kiedy skończyła. Zaprzeczyła ruchem głowy. – A co powiesz rodzicom? Przecież tata…
– O to się będę martwiła potem – przerwała. – A teraz czas spać. Chłopczykowi jutro zaczyna się szkoła.
W korytarzu pocałowała mnie w czoło na dobranoc.
Te odsłonięte brzuszki, o których powiedziała; wróciły do mnie, gdy już umyty leżałem potem w łóżku. Poczułem, że całego mnie ogarnia podniecenie, jakby po mojej skórze rozbiegły się rozżarzone mrówki, ściągnąłem gumkę pidżamy, a później trwało to już bardzo krótko: góra–dół, dół–góra, aż nastąpiła ta wspaniała chwila, gdy na sekundę przebywałem w świecie, w którym wszystko było prawdziwe o tyle, o ile nigdy się nie wydarzyło.3
Deszcz ustał w nocy; następnego ranka do mojego pokoju wlewało się słońce, padając na wyrastające nad biurkiem półki z książkami. Na dole trzymałem te czytane dawniej – odziedziczone po Julce wydania Timura i jego drużyny, Podżegaczy, Jak hartowała się stal – na górze zaś kupowane przez kilka ostatnich lat, kiedy sam zacząłem sobie już wybierać lektury: Zew krwi, Biały kieł, Martin Eden, kilka innych powieści: Lema i Conrada. Miękkie pasma słońca przetykał szum radia Dora, w którym Karol Hoffman prowadził poranną gimnastykę. Radio musiała włączyć mama, kiedy jeszcze spałem.
– I raz, i dwa! – komenderował Hoffman, zagłuszając dźwięki kroków taty, Julki i mamy, dobiegające zza drzwi. Odrzuciłem kołdrę, podniosłem się i zacząłem od skłonów: po dziesięć do każdej nogi. Po nich były przysiady – dwadzieścia – a na sam koniec pompki: czterdzieści, więcej, niż Hoffman zalecał, bo chciałem wyrobić sobie porządną muskulaturę.
1 września należało się ubrać na galowo: w koszulę, czerwony krawat i marynarkę z tarczą szkolną na ramieniu. Ten odświętny strój naszego liceum nieodmiennie zwykł śmieszyć Julkę i tamtego dnia było tak samo.
– Oho, jaki elegant – odezwała zza stołu, gdy wszedłem do pokoju dziennego. Przed sobą trzymała numer nowego magazynu „Ty i Ja” i nie była jedyną osobą, która czytała przy śniadaniu. Gazetę dzierżył również siedzący obok niej ojciec, z tym że jego twarz zasłaniało akurat „Życie Warszawy”. Na jego pierwszej stronie wicepremier Jaroszewicz przyjmował amerykańskich dziennikarzy, radziecki minister Gromyko zaś, zgodnie ze swoim nazwiskiem, gromił waszyngtońskiego sekretarza stanu.
Tata zamaszystym ruchem zgiął gazetę na pół i powiedział:
– Spiesz się, chłopie, bo już późno.
– Zdążę, tata – powiedziałem. Lubiłem, kiedy mówił do mnie „chłopie”, jakbym był nie jego synem, lecz jednym z przyjaciół, z którymi kiedyś we Lwowie, a potem w Warszawie robił rewolucję.
– Jaceczek, bierz – odezwała się mama, przysuwając w moją stronę talerz z paroma gatunkami wędlin.
Kiedy jesteśmy młodzi, nasi starzy wydają nam się najbardziej zwykłymi ze wszystkich ludzi – to dostrzegając u cudzych rodziców odstępstwo od ich zachowań, odbieramy je jako dziwactwo. Ja jednak już wtedy, w wieku szesnastu lat, wiedziałem, że tata i mama stanowią nietypową parę. On, choć starszy od niej o dekadę, wydawał się mieć w sobie o wiele więcej ikry. Wstawał przed wszystkimi, by od świtu pracować w domowym gabinecie, a z pracy poza jego czterema ścianami wracał dobrze po północy. Mama z kolei podczas nieobecności ojca zajmowała się sprawami domu. Oprócz tego czytała, szczególnie wiersze, których mnie kiedyś uczyła na pamięć, i odbywała wizyty w eleganckich sklepach, gdzie przymierzała sukienki na nie tak znowu częste rauty.
– Wszystkie książki pokupiłam ci na kiermaszu szkolnym, na Świętokrzyskiej – mówiła, gdy wsuwałem kanapki z wędliną; w tamtym czasie potrafiłem zjeść za czterech. – Jakie zatrzęsienie ludzi! I trzeba ci nową marynarkę sprawić, z tej już prawie wyrosłeś, a w dodatku niemodna…
Na dźwięk ostatniego słowa wymieniłem z Julką spojrzenie i w mig zrozumiałem, że nie powiedziała jeszcze rodzicom tego, co poprzedniego wieczora wyjawiła mnie:
– Byłam na naborze na Wiejskiej. Do Odzieżowego Laboratorium Spółdzielczości Pracy. Czyli w praktyce do Mody Polskiej. Trzysta innych dziewczyn przyszło. Dostałam się do drugiego etapu i jak wszystko będzie dobrze, pójdę w wiosennym pokazie.
Bo pójść w pokazie mody – to było Julki największe marzenie.
Nie tylko ja o tym wiedziałem; zdawał sobie z tego sprawę również tata. Rok wcześniej odbył z moją siostrą długą rozmowę, kategorycznie nie zgadzając się, by coś takiego robiła. Nie, mówił, Julka nie będzie chodziła po wybiegu jak tresowana małpa, ponieważ w kraju, w którym żyjemy, ma inne obowiązki, jak studia skończy, to ma na jego rzecz pracować.
Tak mi się przynajmniej zdaje, że to jej powiedział, podobnych bowiem słów użył, gdy ja oznajmiłem mu, co zamierzam robić po maturze.
– Jaceczek – odezwała się moja mama – już pół do ósmej. Spóźnisz się.
– Leć, chłopie – mruknął tata.
To był ostatni poranek przed chwilą, gdy pierwszy raz ujrzałem dziewczynę, za sprawą której wydarzyło się wszystko, o czym tu opowiem.4
Do szkoły miałem z alei Przyjaciół blisko: wystarczyło skręcić w Koszykową, potem minąć skrzyżowanie z Mokotowską i siedzibę biblioteki, żeby poprzez ocienione arkady wyjść na plac Konstytucji. Tamtego poranka wyglądał on jak zawsze późnym latem: olbrzymie budynki z bladego kamienia grzały się w promieniach słońca, ptaki obsiadały kandelabry na masywnych kolumnach. Przeszedłszy na drugą stronę, odbiłem w Śniadeckich, przy gmachu Politechniki skręciłem w Nowowiejską i za skrzyżowaniem z aleją Niepodległości wtopiłem się w tłum dziewczyn i chłopaków w białych bluzkach i w marynarkach z tarczami szkolnymi naszytymi na rękawy.
Wtopiłem się w tłum – źle powiedziane. W tym tłumie każdy, kto nie był pierwszakiem, znakomicie zdawał sobie sprawę, kim jestem. W liceum ogólnokształcącym imienia Klementa Gottwalda moja sława z lekcji, z boiska i z prywatek mnie wyprzedzała i zanim przeszedłem przez bramę, złowiłem kilka zaciekawionych spojrzeń. Jedno posłała mi dziewczyna o kasztanowych włosach, która chodziła do sąsiedniej klasy, Ada.
– Korolewicz, chodź! – usłyszałem głos Lalu. Wraz z Ryśkiem Pincerem stał przy kolumnach broniących wejścia do gmachu naszej budy. Miał na sobie białą koszulę, a marynarkę przewiesił przez ramię; Rysiek miał koszulę czarną. Nie mówiąc „przepraszam”, przepchnąłem się przez tłum bezradnych chłopaków z pierwszych klas i stanąłem obok nich.
– Lalu ocenia – powiedział do mnie Rysiek tonem imitującym nabożne skupienie – jak wyglądał przyrost naturalny z roku 1946.
– Patrzcie tylko na nie! – Lalu nie zwrócił uwagi na złośliwość w jego głosie. – Patrzcie! Wojna się skończyła, starzy przeruchali na wiwat i dziewięć miesięcy później to z tego wyszło. O, to, to!
Ruchem podbródka wskazał wysoką rudą dziewczynę w rozpiętej o guzik za daleko bluzce. Zdawała się drżeć ze strachu.
– Za małe cycki – oceniłem.
Lalu prychnął:
– Raz pierdolił i się wybredny zrobił.
Ojciec Lalu był w tamtym czasie wiceministrem sprawiedliwości. Mój tata znał go od dawna i za każdym razem gdy mówiłem, że wychodzę z Lalu, prosił, bym przekazał pozdrowienia dla towarzysza Kojdera.
– A ta? – Rzuciłem spojrzenie na blondynkę, której piersi napierały na pionowy rząd guzików w bluzce, jakby go chciały rozerwać.
– Ta? – warknął Lalu. – Jacek, to przecież jest dziewczyna, która tu chodzi od roku, ja cię nie mogę. Mirka się nazywa. I chodziła z nami też na Parkową. Mocniej teraz oddycha, to ją zauważyłeś, kurwa mać.
– Jacek, jak widać, przede wszystkim pragnie w życiu wielkości – ocenił ironicznie Rysio.
Parkowa – tak Lalu mówił na naszą poprzednią szkołę, znajdującą się przy tej właśnie ulicy na Dolnym Mokotowie. Prowadziło ją Towarzystwo Przyjaciół Dzieci, a dostępu do budynku bronił tam budzący skojarzenia z polarnym niedźwiedziem milicjant. Legitymował każdego, niezależnie od tego, ile ten ktoś miał lat. Wczesnym rankiem przed bramą zatrzymywały się limuzyny ministerstw, wołgi, tatry, czasem nawet ZiS-y i wylewały się z nich dzieci dzierżące w dłoniach szkolne dokumenty. Niekiedy spojrzawszy na podaną mu legitymację, milicjant unosił brwi, jak gdyby ciągle, chociaż widział ją już przecież nie raz, zaskakiwało go, jakie nazwisko ma przed sobą.
