Sielanki - ebook
Sielanki - ebook
Porywająca eksplozja wyobraźni autora Lincolna w Bardo
Tancerz erotyczny nawiedzany przez ducha zmarłej ze strachu ciotki, podejrzany coach udzielający światłych rad swoim wyznawcom, czy para neandertalczyków, zmuszanych do przejścia na wegetarianizm – na pozór zabawne opowieści pełne są wieloznaczności, niedopowiedzeń i zwrotów akcji.
W Sielankach George Saunders pokazuje nam, że świat, w którym żyjemy, jest karykaturą – mogącą śmieszyć, ale budzącą podskórny lęk.
Brawurowo łączy drobiazgowy realizm z groteską i niepodrabialnym poczuciem humoru Saunders buduje w mistrzowski sposób obraz człowieka zagubionego w meandrach XXI wieku. To proza hipnotyzująca, wwiercająca się w głąb myśli, niepozwalająca o sobie zapomnieć.
Saunders opowiada dokładnie takie historie, jakich dziś potrzebujemy – Thomas Pynchon
George Saunders – jeden z najważniejszych współczesnych pisarzy amerykańskich, porównywany z Raymondem Chandlerem czy Markiem Twainem. Laureat wielu nagród literackich, . Nagrody Bookera.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-6362-8 |
Rozmiar pliku: | 877 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1.
Muszę przyznać, że nie jestem w szczytowej formie. Nie żeby szło mi tak znowu najgorzej. Nie żebym naprawdę miał na co narzekać. I tak bym zresztą nie narzekał słowami, nawet gdyby było na co. Nie. Bo Myślę Pozytywnie/Mówię Pozytywnie. Siedzę na tyłku i czekam, aż ktoś wetknie tu głowę. Chociaż minęło już trzynaście dni, odkąd ktoś ją tu ostatnio wtykał, a Janet coraz częściej mówi do mnie po angielsku i między innymi dlatego czuję się tak… no wiecie: kiepsko.
– Jezu – powiedziała dzisiaj zaraz z samego rana. – Mam już tak dosyć pieczeni z kozy, że chce mi się wyć.
I co jej miałem powiedzieć? Stawia mnie w trudnej sytuacji. Myśli, że jestem zasadniczek, a jej mówienie po angielsku mnie krępuje. I ma rację. Rzeczywiście mnie krępuje. Przecież nam się powodzi. Co rano nowa koza, świeżo zabita, leży w naszej Dużej Przegrodzie. A w Małej Przegródce paczka zapałek. Nie wszystkim tak się udało. Niektórzy muszą łapać we wnyki dzikie zające. Inni są zmuszeni w pionierskich łachach ucinać kurom łby. A my nie. Wystarczy, że wywlokę z Dużej Przegrody martwą kozę i obedrę ją ze skóry krzemiennym ostrzem. Janet musi tylko rozpalić ognisko. W sumie fajny układ. Gorszy niż dawniej, ale nie taki znowu zły.
Dawniej co chwila ktoś tu wtykał głowę, a my lubiliśmy swoją robotę. Zagrywaliśmy się do upadłego. Powarkiwaliśmy, jakbyśmy się kłócili. Kiedy miałem zamiar rzucić Janet w twarz garść ziemi, zawsze najpierw z wściekłości waliłem kamieniem o kamień. Żeby zdążyła zamknąć oczy. Czasem wyplatała z gałązek coś prymitywnego, jakby Pierwociny Plecionek. Czasem schodziliśmy do Rosyjskich Mużyków na grilla, pamiętam, że byli tam Murray i Leon, ten, co chodził z Eileen, co miała tyle kotów, ale odkąd ludzie dużo rzadziej wtykają głowy, wszyscy Rosyjscy Mużycy są gdzie indziej, niektórzy w administracji, ale większość nie, koty Eileen zdziczały i – jak pragnę zdrowia – chwilami się boję, że jak podejdę do Dużej Przegrody, to nie będzie tam kozy.
2.
Dziś rano podchodzę do Dużej Przegrody, a tam nie ma kozy. Zamiast niej kartka:
„Cierpliwości, cierpliwości. Koza w drodze, jak bonie dydy. Nie obrażać mi się”.
