Siedem rozmów wzmacniających związek. Jak pogłębić relację i stworzyć emocjonalną bliskość - ebook
Siedem rozmów wzmacniających związek. Jak pogłębić relację i stworzyć emocjonalną bliskość - ebook
„Nie poświęcasz mi tyle uwagi, co kiedyś". „Nie zależy ci już na mnie".
„Między nami nie ma bliskości". „Dlaczego nie powiesz mi po prostu, o co ci tak naprawdę chodzi?"
Czy zdarzyło ci się kiedyś usłyszeć takie zdania, a może je wypowiadać?
Czy razem z partnerem lub partnerką toczycie spory, które zamiast
łagodzić konflikty, tylko je zaogniają? A może wasz związek układa się
dobrze – ale czujesz, że może być jeszcze lepszy?
Zajrzyj za kulisy terapii par – posłuchaj, jak toczą się rozmowy
partnerów, którzy nie umieją się dogadać, i poczuj emocje, jakie im
towarzyszą, gdy wreszcie im się to udaje. Zdziwisz się, jak bliskie
okażą się ich problemy i pragnienia, a podążając ich śladem i ty
nauczysz się pogłębiać relację z ukochaną osobą – niezależnie od etapu,
na jakim jest wasz związek.
Przeprowadźcie razem Siedem rozmów wzmacniających związek, aby:
· przestać negocjować, a prawdziwie się otwierać,
· uchronić się przed wpadaniem w spiralę bezsensownych kłótni,
· rozpoznawać czułe punkty i przestać się ranić,
· wybaczać sobie błędy,
· pielęgnować więź przez czułość i dotyk,
· wysłuchiwać się tak, by nareszcie zrozumieć się nawzajem.
Sue Johnson, terapeutka i autorka niezwykle skutecznej – co potwierdzają
badania – metody uzdrawiania i wzmacniania więzi dzieli się w książce
swoją praktyczną wiedzą. Prezentuje sposoby otwierania się przed sobą,
które pozwoliły już milionom par zażegnać konflikty i zbliżyć się do
siebie jak nigdy przedtem. To jak? Porozmawiamy?
Kategoria: | Psychologia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67604-18-5 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wstęp
Zawsze fascynowały mnie relacje międzyludzkie. Dorastałam w Wielkiej Brytanii, gdzie mój tata prowadził pub, a ja spędzałam mnóstwo czasu, przyglądając się, jak ludzie spotykają się, rozmawiają, piją, kłócą się, tańczą, flirtują. Centralnym punktem mojej młodości było jednak małżeństwo moich rodziców. Patrzyłam bezradnie, jak niszczyli swój związek i samych siebie. Wiedziałam jednak, że głęboko się kochali. W ostatnich dniach przed śmiercią ojciec płakał za moją matką, chociaż rozstali się ponad 20 lat wcześniej.
W reakcji na ból rodziców poprzysięgłam sobie, że nigdy nie wyjdę za mąż. Uznałam, że miłość romantyczna jest pułapką i iluzją. Sądziłam, że lepiej poradzę sobie sama, nieskrępowana i wolna. Mimo to oczywiście zakochałam się i wzięłam ślub. Miłość przyciągała mnie do siebie, choć próbowałam ją odepchnąć.
Czym była ta tajemnicza, silna emocja, która pokonała moich rodziców, skomplikowała moje życie i wydawała się dla tak wielu z nas głównym źródłem radości i cierpienia? Czy da się odnaleźć drogę w labiryncie, prowadzącą ku wiecznej miłości?
Moja fascynacja miłością i związkami zaprowadziła mnie do doradztwa i psychologii. W ramach swojego kształcenia uczyłam się, jak miłosne dramaty opisują poeci i naukowcy. Pracowałam z dorosłymi, którzy zmagali się z utratą miłości, a także z rodzinami, których członkowie kochali się nawzajem, ale nie potrafili żyć ani razem, ani osobno. Miłość pozostawała tajemnicą.
Wreszcie, w ostatniej fazie pracy nad doktoratem z poradnictwa psychologicznego na University of British Columbia w Vancouver, zaczęłam pracować z parami. Natychmiast zahipnotyzowała mnie intensywność ich wysiłków i sposób, w jaki mówili o swoich związkach – w kategoriach życia i śmierci.
Odnosiłam znaczące sukcesy w pracy z indywidualnymi klientami i rodzinami, jednak doradzanie wojującym partnerom mnie pokonało. Nie pomagały żadne książki z biblioteki ani stare techniki, których mnie uczono. Pary nie miały ochoty zagłębiać się w swoje relacje z okresu dzieciństwa. Nie zamierzały zachowywać się rozsądnie i uczyć się negocjacji. A już na pewno nie chciały poznawać zasad efektywnych kłótni.
Wyglądało na to, że w miłości chodzi o to, co nienegocjowalne. Nie można targować się o współczucie, o bliskość. Nie są to reakcje intelektualne, lecz emocjonalne. Zaczęłam więc po prostu skupiać się na doświadczeniach par i pozwalałam, by uczyły mnie emocjonalnych rytmów i wzorów w tańcu, jakim jest miłość romantyczna. Zaczęłam nagrywać sesje i wielokrotnie ich słuchałam.
Kiedy przyglądałam się parom krzyczącym i szlochającym, sprzeczającym się i zamykającym się w sobie, zrozumiałam, że istnieją pewne kluczowe momenty emocjonalne – pozytywne i negatywne – które definiują związek. Z pomocą mojego promotora Lesa Greenberga zaczęłam tworzyć nową terapię par, którą oparłam na tych właśnie momentach. Nazwaliśmy ją terapią skoncentrowaną na emocjach (_Emotionally Focused Therapy_, w skrócie EFT).
Uruchomiliśmy projekt badawczy; z częścią par prowadziliśmy terapię metodą rozwijającego się EFT, z innymi – terapię behawioralną uczącą partnerów komunikacji i negocjacji, trzecia grupa natomiast nie została poddana żadnej terapii. Wyniki EFT były zaskakująco pozytywne, lepsze niż w przypadku braku terapii czy terapii behawioralnej. Pary mniej się kłóciły, czuły się bliższe sobie, a ich satysfakcja ze związku rosła. Dzięki sukcesowi tego badania zyskałam stanowisko na University of Ottawa, gdzie przez wiele lat prowadziłam kolejne projekty badawcze z parami w gabinetach doradców, centrach szkoleniowych i klinikach przyszpitalnych. Wyniki pozostawały zaskakująco dobre.
