Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Siostrzane Dzwony - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
28 kwietnia 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
39,99

Siostrzane Dzwony - ebook

Lars Mytting pisze z taką przenikliwością, empatią i uczciwością, że niewielu może mu dorównać.

Jo Nesbø

Miłość, suspens, natura i wiara w nadprzyrodzone splatają się w tej niezwykłej powieści w jedną całość.

Maja Lunde

Odkąd najstarsi mieszkańcy Butangen sięgają pamięcią, nad wioską rozbrzmiewały Siostrzane Dzwony. Mówiono, że kryją w sobie pradawną moc i ostrzegają ludzi przed niebezpieczeństwem. Zostały odlane na pamiątkę niezwykłych syjamskich sióstr Halfrid i Gunhild Hekne przez ich ojca, pogrążonego w żałobie po ich śmierci. Dzwony umieszczono na wieży starego drewnianego kościoła, pamietającego jeszcze czasy pogańskie.

Życie w Butangen toczyło się spokojnym rytmem, do wsi rzadko przybywał ktoś nowy, aż w 1880 roku parafię objął młody, ambitny pastor, który postanowił wprowadzić wieś w nowe czasy. Przywiązani do odwiecznych tradycji mieszkańcy w większości odnosili się do duchownego z podejrzliwością. Dla Astrid, młodej dziewczyny z rodu Hekne, był on jednak kimś wspaniałym, fascynującym, kto sprawił, że zapragnęła innego życia. Może nawet mógł stać się kimś więcej... Kiedy jednak pastor zadecydował o rozebraniu i przeniesieniu starego kościoła i sprowadził do Butangen niemieckiego architekta, by przygotował kościół i dzwony do podróży do dalekiego Drezna, dziewczyna poczuła się zdradzona…

Bo czy można wywieźć do obcego kraju Siostrzane Dzwony, tak ściśle związane z wioską i rodem Astrid? I kim naprawdę jest ten architekt, tak utalentowany i wrażliwy, który otwiera serce przed dziewczyną? Astrid uświadamia sobie, że stoi przed niełatwym wyborem, a od jej decyzji zależeć będzie cała jej przyszłość…

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8135-964-1
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Dziewczynki, które dzieliły skórę

Poród był ciężki. Może nawet najcięższy w historii, mimo że w tej właśnie wsi każde jedno rozwiązanie zdawało się trudniejsze od poprzedniego. Położnica miała wielki brzuch, ale dopiero w trzecim dniu skurczów ludzie zrozumieli, że nosi pod sercem bliźnięta. Co się tam wtedy działo, jak długo w izbie drewnianej chaty rozlegały się krzyki rodzącej i jakim cudem przybyłym na ratunek kobietom udało się w końcu wydostać dzieci na świat – wszystko poszło w niepamięć, zbyt straszne, by o tym opowiadać, i zbyt bolesne, by to wspominać. Matka popękała i umarła z utraty krwi, a jej imienia nie zapisano w kronikach. Na zawsze zapamiętano za to bliźniaczki i wadę, z którą się urodziły. Były ze sobą zrośnięte od bioder w dół.

Ale nic innego im nie dolegało. Szybko złapały oddech i zaczęły wrzeszczeć, a z czasem okazały się również zdrowe na umyśle.

Ich rodzice byli gospodarzami z majątku Hekne, dziewczynkom dano zaś na chrzcie imiona Halfrid i Gunhild. Chowały się dobrze, dużo się śmiały i nikomu nie były zawadą, za to wszystkim pociechą – sobie nawzajem, ojcu, rodzeństwu i całej wsi. Dość wcześnie posadzono je przed warsztatem tkackim i spędzały tak całe dni – cztery zwinne ręce tańczyły, wplatając wątek między nici osnowy tak szybko, że nie sposób było stwierdzić, która dziewczynka tka właśnie którą część gobelinu. Tworzone przez nie obrazy były niezwykle piękne, często zagadkowe i znajdowały wielu kupców, chcących zapłacić za gobelin w srebrze czy naturze. W tamtych czasach nikt w ogóle nie myślał, by oznaczać jakoś autorstwo tych prac, i w późniejszych latach wielu gotowych było wykosztować się na gobelin z Hekne, nie mając nawet pewności, czy kupuje autentyk.