Sęk w tym, że niby co mam robić przez ten czas, kiedy powinienem obdzierać kozę ze skóry krzemieniem? Postanawiam udać ciężko chorego. Kiwam się w kącie i jęczę. Zaczyna mnie to nudzić. Obdzieranie kozy ze skóry krzemieniem trwa prawie godzinę. Nie ma mowy, żebym tak długo się kiwał i jęczał.
Janet wychodzi ze swojej Osobności i unosi brwi.
– Nie ma, kurde, kozy? – pyta.
Wydaję parę gardłowych dźwięków i pokazuję na migi, że spadł wielki deszcz i łubu-du, kozy uciekły, one teraz daleko, daleko na wysokich wzgórzach, a ja za nimi nie poszedłem, bo się mnóstwo za bardzo bałem.
Janet drapie się pod pachą i wydaje małpi odgłos, a potem zapala papierosa.
– Co za sranie w banie – mówi. – Nigdy nie zrozumiem, po co się tak upierasz. Kto tu jest? Widzisz kogoś oprócz nas?
Pokazuję na migi, żeby zgasiła papierosa i rozpaliła ognisko. Ona mi pokazuje na migi, żebym ją pocałował w tyłek.
– Po co mam rozpalać ognisko? – pyta. – Ogień wcześniej niż koza. Co by to miał być za ogień? Życzeniowy? Optymistyczny? Nie, sorki, mam dosyć. Co bym zrobiła, jakby naprawdę zagrzmiało i tak dalej i nasze kozy by uciekły? Może bym lamentowała i na przykład pochlastała się tym krzemieniem albo dałabym ci kopa w dupę za to, że z głupoty zostawiłeś kozy na deszczu. Co, nie włożyli jej do Dużej Przegrody?
Łypię na nią spode łba i kręcę głową.
– A zajrzałeś chociaż do Małej Przegródki? – pyta Janet. – Może dzisiaj koza jest nieduża i ją tam wciśli. Albo dla odmiany dali nam smaczne przepiórki czy coś.
Rzucam jej znaczące spojrzenie i idę kaczkowatym krokiem sprawdzić Małą Przegródkę.
Jest pusta.
– Czniam to – mówi Janet. – Idę sprawdzić, co jest grane, do jasnej cholery.
Ale nie pójdzie. Sama wie i ja też to wiem. Siada na swojej kłodzie i pali. Oboje czekamy, aż w Dużej Przegrodzie stuknie.
W porze lunchu sięgamy po Zapas Krakersów. W porze kolacji tak samo.
Nikt nie wtyka głowy i nic nie stuka ani w Dużej Przegrodzie, ani w Małej Przegródce.
Potem światło się zmienia, a Janet staje w drzwiach swojej Osobności.
– Jak mi jutro nie będzie kozy, to wyrywam stąd i schodzę ze wzgórza – mówi. – Jak Boga kocham. Zobaczysz.
Idę do swojej Osobności i wkładam skarpetki. Piję kakao i wyjmuję formularz Codziennej Oceny Zachowań Partnera/ki.
Czy zauważam jakieś trudności odnośnie do jej postawy? Nie zauważam. Jak ogólnie oceniam Partnera/kę? Bardzo dobrze. Czy jakieś Sytuacje wymagają Mediacji?
Nie wymagają.
Wysyłam formularz faksem.
3.
Rano nie ma kozy. Ani kartki. Janet siedzi na swojej kłodzie i pali. Oboje czekamy, aż w Dużej Przegrodzie stuknie.
Nikt nie wtyka głowy i nic nie stuka ani w Dużej Przegrodzie, ani w Małej Przegródce.
W porze lunchu sięgamy po Zapas Krakersów. W porze kolacji tak samo.
Nikt nie wtyka głowy i nic nie stuka ani w Dużej Przegrodzie, ani w Małej Przegródce.
Potem światło się zmienia, a Janet staje w drzwiach swojej Osobności.
– Krakersy, krakersy, krakersy! – jęczy żałośnie. – Jezu, mógłbyś się chociaż do mnie odezwać. Nie rozumiem, dlaczego nie chcesz. Zaraz dostanę szmergla. Moglibyśmy chociaż pogadać. Przynajmniej się zabawić. Może zagrać w skrabla.
W skrabla.
Macham jej na dobranoc i stękam.
– Drań! – wrzeszczy, rzucając we mnie krzemieniem.