Mimo tego sukcesu zdałam sobie sprawę, że wciąż nie rozumiem emocjonalnych dramatów, w które wikłają się „moje” pary. Nawigowałam po labiryncie miłości, ale nie dotarłam jeszcze do jego centrum. Miałam tysiące pytań. Dlaczego emocje podczas moich sesji aż tak buzują? Czemu ludziom tak trudno zmusić ukochaną osobę do reakcji? Z jakiego powodu EFT działało tak dobrze i co mogliśmy zrobić, żeby działało jeszcze lepiej?
Wtedy, podczas dyskusji z kolegą w pubie – miejscu, w którym zaczęłam uczyć się ludzi – przeżyłam nagłe objawienie, o jakich zazwyczaj czyta się w książkach. Rozmawialiśmy o tym, że wielu terapeutów uważa zdrowe związki miłosne za racjonalne wymiany. Według tego sposobu myślenia wszyscy chcemy otrzymać maksymalne korzyści minimalnym kosztem.
Powiedziałam, że według mnie na moich sesjach dzieje się znacznie więcej. „No dobra – ciągnął kolega – skoro związki miłosne nie są wymianami, to czym są?”. Usłyszałam swój głos: „Och, to więzi emocjonalne. Chodzi w nich o wrodzoną potrzebę bezpiecznych relacji emocjonalnych. Brytyjski psychiatra John Bowlby mówi o tym w swojej teorii przywiązania dotyczącej matek i ich dzieci. Z dorosłymi dzieje się to samo”.
Wyszłam z tego spotkania podekscytowana. Dostrzegłam nagle niezwykłą logikę kryjącą się za wiecznym narzekaniem i rozpaczliwie obronną postawą. Wiedziałam, czego potrzebują związki, i zrozumiałam, jak EFT je przeobraża. Miłość romantyczna polega na bliskości i przywiązaniu. Jej sens opiera się na naszej wrodzonej potrzebie polegania na kimś ukochanym, kto zapewni nam emocjonalne ukojenie i uczuciową więź.
Wydało mi się, że odkryłam – lub odkryłam na nowo – o co chodzi w miłości, jak ją naprawić i uczynić trwałą. Kiedy zaczęłam myśleć w kategoriach przywiązania i budowania więzi, znacznie lepiej zrozumiałam dramat udręczonych par. Lepiej zrozumiałam także swoje małżeństwo. Zdałam sobie sprawę, że w naszych dramatach jesteśmy uwikłani w emocje, które stanowią część programu przetrwania zdeterminowanego przez miliony lat ewolucji. Nie sposób ominąć tych emocji i potrzeb, bez zmieniania naszej istoty. Dostrzegłam, że terapii par i edukacji brakowało właśnie jasnej, naukowej teorii miłości.
Kiedy jednak zaczęłam starać się o publikację swoich odkryć, większość moich kolegów zupełnie się z nimi nie zgodziła. Najpierw twierdzili, że dorośli ludzie powinni kontrolować emocje. Że nadmiar emocji jest problemem większości małżeństw. Powinno się z nimi walczyć, a nie wsłuchiwać się w nie i podążać za nimi. Co najważniejsze jednak – twierdzili – dorośli ludzie są samowystarczalni. Tylko osoby dysfunkcyjne muszą polegać na innych. Mieliśmy na takie osoby różne określenia: _wplątane, współuzależnione, chwiejne, zależne_. Innymi słowy: z problemami. Małżeństwa niszczyła zbytnia zależność partnerów od siebie nawzajem!
Moi koledzy uważali, że terapeuci powinni zachęcać ludzi do „stania na własnych nogach”. Przypominało to porady doktora Spocka o podejściu rodziców do niemowląt: ostrzegał on, że noszenie płaczącego dziecka to droga do wychowania słabeusza. Problem polega na tym, że co do dzieci doktor Spock mylił się całkowicie. A moi koledzy mylili się co do dorosłych.
Przekaz EFT jest prosty: zapomnij o uczeniu się, jak się kłócić, o analizowaniu wczesnego dzieciństwa, o wielkich, romantycznych gestach czy eksperymentach seksualnych. W zamian dostrzeż i przyznaj, że jesteś zależny emocjonalnie od swojego partnera, tak jak dziecko zależne jest od rodzica, który pielęgnuje je, uspokaja i chroni. Przywiązanie u ludzi dorosłych jest bardziej wzajemne i mniej skupione na kontakcie fizycznym, ale natura emocjonalnej więzi pozostaje taka sama. EFT skupia się na tworzeniu i wzmacnianiu tej emocjonalnej więzi między partnerami poprzez rozpoznawanie i przeobrażanie kluczowych aspektów, które wspierają związek miłosny pary dorosłych ludzi: otwartości, dostrojenia i responsywności.
Dzisiaj EFT rewolucjonizuje terapię par. Ścisłe badania prowadzone przez ostatnich 15 lat wykazały, że 70–75 procent par, które odbyły terapię EFT, radzi sobie z problemami i jest szczęśliwa w swoich związkach. Wyniki wydają się trwałe, nawet kiedy ryzyko rozwodu jest wysokie. Amerykańskie Towarzystwo Psychologiczne uznało EFT za empirycznie udowodnioną metodę terapii par.
W Ameryce Północnej są tysiące terapeutów po kursach EFT, w Europie, Australii i Nowej Zelandii – kolejne setki. Metody tej uczy się również w Chinach, na Tajwanie i w Korei. W ostatnim czasie duże organizacje, takie jak wojsko amerykańskie i kanadyjskie oraz nowojorska straż pożarna, prosiły mnie o zaprezentowanie terapii EFT swoim członkom i ich partnerom.
Coraz powszechniejsza akceptacja i zastosowanie EFT zwiększyły też świadomość istnienia tej metody. Często proszono mnie o prostą, popularną wersję EFT, którą mogliby przeczytać i zastosować zwykli ludzie. Oto ona.