Najsłynniejszym spośród wszystkich hekneńskich tkanych obrazów była _Noc oskrobana_, charakterystyczne dla tego regionu przedstawienie sądu ostatecznego, luźno zainspirowane staronordyckimi proroctwami o Ragnaroku. Wierzono, że morze płomieni zmieni noc w dzień, a gdy wszystko już się wypali i znów zapanuje ciemność, ziemia zostanie oskrobana do nagiej skały, zaś żywi i martwi pójdą w jednej gromadzie na sąd o wschodzie słońca. Gobelin ten został podarowany pobliskiemu kościołowi, gdzie wisiał przez wiele pokoleń, aż pewnej nocy zniknął, mimo że drzwi pozostały zamknięte na klucz.

Bliźniaczki rzadko opuszczały swoje gospodarstwo, choć poruszanie się nie sprawiało im takich trudności, jak większość ludzi sądziła. Chadzały dziwnym, trójmiarowym krokiem, zupełnie jakby niosły między sobą wiadro pełne wody. Nie były natomiast w stanie pokonać otaczających zabudowania zboczy. Hekne leżało na stromym wzgórzu, a zimowa ślizgawica była dla dziewczynek śmiertelnym zagrożeniem. Na szczęście słońce mocno tu przygrzewało i lód topniał wcześnie, często już w marcu. Siostry wychodziły więc na świat wraz z pojawieniem się pierwszych zwiastunów wiosny.

Hekne było jednym z najstarszych majątków w okolicy, dlatego należały do niego najlepsze połacie ziemi. Gospodarze mieli dwie górskie zagrody, z czego w Wielkiej Zagrodzie Hekne trzymano dobrze odkarmione stadko krów, pasących się latem na ciemnozielonej trawie. Z majątku był też dobry dostęp do Dolnego Glupen, obfitującego w ryby jeziora z solidną przystanią pobudowaną z dziewięciocalowych bali drewna. Ale największą miarę bogactwa w Gudbrandsdalen stanowiła ilość srebra w posiadaniu gospodarza. Kruszec ten był tu skarbem, konkretną i praktyczną rezerwą finansową. Każde porządne gospodarstwo musiało mieć na stanie srebrne sztućce dla osiemnastu osób. W Hekne kompletów sztućców było aż trzydzieści – a wszystko dzięki sprzedaży tkanych obrazów.

Gdy bliźniaczki były już na wpół dorosłe, jedna z nich zachorowała. Myśl o tym, co może się stać – że dziewczynka, która przeżyje, będzie zmuszona wlec za sobą zwłoki martwej siostry po kres swych dni – była nie do zniesienia, więc ojciec bliźniaczek, Eirik Hekne, poszedł do kościoła, gdzie modlił się o jednoczesną śmierć dla córek.

Jego modlitwy wysłuchał kapłan, a najpewniej również Pan Bóg. Śmierć przyszła do Hekne jeszcze tego samego dnia, bliźniaczki na koniec prosiły, żeby zostawić je same. Ojciec i rodzeństwo czekali przy drzwiach, słuchając, jak dziewczęta rozmawiają w izbie o czymś ważnym, czego chciały dopilnować. Tego samego dnia ukończyły _Noc oskrobaną_. Mówi się, że z początku tkały jeszcze obie, a potem, gdy Halfrid już nie żyła i jej martwe dłonie nie pomagały siostrze, dzieło doprowadziła do końca sama Gunhild. Ojciec pozwolił jej pracować w spokoju, bo bliźniaczki otaczała zawsze aura jakiejś wielkiej tajemnicy, czegoś, czego on sam i inni zwyczajni śmiertelnicy nie byli w stanie pojąć. Pod wieczór rozległ się kaszel, a potem stuk upadającego na ziemię grzebyka tkackiego.