Nas jednak, dzieciaków, nie dziwiło to nijak. Byliśmy zupełnie obojętni wobec informacji, kto kogo ma za ojca, którego z mężczyzn występujących na łamach „Trybuny Ludu” albo piszących w tej gazecie. Nazywaliśmy się tak, jak się nazywaliśmy, i jeśli przez grające w trakcie przerw radio padło któreś z naszych nazwisk, znaczyło to tylko, że należy ono do taty chłopaka, którego my akurat znamy; a tata i ten chłopak to są dwie różne osoby i nie należy ich mylić.
Dopiero później, kiedy zacząłem się nad tym zastanawiać, zrozumiałem, jak szczególna była to placówka, a właściwie: jak szczególni byliśmy my, jej uczniowie, obywatele udzielnego księstewka, rozciągającego od Południowego Śródmieścia po Żoliborz. Nasze życia odbiegały od biografii innych warszawskich chłopaków tak, jak tylko się dało. Oni nie mieli samochodów z szoferami; wakacji nie spędzali w Mamai; w ich pokojach nie stały koniki na biegunach; nie jedli grejpfrutów albo pomarańczy. My – jedliśmy, i te grejpfruty, pomarańcze to było jak karma dla hodowanych w luksusowych warunkach zwierząt; i nas bowiem, na dobrą sprawę, hodowano.
Przykłady? Proszę: co niedzielę, punkt dwunasta, zasiadaliśmy w wyściełanych purpurowym pluszem fotelach w Filharmonii Narodowej, przed orkiestrą ubraną jak na wieczorny koncert. Grała muzykę klasyczną, a młoda konferansjerka – mówiliśmy na nią „ciocia Jadzia” – opowiadała jaką.
Po prawdzie, to było trochę nudne – inaczej niźli wyjścia do teatrów, do Baja przy ulicy Jagiellońskiej na Pradze na przykład albo tego w Pałacu Kultury i Nauki, który to pałac, gdy do niego w 1955 roku chodziliśmy, nosił imię Józefa Stalina. Rok później utracił to miano, a ze ścian w naszej klasie zniknęły portrety marszałka Rokossowskiego.
Najciekawiej jednak było nie podczas wizyt w teatrach, ale latem, kiedy spotykaliśmy się na koloniach, organizowanych w Zakrzewie koło Falenicy. Do ośrodka, w którym mieszkaliśmy, przynależał wielki park i to w nim pierwszy raz naprawdę się całowałem. Była noc, wakacje po ostatniej klasie podstawówki, pachniał czarny bez, a ja włożyłem język w usta Karoliny, której tata pracował w Służbie Bezpieczeństwa; ona też włożyła język w moje. Po powrocie do Warszawy próbowałem trochę się z Karoliną bujać, kierując się przeświadczeniem, że to nie przypadek, iż z nią przeżyłem swój pierwszy pocałunek. Na to jednak nie było czasu, bo ona do liceum poszła do piątki, imienia Świerczewskiego, a w mojej i równoległych klasach w Gottwaldzie zaroiło się od interesujących dziewczyn.
Wiedziałem, że się im podobam. Wiedziałem, że kiedy nie ma przy nich chłopaków, rozmawiają o mnie, a wróciwszy do domów – pewnie namyślają się, jak by to było się ze mną całować. Przecież nie tylko świetnie grałem w piłkę, ale byłem też dobry z polskiego, nikt tak pięknie nie orientował się we współczesnej literaturze jak Jacek Korolewicz i nikt nie opowiadał takich historii, nie zawsze może prawdziwych, ale co z tego? Byłem szorstki, kiedy trzeba, ale zawsze w dobrym humorze, za sprawą płyt zaś, które moja siostra dostawała lub pożyczała od Romka, znałem się odrobinę na jazzie. Na jam sessions do klubów, z racji wieku, nie chodziłem, jednak – co to za przeszkoda, by opowiedzieć, że to robiłem? Błyskotliwość, sprawność w tańcu: to wszystko w pierwszym roku liceum zagwarantowało mi całowanie z pięcioma dziewczynami, a jednej udało mi się nawet dotknąć piersi.
– Tamta! – Rysiek Pincer podbródkiem wskazał na zgromadzonych na dziedzińcu. – Przed wejściem!
Rzuciłem spojrzenie w stronę bramy – w tym samym jednak momencie rozbrzmiał dzwonek. Stojący po drugiej stronie drzwi woźny zwolnił zamek i wraz z resztą tłumu zaczęliśmy pchać się do budynku. W korytarzu unosił się zapach świeżo umytych podłóg, tym gęstszy, im bliżej znajdowaliśmy się auli, gdzie miało się odbyć rozpoczęcie roku szkolnego 1960/1961.
Aula była wąskim, długim pomieszczeniem, które zdawało się tamtego dnia jeszcze mniejsze z powodu tego, że ustawiono w nim krzesła. Razem z Ryśkiem i Lalu poszliśmy na przód, by usiąść za nauczycielami. Dostrzegłem Żyłę, naszą wychowawczynię, uczącą polskiego, a także wuefistę Ciszewicza, który siedział obok dyrektora Wojciechowskiego.
– Rysio chyba miał omamy – rzekł kpiąco Lalu.
Rysiek nie skomentował, zresztą i tak powoli w auli zapadała cisza; nie słyszało się już krzyków, lecz szmery, a w końcu i one zniknęły.
Wówczas przed widownię wszedł dyrektor Wojciechowski, olbrzymi mężczyzna o posturze byka, pacnął w mikrofon, rozległ się pisk, po pisku zaś jego bas:
– Witam wszystkich w nowym roku szkolnym!
Po czym kontynuował:
– Jesteśmy w Warszawie, lecz dziś ważne dla oświaty sprawy dzieją się także poza stolicą, dzieją się w całym kraju. Dziś ważne dla oświaty sprawy dzieją się na przykład w Gdańsku, gdzie towarzysz Aleksander Zawadzki otwiera kolejną szkołę, która jest pomnikiem tysiąclecia państwa polskiego…
Mówił jeszcze o tym, że towarzysz Ignacy Loga-Sowiński na Mokotowie komunikuje właśnie o przekazaniu przez Centralę Związków Zawodowych Budownictwa, Przemysłu i Materiałów Budowlanych stu tysięcy złotych na wyposażenie nowej placówki, a potem przestałem go słuchać.
Gdy dyrektor skończył, udaliśmy się do klas. Przy wyjściu z auli czekali na mnie Pincera i Lalu Czerkies razem z Krową ściskającym z ekscytacją „Życie Warszawy”.
– Loteria pieniężna! – emocjonował się. – Można pięćdziesiąt tysięcy wygrać! Chłopaki, ja mam pomysł: kupimy po losie, a jak wygramy…
– Bo akurat wygramy – mruknął Ryś. Wspinaliśmy się już po schodach.
– Korolewicz wygra – powiedział poważnym głosem Krowa.
– Tak? – zdziwił się Lalu. – A niby dlaczego?
– Bo mam w życiu szczęście – odgryzłem się.
Naszą klasę wypełniał zapach wiatru, który buszował w niej całe wakacje. Usiadłem w ławce obok Lalu. Słońce lało się przez okna, klasa była już pełna, jednak krzesło za biurkiem Żyły pozostawało opuszczone.
I wtedy się to stało: zabrzmiał stukot – zajęło mi chwilę zrozumienie, że to dźwięk obcasów – Żyła weszła do klasy i stanęła przed tablicą, a obok niej wysoka dziewczyna o jasnych włosach.
– To wasza nowa koleżanka – obwieściła Żyła. – Nina Andriejewna Wachsztum. Nina przyjechała z Leningradu. Siadaj, proszę.
Ciszę, która zapadła, pocięły na kawałki uderzenia szpilek. Żadnej dziewczyny z naszej klasy nie widziałem dotąd w szpilkach.
– O kurwa – szepnął do mnie Lalu. – O kurwa, stary, o kurwa mać!5
W tym samym momencie, w którym ja po raz pierwszy zobaczyłem Ninę Andriejewną Wachsztum, mój ojciec był już w połowie sprawozdania, które w czwartkowe przedpołudnia składał Władysławowi Wisze, ministrowi spraw wewnętrznych Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej. Jak co tydzień tata spotkał się z Wichą w jego gabinecie w siedzibie ministerstwa przy ulicy Rakowieckiej i jak co tydzień nie mógł uwierzyć, jak wielki siedzi przed nim idiota.
– Powiedzcie mi jeszcze – rzekł w pewnym momencie Wicha – o tej Krucjacie Wstrzemięźliwości. Szczególnie mnie to interesuje.
Choć minister był od mojego ojca tylko siedem lat starszy, jego głowę zdobiły siwe włosy, zaczesane do tyłu imponującą falą. Budził z ich powodu szacunek, ale tylko u tych, którzy nie wiedzieli, że Wicha znaczy niewiele – w Partii, w rządzie, a nawet we własnym ministerstwie, choć zajmował gabinet na jego najwyższym piętrze.
– Krucjatę Wstrzemięźliwości, towarzyszu ministrze – powiedział tata – zainicjował w Katowicach ksiądz, który nazywa się Blachnicki. Trzy lata temu, i od tego czasu to urosło w siłę. W kwietniu mieli już sto tysięcy członków. Idzie im o to, żeby Polacy nie pili, towarzyszu ministrze.
– Niesamowita sprawa – skomentował Wicha. – No i co dalej, Korolewicz, co z tym Blachnickim?
– Więc ten ksiądz, towarzyszu ministrze, ma posłuch u aktywu robotniczego. Służba Bezpieczeństwa to wszystko sprawdziła, operacja „Zawada”, i kilka dni temu milicja weszła do centrali Krucjaty. Blachnicki powiedział im, że bez nakazu rewizji dokonać nie można; wezwali więc prokuratora, on dał nakaz. Problem w tym, że ten Blachnicki nie chciał potem podpisać protokołu ani nawet opuścić baraku, gdzie ta centrala była…
– Niby czemu? – zdziwił się Wicha.
– Bo miał tam Najświętszy Sakrament.
– I co – indagował dalej Wicha – zostawili go?
– Nie. – Mój ojciec pokręcił głową. – Usunęli siłą.
– Ach! – Na twarz Wichy wylał się przestrach pomieszany z rozczarowaniem. – To źle, źle, bardzo źle! To są przecież metody z poprzedniej dekady, Korolewicz, tak nie można, nie!
Na ścianie za masywnym, orzechowym biurkiem ministra wisiały fotografie Władysława Gomułki, Aleksandra Zawadzkiego i Józefa Cyrankiewicza. W gabinecie były także doniczki, z których wyrastały kwiaty o mięsistych liściach, skórzana kanapa, dwa fotele, a pomiędzy nimi stół, na którym ustawiono grubo rżniętą karafkę pełną przezroczystej cieczy i zastawę szklanek do kompletu.
Mój ojciec niechętnie ściągnął wargi i powiedział:
– Następnym razem postaramy się być bardziej delikatni.
W tamtym czasie mój tata był dyrektorem Departamentu III MSW – tego, którego naczelnym zadaniem było zwalczanie Kościoła. Kierował nim już ponad dziesięć lat, dlatego miał udział w kilku znacznych akcjach, często przeprowadzanych metodami, które dla ministra Wichy były nie do przyjęcia. Tata nie podzielał jego opinii, twierdząc, że te metody, choć brutalne, są przede wszystkim skuteczne.
Zadziałały przecież w sprawie księdza Pawliny, czyli – jak go tata nazywał – tamtego katabasa, któremu zachciało się bawić w politykę i wspierać Mikołajczyka. Ojciec był przy tym, jak w grudniu 1949 roku funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa podjechali na Nowogrodzką, pod wyrastający spomiędzy ruin Dom Katolicki „Roma”. Z Romy Pawlinę wyciągnięto, uprzednio zadając kilka ciosów, aby był cicho, a potem przewieziono do gmachu Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. W jego podziemiach Pawlina co prawda już cicho nie był, ale też nie musiał: żaden jego krzyk i tak nie wydostałby się na zewnątrz.
Kilka miesięcy później sąd skazał Pawlinę na dziesięć lat więzienia. Tata uważał, że to trochę za mało.
Nie żeby był jakimś sadystą, nic podobnego. Sądził tak – i podobnie sprawy miały się z innym księdzem, biskupem kieleckim o nazwisku Kaczmarek – bo uznawał, że tylko surowe kary dla katabasów nauczą Polaków, że religia nie jest dla nich dobra; nawet jeżeli te surowe kary wynikały z zarzutów dętych jak część historii, którymi ja raczyłem chłopaków. Co do Kaczmarka, to ten się do nich przyznał, powiedział, że owszem, współpracował i z niemieckim okupantem, i z wywiadem Stanów Zjednoczonych, i z wywiadem watykańskim także. Został skazany na dwanaście lat więzienia. Był rok 1953, wrzesień, a później to wszystko odrobinę się zmieniło.
– Jak rozumiem – rzekł Wicha, gdy tata powiedział, że postarają się być bardziej delikatni – towarzysz wiceminister Alster jest już o wszystkim poinformowany, jako wasz bezpośredni przełożony. – Mój ojciec kiwnął głową. – To świetnie. Sporządźcie jeszcze z tej sprawy notatkę i przekażcie ją towarzyszowi wiceministrowi Moczarowi. Dziękuję, Korolewicz.
Tata zrozumiał, że spotkanie jest skończone. Wstał, ukłonił się i wyszedł z gabinetu Wichy krokiem człowieka, który znalazł się w tym pomieszczeniu wyłącznie dlatego, że taki był jego obowiązek – a obowiązki to najważniejsza rzecz na świecie.6
To nie było tak, jak czytałem w książkach; to zupełnie inaczej wyglądało.
W momencie, w którym ją po raz pierwszy zobaczyłem, nie wiedziałem jeszcze – jak Robert Jordan, gdy w obozie hiszpańskich partyzantów ujrzał króliczka – że wkrótce stanie się moją dziewczyną. Nie przyszły mi, jak lordowi Jimowi, na język słowa: „hej, mała!”, po których dzikuska nie mogła mu nie ulec. Przeciwnie: ja długo milczałem, nie znajdując żadnego błyskotliwego zdania, którym bym mógł się do Niny odezwać, a jeszcze dłużej zajęło mi – inaczej niż w przypadku Martina Edena, który to przecież zrobił od razu, gdy w pięknym, amerykańskim pokoju stanął naprzeciwko Ruth – by o dziewczynie z Leningradu pomyśleć jako o tej, która może stać się moją.
Dlaczego? Jakkolwiek głupio by to brzmiało: ja początkowo nie traktowałem Niny w ogóle jako dziewczyny. To znaczy: wiedziałem, że nią jest. Zauważałem jej blond włosy, które okalały porcelanową twarz. Widziałem, jak między jej policzkami niewinność tworzy koktajl z wyższością i chłodem. Wiedziałem, że Nina jest szczupła, a jej piersi spiczaste. To dało się zaobserwować, patrząc na jej bluzkę, podobnie jak przy patrzeniu na spódnicę można było spostrzec, że ukrywa ona wydatne, jednak wciąż szczupłe pośladki, a przenosząc spojrzenie niżej – że nogi Niny są blade i bardzo długie.
I chociaż to wszystko widziałem, nie potrafiłem przyjąć do wiadomości, że mógłbym tego, co widzę, dotknąć – zupełnie jakbym nagle z chłopaka stał się na powrót chłopcem, dziewczyny traktującym jak coś, czego się nie dostrzega, gdy mija na ulicy.
Tak kiedyś – przecież – było. W podstawówce przez długi czas mogłem przebywać obok dziewczyn, ale pozostawały one dla mnie istotami utkanymi z powietrza, przezroczystymi: zamiast ich ciał widziałem to, co za nimi. Pewnego dnia się to zmieniło i od tamtej pory już nigdy nie potrafiłem nie koncentrować się na pierwszym planie.
Tego dnia, kiedy pierwszy raz ujrzałem Ninę Andriejewną Wachsztum, koncentrowałem się na nim jednak nie ja, lecz Lalu.
– No więc, panowie, dupa to jest rarytna – oznajmił, gdy razem z nim i Ryśkiem Pincerem po rozpoczęciu roku poszedłem na włóczęgę ulicami Warszawy. Z Nowowiejskiej udaliśmy się na plac Zbawiciela, następnie, schodami biegnącymi wzdłuż stromej skarpy, na Powiśle, gdzie kupiliśmy piwo, żeby je wypić na ławkach w Centralnym Parku Kultury. Rysiek i ja wzięliśmy nadbużańskie; Lalu łańcuta, który był mocniejszy.
W parku korony niewysokich, zasadzonych wkrótce po okupacji drzew zmieniały kolor na miedziany, tak nieśmiało, jakby jeszcze zaskakiwał je podobny obrót spraw. Nie była to nawet ich dwudziesta warszawska jesień.
– Milczycie, jakbyście słów zapomnieli – powiedział z pretensją Lalu. – Kociak, model leningradzki. Niejaka Nina. Co sądzicie? No? Dawać! Który by chciał?
Machinalnie wzruszyłem ramionami, Lalu sarknął:
– Czy wy naprawdę nie widzieliście, jak ona wygląda?
Gdy o to spytał, Ryś odezwał się tonem, jakiego wcześniej u niego nie słyszałem:
– Ładnie – wycedził. – Oczywiście, wygląda ładnie – podkreślił. – Ale czy ona, myślisz, mogłaby być zainteresowana… nami? – Ostatnie słowo wymówił, jak gdyby było nazwą wstydliwej choroby.
– No, a czemu nie? – zdziwił się Lalu, pociągając łyk piwa.
– Bo takie dziewczyny to chodzą raczej ze studentami. Poza tym nie wiesz, czy kogoś nie zostawiła w Leningradzie…
– Leningrad to daleko, zimno i było oblężenie – wszedłem mu w słowo. – Ale masz rację. Coś w niej jest… powiedziałbym: mało licealnego.
– Pierdolisz – mruknął Lalu. – I to pierdolisz w ten sposób, że jak popierdoliłeś sobie Bułgarkę, nie popierdolisz sobie jej.
– Może i tak – mruknąłem, dopijając piwo. – Lecę.
Kiedy tamtego dnia wracałem do domu, ciepłe nadbużańskie falami uderzało o ściany mojego żołądka.
Ja, Lalu i Rysiek nie byliśmy jedynymi, którzy zauważyli, że w naszej szkole pojawiła się nowa dziewczyna. W ciągu kilku następnych tygodni okazało się, że inne chłopaki z liceum Gottwalda także spostrzegli Ninę, co więcej: że przeszła ona przez ich myśli w sposób, w jaki przez las przechodzi pożar. Chociaż każdy, i Czerkies, i Maciek Tejchbaum, i Krowa, spoglądał na nią, gdy tylko to było możliwe, żaden nie powiedział wprost, że ta nowa jest taka, że iskry by leciały. Wszyscy jakby podświadomie zrozumieli, że Nina różni się od dziewczyn, które się podrywa, z którymi się chodzi na kawę, które się zaprasza do domu na odrabianie lekcji.
Zresztą, pomijając fakt, że w przypadku Niny wystosowanie podobnego zaproszenia byłoby po prostu głupie, nie było nawet wiadomo, gdzie i kiedy można by to uczynić. W drodze do szkoły, niby przypadkiem spotykając ją za skrzyżowaniem alei Niepodległości z Nowowiejską? Nina Andriejewna Wachsztum nie chodziła do szkoły piechotą, lecz przyjeżdżała czarnym samochodem na zagranicznych – ruskich – rejestracjach. Podejrzewaliśmy, że to auto sowieckiej ambasady. W stołówce, między zupą a drugim daniem? Nina Andriejewna Wachsztum nie chodziła na stołówkę. Rano w szatni, gdy zmienialiśmy buty na szkolne pantofle? Tego Nina Andriejewna Wachsztum także nie robiła. Kiedy któregoś razu jedna z woźnych postanowiła zwrócić jej uwagę, Nina rzuciła jej krótkie spojrzenie, po którym woźna się wycofała, dodając nawet „przepraszam”.
Ponieważ nie musiała nic mówić, by jednak coś powiedzieć, a nauczyciele zaznaczali jej obecność w dzienniku zaraz, gdy pojawiła się w klasie, i nie wywoływali do tablicy – z początku nikt nie miał nawet pojęcia, jak brzmi jej głos.
Zmieniło się to na lekcji francuskiego w drugim tygodniu września.
– W podręczniku – oznajmiła nauczycielka; miała na imię Iwona, w związku z czym nazywaliśmy ją Yvonne, od postaci z Kuzynów Chabrola – macie ten fragment po francusku. – I przeczytała: – Le dessein en est pris: je pars, cher Théramène, et quitte le séjour de l’aimable Trézène. Dans le doute mortel dont je suis agité, je commence à rougir de mon oisiveté. Kto nam to powie po polsku? – Zapadła cisza. – No?
Wtedy niespodziewanie rozległo się:
– „Decyzja podjęta, mój dobry Teramenie…”.
Głos, który wypowiadał te słowa, był niezwykle gładki, choć jednocześnie pobrzmiewała w nim chropowatość – taka, że byłem pewny, iż gdyby stał się przedmiotem, gładzenie go okazałoby się przyjemną pieszczotą dla dłoni.
Podobnie jak wszyscy, spojrzałem za siebie. W ostatniej ławce Nina pochylała się nad książką do francuskiego.
– „…porzucić powinienem tak miłą mi Trezenę. Czy mogę pogodzić duszy mojej trwogę, z haniebną bezczynnością? O nie, czas w drogę!”
Gdy uniosła wzrok, natychmiast na powrót odwróciliśmy głowy. Zrobiło się cicho.
– W przekładzie Boya – przerwała milczenie Yvonne – jest inaczej. „Tak, zamiar mój powzięty, drogi Teramenie: jadę, dłużej nie gościć mi w lubej Trezenie. W tej śmiertelnej obawie, jaka mną porusza, hańbiącej bezczynności nie ścierpi ma dusza”.
– Ja to znam z rosyjskiego – rzekła beznamiętnie Nina.
– W szkole w Leningradzie się pa… się tego nauczyłaś?
– Nie – odparła Nina i nie dodała nic więcej.
W żadnej rozmowie z Lalu, z Czerkiesem, z Ryśkiem Pincerem, z Maćkiem, z Kubą i Krową nikt nigdy nie odniósł się do tej sytuacji.
Chociaż na lekcjach się nie odzywała – po tej jednej sytuacji na francuskim wszystko wróciło do normy – obecność Niny była w naszym liceum wyczuwalna. Dało się bowiem także wyczuć to, że jej w szkole nie ma – jak wówczas, kiedy całym rocznikiem udaliśmy się na Krzyżaków do kina Świat.
Seans był obowiązkowy: o wielkiej wychowawczej wartości nowego filmu Aleksandra Froda Żyła powiedziała nam wcześniej w szkole. Nie sprawiło to jednak, że szliśmy na niego chętnie. Przeciwnie, byliśmy raczej wściekli, że nie można się od tej wycieczki wymigać, bo oglądania czegoś podobnego wolelibyśmy uniknąć. Co nas obchodziły perypetie rycerzy w lśniących zbrojach, które spodziewaliśmy się zobaczyć? Co chłopaków i dziewczyny z Warszawy w 1960 roku mogło coś takiego obchodzić? Nas mogła obchodzić Emmanuelle Riva snująca się po zalanej wieczną nocą Hiroszimie; Jean-Pierre Léaud marzący o ucieczce nad morze; za Zbyszka z Bogdańca serdecznie dziękowaliśmy, wszyscy, nim seans się rozpoczął, rzucając gniewne spojrzenia w stronę jedynego pustego miejsca na widowni. Wyjście obowiązkowe, bardzo proszę – a Nina ten obowiązek zignorowała.
I chociaż film, zgodnie z moimi przewidywaniami, okazał się słaby, wynikło z owej wycieczki coś dobrego. Kiedy w kinie zapaliło się światło, zauważyłem, że spogląda na mnie ta dziewczyna o kasztanowych włosach, która 1 września 1960 roku rzuciła mi spojrzenie w drodze do szkoły, Ada. W kinie Świat Ada już nie tylko na mnie spoglądała, ale także się uśmiechała.
– To w tobie lubię, Jacek – oznajmił Lalu, dostrzegłszy, co się święci. – Powodzenie u kobiet.
– A u kobiet? – spytałem, odpowiadając Adzie uśmiechem.
– U kobiet właśnie tego nie lubię.
Wieczorem tamtego dnia myślałem o Adzie, a zwłaszcza o jej brzuchu, na którym, pod pępkiem, mógłby wylądować ładunek spermy, który wkrótce znalazł się na moim. Gdy schnął, zastanowiłem się, czy nie byłoby głupio z nią spróbować: za dwa dni miałem rozpocząć siedemnasty rok życia, a dawno temu poprzysiągłem sobie, że prawiczkiem przestanę być przed osiemnastką. Moi koledzy mogli sobie uważać, że stało się to za sprawą przypadkowej Bułgarki, jednak nawet ich przekonanie nie zmieniało faktu, że jeszcze nie miałem okazji sprawdzić, jak to jest tam, w dziewczynie, w środku.
Czy inne chłopaki, robiąc to, co każdy licealista w Warszawie robił w tamtym czasie przed snem, myśleli o Ninie? Nie wiem. Ja nie myślałem; nigdy nie pojawiała się w moich fantazjach, jakby odpowiadająca za ich konstruowanie część mózgu nie potrafiła lub nie chciała wziąć na warsztat wspomnienia dziewczyny z Leningradu.
Co do siedemnastego roku życia, to wkroczyłem w niego czwartek, 15 września 1960 roku. Przyjęcie było skromne: po kolacji mama wniosła tort czekoladowy, mój ulubiony jeszcze w czasach podstawówki, bo od Bliklego, a potem przyszedł czas na prezenty.
– Sto lat, chłopaczku. – Julka wręczyła mi małą paczuszkę i szeptem poleciła, żebym otworzył ją dopiero w swoim pokoju; to była buteleczka Chanel Pour Monsieur, którą ktoś zapewne przekazał jej za pośrednictwem Romka. Podarunkiem od mamy okazał się jak zwykle tomik wierszy (Liryki zebrane Świrszczyńskiej), jeśli jednak chodzi o mojego ojca – no, tu już zdarzyła się niespodzianka.
– Wszystkiego dobrego, chłopie – rzekł tata. – A to dla ciebie.
To nie był jeden prezent; to były dwa prezenty i dziś naprawdę nie potrafię powiedzieć, którego pragnąłem wówczas bardziej. Zdaje mi się jednak, że pierwszego, bo oznaczał, że spędzę wieczór z ojcem.
– Za dwa dni! – ucieszyłem się. Tata kiwnął głową.
W szkole nikomu nie pochwaliłem się, co od niego dostałem, chcąc to zachować wyłącznie dla siebie. I tak, dwa dni później o szóstej wieczór wyjechaliśmy z domu przy alei Przyjaciół jego służbową tatrą – seledynową i czechosłowacką. Franek, kierowca ojca, wybrał trasę przez Rozbrat, skąd już dało się dojrzeć nowe oświetlenie Stadionu Miejskiego przy ulicy Łazienkowskiej. Ponieważ tatra była na rządowych rejestracjach, przepuszczono nas od razu przez wszystkie bramy. Szybko też weszliśmy na trybunę, którą między chłopakami nazywaliśmy trybuną dla wapniaków, bo jako jedyna była osłonięta dachem.
Grać miały ze sobą Legia Warszawa oraz opolska Odra.
Chociaż tamtego wieczora tylko zremisowaliśmy z opolanami, to i tak było wspaniale. Kici, jak nazywano Lucjana Brychczego, szalał wokół bramki bronionej przez Franciszka Kściuka; Gajda, napastnik Opola, z trudem przedzierał się przez nasze linie obrony i wyłącznie raz udało mu się dostąpić zaszczytu strzelenia gola Doktórowi… i jeszcze ten młodziutki piłkarz o złotej czuprynie i wydatnej szczęce, który wbiegł na sam koniec!
– Kto to? – Mój ojciec nie wiedział lub tylko udawał, że nie wie.
– Gmoch – szepnąłem. – Jacek Gmoch. Przeszedł do nas z Pruszkowa.
– Ładnie. – Kiwnął głową mój ojciec. – Tak, będą ludzie z tego Gmocha.
Na sąsiednich krzesełkach tata dostrzegł kilkoro znajomych. Każdemu tylko skinął głową. W tamtej chwili nie obchodziła go polityka, bo nie obchodziło go nic poza piłką nożną, Legią Warszawa i mną.
– Dobranoc, chłopie – powiedział, gdy wróciliśmy do mieszkania w alei Przyjaciół. Pożegnałem się z nim uściskiem dłoni.
Tamtej nocy śniło mi się, że jestem piłkarzem, który wbiegł na koniec meczu: byłem Jackiem Gmochem, z trybun zaś spoglądała na mnie dziewczyna. Chciałem się jej przypatrzyć bliżej, ale poza murawą było tak ciemno, że nie potrafiłem dostrzec, czy włosy ma blond, czy kasztanowe.