- W empik go
Skradziony biały słoń - ebook
Skradziony biały słoń - ebook
„Skradziony biały słoń” to opowiadanie napisane przez Marka Twaina i opublikowane w 1882 roku przez Jamesa R. Osgooda. Jest to opowieść o tym, jak król Syjamu podarował białego słonia królowej brytyjskiej. Niestety – słoń którejś nocy zniknął w New Jersey. Lokalny wydział policji robił wszystko, aby rozwiązać zagadkę, ale bez powodzenia. A jak się rzecz cała skończyła i co się stało z agentem, który owego białego słonia miał dostarczyć do Anglii dowiemy się po przeczytaniu całego opowiadania. Zachęcamy do lektury!
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-262-2 |
Rozmiar pliku: | 92 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Historyę tę opowiedział mi człowiek, którego przypadkowo poznałem w wagonie kolejowym. Był to dżentelmen, mający około 70 lat, o dobrych szlachetnych rysach. Powaga, z jaką opowiadał, przekonywała mnie, że każde słowo, z ust jego płynące, musi być prawdziwem.
Oto jego opowieść:
Wiadomo panu zapewne, jakiego poszanowania doznaje królewski biały słoń w Syamie. Lud czci go jak świętego. Poświęcony jest królowi i tylko król może go posiadać; znaczy on więcej niż książę, nietylko go szanują ale i czczą.
Mniej więcej pięć lat temu przyszło do zatargu granicznego między Wielką Brytanią, a królestwem Syamskim. Okazało się, że królestwo Syam nie miało słuszności, załatwiono więc sprawę na korzyść Anglii, a jej dyplomatyczny zastępca oświadczył, że jest zadowolony i że wszystko powinno pójść w zapomnienie. Niemniej ucieszyło załatwienie sprawy króla syamskiego. Chcąc niejako wyrazić swą wdzięczność, a z drugiej strony zatrzeć ślady nieporozumienia, postanowił przesłać królowej angielskiej jakiś podarek, według pojęć wschodnich najpewniejszy środek na przeproszenie zagniewanego. Podarek ten miał być oczywiście, prawdziwie królewskim. Cóż można było nań bardziej godnego przeznaczyć jak białego słonia?
Miałem wówczas w cywilnej służbie stanowisko, które specyalnie nadawało się do poruczenia mi misyi odwiezienia słonia jej królewskiej mości.
Przygotowano więc dla mnie i dla służby białego słonia specyalny okręt i wnet stanęliśmy w Nowym Yorku, gdzie, oczywiście, zatrzymaliśmy się dłużej. Zdrowie zwierzęcia wymagało bowiem dłuższego spoczynku przed dalszą podróżą. Kilka dni przeszło zupełnie dobrze i spokojnie, potem zaczęły się sypać nieszczęścia jak z roga obfitości.
Pierwszem była wiadomość, że... słonia skradziono! Zbudzono mnie w nocy i zakomunikowano smutną nowinę. Przez kilka chwil nie mogłem z przerażenia przyjść do siebie. Stałem bezradny. Potem uspokoiłem się i zebrałem myśli. Trzeba było działać i to zaraz. „Mądrej głowie, dość po słowie” — i za kilka minut zdecydowałem się na to, co i jak trzeba było robić. Na szczęście znalazłem jakiegoś policyanta, który mnie zaprowadził do głównej kwatery korpusu detektywów; przybyłem jeszcze na czas. Szef oddziału, słynny inspektor Blunt, wybierał się bowiem już do domu. Był to człowiek średniego wzrostu. Miał zwyczaj ściągać brwi i kłaść palce na czoło, gdy nad czemś się zastanawiał. Patrząc na niego, można było być pewnym, że ma się do czynienia z niezwykłym człowiekiem. Spojrzenie jego budziło we mnie zaufanie i napawało mnie nadzieją. — Opowiedziałem mu moje nieszczęście. Nie wzruszyło go nic: zrobiło na nim takie wrażenie, jak gdybym mu opowiadał, że mi skradziono... zwykłego psa domowego.
Prosił mnie, bym usiadł, a potem rzekł: „Pozwoli pan, że się trochę nad tem zastanowię.”
Po tych słowach usiadł przy biurku i wsparł głowę na rękach. W kącie kancelaryi było zajętych kilku urzędników; skrzypienie ich piór było jednym szmerem, jaki można było słyszeć przez kilkanaście minut, podczas których inspektor siedział pogrążony w myślach. W końcu podniósł głowę, a niewzruszone rysy jego oblicza zwiastowały mi, że mózg jego dokonał dzieła, że plan działania już jest gotowy.
Potem przemówił głosem przytłumionym, ale dobitnym:
— Wypadek ten nie należy do zwykłych. Każdy krok musi być starannie obmyślony i wykonany pewnie, zanim drugi będzie można zrobić. Przedewszystkiem musi być zachowana najgłębsza tajemnica. Niech pan z nikim o tej sprawie nie mówi, nawet z reporterami; z nimi już ja się rozmówię. Oni mogą się dowiedzieć tylko takich rzeczy, które ja uznam za właściwe i potrzebne.
Przycisnął za guzik — zjawił się młody człowiek.
— Powiedz, Alaryku, reporterom niech się zatrzymają.
Młody człowiek znikł.
— A teraz weźmy się do roboty systematycznie. W podobnych wypadkach nie można działać bez metody.
Wziął za pióro.
— Imię słonia?
— Hassan ben Ali ben Selim Abdallah Moham-med, Mose Ahhammal Dszamsedżetschiboj Dhulig Sultan Ebu Bhugdur.”
— Dobrze. A skrócone?
— Dżumbo.
— Całkiem dobrze. Miejsce urodzenia?
— Stolica Syamu.
— Rodzice żyją?
— Nie, zmarli.
— Czy mieli inne potomstwo?
— Nie! Dżumbo był jedynakiem.
— Dobrze. Teraz już dostatecznie. Proszę mi opisać słonia. Niech pan tylko nie zapomni o żadnej plamce, o żadnym znaczku. Dla ludzi mego zajęcia żadna rzecz nie jest drobnostką — my nie znamy drobnostek.
Opisywałem dokładnie, a on pisał. Gdy ukończył rzekł: Teraz odczytam. Jeśli gdzie zbłądziłem, proszę mnie poprawić.
Czytał:
— Wysoki 19 stóp, długi od czoła do ogona 26 stóp, długość trąby 16 stóp, długość ogona 6 stóp, długość wraz z trąbą i z ogonem 48 stóp, długość kłów 9 i pół stopy. W wymiarach tych są i uszy. Ślady stóp podobne są do odcisków beczek dnem do góry ustawionych, barwa słonia: biała. Uszy ma przekłóte na kolczyki i inne ozdoby, widzów zwykł często wodą skrapiać. Trąbą bije nietylko ludzi znajomych, ale i obcych. Kuleje nieco na prawą tylną nogę, a na lewej łopatce ma bliznę. Gdy go skradziono miał na sobie wieżę o szesnastu siedzeniach i siodło wielkości zwykłego dywana pokojowego.”
W opisie nie było błędu. Inspektor przycisnął znowu guzik, wręczył Alarykowi opis, mówiąc: „Każ pan wydrukować 50,000 egzemplarzy tego opisu i roześlij do wszystkich detektywów i zakładów zastawniczych na kontynencie.
Alaryk znikł.
— Dotąd wszystko w porządku. Potrzebuję tylko fotografii przedmiotu.
Dałem mu jedną. Obejrzał ją okiem znawcy i rzekł:
— Musi wystarczyć, bo innej nie mamy. Na fotografii ma trąbę wyciągniętą — a to może być powodem nieporozumień. Zwykle pewnie tego nie robi!
Zadzwonił.
— Alaryk! Proszę kazać rano 50,000 kopii tej fotografii odbić i proszę rozesłać razem z opisem.”
Alaryk odszedł, aby wykonać rozkazy. Inspektor zauważył: Naturalnie, musi być dla znalazcy ustanowiona jakaś nagroda. Ile pan przeznaczy?
— Ile pan uważa za stosowne?
— Na początek przeznaczamy 25,000 dolarów. — Jest to sprawa ciężka i zawikłana. W mieście mamy tysiące ulic, które ułatwiają ucieczkę. A złodzieje mają wszędzie przyjaciół i kryjówki.
— O nieba! Pan wie gdzie one są?
Twarz jego, nauczona ukrywać myśli i uczucia, nie zdradzała się ani drgnięciem; nic stanowczego nie znalazłem także w jego odpowiedzi.
— Niech się pan nie troszczy. Może wiem, może i nie wiem. Wyrok wydamy później. Jestem przekonany, że nie zrobił tego złodziej kieszonkowy, a tem mniej „nowicyusz.” Ale, jak powiedziałem, z uwagi, na ogrom pracy, której dokonać trzeba, na przebiegłość złodziei, którzy starać się będą zatrzeć każdy ślad — ustanowiona nagroda 25,000 dolarów jest za mała. Można jednak z podwyższeniem jej wstrzymać się.
Tak, mniej więcej, omówiliśmy sprawę. Po chwili jednak rzekł ten człowiek, którego uwagi nie uszło nic, co mogło się przyczynić do wyświetlenia sprawy.
— Niektóre wypadki w praktyce agentów wykazały, że zbrodnie odkrywano nieraz wskutek pewnych właściwości w jedzeniu. Co jada ten słoń i ile jada?
— Co on jada? On wszystko jada. Zje człowieka, zje biblię i wszystko, coby można wymienić między temi dwoma pojęciami.
— Dobrze, bardzo dobrze, ale za ogólnie. Potrzebne są szczegóły, mogą się one w tej sprawie bardzo przydać. Pozostańmy przy człowieku. Ileż ludzi, notabene żywych i zdrowych, potrafi zjeść na obiad — powiedzmy już ogólnie — przez dzień?
— O! on się o to nie troszczy czy są zdrowi, czy nie. Na zwykły obiad potrzebuje pięć osób.
— Bardzo dobrze! Pięć osób. Zanotujemy to! A jaką narodowość przekłada bardziej nad inne?
— Niema uprzedzeń pod tym względem. Zwykle lubi swoich, ale i do obcych nie czuje odrazy.
— Bardzo dobrze. A teraz sprawa biblii. Ile biblii potrzebuje na obiad?
— Prawie cały nakład.
— To nie dość jasne. Czy zwykły nakład, czy takiej familijnej, ilustrowanej biblii?
— Zdaje mi się, że mu wszystko jedno. Oczywiście, woli ilustrowane wydanie.
— Pan mnie widocznie nie rozumie. Rozchodzi mi się o objętość. Zwykłe wydanie w ósemce waży około trzech funtów, podczas gdy wielkie ilustrowane wydanie in quarto waży dziesięć do dwunastu funtów. Ile biblii np. wydania Dorego potrzebuje słoń na obiad?
— Gdyby pan znał tego słonia, nie pytałby się pan o to. On je to, co dostanie.
— Dobrze. Ale niech mi pan poda mniej więcej wartość takich obiadów z biblii.
— Biblia Dorego, oprawna w skórę kosztuje 100 dolarów. W takim razie obiad z biblii kosztowałby 50,000 dolarów, bo tyle kosztuje wydanie w 500 egzemplarzach.
— Tak! teraz wiem i zanotuję to. Bardzo dobrze. Pożera więc ludzi i biblie. Dotąd wszystko w porządku. Cóż on jeszcze jada? Potrzebuję bliższych danych.
— Po bibliach kloce, po klocach flaszki; zostawi flaszki, a będzie jadł całe sztuki sukna, a i to porzuci, aby pożreć masy kotów. Porzuci i koty, aby skosztować ostryg, a potem szynki, następnie da spokój szynce, a zje cukru i pasztetu; gdy mu i tego za wiele, nie pogardzi sianem, owsem i ryżem. Niema rzeczy, którejby nie jadł, z wyjątkiem, masła, którego trudno dostać.
— Bardzo dobrze. A zwykła ilość? W przybliżeniu?
— Ćwierć, do pół tonny.
— A co pija?
— Każdą rzecz płynną: mleko, wodę, wódkę, rum, oliwę, naftę, kwas karbolowy — zresztą zbytecznem byłoby wszystko wymieniać. Może pan zanotować, każdy płyn. Pije wszystko, z wyjątkiem kawy europejskiej.
— Bardzo dobrze. A ilość?
— Niech pan zanotuje piętnaście wiader. Pragnienie jego zmienia się często, inne potrzeby nie zmieniają się.
— To są niezwykłe przymioty. Mogą się nam przydać przy śledzeniu kradzieży.
Przycisnął guzik.
— