- promocja
Shogun - ebook
Shogun - ebook
James Clavell (1924-94) – jeden z najpopularniejszych amerykańskich pisarzy, słusznie nazywany „Mr. Bestseller”, także wzięty scenarzysta filmowy (m.in. Mucha i Wielka ucieczka). Ale także orientalista, zafascynowany kulturą Dalekiego Wschodu. Świetnie znał kilka azjatyckich języków, w tym malajski, chiński i japoński. Przełożył np. Sztukę wojny Sun Tzu. I kto wie czy właśnie ta jego fascynacja Wschodem nie przyniosła mu największej sławy. Jego azjatycki cykl: Król szczurów, Shogun, Tai-Pan, Gai-Jin, Noble House i Whirlwind to absolutne światowe hity – dziesiątki milionów sprzedanych egzemplarzy. I nic dziwnego – to się po prostu świetnie czyta, choć każda z książek to ponad 1000 stron, jak w przypadku 1080 stronicowego Shoguna. To zresztą obok Króla szczurów najsłynniejsza część serii – przetłumaczona na ponad 30 języków i wydana w łącznym nakładzie ponad 20 milionów egzemplarzy i uznawana za jedną z najlepszych powieści przygodowych wszechczasów.
Shōgun był najwyższym stanowiskiem, jakie śmiertelnik mógł osiągnąć w Japonii. Shōgun oznaczał tytuł najwyższego wojskowego dyktatora. Mógł go posiadać w określonym czasie tylko jeden daimyō. I tylko Jego Cesarska Wysokość, władający cesarz, Boski Syn Niebios, który żył w odosobnieniu z Cesarską Rodziną w Kioto, mógł go przyznać.
W parze z mianowaniem na shōguna szła absolutna władza — cesarska pieczęć i mandat. Shōgun rządził w imieniu cesarza. Cała władza pochodziła od cesarza, gdyż jego ród wywodził się bezpośrednio od bogów. Dlatego każdy daimyō, który przeciwstawiał się shōgunowi, chcąc nie chcąc buntował się przeciwko tronowi cesarskiemu, od razu stawał się wyrzutkiem, a jego dobra ulegały konfiskacie.
Panujący cesarz był czczony jako bóstwo, ponieważ pochodził w prostej linii od bogini słońca Amaterasu Omikami, córki bóstw Izanagi i Izanami, które ze sklepienia niebieskiego stworzyły wyspy Japonii. Z mocy boskiego prawa do władającego cesarza należała cała ta ziemia, a władał on i miał posłuch absolutny. W praktyce jednak od ponad sześciu wieków prawdziwa władza spoczywała poza cesarskim tronem. W rękach shōguna.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7998-800-6 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
PROLOG
KSIĘGA DRUGA
KSIĘGA TRZECIA
KSIĘGA CZWARTA
KSIĘGA PIĄTA
KSIĘGA SZÓSTA
Nota redakcyjna
PROLOG
Wichura targnęła nim, ukąsiła głęboko, i zrozumiał, że jeżeli w ciągu trzech dni nie dotrą do jakiegoś lądu, zginą. Za dużo ludzi zmarło podczas tej wyprawy, jestem pilotem flotylli umarłych, pomyślał. Z pięciu statków zachował się jeden, z liczącej stu siedmiu marynarzy załogi przeżyło dwudziestu ośmiu, z czego na nogach trzymało się dziesięciu, reszta zaś, w tym dowódca wyprawy, dogorywała. Brakowało jedzenia, prawie nie było wody, a ta, co pozostała, miała słony smak i cuchnęła.
Nazywał się John Blackthorne i przebywał na pokładzie sam, jeśli nie liczyć obserwatora na dziobniku, niemowy Salamona, który kulił się po zawietrznej, przeszukując wzrokiem morze w przodzie.
Statek zakołysał się pod nagłym uderzeniem szkwału i Blackthorne chwycił się poręczy żeglarskiego krzesła, przymocowanego przy kole sterowym na rufówce, trzymając się jej dopóty, dopóki Erasmus nie wyprostował się przy akompaniamencie trzeszczących wręg. Był dwudziestosześciotonowym trzymasztowym okrętem handlowowojennym z Rotterdamu, uzbrojonym w dwadzieścia dział, jedynym, który ocalał z pierwszej ekspedycji wysłanej z Niderlandów, aby zniszczyła wrogów w Nowym Świecie. Ekspedycji holenderskich statków, które jako pierwsze naruszyły tajemnicę Cieśniny Magellana. Liczyła ona czterystu dziewięćdziesięciu sześciu ludzi, samych ochotników. I samych Holendrów, z wyjątkiem trzech Anglików: dwóch pilotów i jednego oficera. Mieli rozkazy: splądrować i puścić z dymem hiszpańskie i portugalskie posiadłości w Nowym Świecie, uzyskać trwałe koncesje handlowe, odkryć i ogłosić własnością Holandii nowe wyspy na Oceanie Spokojnym, mogące posłużyć za bazy, a na koniec w ciągu trzech lat powrócić do kraju.
Od ponad czterech dziesięcioleci protestanckie Niderlandy toczyły wojnę z katolicką Hiszpanią, walcząc o zrzucenie z siebie jarzma znienawidzonych hiszpańskich władców. Niderlandy, zwane niekiedy Holandią, Flandrią bądź Krajami Nizinnymi, prawnie nadal należały do imperium hiszpańskiego. Ich jedyny sprzymierzeniec, Anglia, pierwszy kraj w chrześcijaństwie, który zerwał z dworem papieskim w Rzymie i przed siedemdziesięcioma laty stał się protestancki, od dwudziestu lat również wojowała z Hiszpanią, a od dziesięciu otwarcie sprzyjała Holendrom.