Mieszkańcy Hekne weszli do izby i zobaczyli, że Gunhild umiera. Zdając się ich nie dostrzegać, odwróciła się twarzą do siostry i powiedziała:

– Ty podziergasz szeroko, ja podziergam wąsko, a jak wszystko już będzie utkane, obie tu wrócimy.

Chwyciła martwe ręce Halfrid, ułożyła się wygodniej i leżały tak ze złożonymi dłońmi, jakby odmawiały modlitwę na dwa głosy.

W późniejszych czasach ludzie różnie przekazywali znaczenie słów Gunhild, bo przez pewne cechy miejscowego dialektu można je było rozumieć na dwa sposoby. „Podziergać” mogło oznaczać zarówno „tkać”, jak i „szybko się przemieszczać”. Gdy gobelin trafił do kościoła, kapłan zapisał ostatnie słowa Gunhild na odwrocie drewnianej ramy. W języku pisanym zabrakło jednak miejsca na niuanse dialektu, stąd znaczenie zdania zostało uproszczone. Brzmiało ono: „Ty zajdziesz daleko, ja zajdę blisko, a gdy tkanina zostanie utkana, obie powrócimy”.

Dziewczęta pochowano pod kościelną podłogą, a w podzięce za ich jednoczesną śmierć Eirik Hekne nakazał odlać dwa dzwony. Otrzymały one miano Siostrzanych, ich ton miał w sobie niezwykły ciężar i głębię. Niósł się z kościoła, wypełniając całą dolinę, odbijał się od gór i wybrzmiewał echem między skałami. Gdy przykościelne jezioro Løsnesvatnet skuwały pierwsze lody, tony dało się słyszeć w trzech sąsiednich wioskach, gdzie wchodziły w dyskretną harmonię z dzwonami pozostałych okolicznych kościołów. Niektórzy mówili, że jak dobrze zawiało, to dźwięki docierały nawet na wysokogórskie pastwiska.

Pierwszy dzwonnik ogłuchł po trzech niedzielnych nabożeństwach. Cieśle dostawili niżej w dzwonnicy podest, by mógł się na nim chronić jego następca, który dodatkowo pakował sobie do uszu pszczeli wosk i owijał głowę rzemieniem.

Brzmienie Siostrzanych Dzwonów nie napawało jednak niepokojem czy strachem. Każde uderzenie miało w sobie radosny ton, jak obietnicę pogodnej wiosny, i rozdźwięk zabarwiony długotrwałymi, rozkosznymi drganiami. Muzyka ta docierała do głębi ludzkich serc, budząc w nich marzenia i wzruszając najtwardszych nawet mężczyzn. Dobry dzwonnik potrafił dzięki takiemu instrumentowi zmienić wątpiącą duszę w gorliwego chrześcijanina, a wyjaśniając sekret niezwykłego brzmienia Siostrzanych Dzwonów, mówiło się często o ich wysrebrzeniu. Tak nazywano wtedy w tamtych stronach kosztowny zwyczaj dodawania srebra do stopu, z którego odlewano dzwony. Im więcej srebra, tym piękniejsze brzmienie.

Już same kunsztownie wykonane formy i brąz kosztowały Eirika Heknego majątek, dużo więcej, niż zarobił, sprzedając prace swych córek. Mimo to poszedł zaślepiony żałobą do wielkiego tygla i wrzucił do niego wszystkie srebrne sztućce, po czym sięgnął do kieszeni i cisnął do gotującego się stopu dwie garście srebrnych talarów. Monety unosiły się na rozżarzonej powierzchni zaskakująco długo, by stopić się w końcu w bulgoczącym metalu.