Książka _Przytul mnie mocno_ powstała dla wszystkich par: młodych, starych, małżeńskich, zaręczonych, mieszkających ze sobą, szczęśliwych, udręczonych, hetero- i homoseksualnych – mówiąc w skrócie, dla wszystkich osób pragnących miłości na całe życie. Dla mężczyzn i dla kobiet. Dla ludzi wszystkich kultur i zawodów – wszyscy ludzie na planecie mają tę samą podstawową potrzebę więzi. Nie jest to natomiast książka dla osób w związkach przemocowych ani dla silnie uzależnionych lub mających wieloletnie romanse; w takich sytuacjach trudno jest nawiązać z partnerem pozytywną więź. Wtedy najlepszym rozwiązaniem jest wizyta u terapeuty.
Podzieliłam książkę na trzy części. Część pierwsza odpowiada na odwieczne pytanie, czym jest miłość. Wyjaśnia, jak to się dzieje, że często, mimo najlepszych intencji i głębokiej wiedzy, tracimy więź i miłość. Dokumentuje również i syntetyzuje ogromną eksplozję badań prowadzonych w ostatnim czasie nad relacjami intymnymi. Jak mówi Howard Markman z Center for Marital and Family Studies (Centrum Badań nad Małżeństwem i Rodziną) na University of Denver: „To kluczowy czas dla edukacji i terapii par”.
Wreszcie budujemy naukę o związkach intymnych. Odkrywamy, jak nasze rozmowy i działania odzwierciedlają najgłębsze potrzeby i lęki oraz tworzą lub niszczą najcenniejsze więzi. W niniejszej książce pokazuję kochankom nowy świat, nowe rozumienie tego, jak kochać. Jak kochać dobrze.
Część druga to skrócona wersja EFT. Znajdziemy w niej siedem rozmów, w których uchwycone zostają definiujące chwile miłosnego związku. Uczy ona czytelnika, jak kształtować te momenty, by stworzyć pewną i trwałą więź. Historie przypadków oraz sekcje _Zabawa i praktyka_ zamieszczone przy każdej z rozmów pozwolą lekcjom EFT ożyć w rzeczywistości waszych związków.
Część trzecia mówi o sile miłości. Miłość ma niezwykłą zdolność uzdrawiania okrutnych ran, jakie czasem zadaje nam życie. Miłość wzmacnia też naszą bliskość ze światem zewnętrznym. Miłosna responsywność to podstawa prawdziwie współczującego, cywilizowanego społeczeństwa.
By pomóc wam w lekturze, na końcu książki zamieściłam słowniczek ważnych terminów.
Rozwój EFT zawdzięczam wszystkim parom, z którymi pracowałam na przestrzeni lat. Wykorzystuję w książce ich historie, zmieniając imiona i inne szczegóły, by chronić ich prywatność. Wszystkie te opowieści składają się z wielu przypadków i zostały uproszczone, by odzwierciedlać ogólne prawdy, które poznałam dzięki tysiącom par. Nauczą was one tego, czego nauczyły mnie. Książka ta jest próbą przekazania tej wiedzy dalej.
Zaczęłam pracować z parami na początku lat 80. Dwadzieścia pięć lat później wciąż zaskakuje mnie ekscytacja, która towarzyszy mi, kiedy zasiadam w pokoju, żeby rozpocząć pracę z nową parą. Wciąż czuję radość, kiedy partnerzy nagle zaczynają rozumieć nawzajem swoje szczere komunikaty i podejmują ryzyko otwarcia się na siebie. Ich codzienny trud i determinacja inspirują mnie, by utrzymywać przy życiu także swoje cenne relacje z innymi.
Wszyscy przeżywamy dramat poczucia emocjonalnego podłączenia i odłączenia (rozłączenia). Teraz możemy przeżywać go ze zrozumieniem. Mam nadzieję, że książka ta pomoże wam zmienić wasze związki we wspaniałe przygody. Właśnie tym była dla mnie podróż nakreślona na tych stronach.
„Miłość jest tym wszystkim, co się o niej mówi… – napisała Eica Jong. – Naprawdę warto walczyć o nią, być dla niej dzielnym, ryzykować dla niej wszystko. Problem polega na tym, że kiedy nie ryzykujesz nic, ryzykujesz jeszcze więcej”. W pełni się z tym zgadzam.Miłość – nowe, rewolucyjne spojrzenie
Miłość – nowe, rewolucyjne spojrzenie
Żyjemy w schronieniu z siebie nawzajem.
Przysłowie celtyckie
L_ove_ – miłość – to prawdopodobnie najpotężniejsze słowo w języku angielskim. Piszemy o niej grube tomy i wiersze. Śpiewamy o niej i modlimy się o nią. Toczymy o nią wojny (patrz: Helena Trojańska) i budujemy w jej imię pałace (patrz: Taj Mahal). Wzbijamy się w powietrze, kiedy słyszymy: „Kocham cię!” i rozpaczamy na słowa: „Już cię nie kocham!”. Myślimy i mówimy o niej w nieskończoność.
Ale czym ona jest?
Badacze i praktycy przez całe wieki zastanawiali się nad jej definicją i rozumieniem. Dla niektórych chłodnych obserwatorów miłość jest wzajemnie korzystnym sojuszem opartym na wymianie przysług, interesem. Inni, spoglądający na sprawę od strony historycznej, uważają ją za sentymentalny zwyczaj stworzony przez trzynastowiecznych francuskich minstreli. Biolodzy i antropolodzy twierdzą, że to strategia, która pozwala na przekazywanie genów i wychowanie potomstwa.
Dla większości ludzi miłość wciąż jest tajemniczą, nieuchwytną emocją, otwartą na interpretacje, ale wymykającą się definicjom. W XVIII wieku tak biegły w innych obszarach Benjamin Franklin potrafił powiedzieć jedynie, że miłość jest „zmienna, przelotna i przypadkowa”. Bardziej nam współczesna Marilyn Yalom w swojej książce naukowej o historii żony przyznała się do porażki i nazwała miłość „upajającą mieszanką seksu i uczucia, której nikt nie potrafi zdefiniować”. Opis miłości autorstwa mojej matki, z zawodu barmanki, brzmiał: „pięć przyjemnych minut” i był równie trafny, choć nieco bardziej cyniczny.
Dziś nie możemy już jednak pozwolić sobie na definiowanie miłości jako tajemniczej siły, która pozostaje poza naszym zasięgiem. Jest zbyt ważna. Związek miłosny – na dobre i na złe – stał się główną relacją emocjonalną w życiu większości ludzi.
Jednym z powodów jest coraz wyraźniejsza społeczna izolacja. Robert Putnam w książce _Bowling Alone_ (Samotna gra w kręgle) zauważył, że cierpimy na postępującą utratę „kapitału społecznego” (termin ten ukuł w 1916 roku pewien wychowawca z Wirginii, zauważywszy pomoc, współczucie i wspólnotowość wśród sąsiadów). Większość z nas nie mieszka już we wspierających społecznościach, obok rodziny i przyjaciół z dzieciństwa. Pracujemy coraz dłużej, jeździmy do pracy coraz dalej i mamy coraz mniej szans na rozwijanie bliskich relacji.
Pary, z którymi spotykam się w swojej praktyce, żyją najczęściej we wspólnocie dwuosobowej. W przeprowadzonym przez National Science Foundation (Narodową Fundację Nauki) w 2006 roku badaniu większość respondentów zadeklarowała, że liczba osób w ich najbliższym kręgu spada, a coraz więcej ludzi twierdzi, że nie ma się komu zwierzyć. Jak pisze irlandzki poeta John O’Donohue: „Ogromna, ołowiana samotność niczym mroźna zima otacza tak wielu ludzi”.
W związku z tym wymagamy teraz od naszych kochanków emocjonalnej więzi i poczucia bezpieczeństwa, jakie moja babcia otrzymywała od całej wioski. Dodatkowym czynnikiem jest obecna w naszej kulturze celebracja miłości romantycznej. Filmy, telewizyjne opery mydlane i melodramaty wypełniają nas obrazami miłości romantycznej jako pełnego i doskonałego związku, podczas gdy gazety, czasopisma i programy telewizyjne dostarczają kolejnych informacji o niekończących się poszukiwaniach miłości i romansów wśród aktorów i gwiazd. Nie powinno nas więc dziwić, że przebadani niedawno mieszkańcy Stanów Zjednoczonych i Kanady uważają satysfakcjonujący związek miłosny za swój najważniejszy cel – ważniejszy niż sukces finansowy czy satysfakcjonująca kariera.
Kluczowe jest więc zrozumienie, czym jest miłość, jak ją uprawiać i jak sprawić, by trwała. Na szczęście na przestrzeni dwóch ostatnich dekad pojawiło się nowe, ekscytujące i rewolucyjne rozumienie miłości.
Wiemy już teraz, że tak naprawdę miłość jest szczytem ewolucji, najważniejszym mechanizmem przetrwania gatunku ludzkiego. Nie dlatego, że skłania nas do seksu i reprodukcji – seks uprawiamy też bez miłości! – ale dlatego, że miłość wiąże nas emocjonalnie z cennymi osobami, które są dla nas bezpieczną przystanią pośród życiowych sztormów. Miłość jest naszym bastionem, stworzonym, by zapewnić nam emocjonalne schronienie, dzięki któremu możemy radzić sobie ze wzlotami i upadkami.
Ten pęd do emocjonalnego przywiązania – znalezienia kogoś, do kogo możemy zwrócić się i powiedzieć: „Przytul mnie mocno” – jest zapisany w naszych genach i w naszych ciałach. Jest równie podstawowy dla życia, zdrowia i szczęścia, jak potrzeba jedzenia, schronienia i seksu. Potrzebujemy emocjonalnego przywiązania do kilku niezastąpionych osób, by zachować szczęście fizyczne i mentalne – by przetrwać.
NOWA TEORIA PRZYWIĄZANIA
Wskazówki co do właściwego celu miłości krążyły od dawna. W 1760 roku w liście do swoich przełożonych w Rzymie hiszpański biskup zauważył, że choć dzieci w sierocińcach mają jedzenie i dach nad głową, „umierają ze smutku”. W latach 30. i 40. XX wieku pozbawione ludzkiego dotyku sieroty masowo umierały na korytarzach amerykańskich szpitali. Psychiatrzy zaczęli również diagnozować dzieci, które były fizycznie zdrowe, ale wydawały się obojętne, nieczułe i niezdolne do nawiązywania więzi. Opisując swoje obserwacje w artykule opublikowanym w 1937 roku w „American Journal of Psychiatry”, David Levy przypisał to zachowanie młodych ludzi „emocjonalnemu głodowi”. W latach 40. XX wieku amerykański psychoanalityk René Spitz ukuł termin „niezdolność do prawidłowego rozwoju” (_failure to thrive_), by opisać dzieci oddzielone od rodziców i pogrążone w destrukcyjnej żałobie.
Jednak to brytyjski psychiatra John Bowlby jako pierwszy zrozumiał dokładnie, o co chodzi. Powiem wam coś szczerze: gdybym, jako psycholożka i jako człowiek, miała wręczyć nagrodę za zestaw najlepszych pomysłów w historii świata, dałabym ją prędzej Johnowi Bowlby’emu niż Freudowi czy komukolwiek innemu, kto zajmował się próbą rozumienia ludzi. Uchwycił on nitki obserwacji i badań oraz splótł je w spójną, mistrzowską teorię przywiązania.
Bowlby, urodzony w 1907 roku syn baroneta, został wychowany głównie przez nianie i guwernantki – jak to w klasie wyższej. Jego rodzice pozwolili mu dołączyć do siebie przy stole, kiedy skończył 12 lat, ale jedynie na deser. Został wysłany do szkoły z internatem, a następnie do Trinity College w Cambridge. Życie Bowlby’ego odbiegło od tradycji, kiedy zgłosił się do pracy w innowacyjnych szkołach z internatem dla dzieci nieprzystosowanych emocjonalnie, zakładanych przez takich wizjonerów jak A.S. Neill. Szkoły te skupiały się na zapewnianiu emocjonalnego wsparcia zamiast zwyczajowej dyscypliny.
Zaintrygowany tym doświadczeniem Bowlby poszedł na studia medyczne, a następnie odbył szkolenie psychiatryczne, które obejmowało siedem lat poddawania się psychoanalizie. Jego analityk ponoć uważał go za trudnego pacjenta. Pozostając pod wpływem swoich mentorów takich jak Ronald Fairbairn, który twierdził, że Freud nie docenił potrzeby relacji z innymi ludźmi, Bowlby buntował się przeciwko powszechnej opinii, że większość problemów pacjentów tkwi w ich wewnętrznych konfliktach i nieświadomych fantazjach. Bowlby twierdził, że problemy te są głównie zewnętrzne, a wynikają z rzeczywistych relacji z rzeczywistymi osobami.
Kiedy pracował z zaburzonymi młodymi ludźmi w londyńskich klinikach Child Guidance, zaczął podejrzewać, że to zepsute relacje z rodzicami sprawiły, iż potrafili oni radzić sobie ze swoimi podstawowymi potrzebami i uczuciami tylko na nieliczne, negatywne sposoby. Później, w 1938 roku, jako początkującemu psychologowi klinicznemu pod superwizją znanej analityczki Melanie Klein, Bowlby’emu przydzielono młodego, hiperaktywnego chłopca, którego matka była osobą głęboko lękową. Terapeucie nie wolno było jednak z nią rozmawiać, ponieważ za istotne uważano jedynie projekcje i fantazje dziecka. Bowlby był wściekły. Jego doświadczenie nakłoniło go do sformułowania własnego poglądu, że jakość relacji z bliskimi i wczesna deprywacja emocjonalna są kluczowe dla rozwoju osobowości i sposobu, w jaki jednostka nawiązuje kontakt z innymi.
W 1944 roku Bowlby opublikował pierwszy artykuł o terapii rodzinnej pod tytułem _Forty-four Juvenile Thieves_ (Czterdziestu czterech młodocianych złodziei), w którym zauważył, że „za maską obojętności kryje się cierpienie bez dna, a za pozorną bezdusznością – rozpacz”. Sparaliżowani smutkiem i gniewem młodzi przestępcy Bowlby’ego utkwili w podejściu opartym na stwierdzeniu: „Nie dam się więcej skrzywdzić”.
Po drugiej wojnie światowej Światowa Organizacja Zdrowia poprosiła Bowlby’ego o przeprowadzenie badań wśród europejskich dzieci osieroconych i pozbawionych domu w czasie konfliktu. Jego odkrycia potwierdziły przekonanie, że emocjonalny głód istnieje, a miłość jest równie istotna, jak dostarczanie pożywienia. W swoich studiach i obserwacjach Bowlby był pod wrażeniem idei Karola Darwina dotyczących tego, w jaki sposób selekcja naturalna sprzyja reakcjom wspomagającym przetrwanie. Bowlby doszedł do wniosku, że bliskość z najważniejszymi dla nas osobami to znakomita strategia przetrwania, w którą wyposażyła nas ewolucja.
Teoria Bowlby’ego była radykalna i głośno oprotestowywana. Omal nie został wyrzucony z Brytyjskiego Towarzystwa Psychoanalitycznego. Wedle powszechnie przyjętych poglądów przytulanie przez matkę i innych członków rodziny miało tworzyć „przylepne”, uzależnione dzieci, z których wyrastają niekompetentni dorośli. Właściwym sposobem wychowywania dzieci było zachowywanie racjonalnego dystansu. Ten obiektywny pogląd utrzymywał się, nawet kiedy dzieci były udręczone i chore. W czasach Bowlby’ego rodzicom nie wolno było zostawać w szpitalu z chorymi synami i córkami; musieli zostawiać dzieci na progu.
W 1951 roku Bowlby i młody pracownik opieki społecznej James Robertson nakręcili film pod tytułem _A Two-Year-Old Goes to Hospital_ (Dwulatka idzie do szpitala), w którym wyraźnie pokazali wściekłe protesty, lęk i rozpacz dziewczynki pozostawionej w szpitalu. Robertson pokazał film w Królewskim Towarzystwie Medycznym w Londynie w nadziei, że lekarze dostrzegą stres dziecka odłączonego od najbliższych oraz jego potrzebę bliskości i pocieszenia. A jednak został on uznany za oszustwo i niemal zakazany. Jeszcze w latach 60. w Wielkiej Brytanii i USA rodzicom zazwyczaj pozwalano odwiedzać dzieci w szpitalu przez zaledwie godzinę tygodniowo.
Bowlby musiał znaleźć inny sposób, by dowieść światu prawdziwości tego, co czuł w sercu. Jak to zrobić, pokazała mu kanadyjska badaczka Mary Ainsworth, która została jego asystentką. Zaprojektowała prosty eksperyment, by przyjrzeć się czterem zachowaniom, które uważali z Bowlbym za podstawę przywiązania: kontrolowanie i utrzymywanie emocjonalnej i fizycznej bliskości z ukochaną osobą; zwracanie się do niej, kiedy czujemy się niepewni czy zmartwieni; tęsknota za nią, kiedy jesteśmy osobno; liczenie na nią, kiedy ruszamy poznawać świat.
Eksperyment, który został nazwany „Nieznaną sytuacją” (_Strange Situation_), stał się źródłem dla tysięcy badań i zrewolucjonizował psychologię rozwoju. Badacz zaprasza matkę i dziecko do nieznanego im pokoju. Po kilku minutach matka zostawia dziecko samo z badaczem, który w razie potrzeby oferuje pocieszenie. Trzy minuty później matka wraca. Rozstanie i ponowne spotkanie zostają powtórzone raz jeszcze.
Większość dzieci jest smutna, kiedy matka wychodzi: kołyszą się, płaczą, rzucają zabawkami. Inne okazują się bardziej odporne emocjonalnie. Szybko i skutecznie się uspokajają, z łatwością na nowo nawiązują kontakt z matką po jej powrocie i wracają do zabawy, sprawdzając, czy ta wciąż jest obok. Wydają się pewne, że kiedy mama będzie potrzebna, nie zabraknie jej. Mniej wytrzymałe dzieci są niespokojne i agresywne albo też po powrocie matki wydają się zdystansowane i niepewne. Dzieci, które potrafią się same uspokoić, mają zazwyczaj ciepłe, bardziej responsywne matki, podczas gdy matki zdenerwowanych dzieci zachowują się nieprzewidywalnie, a dzieci tych zdystansowanych są chłodne i lekceważące. W tych prostych badaniach rozłączenia i ponownego połączenia Bowlby zobaczył miłość w działaniu i zaczął rozpoznawać jej wzorce.
Teoria Bowlby’ego stała się jeszcze bardziej powszechna kilka lat później, kiedy napisał słynną trylogię o przywiązaniu, separacji i stracie. Jego kolega, psycholog z University of Wisconsin Harry Harlow, również zwrócił uwagę na znaczenie tak zwanego ukojenia przez kontakt, opisując swoje dramatyczne badania na młodych małpkach oddzielonych od matek po urodzeniu. Odkrył, że odizolowane młode były tak głodne kontaktu, że kiedy dano im do wyboru „matkę” z drutu, która rozdawała jedzenie, i matkę z miękkiej tkaniny bez jedzenia, prawie zawsze wybierały tę drugą. Zasadniczo eksperymenty Harlowa dowodziły toksyczności wczesnej izolacji: fizycznie zdrowe młode naczelne, które odizolowano od matek w pierwszym roku życia, wyrastały na społecznie kalekich dorosłych. Małpy nie rozwijały w sobie zdolności rozwiązywania problemów czy rozumienia sygnałów wysyłanych przez inne osobniki. Wpadały w depresję, miały tendencje autodestrukcyjne i nie potrafiły znaleźć pary.
Z początku wyśmiewana i nielubiana teoria przywiązania w końcu zrewolucjonizowała metody wychowywania dzieci w Ameryce Północnej. (Kiedy dzisiaj kładę się spać przy łóżku mojego dziecka, które dochodzi do siebie po operacji wyrostka, dziękuję Johnowi Bowlby’emu). Obecnie powszechnie przyjmuje się, że dzieci bezwzględnie potrzebują bezpiecznej, trwałej bliskości fizycznej i psychicznej i że ignorowanie tej potrzeby kosztuje bardzo wiele.
MIŁOŚĆ I DOROŚLI
Bowlby zmarł w 1990 roku. Nie dożył drugiej rewolucji rozpętanej przez jego pracę: zastosowania teorii przywiązania do badania miłości dorosłych. Sam Bowlby utrzymywał, że dorośli mają tę samą potrzebę przywiązania – po drugiej wojnie światowej badał wdowy i odkrył, że zachowywały się one podobnie do bezdomnych nastolatków – i że kształtuje ona relacje dorosłych. Znów jednak jego koncepcje zostały odrzucone. Nikt nie spodziewał się, że zdystansowany, konserwatywny Brytyjczyk z klasy wyższej rozwiąże zagadkę miłości romantycznej! A poza tym sądziliśmy, że wiemy już o niej wszystko, co należy wiedzieć. Miłość to po prostu krótkotrwałe seksualne zauroczenie, freudowski popęd w przebraniu. Albo niedojrzała potrzeba polegania na innych. Albo miłość jest postawą moralną – bezinteresownym poświęceniem, w którym chodzi o to, by dawać, nie brać.
Co jednak najważniejsze, spojrzenie na miłość przez soczewkę przywiązania było – a, być może, wciąż jest – radykalnie odmienne od społecznych i psychologicznych wyobrażeń dorosłości w kulturze, według których dojrzałość oznacza niezależność i samowystarczalność. Wyobrażenie odpornego na wszystko wojownika, który samotnie mierzy się z życiem i jego niebezpieczeństwami, jest zapisane w naszej kulturze. Pomyślcie o Jamesie Bondzie, ikonicznym i niezniszczalnym, którego od czterech dekad nic nie rusza. Psychologowie używają słów takich jak „niezróżnicowany”, „współuzależniony”, „symbiotyczny” czy nawet „zlany”, by opisać ludzi, którzy wydają się niezdolni do samodzielności lub autorytetu stanowczej asertywności wobec innych. Bowlby odwrotnie – mówił o „efektywnej zależności” i o tym, że zdolność do zwracania się do innych po emocjonalne wsparcie „od kołyski aż po grób” jest oznaką i źródłem siły.
Badania dokumentujące przywiązanie u dorosłych zaczęły się tuż przed śmiercią Bowlby’ego. Psychologowie społeczni Phil Shaver i Cindy Hazan, pracujący w tamtym czasie na University of Denver, postanowili zadać mężczyznom i kobietom pytania o ich relacje miłosne, by sprawdzić, czy ich reakcje i wzorce zachowań będą podobne do tych u matek i dzieci. Stworzyli miłosny quiz, który został opublikowany w lokalnej gazecie „Rocky Mountain News”. Dorośli w swoich odpowiedziach mówili o potrzebie emocjonalnej bliskości ze strony ukochanej osoby i pewności, że zareaguje ona na ich smutek, o stresie spowodowanym oddaleniem od najdroższego człowieka i większej pewności siebie, kiedy czuli jego wsparcie. Wskazywali również różne sposoby nawiązywania kontaktu z partnerami. Kiedy czuli się ze swoimi ukochanymi bezpiecznie, umieli bez trudu otwierać się i nawiązywać kontakt; kiedy czuli się niepewnie, stawali się albo niespokojni, rozzłoszczeni i zaborczy, albo unikali kontaktu i zachowywali dystans. Działo się więc to samo, co w przypadku matek i dzieci przebadanych przez Bowlby’ego i Ainsworth.
Hazan i Shaver przeprowadzili następnie poważne badania, które upewniły ich co do słuszności wyników quizu i teorii Bowlby’ego. Ich praca zapoczątkowała lawinę następnych badań. Dziś setki badań potwierdzają przewidywania Bowlby’ego na temat przywiązania u dorosłych, a wiele z nich cytuję w tej książce. Zasadniczy wniosek jest taki: poczucie przebywania w bezpiecznej relacji z partnerem jest kluczowe dla pozytywnych związków miłosnych i stanowi ważne źródło siły dla jednostek w tychże związkach. Najważniejsze odkrycia są następujące:
Kiedy generalnie czujemy się bezpiecznie, to znaczy: kiedy dobrze nam z bliskością i mamy pewność, że możemy polegać na bliskich, lepiej wychodzi nam szukanie wsparcia – i dawanie go innym. Podczas badania przeprowadzonego przez psychologa Jeffa Simpsona z University of Minnesota każda z 83 par wypełniła kwestionariusze o swoich związkach, a następnie usiadła razem w pokoju. Partnerkę ostrzegano, że weźmie udział w czynności, która u wielu osób budzi lęk (nie zdradzano jednak, co to będzie). Kobiety, które w kwestionariuszach opisywały siebie jako mające poczucie bezpieczeństwa w swoich miłosnych związkach, potrafiły otwarcie powiedzieć partnerowi, że martwią się nadchodzącym zadaniem, i poprosić go o wsparcie. Kobiety, które generalnie nie przyznawały się do potrzeb związanych z więzią i unikały bliskości, jeszcze bardziej się wycofywały. Mężczyźni reagowali na zachowanie swoich partnerek na dwa sposoby: ci, którzy opisywali się jako mających poczucie bezpieczeństwa w związku, stawali się jeszcze bardziej pomocni niż zazwyczaj, dotykali swoje partnerek i pocieszali je; ci, którzy opisywali swoją niezręczność w obliczu potrzeby więziowej, stawali się wyraźnie mniej współczujący, kiedy partnerki wyrażały swoje potrzeby, bagatelizowali ich niepokój, okazywali mniej ciepła i mniej je dotykali.
Kiedy czujemy się bezpiecznie związani z naszymi partnerami, łatwiej nam poradzić sobie z krzywdami, które nam wyrządzają, i rzadziej bywamy agresywni, kiedy się na nich złościmy. Mario Mikulincer z Bar-Ilan University w Izraelu przeprowadził wiele badań, w ramach których zapytał uczestników, na ile związani czują się ze swoim partnerem i jak radzą sobie z gniewem w razie konfliktu. Monitorowano ich bicie serca, kiedy reagowali na scenariusze skonfliktowanych par. Ci, którzy czuli bliskość z partnerami i mogli na nich polegać, okazywali się mniej gniewni i rzadziej przypisywali partnerom złe intencje. Opisywali siebie jako wyrażających gniew w sposób bardziej kontrolowany i mających bardziej pozytywne cele, takie jak rozwiązywanie problemów i odnajdowanie porozumienia ze swoimi partnerami.
Bezpieczna relacja z ukochaną osobą dodaje sił. W licznych badaniach Mikulincer wykazał, że kiedy czujemy się pewni w związku z drugą osobą, lepiej rozumiemy samych siebie i bardziej się lubimy. Z listy przymiotników, którymi miały się opisać, co pewniejsze osoby wybierały bardziej pozytywne cechy. A kiedy zapytano je o ich słabe punkty, mówiły, że chociaż wiele brakuje im do ideału, wciąż mają o sobie dobre zdanie.
Mikulincer odkrył również – jak przewidywał Bowlby – że dorośli w bezpiecznych związkach są bardziej ciekawi świata i otwarci na nowe informacje. Nie przeszkadza im dwuznaczność, lubią pytania, na które da się odpowiedzieć na wiele różnych sposobów. Podczas jednego z zadań opisywano im zachowanie jakiejś osoby i proszono, by ocenili jej pozytywne i negatywne cechy. Uczestnicy pozostający w relacjach przyjmowali nowe informacje na temat tej osoby z większą łatwością i potrafili zmienić zdanie na jej temat. Otwartość na nowe doświadczenia i elastyczność przekonań wydają się łatwiejsze, kiedy czujemy się bezpieczni i związani z innymi. Ciekawość rodzi się z poczucia bezpieczeństwa; sztywność – z czujności wobec zagrożeń.
Im łatwiej nam zwracać się do naszych partnerów, tym bardziej potrafimy być niezależni i osobni. Chociaż wydaje się to sprzeczne z kulturowym umiłowaniem samowystarczalności, takie właśnie były wyniki obserwacji 280 par przez psycholożkę Brooke Feeney z Carnegie Mellon University w Pittsburghu. Ci, którzy mieli poczucie, że ich potrzeby są akceptowane przez ich partnerów, rozwiązywali własne problemy z większą pewnością siebie i mieli większe szanse na powodzenie w osiąganiu celów.
BOGACTWO DOWODÓW
Najróżniejsze dziedziny nauki mówią nam bardzo jasno, że nie tylko jesteśmy zwierzętami społecznymi, ale że potrzebujemy także szczególnej bliskiej relacji z innymi i że kiedy tej potrzebie zaprzeczamy, działamy na własną szkodę. Rzeczywiście, dawno temu historycy zaobserwowali, że w obozach śmierci podczas drugiej wojny światowej jednostką przetrwania była para, nie pojedyncza osoba. Od dawna wiadomo również, że zamężni mężczyźni i kobiety generalnie żyją dłużej od osób samotnych.
Bliskie związki z innymi ludźmi są kluczowe dla naszego zdrowia w każdym aspekcie – mentalnym, emocjonalnym i fizycznym. Louise Hawkley z Center for Cognitive and Social Neuroscience (Centrum Kognitywnych i Społecznych Neuronauk) na University of Chicago wylicza, że samotność podwyższa ciśnienie krwi do punktu, w którym podwaja się ryzyko zawału serca i udaru. Socjolog James House z University of Michigan twierdzi, że emocjonalna izolacja jest większym ryzykiem zdrowotnym niż palenie czy wysokie ciśnienie krwi, a przed nimi ciągle ostrzegamy! Być może, odkrycia te odzwierciedlają dawne powiedzenie: „Cierpienie jest nieuniknione, lecz samotne cierpienie jest nieznośne”.
Nie chodzi jednak tylko o to, czy mamy w życiu bliskie relacje – ich jakość także jest ważna. Negatywne związki stanowią ryzyko dla naszego zdrowia. Badacze z Case Western Reserve University w Cleveland zapytali mężczyzn, którzy chorowali wcześniej na anginę i nadciśnienie: „Czy twoja żona okazuje miłość?”. Ci, którzy odpowiedzieli: „Nie”, w kolejnych pięciu latach chorowali na anginę niemal dwa razy częściej od tych, których odpowiedź brzmiała: „Tak”. Serca kobiet również nie pozostawały obojętne. Kobiety, które uważają swoje małżeństwa za trudne i regularnie wchodzą we wrogie interakcje ze swoimi partnerami, częściej mają znacząco podwyższone ciśnienie krwi i wyższy poziom hormonów stresu w porównaniu z kobietami będącymi w szczęśliwych związkach. Jeszcze inne badanie wykazało, że u kobiet, które przebyły atak serca, było ryzyko nastąpienia kolejnego w sytuacji, gdy w ich małżeństwie pojawi się konflikt.
W przypadku kobiet i mężczyzn cierpiących na zastoinową niewydolność serca kondycja ich małżeństw jest – jak twierdzi psycholog z University of Pennsylvania Jim Coyne – równie dobrym prognostykiem przeżycia kolejnych czterech lat, jak powaga ich objawów i poziom upośledzenia. Poeci, którzy uczynili serce symbolem miłości, z pewnością uśmiechnęliby się, słysząc wnioski naukowców, twierdzących, że siły ludzkich serc nie sposób oddzielić od siły ich miłosnych relacji.
Trudności w związku niekorzystnie wpływają na nasz układ immunologiczny i hormonalny, a nawet zdolność do zdrowienia. Psycholożka Janice Kiecolt-Glaser z Ohio State University przeprowadziła fascynujący eksperyment: nakłoniła nowożeńców do kłótni, a następnie w kolejnych godzinach pobrała od nich próbki krwi. Odkryła, że im bardziej wojowniczy i pogardliwi byli, tym wyższy był ich poziom hormonów stresu i tym gorzej funkcjonował ich układ immunologiczny. Efekt utrzymywał się do 24 godzin. W ramach jeszcze bardziej zaskakującego eksperymentu Kiecolt-Glaser użyła pomp próżniowych, żeby zrobić małe pęcherze na dłoniach badanych kobiet, po czym obserwowała ich kłótnie z mężami. Im gorsza była kłótnia, tym dłużej goiła się skóra.
Jakość naszych relacji miłosnych jest również ważnym czynnikiem dla naszego zdrowia umysłowego i emocjonalnego. W najbogatszych społeczeństwach panuje epidemia zaburzeń lękowych i depresji. Konflikty i wrogie reakcje ze strony naszych bliskich zwiększają poziom niepokoju i powodują bezradność – a to typowe wyzwalacze dla depresji. Potrzebujemy potwierdzenia naszej wartości ze strony naszych bliskich. Badacze twierdzą, że małżeńskie nieszczęście dziesięciokrotnie zwiększa ryzyko depresji!
To zła wiadomość. Ale jest też dobra.
Setki badań wykazały już, że pozytywne relacje miłosne z innymi ludźmi chronią nas od stresu i pomagają lepiej radzić sobie z życiowymi wyzwaniami i traumami. Izraelscy naukowcy dowiedli, że pary żyjące w bezpiecznych związkach emocjonalnych znacznie lepiej radzą sobie z zagrożeniami takimi jak ataki rakietowe niż inne, mniej przywiązane do siebie nawzajem pary. Są mniej lękliwe i po atakach mają mniej problemów zdrowotnych.
Samo trzymanie ukochanego partnera za rękę może mieć na nas głęboki wpływ, dosłownie uspokajając roztrzęsione neurony w naszych mózgach. Psycholog Jim Coan z University of Virginia powiedział swoim pacjentkom podczas rezonansu magnetycznego, że kiedy zapali się czerwone światełko, ich stopy mogą – choć nie muszą – zostać delikatnie porażone prądem. Informacja ta uruchamiała ośrodek stresu w mózgach pacjentek. Kiedy jednak partner trzymał je za rękę, doświadczały mniej bólu. Efekt ten był wyraźnie silniejszy w najszczęśliwszych związkach, tych, w których partnerzy wysoko oceniali swój poziom satysfakcji i które badacze nazwali superparami. Kontakt z ukochanym partnerem stanowi bufor chroniący przed szokiem, stresem i bólem.
Coan ocenia, że ludzie, których kochamy, są ukrytymi regulatorami procesów zachodzących w naszym ciele i naszego życia emocjonalnego. Kiedy miłość się nie udaje, czujemy ból. Według psycholożki Naomi Eisenberger z University of California określenie „zranione uczucia” jest bardzo precyzyjne. Jej badania z zakresu neuroobrazowania wykazują, że odrzucenie i wykluczenie uruchamiają te same obwody w tych samych obszarach mózgu co fizyczny ból – to znaczy przednią korę zakrętu obręczy. Ta część mózgu włącza się zawsze, kiedy jesteśmy emocjonalnie oddaleni od tych, którzy są nam bliscy. Czytając wyniki tego badania, przypomniałam sobie, jak bardzo zszokowało mnie moje samotne, fizyczne doświadczenie żałoby. Kiedy dowiedziałam się, że zmarła moja matka, poczułam się tak, jakby uderzył we mnie samochód. A kiedy jesteśmy blisko naszych partnerów, przytulamy ich czy uprawiamy z nimi seks, zalewają nas „hormony bliskości”, oksytocyna i wazopresyna. Hormony te włączają w mózgu „ośrodki nagrody”, wypełniając nas substancjami dającymi spokój i szczęście, takimi jak dopamina, i blokując wydzielanie hormonów stresu takich jak kortyzol.
Pokonaliśmy długą drogę w naszym rozumieniu miłości i jej znaczenia. W 1939 roku kobiety umieściły ją na piątym miejscu na liście czynników wpływających na wybór partnera. W latach 90. była już na pierwszym miejscu, zarówno u kobiet, jak i u mężczyzn. Studenci mówią dzisiaj, że najważniejszym, czego oczekują dziś od małżeństwa, jest „bezpieczeństwo emocjonalne”.
Miłość nie jest wisienką na torcie życia. Jest podstawową potrzebą, jak woda czy tlen. Kiedy to zrozumiemy i zaakceptujemy, łatwiej będzie nam dotrzeć do serca problemów w związkach.