Wiatr jeszcze bardziej przybrał na sile i statek przechylił się. Płynął z prawie nagimi masztami, mając postawione jedynie sztormowe marsle. Jednak mimo to burza i prąd morski pchały go w stronę ciemniejącego horyzontu.
I tam również jest burza, orzekł Blackthorne, też są rafy, też są mielizny. I nieznane morze. To dobrze. Całe swoje życie walczyłem z morzem i zawsze wygrywałem. Zawsze wygram.
Jestem pierwszym angielskim pilotem, który przebył Cieśninę Magellana. Tak jest, pierwszym… a także pierwszym, który żeglował przez te azjatyckie wody, jeśli nie liczyć garstki portugalskich wyrodków i hiszpańskich bękartów, przekonanych, że to oni władają światem. Jestem pierwszym Anglikiem na tych morzach…
Tyle pionierskich osiągnięć. Okupionych tyloma zgonami.
Jeszcze raz zbadał wiatr i powąchał go, nic jednak nie wskazywało na bliskość lądu. Przeszukał wzrokiem jednostajnie szary i wzburzony ocean. Ani śladu wodorostów czy odbarwienia wody wskazującego na piaszczysty szelf. Daleko po prawej burcie dojrzał jeszcze jedną sterczącą z wody rafę, nie powiedziało mu to jednak nic. Podwodne skały wystające z morza zagrażały im już od miesiąca, lądu wszakże nie dostrzegli. Ten ocean jest bezkresny, pomyślał. To dobrze. Do tego cię właśnie szkolono: żebyś żeglował po nieznanych morzach, sporządzał ich mapy i wracał do kraju. Jak daleko stąd do niego w czasie? Rok, jedenaście miesięcy i dwa dni. Sto trzydzieści trzy dni temu ostatnie zejście na ląd, a potem skroś ocean zwany Pacyfikiem, przez który lat temu osiemdziesiąt płynął Magellan.
Blackthorne był wygłodzony, a usta i ciało miał obolałe od szkorbutu.
Zmusił się, żeby sprawdzić wzrokiem kurs na kompasie i obliczyć w głowie przybliżoną pozycję statku. Wpisanie kursu do ruty – podręcznego przewodnika żeglarskiego – zapewniało mu bezpieczeństwo w tym punkciku oceanu. A jeżeli jemu, to tym samym statkowi, wspólnie zaś mogli odnaleźć Japonię, a może nawet chrześcijańskiego króla Jana Prezbitera i jego Złote Cesarstwo, które według legendy leżało na północ od Kataju, gdziekolwiek ów Kataj się znajdował.
A dzięki przypadającej mi części tych bogactw pożegluję znowu, na zachód, do kraju, pomyślał, jako pierwszy angielski pilot, który opłynął świat, i już nigdy go nie opuszczę. Nigdy. Na głowę mojego syna!
Poryw ostrego wiatru przerwał mu rozmyślania i rozbudził. Zasnąć w tej chwili byłoby głupotą. Nigdy by się nie ocknął z tego snu. Przeciągnął się, rozluźniając zdrętwiałe mięśnie pleców, i ciaśniej owinął się płaszczem. Żagle w porządku, ster zabezpieczony. Obserwator na dziobie czuwał. Uspokojony usadowił się w żeglarskim krześle i pomodlił o bliskość lądu.
– Zejdź pod pokład, pilocie. Chcesz, to przejmę od ciebie wachtę – powiedział trzeci oficer pokładowy Hendrik Specz, mozolnie wchodząc po schodni. Twarz miał szarą ze zmęczenia, oczy zapuchnięte, a cerę krostowatą i ziemistą. Żeby utrzymać równowagę, oparł się o podstawę kompasu i chwilę wymiotował. – Błogosławiony Panie Jezu, niechaj przeklęty będzie dzień, w którym opuściłem Holandię.
– Gdzie starszy oficer, Hendriku?
– Leży. Nie może wstać ze swojej scheit voll koi. I nie wstanie… nie po tej połowie Sądnego Dnia.
– A dowódca wyprawy?
– Jęczy o jedzenie i wodę. – Hendrik splunął. – Mówię, że usmażę mu kapłona i przyniosę go na srebrnej tacy z flaszką brandy do popicia. Scheithuis! Coot!
– Nie przeklinaj!
– Dobrze, pilocie. Ale to kapryśny dureń i przez niego zginiemy! – Młody oficer znowu zwymiotował i splunął pstrokatą flegmą. – Jezu święty, pomóż mi!
– Zejdź pod pokład. Wróć o świcie.
Hendrik z wielkim trudem usiadł na drugim krześle żeglarskim.
– Na dole cuchnie śmiercią. Chcesz, to przejmę od ciebie wachtę. Jaki kurs?
– Tam, dokąd niesie nas wiatr.
– Gdzie ten twój obiecany ląd? Gdzie ta Japonia… gdzie ona, pytam.
– Przed nami.
– Stale przed nami! Gottimhimmel, nie kazano nam płynąć w nieznane. Do tej pory powinniśmy już być w domu, bezpieczni, z pełnymi brzuchami, a nie gonić za Bóg wie czym.
– Zejdź na dół albo milcz.
Hendrik odwrócił przygnębiony wzrok od wysokiego, brodatego mężczyzny. Chciał zapytać: „Gdzie jesteśmy? Dlaczego nie mogę zobaczyć tej sekretnej ruty?”. Wiedział jednak, że pilotowi nie zadaje się podobnych pytań, zwłaszcza pilotowi takiemu jak ten. Chciałbym być tak zdrowy i silny jak przy wyjeździe z Holandii, pomyślał. Wtedy bym się nie wahał. Z miejsca palnąłbym cię w te szaroniebieskie oczy, zdjął ci z twarzy drażniący półuśmiech i posłał do piekła, na któreś zasłużył. A wtedy zostałbym kapitanem i tym statkiem dowodziłby nie cudzoziemiec, lecz Holender, i wszystkie twoje tajemnice zachowalibyśmy dla siebie. Bo przecież niedługo zaczniemy z wami Anglikami wojnę. Pragniemy tego samego: panowania na morzach, zawiadywania wszystkimi szlakami handlowymi, podbicia Nowego Świata i zduszenia Hiszpanii.
– A może Japonii wcale nie ma? – wymruczał znienacka. – Może to
Gottbewonden, legenda.
– Jest. Pomiędzy trzydziestym a czterdziestym stopniem szerokości północnej. A teraz zamilcz albo zejdź pod pokład.
– Pod pokładem jest śmierć, pilocie – mruknął Hendrik, zapatrzył się przed siebie i zamyślił.
Blackthorne poprawił się w krześle, był dziś bardziej obolały. Mam więcej szczęścia od innych, pomyślał, więcej od Hendrika. Nie, nie więcej. Więcej przezorności. Kiedy inni pomimo moich ostrzeżeń niefrasobliwie zjedli swoje owoce, ja swoje zachowałem. Tak więc mój szkorbut jest nadal dość łagodny, oni zaś cierpią na nieustanne krwotoki, trzewia rozrywa im biegunka, oczy mają podrażnione i kaprawe, a zęby ruszają im się albo już wypadły. Dlaczego ludzie nigdy niczego się nie uczą?
Wiedział, że wszyscy się go boją, nawet dowódca wyprawy, i że większość go nienawidzi. Było to wszakże normalne, ponieważ to pilot dowodził na morzu. To on ustalał kurs i kierował statkiem, to on doprowadzał go z portu do portu.
W dzisiejszych czasach każda wyprawa była niebezpieczna, a nieliczne istniejące mapy morskie były tak niedokładne, że nie na wiele się zdały. Nie było też sposobu na ustalanie długości geograficznej.
– Odkryj, jak ustalić długość geograficzną, a zostaniesz najbogatszym człowiekiem na świecie – rzekł mu kiedyś jego stary nauczyciel Alban Caradoc. – Za rozwiązanie tej zagadki nasza królowa, niech ją Bóg błogosławi, da ci dziesięć tysięcy funtów i książęcy tytuł. Portugalscy gównożercy jeszcze więcej: złoty galeon! A te hiszpańskie wyrodki dwadzieścia galeonów! Kiedy tracisz z oczu ląd, już po tobie, chłopcze. – Caradoc urwał i jak zwykle ze smutkiem pokręcił głową. – Już po tobie. Chyba że…
– Chyba że mam rutę! – wykrzyknął ochoczo Blackthorne, wiedząc, że dobrze wyuczył się lekcji. Miał wtedy trzynaście lat i od roku terminował u Albana Caradoka, pilota i szkutnika, który zastąpił mu utraconego ojca i nigdy go nie bił, tylko uczył go i innych chłopców budowy okrętów oraz odkrywał przed nimi tajemnice morza.
Ruta była małą książeczką, zawierającą szczegółowe zapiski pilota na temat miejsc, w których był. Odnotowywano w niej magnetyczne kursy kompasowe pomiędzy portami i przylądkami, półwyspami i kanałami, pomiary głębokości, kolor wody, rodzaj dna morskiego, a także opisywano, jak dotrzeć gdzieś i jak stamtąd wrócić. Ile dni płynąć określonym halsem, jakie są wiatry, kiedy i skąd wieją, jakich prądów się spodziewać i z którego kierunku. Ruta określała porę sztormów i porę sprzyjających wiatrów, gdzie reperować statek i gdzie zaopatrywać się w wodę, gdzie są przyjaciele, a gdzie wrogowie, gdzie mielizny, rafy, pływy, bezpieczne zatoki. Słowem: wszystko, co potrzebne do udanej podróży.
Anglicy, Holendrzy i Francuzi mieli ruty swoich własnych wód, lecz po wodach reszty świata żeglowali wyłącznie kapitanowie z Portugalii i Hiszpanii, kraje te zaś trzymały wszystkie ruty w tajemnicy. Ruty ujawniały morskie szlaki do Nowego Świata i tajemnice Cieśniny Magellana oraz Przylądka Dobrej Nadziei – obu tras odkrytych przez Portugalczyków – dlatego też oni i Hiszpanie strzegli tajemnic morskich tras do Azji niczym skarbów narodowych, a ich holenderscy i angielscy wrogowie polowali na nie z równą zaciekłością.
Ale ruta była tylko tyle warta co pilot, który ją sporządził, skryba, który ją ręcznie skopiował, jeden z nielicznych drukarzy, który ją wydrukował, i uczony, który ją przełożył. Dlatego też ruta mogła zawierać błędy. Nawet umyślne. Pilot nigdy niczego nie wiedział na pewno, dopóki sam nie znalazł się w konkretnym miejscu. Przynajmniej raz.
Na morzu to on był dowódcą, jedynym przewodnikiem i ostateczną instancją dla statku i załogi. Sam jeden dowodził z rufówki.
To wino, które uderza do głowy, orzekł Blackthorne. Raz go człowiek skosztuje, a nigdy nie zapomni, zawsze będzie go szukał i zawsze będzie mu ono niezbędne. To jedna z tych rzeczy, które utrzymują cię przy życiu w warunkach, w których inni giną.
Wstał i wypróżnił pęcherz do spływnika. Odwrócił klepsydrę, w której przesypał się piasek, i zadzwonił w okrętowy dzwon.
– Nie zaśniesz, Hendriku? – spytał.
– Nie. Myślę, że nie.
Przyślę kogoś, żeby zmienił obserwatora na dziobie. Dopilnuj, żeby stał na wietrze, a nie po zawietrznej. Dzięki temu zachowa czujność i nie zaśnie. Blackthorne zastanawiał się przez chwilę, czy powinien ustawić statek pod wiatr i dryfować przez noc, postanowił jednak, że tego nie zrobi, zszedł po zejściówce i otworzył drzwi forkasztelu. Zejściówka prowadziła do pomieszczenia dla załogi. W kabinie szerokości statku było miejsce na koje i hamaki dla stu dwudziestu marynarzy. Pomimo nieustannego smrodu, bijącego z zęz, odczuł przyjemność, gdy spowiło go panujące tu ciepło. Nikt z około dwudziestu ludzi nie ruszył się z koi.
– Na górę, Maetsukker – powiedział po holendersku, w języku wspólnym dla Krajów Nizinnych, którym władał tak samo dobrze jak portugalskim, hiszpańskim i łaciną.
– Ledwo żyję – odparł niski, drobny mężczyzna o ostrych rysach, wciskając się głębiej w koję. – Jestem chory. Przez szkorbut straciłem wszystkie zęby. Chryste, dopomóż nam, wszyscy zginiemy! Gdyby nie ty, pilocie, w tej chwili wszyscy bylibyśmy w domu, bezpieczni! Jestem kupcem. Nie jestem marynarzem. Nie należę do załogi… Weź kogoś innego. Tam jest Johann…
Krzyknął, bo Blackthorne szarpnięciem wyciągnął go z koi i przycisnął do drzwi. Na jego ustach pojawiły się krwawe cętki i osłupiał. Brutalny kopniak w bok wyrwał go z odrętwienia.
– Zabieraj się na górę i pozostań tam, aż umrzesz albo zobaczysz ląd!
Maetsukker otworzył drzwi i umknął zmaltretowany. Blackthorne spojrzał na pozostałych. Wpatrywali się w niego.
– Jak się czujesz, Johann? – spytał.
– Nie najgorzej, pilocie. Może wyżyję.
Czterdziestotrzyletni Johann Vinck, starszy bosman, dowódca kanonierów, był najstarszy na pokładzie. Bezwłosy, bezzębny, miał cerę barwy starego dębu i silny był też jak dąb. Sześć lat temu odbył z Blackthorne’em nieudany rejs w poszukiwaniu Szlaku Północnego, znali więc nawzajem swoją wartość.
– Wyprzedziłeś nas wszystkich, w twoim wieku mężczyźni na ogół już nie żyją – rzekł Blackthorne, który miał trzydzieści sześć lat.
Vinck uśmiechnął się niewesoło.
– To zasługa brandy, pilocie, brandy, chędożenia i świątobliwego życia. Nikt się nie roześmiał. Ktoś wskazał na koję.
– Pilocie – powiedział – bosman nie żyje.
– Więc zabierzcie zwłoki na górę! Obmyjcie go i zamknijcie mu oczy!
Ty, ty i ty!
Tym razem wyznaczeni szybko wyszli z koi i razem, to niosąc, to ciągnąc, zabrali trupa z kabiny.
– Obejmiesz poranną wachtę, Vinck. A ty, Ginsel, będziesz obserwował z dziobu.
– Tak jest.
Blackthorne wrócił na pokład.
Hendrik nadal czuwał, a statek płynął jak trzeba. Salamon, obserwator zluzowany z posterunku, wyminął go, potykając się, ledwie żywy, z oczami zapuchniętymi od ostrego wiatru. Blackthorne podszedł do drugich drzwi i zszedł pod pokład. Korytarz prowadził do wielkiej kabiny na rufie, gdzie mieściła się kwatera dowódcy wyprawy oraz magazyn. Na prawo znajdowała się jego własna kabina, a na lewo druga, należąca do trzech oficerów pokładowych, lecz w tej chwili dzielili ją naczelny kupiec Baccus van Nekk, trzeci oficer Hendrik i młodzik Croocq. Wszyscy bardzo chorzy.
Blackthorne wszedł do głównej kabiny. Na koi leżał na wpół przytomny dowódca wyprawy gubernator Paulus Spillbergen. Niski, rumiany mężczyzna, ongiś pokaźnej tuszy, tak bardzo wychudł, że skóra zwisała mu w luźnych fałdach z wydatnego brzucha. Blackthorne wyjął z ukrytej szuflady flaszkę z wodą i pomógł mu się napić.
– Dziękuję – rzekł słabym głosem Spillbergen. – Gdzie jest ziemia… gdzie ziemia?
– Przed nami – odparł Blackthorne, nie wierząc w to dłużej, odstawił flaszkę, zamknął uszy na jęki gubernatora i wyszedł, nienawidząc go od nowa.
Prawie dokładnie przed rokiem dotarli do Tierra del Fuego, kiedy wiatry sprzyjały im w podjęciu próby pokonania Cieśniny Magellana. Jednakże dowódca wyprawy zarządził lądowanie, żeby poszukać złota i skarbów.
– Chryste Panie, niechże pan się przyjrzy temu brzegowi, gubernatorze.
Na tym pustkowiu nie ma żadnych skarbów!
– Według legendy jest tu wiele złota; a ponadto możemy ogłosić ten ląd własnością naszych prześwietnych Niderlandów.
– Przez pięćdziesiąt lat pełno tu było Hiszpanów.
– Być może… być może jednak nie aż tak daleko na południu, naczelny pilocie.
– Tak daleko na południu pory roku są odwrócone. Maj, czerwiec, lipiec i sierpień to tutaj środek zimy. Według tej ruty najważniejsze jest przepłynięcie przez tę cieśninę w odpowiednim czasie… bo za kilka tygodni zmienią się wiatry i będziemy zmuszeni tu pozostać, zimować długie miesiące.
– Za ile tygodni, pilocie?
– Według tej ruty za osiem. Ale pory roku nie zawsze zaczynają się w tym samym czasie…
– W takim razie poszukamy przez dwa tygodnie. Zostanie nam mnóstwo czasu, a potem w razie czego popłyniemy na północ i złupimy jeszcze kilka miast, co, panowie?
– Powinniśmy to zrobić już, gubernatorze. Na Pacyfiku Hiszpanie mają niewiele okrętów. A na tych wodach jest ich pełno i szukają nas. Moim zdaniem powinniśmy wyruszyć natychmiast.
Jednak dowódca wyprawy nie zgodził się z nim i poddał sprawę pod głosowanie innych, nie będących pilotami kapitanów – Anglika i trzech Holendrów – i przystąpił do bezowocnych wypadów na brzeg.
Tego roku wiatry odmieniły się wcześnie i musieli zimować w tamtych stronach, gdyż gubernator bał się popłynąć na północ ze względu na hiszpańskie flotylle. Dalej mogli ruszyć dopiero po czterech miesiącach. Przez ten czas z głodu, chłodu i wskutek czerwonki zmarło stu pięćdziesięciu sześciu ludzi z ich flotylli, wszyscy jedli cielęce skóry, którymi pokryte były liny. Straszliwe sztormy w cieśninie rozproszyły ich statki. Jedynie Erasmus dotarł na wyznaczone miejsce spotkania u brzegów Chile. Czekali miesiąc na resztę, aż wreszcie, na widok zbliżających się Hiszpanów, podnieśli żagle i odpłynęli w nieznane. Tajna ruta kończyła się na Chile.
Blackthorne wrócił korytarzem do swojej kabiny, otworzył zamek w drzwiach i zamknął je za sobą. Idąc przez małe schludne pomieszczenie do biurka, musiał się pochylić, bo belkowany strop był nisko. Otworzył kluczem szufladę i ostrożnie odwinął ostatnie jabłko, pieczołowicie przechowywane przez całą drogę z wyspy Santa Maria przy wybrzeżu Chile. Było obtłuczone i małe, a jego zgniły kawałek pokrywała pleśń. Blackthorne odciął ćwiartkę. W środku było kilka robaków. Zjadł je, kierując się starą żeglarską legendą, że robaki w jabłku są tak samo dobre na szkorbut jak sam owoc i że wtarte w dziąsła zapobiegają wypadaniu zębów. Ponieważ zęby bolały go, a dziąsła miał podrażnione i wrażliwe, zjadł jabłko powoli, a potem napił się wody z bukłaka po winie. Była słonawa. Na koniec zawinął resztę jabłka i zamknął je w szufladzie na klucz.
Z cieni rzucanych przez wiszącą nad jego głową lampę oliwną wypadł szczur. Belki zatrzeszczały przyjemnie dla ucha. Na podłodze roiły się karaluchy.
Jestem zmęczony, pomyślał. Strasznie zmęczony.
Zerknął na koję. Długi, wąski, słomiany siennik zapraszał. Czuł się skonany.
Prześpij się godzinę, podszepnęła mu diabelska część jego natury. Choćby dziesięć minut, a będziesz rześki przez tydzień. Od kilku dni spałeś raptem parę godzin, w dodatku głównie na pokładzie, w zimnie. Musisz się przespać. Przespać. Oni polegają na tobie…
– Nie, pośpię jutro – rzekł na głos, a potem zmusił się do otworzenia kluczem marynarskiego kufra i wyjęcia ruty. Zobaczył z zadowoleniem, że druga, portugalska, ruta jest bezpieczna i nietknięta. Wziął czyste gęsie pióro i zaczął pisać:
21 kwietnia 1600 roku. Godzina piąta. Pomroka. 133 dzień żeglugi od wyspy Santa Maria koło Chile, 32 stopień szerokości geograficznej północnej. Morze wciąż wzburzone, wiatr silny, statek otaklowany jak poprzednio. Kolor morza jednostajnie szarozielony, głębia. Nadal płyniemy pełnym wiatrem, kurs 270 stopni, skręcając na północ-północny zachód i posuwając się szybko, około dwóch lig na godzinę, każda po trzy mile. Pół godziny temu w odległości półtorej mili na północny wschód-północ dostrzegliśmy duże rafy w kształcie trójkąta.
W nocy zmarło na szkorbut trzech członków załogi: żaglomistrz Joris, kanonier Reiss, drugi oficer de Haan. Powierzywszy ich dusze Bogu (dowódca wyprawy wciąż choruje), ciała ich wrzuciłem do morza niezaszyte w płótno, gdyż nie miał kto go zszyć. Dzisiaj umarł bosman Rijckloff.
Nie mogę zmierzyć kąta nachylenia słońca, znowu z powodu chmur. Ale oceniam, że utrzymujemy się na kursie i że niedługo powinniśmy wylądować w Japonii…
Niedługo, ale za ile? – zadał pytanie wiszącej nad jego głową żeglarskiej lampie, która huśtała się wraz z kolebiącym się wzdłużnie statkiem. Jak sporządzić mapę? Musi być jakiś sposób, powtórzył sobie w duchu po raz tysięczny. Jak ustalić długość geograficzną? Musi być jakaś metoda. Jak przechowywać warzywa, żeby pozostały świeże? Czym właściwie jest szkorbut?…
– Powiadają, że to fluksja biorąca się z morza, chłopcze – rzekł mu kiedyś Alban Caradoc. Był brzuchatym, serdecznym mężczyzną ze zmierzwioną siwą brodą.
– Ale czy można gotować te warzywa i przechowywać zupę z nich?
– Choruje się od niej. Nikt nie znalazł sposobu na jej przechowywanie.
– Podobno wkrótce wypływa Francis Drake.
– Nic z tego. Nie popłyniesz, chłopcze.
– Mam prawie czternaście lat. Pozwoliłeś nająć się do niego Timowi i Wattowi, a on potrzebuje chłopaków uczących się na pilotów.
– Oni mają po szesnaście lat, a ty zaledwie trzynaście.
– Mówią, że spróbuje dopłynąć do Cieśniny Magellana, a potem w górę wybrzeża do niezbadanych ziem, do Kalifornii, żeby znaleźć Cieśninę Aniańską, która łączy Ocean Spokojny z Atlantykiem. Z Kalifornii zaś aż do Nowej Fundlandii, a stamtąd wreszcie Północnym Szlakiem…
– Domniemanym Północnym Szlakiem, chłopcze. Jeszcze nikt nie udowodnił prawdziwości tej legendy.
– On udowodni. Jest admirałem, a my będziemy pierwszym angielskim statkiem, który przepłynie przez Cieśninę Magellana, pierwszym na Oceanie Spokojnym, pierwszym… taka okazja już mi się nie powtórzy.
– A właśnie że powtórzy, a on nigdy nie odkryje sekretnego szlaku Magellana, chyba że ukradnie rutę albo schwyta portugalskiego pilota i go zmusi, by go przezeń przeprowadził. Ile razy mam ci powtarzać, że cnotą pilota jest cierpliwość. Ucz się cierpliwości, chłopcze. Masz mnós…
– Proszę cię!
– Nie.
– Dlaczego?
– Ponieważ nie będzie go dwa, trzy lata, może więcej. Słabi i młodzi dostają najgorsze jedzenie i najmniej wody. A z pięciu jednostek, które z nim wypłyną, powróci tylko jego statek. Za nic nie przeżyłbyś tej wyprawy, chłopcze.
– Wobec tego zaciągnę się, ale tylko na jego statek. Jestem silny. Weźmie mnie!
Posłuchaj, chłopcze, byłem z Drakiem na jego pięćdziesięciotonowej Judycie pod San Juan de Ulua, kiedy wraz z płynącym na Minion admirałem Hawkinsem przebiliśmy sobie drogę z zatoki przez tych hiszpańskich gównojadów. Sprzedawaliśmy na hiszpańskich Karaibach niewolników z Gwinei, ale bez zgody Hiszpanów, którzy zwiedli Hawkinsa i schwytali naszą flotyllę w pułapkę. Mieli trzynaście wielkich okrętów, a my sześć. Zatopiliśmy trzy ich jednostki, a oni nasze: Jaskółkę, Anioła, Karawelę i Jezusa z Lubeki. Owszem, Drake wydostał nas z tej pułapki i doprowadził do kraju. Z jedenastoma ludźmi na pokładzie, żeby o tym opowiedzieli. Hawkinsowi zostało piętnastu – z czterystu ośmiu królewskich marynarzy! Drake jest bezwzględny. Zabiega o chwałę i pieniądze, ale tylko dla siebie, dowodem na to jest zbyt wielu marynarzy, którzy stracili życie.
– Ale ja nie zginę. Będę jednym z…
– Nie. Twój termin trwa dwanaście lat. Masz jeszcze dziesięć lat przed sobą, a potem będziesz wolny. Ale do tego czasu, do roku tysiąc pięćset osiemdziesiątego ósmego, nauczysz się, jak budować statki i dowodzić nimi… będziesz się słuchał Albana Caradoca, mistrza szkutniczego, pilota i członka Trinity House, albo nigdy nie otrzymasz uprawnień. A bez nich nigdy nie popilotujesz statku na angielskich wodach, nigdy i na żadnych wodach nie będziesz dowodził z mostka żadnego angielskiego okrętu, bo takie prawo ustanowił zacny król Henryś, wieczne odpoczywanie racz mu dać Panie. Takie było prawo tej wielkiej dziewki Marii Tudor, oby jej dusza smażyła się w piekle, i takie też jest prawo naszej królowej, oby władała wiecznie, prawo angielskie, najlepsze prawo morskie na świecie.
Blackthorne pamiętał, jak bardzo nienawidził za to swojego mistrza, jak nienawidził Trinity House, monopolistycznej korporacji założonej w 1514 roku przez Henryka VIII w celu szkolenia i przyznawania uprawnień wszystkim angielskim pilotom i kapitanom, jak nienawidził swojej dwunastoletniej ograniczonej wolności, bez której, o czym dobrze wiedział, nie zdobyłby jedynej rzeczy na świecie, której pragnął. Pamiętał również, jak jeszcze mocniej znienawidził Albana Caradoca, kiedy Drake, który zniknął przed trzema laty, cudownym zrządzeniem losu powrócił do Anglii na swoim stutonowym slupie Złota Łania, pierwszym angielskim statku, który opłynął świat, i przywiózł najbogatsze łupy, jakie kiedykolwiek przywieziono do kraju, niewiarygodne półtora miliona szterlingów w złocie, srebrze, przyprawach i naczyniach.
Jego nienawiści nie zmniejszyło to, że przepadły cztery z pięciu statków
Drake’a, że życie straciło ośmiu na dziesięciu marynarzy, że zginęli Tim i Watt, że na Ocean Spokojny ekspedycję przeprowadził przez Cieśninę Magellana nie Drake, lecz pojmany portugalski pilot. To, że admirał powiesił jednego oficera, wyklął kapelana Fletchera i nie znalazł Północnego Szlaku, nie przeszkodziło powszechnemu uwielbieniu dla niego w kraju. Królowa wzięła połowę z przywiezionego przezeń skarbu i nadała Drake’owi szlachectwo. Szlachta i kupcy, którzy wyłożyli pieniądze na tę ekspedycję, otrzymali w zamian trzysta procent zysku i podjęli się sfinansowania następnej korsarskiej wyprawy. A wszyscy żeglarze błagali, żeby z nim popłynąć, bo rzeczywiście zdobył łupy, wrócił do ojczyzny, a garstce szczęśliwców, którzy przeżyli wyprawę, udział w zdobyczy zapewnił bogactwo do końca życia.
Ja na pewno bym przeżył, rzekł sobie w duchu Blackthorne. Na pewno.
A wówczas mój udział w tych bogactwach wystarczyłby, żebym…
– Rotz vooruiiiiiiit! Przed nami rafy!
Z początku nie tyle usłyszał ów okrzyk, ile go wyczuł. A potem przeciągły, przemieszany z zawodzeniem wiatru wrzask doleciał go ponownie.
Wyskoczył z kabiny i z walącym sercem i wyschniętym gardłem wbiegł po zejściówce na pokład. Zapadły już ciemności i lało. Ucieszył się na myśl, że przygotowane tyle tygodni temu brezentowe zbiorniki na deszczówkę wkrótce przepełni woda. Nastawił usta w stronę prawie pionowo siekącego deszczu, popróbował jego świeżego smaku i odwrócił się plecami do nawałnicy.
Zobaczył, że Hendrik zamarł z przerażenia. Przycupnięty na dziobie obserwator Maetsukker wykrzykiwał coś bez związku i pokazywał przed siebie. Blackthorne spojrzał w tym kierunku.
Zaledwie dwieście jardów przed statkiem była rafa – wielkie czarne kleszcze skalne, w które tłukło zachłanne morze. Po prawej i lewej burcie ciągnęły się poprzerywane gdzieniegdzie smugi piany. Wichura porywała wielkie pokosy wody i ciskała je w mrok. Na skrajniku dziobowym z trzaskiem pękł fał, a drzewce najwyższego bramsla uniósł wiatr. Maszt zadygotał w posadach, wytrzymał, ale morze nieubłaganie popychało statek ku zagładzie.
– Wszyscy na pokład! – krzyknął Blackthorne i gwałtownie zadzwonił w okrętowy dzwon.
Jego dźwięk wyrwał Hendrika z odrętwienia.
– Jesteśmy zgubieni! – zawołał po holendersku. – Jezu, miej nas w opiece!
Sprowadź załogę na pokład, draniu! Zasnąłeś! Obaj zasnęliście! Blackthorne popchnął go w stronę zejściówki, chwycił koło sterowe, zsunął z jego drążków zabezpieczającą linę, zmobilizował się i mocno przekręcił je w lewo.
Wytężył wszystkie siły, kiedy ster zderzył się z prądem. Cały statek zadrżał. A potem jego dziób zaczął się przesuwać coraz prędzej, bo nadleciał wiatr i znaleźli się bokiem do niego i fal. Sztormowe topsle wydęły się, dzielnie starając się wytrzymać ciężar statku, a wszystkie liny zajęczały pod naporem. Następna fala spiętrzyła się nad nimi i kiedy płynąc równolegle do rafy, przedzierali się przez nią, Blackthorne dojrzał ogromny wał wodny. Ostrzegł krzykiem nadchodzących od forkasztelu i uchwycił się czegoś, żeby nie zginąć.
Fala zwaliła się na statek, przechylając go niebezpiecznie, i pomyślał, że ich zmiażdży, ale Erasmus otrząsnął się z niej jak mokry terier i wydostał z morskiej doliny. Woda spłynęła kaskadami przez szpigaty, pilot zaś łapczywie nabrał w płuca powietrza. Ujrzał, że leżące na pokładzie zwłoki bosmana, przygotowane na jutrzejszy pogrzeb, zniknęły i że kolejna nadpływająca fala jest jeszcze silniejsza. Pochwyciła Hendrika i uniosła go, krztuszącego się i miotającego, zmywając go za burtę do morza. Jeszcze jedna fala przewaliła się z rykiem przez pokład. Blackthorne uczepił się koła sterowego i woda przeszła po nim. Hendrik był już pięćdziesiąt jardów od lewej burty. Morze wessało go i zaniosło z powrotem pod statek, gdzie gigantyczny grzywacz wyniósł go wysoko ponad Erasmusa, przez chwilę trzymał krzyczącego w górze, potem zaś poniósł go, rozmiażdżył na ostrej krawędzi skały i pochłonął.
Statek wpłynął w falę, starając się przez nią przedostać. Poszedł następny fał, a talia zakręciła się gwałtownie i splątała z takielunkiem.
Vinck z drugim marynarzem wspięli się na rufówkę i podparli koło sterowe, żeby pomóc Blackthorne’owi. Blackthorne widział po prawej burcie rafę wystającą z morza, przybliżała się. Z przodu i po lewej burcie sterczało więcej skał, pomiędzy którymi były tu i ówdzie przerwy.
– Wejdźcie na górę, Vinck. Postawcie foki! – krzyknął.
Stopa po stopie Vinck i dwaj marynarze wspięli się mozolnie po wantach takielunku przy fokmaszcie, podczas gdy na dole inni napierali na liny, żeby im to ułatwić.
– Uważaj z przodu! – krzyknął Blackthorne.
Przez pokład przeszła spieniona fala, zabrała z sobą następnego marynarza i przyniosła z powrotem zwłoki bosmana. Dziób Erasmusa wyskoczył z morza, a opadając trzasnął w wodę, która znowu zalała pokład. Vinck i pozostali rozwiązali liny przytrzymujące żagiel. Rozwinął się on nagle i strzelił jak z armaty, kiedy wypełnił go wiatr, statek zaś się przechylił.
Vinck z pomocnikami zawiśli w górze, huśtając się nad falami, a potem zaczęli schodzić.
– Rafa… rafa z przodu! – krzyknął Vinck.
Blackthorne z towarzyszem przekręcili koło sterowe w prawo. Statek zawahał się, a potem obrócił i głośno zaprotestował, kiedy znajdujące się tuż pod powierzchnią morza skały napotkały jego burtę. Było to jednak uderzenie z ukosa i skalny ząb odłupał się. Belki burtowe wytrzymały, a ludzie na pokładzie znów odetchnęli z ulgą.
W rafie przed statkiem Blackthorne spostrzegł przerwę i skierował go w tamtą stronę. Wiatr wzmógł się, a morze rozsrożyło się jeszcze bardziej. Statek odchylił się w porywie wichru, wyrywając koło sterowe z rąk marynarza i Blackthorne’a. Uchwycili je razem i przywrócili Erasmusowi poprzedni kurs, ale kołysał się i kręcił jak pijany. Pokład zalała fala i wdarła się do forkasztelu, zatopiła oba pokłady i roztrzaskała.
– Obsadzić pompy! – krzyknął Blackthorne i zobaczył, że dwóch ludzi schodzi pod pokład.
Deszcz siekł go po twarzy, z bólu mrużył oczy. Lampa przy kompasie i latarnia kotwiczna na rufie dawno zgasły. Następny poryw wichury jeszcze bardziej odsunął statek z kursu, a towarzysz Blackthorne’a poślizgnął się i koło ponownie wyrwało im się z rąk. Marynarz krzyknął, bo kołek od koła sterowego uderzył go w skroń, i upadł zdany na łaskę morza. Blackthorne podniósł go z pokładu i trzymał, dopóki nie przewalił się nad nimi spieniony grzywacz. A wtedy spostrzegł, że marynarz nie żyje, więc upuścił go bezwładnie na krzesło żeglarskie, a potem kolejna fala zabrała trupa z rufówki.
Przerwa w skałach znajdowała się trzy rumby w prawo po nawietrznej, ale chociaż Blackthorne dokładał wszelkich starań, nie był w stanie się do niej przybliżyć. Rozpaczliwie wypatrywał innego kanału w rafie, wiedział jednak, że go nie ma. Chwilowo zwiększając prędkość, pozwolił więc Erasmusowi odpaść od wiatru, po czym znów ustawił go dziobem do wichury. Nadrobił ułamek dystansu i trzymał kurs.
Statek zajęczał, zapiszczał, drżąc z udręki, bo stępka zaszurała o ostre jak brzytwa grzbiety skalne i wszyscy na pokładzie wyobrazili sobie, jak puszczają jego dębowe wręgi i do kadłuba wlewa się woda. Pozbawiony wszelkiej kontroli zatoczył się w przód.
Blackthorne krzyknął na pomoc, ale nikt go nie usłyszał, trzymając więc koło, sam zmagał się z morzem. Raz rzuciło go w bok, ale sięgnął po omacku i znów je pochwycił, zastanawiając się mętnie, jak długo wytrzyma ster.
W przesmyku pomiędzy rafami powstał wodny młyn, otoczony skałami i napędzany przez nawałnicę. Wielkie fale rozbijały się o rafę i wirując cofały się do walki z intruzem, by na koniec ścierać się z sobą i atakować ze wszystkich stron. Wir ów wessał osaczony zewsząd i bezbronny statek.
– A bodaj cię diabli, burzo! – ryknął rozwścieczony Blackthorne. – Precz z przeklętymi łapami od mojego statku!
Koło sterowe znów się obróciło i odrzuciło go od siebie, a pokład zachwiał się przerażająco. Dziobnik uderzył w skałę i odpadł, a wraz z nim część takielunku, statek się wyprostował. Fokmaszt wygiął się w łuk i złamał. Marynarze rzucili się do takielunku z siekierami, żeby go odciąć i zostawić na łaskę żywiołu, Erasmus zaś zapadł się w dolinę pomiędzy rozhukanymi falami. Odrąbano maszt – poszedł za burtę wraz z jednym z marynarzy, który uwiązł w splątanej masie lin i drzewc. Schwytany w pułapkę krzyknął, lecz koledzy nie mogli mu pomóc i tylko patrzyli, jak wyłania się wraz z masztem przy burcie i znika na zawsze.
Vinck i reszta ocalałych obejrzeli się w stronę rufówki. Blackthorne zmagał się z burzą jak szalony. Przeżegnali się i zdwoili modlitwy, niektórzy płacząc ze strachu i walcząc o życie.
Przesmyk poszerzył się na moment i żaglowiec zwolnił, ale przerwa w rafie przed nim znowu się zwęziła, a skały zdawały się rosnąć, górując nad nimi. Od jednej z burt odbił się prąd, uniósł statek, ponownie obrócił go bokiem i rzucił ku zagładzie.
Blackthorne przestał wyklinać sztorm i pomimo bólu stężałych mięśni stoczył bój z kołem sterowym, żeby przesunąć je w lewo i utrzymać w tej pozycji. Jednak statek nic sobie nie robił ze steru, podobnie morze.
– Obróć się, piekielniku! – wysapał Blackthorne, szybko słabnąc. – Pomóżcie mi!
Morski prąd przyśpieszył, a jemu o mało co nie pękło serce, ale nadal wytężał siły, zmagając się z napierającym morzem. Starał się widzieć wyraźnie, ale w oczach pociemniało mu, a barwy zmąciły się i przygasły. Żaglowiec znajdował się w przesmyku i stał w miejscu, lecz właśnie wówczas jego stępka zaszurała o mulistą płyciznę. Dziób statku obrócił się od wstrząsu, ster zderzył się z falą. A potem morze i wiatr pospołu przyszły statkowi z pomocą, ustawiając go rufą do wiatru, i Erasmus przedostał się przez przesmyk na bezpieczne wody. Do zatoki za rafami.