Ma cela, więc o mało nie mówię „oj!”. Ale tylko rżę jak rozwścieczony ogier i zastanawiam się, czy nie przygwoździć jej do ziemi, żeby zniewolić ją siłą, itede. Idę do swojej Osobności. Wkładam skarpetki i sprzątam. Piję kakao i wyjmuję formularz Codziennej Oceny Zachowań Partnera/ki.
Czy zauważam jakieś trudności odnośnie do jej postawy? Nie zauważam. Jak ogólnie oceniam Partnera/kę? Bardzo dobrze. Czy jakieś Sytuacje wymagają Mediacji?
Nie wymagają.
Wysyłam formularz faksem.
4.
Rano w Dużej Przegrodzie leży apetyczna tłusta koza. I kartka.
„Ha, ha! Przepraszamy za brak kozy i w ogóle. Drobne zamieszanie. Odtąd, jak będziecie tu szukać kozy, zawsze znajdziecie kozę, a nie kartkę. Albo obie. Ha, ha! Smacznego! Wszystko gra!”
Szybko zdzieram skórę krzemieniem. Janet wchodzi, uśmiecha się na widok kozy, bardzo szybko rozpala małe ognisko, przez cały ranek nie mówi ani słowa po angielsku i nawet obwodzi zwilżonym palcem kilka naszych piktogramów, niby to zdumiona ich wspaniałym pięknem itede.
Koło południa podchodzi obejrzeć mój bark draśnięty krzemieniem, którym we mnie rzuciła.
– Będziesz żył? – pyta. – Sorki, stary, naprawdę mi przykro, po prostu straciłam głowę.
Patrzę na nią znacząco. Daje sobie siana z angielskim, zaczyna żałośnie zawodzić i pokornie się kuli.
Po dwóch dniach jedzenia samych krakersów koza jest pyszna.
Ucinam sobie drzemkę przy ognisku i tym razem Janet nie chodzi dookoła mnie, śpiewając po angielsku popowe hity, tylko niezrozumiale mamrocze i udaje, że łapie i zjada drobne robale.
Jakby na przeprosiny.
Nikt nie wtyka głowy.
5.
Kiedy ludzie jeszcze je tu wtykali, raz zajrzał jeden gość.
– O rany! – powiedział. – Ale ciasna kwatera. Jak się człowiek na nią patrzy, zaraz docenia nasze dzisiejsze wygody. Dostajecie informacje o oczekujących połączeniach? Umiecie robić smaczny sos grzybowy? Ha, ha! Żal mi was. A jednocześnie jestem wam wdzięczny, bo przecież byliście moimi prekursorami, prawda? O to biega? W tym cała rzecz? Nie byliście głupi z wyboru. Staraliście się, jak żeście mogli. Tak samo jak ja. Kiedyś wsadzą tu pewnie kogoś, kto będzie robił za mnie, a jakiś gnojek, którego jestem prekursorem, zacznie się ze mnie nabijać i pytać, dlaczego noszę buty z zabitych krów i tak dalej. Bo w przyszłości obuwanie się w martwą krowę to będzie obciach. Dla nich to będzie barbarzyństwo, tak jak dla nas to, że włóczysz tę laskę po ziemi za włosy, chociaż jako małżonek z piętnastoletnim stażem osobiście nie widzę w tym takiego znowu strasznego barbarzyństwa. Ha, ha! Miłego dnia.
Nigdy nie włóczę Janet po ziemi za włosy.
To zbyt banalne.
Akurat wtedy wetknęła głowę żona tego faceta.
– Śmierdzi – powiedziała i szybko głowę cofnęła.
– To ta koza, co się piecze – wyjaśnił jej mąż. – Wtedy jeszcze wszystkiego tak nie upiększano. Kiedy człowiek jadł mięso, to ono było prawdziwe, z zabitego zwierzęcia, które może parę godzin wcześniej lizało go po ręce.
– Nigdy bym sobie na to nie pozwoliła – odparła żona.
– Przecież to robisz, ciemnoto! – fuknął facet. – Tyle że płacisz komuś za odwalenie brudnej roboty. Zarzynanie i obdzieranie ze skóry.
– Nie zarzynam ani nie obdzieram – rzekła żona.
Nie widzieliśmy ich, tylko słyszeliśmy głosy przez otwór do wtykania głów.
– A słyszałaś kiedyś o rzeźniach? – zapytał mąż. – Ha, ha! Mam cię! Jak myślisz, co się w nich wyprawia? Jakiś gościu, którego w życiu nie widziałaś, zabija krowę, patrząc, rzec by można, w jej wielkie krowie oczy, i zdziera z niej skórę dla ciebie na buty, a dla mnie też na parę butów, i jeszcze wycina dla mnie mięso na stek!
– To co innego – odparła żona. – Te zwierzęta od początku hodowano na rzeź. Do tego były przeznaczone. A ja je piekę w piekarniku zamiast kucać w samej bieliźnie i wędzić się w cuchnącym dymie.
– Dziękujmy Bogu za drobne udogodnienia – powiedział mąż. – To tylko żart! Tylko żartowałem. Wierz mi, że całkiem miło sobie wyobrazić, jak kucasz w samej bieliźnie.
– No i gdzie oni chodzą za potrzebą? – dodała kobieta.
– Spytaj ich – rzekł jej mąż. – Spytaj, gdzie chodzą za potrzebą, skoroś taka ciekawa. Zapłaciłaś swojego dziesiątaka, więc na pewno masz prawo zapytać.
– Raczej nie zapytam – stwierdziła żona.
– Ja tam się nie szczypię – odparł mąż.
Potem z otworu na głowy długo nic nie było słychać. Może się po cichu naradzali.
– No dobra, to gdzie chodzicie za potrzebą? – zapytał w końcu mąż, wtykając głowę.
– Mamy jednorazowe worki zawieszone na czymś w rodzaju stelażu – wyjaśniła Janet. – Kanalizacja tu nie sięga.
– Aha – powiedział facet. – Chodzą za potrzebą do worków na stelażu.
– Uroczo – rzekła żona. – Czuję się wzbogacona tą informacją.
– Chwila, moment – powiedział mąż. – A gdzie chodzili dawnej, w sensie kiedy jaskinia była prawdziwa i w ogóle? Wtedy chyba nie mieli worków na śmieci, o ile się nie mylę.
– W tamtych czasach zwyczajnie chodziło się do lasu – wyjaśniła Janet.
– Aha – rzekł facet. – To się trzyma kupy.
Widzicie, co wyprawia ta cała Janet? Kiedy ktoś się zwraca wprost do nas, mamy z wrzaskiem kulić się w kącie, a ona dwa razy z rzędu odpowiada po angielsku!
Rzucam jej znaczące spojrzenie.
– Spoko, gościu jest w porządku – szepnęła Janet. – To nie żaden kabel. Umiem wyczuć.
Po chwili wleciał papierowy samolocik: Krótka Recenzja Klienta/ki z Wizyty.
W rubryce „Ogólne wrażenie” napisał: „Super! Bardzo miłe”.
A przy „Wartości poznawczej”: „Dowiedzieliśmy się, gdzie chodzą za potrzebą. I gdzie chodzili w dawnych czasach”.
Dołączyłem kartkę do naszych wcześniejszych, poszedłem do swojej Osobności i włożyłem skarpetki. Potem wypełniłem formularz Codziennej Oceny Zachowań Partnera/ki. Czy zauważam jakieś trudności odnośnie do jej postawy? Nie zauważam. Jak ogólnie oceniam Partnera/kę? Bardzo dobrze. Czy jakieś Sytuacje wymagają Mediacji?
Nie wymagają.
Wysyłam formularz faksem.
6.
Akurat dzisiaj wypada ten dzień, kiedy rano wynoszę worki naszych Ludzkich Odchodów i te ze śmieciami, no i ten z dna gładkiej metalowej dziury, do którego Janet wrzuca swoje zużyte kobiece drobiazgi.
Mam za to co miesiąc dodatek, równe sześćdziesiąt. No i zawsze miło wyjść z jaskini.
Pukam do drzwi Osobności Janet.
– Kto tam? – pyta, zgrywając głupa.
Dobrze wie kto. Wsuwam rękę i macham workiem ze śmieciami.
– Śmiało – mówi.
Siedzi i przeciera sobie myjką pachy. W pokoju pachnie nią jeszcze mocniej niż zwykle. Dorzucam śmieci z jej wiklinowego kosza do swojego białego wora. Worek zużytych kobiecych drobiazgów też w nim ląduje. Biorę z kąta trzy worki z napisem Uwaga Ludzkie Odchody i wkładam je do swojego różowego wora z takim samym napisem.
Pokazuję Janet na migi, że śniła mi się równina, a na niej stado nieprzeliczone jak szarańcza, gęste jak trawa, co ziemię porasta, a mięsisty garb każdego zwierzęcia przypominał niewielki pagórek itede. Ostrzę oszczep i udaję, że wpadam w jakby przedłowny trans.
– Idziesz?! – krzyczy Janet. – Już idziesz? Tak mam to rozumieć?
Kiwam głową.
– Jezu, no to idź już wreszcie – mówi ona. – Baw się dobrze. Przynieś mi miętówki.
Od miesięcy ciężko pracowała, ryjąc w skale schowek na miętówki i fajki. Tylko miętówki jej w głowie. I fajki. Choćbyśmy nie wiem jak długo tu razem siedzieli, nigdy się na nią nie napalę. Ma pięćdziesiąt lat, duże stopy, spadziste ramiona i skwaszoną buźkę, a w dodatku mlaszcze przy jedzeniu. Czasem w jaskini wkłada wielkie szpetne okulary i rozwiązuje krzyżówkę, chociaż to surowo _verboten_.
Wychodzę, niosąc w jednej ręce zwykły biały wór ze śmieciami, a w drugiej nasz wspólny różowy wór Ludzkich Odchodów.
7.
Na dnie błękitnozielonej doliny stado zwierzokształtnych robotów pochyla łby nad błękitnozieloną trawą. Pewnie się pasą? W pół drogi między naszą górą a górami z przeciwka płynie szeroka zielona rzeka, z której tu i ówdzie wystają głazy. Idę skrajem białego urwiska, a potem skręcam w ścieżkę oznaczoną żółtą kropką na sośnie. Mało kto zna ten szlak. On nie jest dla Zwiedzających. Zamiast do jakichś Atrakcji prowadzi do Wysypiska Numer Osiem i do sklepiku Tylko Dla Personelu, urządzonego w wielkiej przyczepie kempingowej. Ten sklepik to dla nas prawdziwe błogosławieństwo, bo mamy do niego tak blisko i w ogóle.
W przyczepie zastaję Marty’ego i tę panią, o której myślimy, że jest jego żoną, chociaż może nią wcale nie być.
Marty coś do niej wrzeszczy, a ona zapisuje każdy wrzask.
– Rób, co ci każą, i już! – drze się Marty, a ona to notuje. – Mało tego: rób więcej, niż ci każą, synu! Wybij się! Dlaczego nie miałbyś się wybić? Bądź wybitny! Czy być dobrym to coś złego? Wiem, synu, że wcale tak nie uważasz, bo nie tego cię nauczono, tylko wbijano ci do głowy, że dobrze jest być dobrym, wyraźnie pamiętam, jak cię tego uczyłem. Kiedy jeździliśmy na ryby i udawało ci się coś złowić, zawsze mówiłem dobry, dobry z ciebie wędkarz, synu, a kiedy nic nie złowiłeś, marszczyłem brwi i mówiłem marny, marny z ciebie wędkarz, chociaż chyba nigdy nie byłem przy tym okrutny. Zapisujesz?
– Każdziuteńkie słowo – odpowiada ta pani. – Dla mnie one są jak bryłki złota.
– Ha, ha! – śmieje się Marty. Długo i czule drapie ją po plecach, pociąga łyk squirta i znowu wrzeszczy: – W każdym razie rób, co ci każą! Nie wiesz, jak bardzo cię tu w domu kochamy i chcemy, żeby ci się powiodło? A co do tych grubych ryb, co mi o nich pisałeś, to je czniaj! Tylko rób, co ci każą. We własnej głowie myśl sobie, co chcesz, ale rób, co ci każą, to cię polubią. Dzięki temu ci się powiedzie. A co do tych płotek, o których też wspomniałeś, to właściwie jakie małe one są? Dokładnie tego nie napisałeś. Dużo mniejsze od ciebie? Jeżeli tak, to też je czniaj, a jak się do ciebie odezwą, to je olej, a jeżeli się nie odezwą, sam do nich podejdź i zagadaj, jakbyś nimi rządził, wiesz, niech im czasem nie wpadnie do głowy, że tobą rządzą. Ale jeżeli są tak samo małe albo duże jak ty, to uważaj, synu! Nie wkurzaj ich, nie zachowuj się, jakbyś nimi rządził, ale nie ustępuj byle gnojkowi, który jest taką samą płotką jak ty, bo jeszcze cię weźmie za mniejszą płotkę, niż w rzeczywistości naprawdę jesteś. A co do kumpli to, jasne, kumple są super, śmiało się kumpluj, bo kumple to skarb, tylko staraj się nie kumplować z nikim, kto jest taką samą płotką jak ty albo i mniejszą. Kumpluj się tylko z chłopcami, którzy są grubszymi rybami niż ty, jeżeli w ogóle cię przyjmą, bo raczej nie zechcą. Niby dlaczego mieliby cię przyjąć? Kto ty w ogóle jesteś? Przy nich płotka. Chyba żeby akurat mieli ochotę się zniżyć, to by ci wyszło na dobre, bo mógłbyś się między nich wkręcić. – Marty lekko macha mi ręką i dalej wrzeszczy: – Nie naciskam, synu! Wiem, że i tak jesteś pod presją, bo w szkole tak trudno i w ogóle, a ty musisz nawet sam sobie robić okładki do książek, bo u nas krucho z kasą, więc nie chcę zwiększać presji, mówiąc, że tu chodzi o honor rodziny, ale wiesz co, chłopie? Właśnie tak jest! Wszystko stoi na tobie, mały! Nie udało nam się nic lepszego niż ty. Pomyśl o tym, o mnie i o twojej matce, o dziadku i babci, i o pradziadku, który tu skądciś przypłynął jakimś statkiem i całe życie naprawiał buty w jakiejś budzie czy gdzieś. Pamiętasz? Po co on to robił? Żebyś mógł się kiedyś urodzić! Zastanów się nad tym! Tyle lat prania łachów, napychania głodnych gąb, łażenia po sprawunki, kochania się i rodzenia dzieci i tak dalej, no i co z tego wszystkiego wynikło? Ty sam, koleżko. To ty, kurde, żeś wynikł. No i jesteś w szkole z internatem, co za zaszczyt, tobie pierwszemu w naszej rodzinie tak się poszczęściło, więc mówię ci tylko: Staraj się ze wszystkich sił i nie daj sobie srać w kaszę, chyba że w ramach dalekosiężnego planu, który ci pozwoli tak ich omotać, żeby się z tobą zakumplowali. Nigdy nie zapominaj, coś za jeden, synu: jesteś Kusacki, mój jedynak, a ja cię całuję. Oj, jakoś łzawo to wyszło.
– Wyszło ci super – mówi ta pani.
– Tyle jest do wyrażenia – odpowiada Marty.
– Jeannine też cię całuje – dodaje pani.
– Jeannine też cię całuje – powtarza za nią Marty. – Rany Boga, Jeannine, jak chcesz to napisać, to po prostu sama napisz. Nie musisz czekać, aż ci powiem. Napisz i już. Przecież jesteś moją żoną.
– Wcale nie jestem twoją żoną – mówi Jeannine.
– Dla mnie jesteś – upiera się Marty, a ona lekko się do niego przytula, kiedy on upija jeszcze łyk squirta.
Kupuję fajki i miętówki dla Janet, a sobie kayo.
Bardzo lubię kayo.
– Hej, słyszałeś o Davie Wolleyu? – pyta mnie Marty. – Mędrcu z Górskiej Pustelni? Znasz go? Znasz Dave’a?
Znam go bardzo dobrze. Należał do tej paczki, co się spotykała na grillach u Rosyjskich Mużyków.
– No to możesz się z nim pożegnać – mówi Marty. – Mędrzec z Górskiej Pustelni _kaput_. Dave _kaput_.
– Nigdy go nie widziałam w takich nerwach – wtrąca Jeannine.
– Rzeczywiście był, kurde, cały w nerwach – przytakuje Marty. – Trudno, żeby nie. Poświęcał się pracy na maksa.
Dave naprawdę poświęcał się na maksa. Zapuścił długą brodę zamiast nosić sztuczną i nawet na urlopie chodził boso, żeby mieć stopy jak
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.