Mówi się, że Siostrzane Dzwony po raz pierwszy ostrzegły przed niebezpieczeństwem, gdy dolinę nawiedziła wielka powódź. Roztopy przyszły w tamtym roku nagle i niespodziewanie, ludzie chodzili z bólem głowy pod ciemnym letnim niebem, a tej samej nocy, gdy rzeka wystąpiła z koryta, mieszkańców wsi obudziło bicie w kościelne dzwony. Lunął deszcz, gospodarze z dwóch majątków ledwie zdążyli uciec, nim powódź sięgnęła ich zabudowań. Woda przewracała wielkie drewniane domy, grube bale płynęły przez dolinę niczym porozrzucane przez dziecko patyczki. Na wodach Løsnesvatnet unosiły się duże, ciężkie białe tobołki i tylko nieliczni od razu pojęli, że to utopione owce. Dopiero później, gdy ludzie stali na deszczu, rachując się wzajemnie, i gdy doliczono się również wszystkich w rodzinie dzwonnika, okazało się, że mężczyzny nie było w kościele. A kiedy pastor poszedł do świątyni zbadać sprawę, zastał zamknięte na klucz drzwi i nie znalazł w środku śladów ludzkiej bytności.

Eirik nie żył już wtedy od wielu lat. Nie mówiono nigdy, by kiedykolwiek żałował przetopienia srebra, ale odlanie Siostrzanych Dzwonów kosztowało go tyle, że gospodarstwu kilkukrotnie groziła ruina. Gdyby dało się podzielić Hekne, z pewnością by to zrobiono, lecz majątek mieścił się na stromej, dość wąskiej skarpie. W kolejnych latach zadłużone gospodarstwo utraciło prawo do połowów w Dolnym Glupen, dwie chaty dzierżawców i Wielką Zagrodę, a następne pokolenia długo jeszcze odczuwały skutki decyzji Eirika. Resztę majątku udało się jakoś zachować w rodzinie, spadkobiercy płodzili kolejnych spadkobierców, zaś każdy w tym rodzie miał swoje zdanie na temat znamienitego przodka. Niewielu uważało, by srebro bardziej się przydało w kościelnych dzwonach niż jako zapłata za pola i obory, lecz traktowali tę historię jako naukę, że biedę i znój łatwiej znieść niż żałobę. W każdą niedzielę do gospodarstwa docierały niosące pociechę tony dzwonów nazwanych przez Eirika Córczynymi. Po jego śmierci nikt tego miana nie używał, bo i nikt już nie miał do tego prawa.Kościół

Siostrzane Dzwony brzmiały nad wsią przez całe wieki. Dzwoniły dla żywych, umierających i umarłych, dzwoniły na śluby i świąteczne nabożeństwa, na chrzty i konfirmacje, a czasem i wieszcząc pożary, powodzie czy osunięcia ziemi. Do wsi rzadko się ktoś sprowadzał, rzadko ktoś z niej wyjeżdżał, a jak już wyjechał, to nigdy nie wracał i wiele dzieci sądziło, że wszystkie dzwony brzmią jak ich Siostrzane, zupełnie jak ludzie, którzy mieszkają w domu z pięknym widokiem, mając go za oczywistość.

Dzwony wisiały bezpiecznie na kościelnej wieży aż do roku 1880, kiedy to razem z całą resztą wsi padły ofiarą gwałtownych zmian i działań ludzi o nieprzejednanych charakterach. Jeden z dzwonów miał nawet zniknąć pod wodą, by zostać później wyłowionym, jedyną zaś istotą, która – jak później się okazało – miała władzę nad losami obu tych niezwykłych instrumentów, była młoda dziewczyna z rodu Hekne. Poniosła ona ofiarę nie mniejszą niż ta, którą wiele lat wcześniej ponieśli rodzice bliźniaczek, lecz w jej wypadku wszystko musiało się odbyć potajemnie i przez długi czas prawdę o niej miał pamiętać jeden tylko człowiek. Ci, którzy by o niej chcieli pamiętać, mieliby zresztą trudność ze zrozumieniem jej czynów, nie posiadłszy uprzednio wiedzy o kościele, którego była parafianką, i wsi, w której mieszkała.

Hekne podlegało pod kościół w wiosce Butangen leżącej w pobliskiej dolinie między Fåvang a Tretten. Mieszkało tam wtedy jakieś tysiąc dusz rozsianych po czterdziestu kilku majątkach i przynależnych do nich chatach dzierżawców. Znaczenie nazwy tego miejsca wymagało długich i pokrętnych tłumaczeń, na które ludzie rzadko musieli się silić, bo i nieczęsto pojawiał się w tych stronach ktoś nowy. Løsnesvatnet, jezioro oddzielające wieś od gościńca, było długie, wąskie i głębokie, otoczone gęstym lasem i skalistymi pagórkami, więc Butangen nosiło swoją nazwę od jedynego miejsca nad brzegiem wody płaskiego na tyle, by dało się tam pobudować schronienie, w miejscowym języku „bu”. Nikt tam nie mieszkał na stałe, ale dzięki solidnej przystani, szopie na łodzie i dostępności – zimą łatwo się było stamtąd przeprawić przez lód – nazwę tego cypla nosiła cała pobliska wieś. Sam kościół wzniesiono nieco wyżej na zboczu, trochę przez wzgląd na piękny widok, a trochę przez to, że ludzie nauczeni smutnym doświadczeniem Fåvang wiedzieli, co fala powodziowa potrafi zrobić z przykościelnym cmentarzem.

Zamieszkujące zbocza doliny rody trzymały się kurczowo skrawków ziemi zajętych kiedyś przez ich przodków. Niektóre majątki leżały na terenach tak stromych i kamienistych, że trzy pokolenia dawały radę uprzątnąć i przygotować pod uprawę zaledwie trzy niewielkie poletka. Kamienne ogrodzenia były za to na tyle wysokie, że owce w Butangen z zasady nie padały łupem wilków.

Czas płynął tu powoli. Wieś była zapóźniona o mniej więcej dwie dekady w stosunku do sąsiednich osad, zapóźnionych o lat trzydzieści względem norweskich miast, które z kolei ciągnęły się jakieś pół wieku za resztą Europy. Jedną z przyczyn takiego stanu rzeczy był dojazd. Ciekawscy, jeśli w ogóle się tacy znaleźli, musieli jechać na północ po właściwej stronie rzeki Laugen, a przy kościele w Fåvang, o ile do niego trafili i faktycznie chcieli dotrzeć do wsi, trzeba im było wspiąć się na zbocze doliny i iść dalej wąską ścieżką, pokonując żleb przy gospodarstwie Okshol. Trochę dalej ścieżka przecinała rumowisko i niknęła z oczu. W tym miejscu większość ludzi skręcała w lewo, docierając w ten sposób do niezamieszkanej doliny Oksholdalen. Ale oczom tych, którzy wybierali drogę w prawo, ukazywał się szybko dobry widok na Butangen, z kościołem na zboczu i otaczającymi go gospodarstwami. Jeszcze wcześniej wędrowiec dostrzegał wody głębokiego Løsnesvatnet i ponure bagna Løsnesmyrene. W tym miejscu zawracali niemal wszyscy, a reszta poddawała się, nie będąc w stanie znaleźć ścieżki i stojąc po kolana w grzęzawisku, zwłaszcza jeśli zaraz miał zapaść zmrok, a komary obsiadały człowieka tak, że skóra przypominała zwierzęce futro.

Tylko bardzo nieliczni okrążali w końcu Løsnesvatnet albo mieli na tyle szczęścia, że zabierali się się łodzią z jakimś małomównym mieszkańcem wsi, który wcześniej zarzucił gdzieś w pobliżu sieci. Kiedy taki obcy dotarł wreszcie na miejsce, mógł się tam albo ożenić, albo zostać zadźgany nożem. Tak mówiono, choć to pewna przesada, bo Butangen było w rzeczywistości całkiem dobrym miejscem do życia. Do płynącej przez dolinę Brei wpadało wiele pomniejszych strumieni, z których mieszkańcy mogli czerpać wodę. Krajobraz to się odsłaniał, to ukrywał, niczym wstydliwa panna, bo rzeka i strumienie wiły się w niezliczonych zakrętach, tworząc w ten sposób ciągłe kontrasty między jasnymi zakątkami słońca a tajemniczymi ustroniami cienia, aż do miejsca, w którym Breia wpadała do Løsnesvatnet. Pomimo stromych zboczy w dolinie było na ogół ciepło i słonecznie. Kto zapuścił się w nią głębiej, napotykał mieszkańców Brekkom czy Imsdalen, a wówczas witał się z nimi skinieniem głowy czy wołając z oddali pozdrowienie.

Zimową porą można się było zresztą wydostać ze wsi szybko i wygodnie. Gdy lód skuwał Løsnesvatnet, wystarczyło przejść przez zamarznięte bagna i jezioro, prosto ku zboczom prowadzącym do Fåvang. Dlatego życie towarzyskie toczyło się tu w rytmie półrocznym. Zima była czasem odwiedzin u bliskich, ustalania szczegółów ślubów, zakupów lemieszy do pługa i prochu. Niektórzy tęsknili do innych stron, lecz ci, którzy do tych innych stron zawitali, opowiadali, że ludzie robią tam dokładnie to samo co tu, może jedynie w trochę inny sposób, przy czym sposób tamtejszy nie był w niczym od tutejszego lepszy. W perspektywie człowiek miał co najwyżej znojną pracę, a tej mógł się równie dobrze oddawać w domu, pośród rodziny i bliskich.

I tak to z grubsza wyglądało w tych stronach, przybysze z daleka nie mieli okazji wpływać na ponure z natury usposobienie mieszkańców Gudbrandsdalen, wnosząc do miejscowej puli genetycznej swój spontaniczny wkład. Było tu inaczej niż na wybrzeżu, gdzie miejscową flegmatyczność przełamywali rozbitkowie z katastrof śródziemnomorskich statków – opuszczając po jakimś czasie norweskie porty, by wrócić do domu, zostawiali w brzuchach dziewcząt niespodziewane prezenty, dary, z których rosły potem energiczne dzieci o włosach czarnych jak węgiel. Mieszkańcy dolin żyli natomiast spokojnie za swoimi płotami, tańcząc miarowy, powolny taniec z porami roku. Każde gospodarstwo było samowystarczalnym królestwem, a zbocza przypominały wysokie, odgradzające od zewnętrznego świata mury. Bezpieczna bariera tworzona przez porastające wzgórza sosny utwierdzała ludzi w wierze, że lepiej starym zwyczajem zbierać porosty na paszę i doczekać w ten sposób śmierci, niż zawracać nurt, którym płynie ich życie. Miejscowi często nocowali pod gołym niebem, harowali w deszczu i chlapie, lubili odgarniać śnieg, bo szło im to łatwiej niż kopanie w ziemi, a bogaci nie mieszali się z biednymi i pokolenie za pokoleniem pozostawało w tym samym majątku. Czas nie był istotny, ludzie podejmowali robotę porzuconą przez zmarłych, w przekonaniu, że przejmie ją od nich ktoś, kto się jeszcze nie narodził, prastare skalne rumowiska rosły, a ludzie nadal pracowali tak samo, używając często tych samych co niegdyś narzędzi. To wszystko wpływało na sposób, w jaki miejscowi mówili i się zachowywali, jak również myśleli i czuli.

Po tym jak kraj został ochrzczony, mieszkańcy Butangen wznieśli niezwykły kościół słupowy, dzieło sztuki z przeżywiczonego sosnowego drewna, zdobione kunsztowną snycerką, łbami smoków i wysokimi wieżyczkami. Jedzenia nie brakowało, a pojęcie czasu było tu względne, można było więc poświęcić miesiące, czy nawet całe lata, na mozolną pracę z drewnem i kamieniem. Budowę kościoła ukończono pod rządami króla Magnusa V, a na dolnym oczepie wyryto datę 1170. Słupy i klepki wykonano z wielkich sosen rosnących wtedy w Gudbrandsdalen i zgodnie z panującą w ówczesnej Norwegii tradycją, również i kościół w Butangen ozdobiony został szeregiem elementów nawiązujących do dawnych pogańskich wierzeń. Przypominał on coś w rodzaju siedziby wikińskiego wodza w wydaniu chrześcijańskim, a cieśle poświęcili całe lata dekoracyjnym motywom węży morskich i innymi sprawdzonych ornamentów z czasów staronordyckich. Od zewnątrz ściany kruchty ozdabiały ciągnące się przez całą ich wysokość figury lwów o długich szyjach, zaś wokół drzwi kościoła wił się ogromny, rzeźbiony w drewnie wąż. Po obu stronach ołtarza stały słupy z brodatymi twarzami przypominającymi maski – to dawni bogowie o szalonych oczach bez źrenic. Wszystko to stanowić miało ochronę przed złymi mocami, którym Norwegowie faktycznie musieli przez wieki stawiać czoła. Cieśle przyłożyli się do pracy, by zadowolić wszystkich możliwych bogów, w tym konkretnie wypadku dbając zwłaszcza o przychylność Odyna i Thora.

Kościół nie został w kolejnych stuleciach ani przebudowany, ani ograbiony. Tak jak przybysze z obcych stron nie mieszali się do miejscowej puli genów, tak i ten ukryty średniowieczny skarb uchronił się od nowomodnych wymysłów. Nie dotarł tu reformacyjny zamysł pozbawiania kościołów duszy, ostały się więc wszystkie dekoracje, na wyposażeniu nie odcisnęły swego piętna też wymysły pietystów. Osiem smoczych łbów nadal wznosiło się ku niebu, zaś podcienione ganki i ściany pachniały setkami lat pieczołowitej konserwacji i smołowania.

Historia kościelnych dzwonów i bliźniaczek Hekne poza wsią była raczej mało znana. Kiedyś, na początku dziewiętnastego wieku, przybył tu artysta, który naszkicował gmach świątyni, ale człowiek ten nie robił wokół siebie zamieszania i wkrótce wyjechał. Zaraz później jakaś inna osoba, niezwiązana z owym artystą i mająca zdaje się jakieś ukryte zamiary, wypytywała miejscowych o historię Siostrzanych Dzwonów, ale i ten nieznajomy jakby zapadł się pod ziemię i po jakimś czasie nikt już nawet nie miał pewności, czy obaj ci mężczyźni faktycznie pojawili się we wsi.

W tamtych czasach pieniądze na konserwację świątyni już dawno przestały napływać z zewnątrz. Kościoły musiały utrzymać się ze środków, które była w stanie zgromadzić parafia, i tak zmieniały się w świadectwa dobrych i złych czasów. W tym stuleciu Gudbrandsdalen stało się zagłębiem ubóstwa, nękanym przeludnieniem, powodziami, zarazą ziemniaczaną, pijaństwem i wczesnymi mrozami, które ścinały zboże. Niewielkie szklane szybki, przez które słoneczne promienie wciąż wpadały do środka świątyni, migocząc pięknie na kościelnych ławach, rozszczelniły się, wpuszczając zimne podmuchy północnego wiatru w sam środek liturgii. Gonty na dachu zaczęły się obluzowywać, deszcz kapał do nawy przez coraz trudniejsze do znalezienia szpary. Tylko kościelne dzwony dzielnie stawiały czoła niepogodzie. Lecz świątynia wokół nich podupadała. Deszczówka odnajdowała sobie coraz to nowsze korytarze w konstrukcji, której szczegółów nikt do końca nie pojmował, zamarzała i rozsadzała drewno, tworząc w ścianach szpary, przez które wicher nawiewał do środka suchy śnieg. W kolejnych latach smocze łby odłamały się na wietrze i deszczu, spadały na ziemię jeden po drugim, rozdziawiając daremnie paszcze pomiędzy nagrobkami, a pozbawiony ich kościół zapadł się jakby w sobie, patrząc bez nadziei na czekające go mroczne czasy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: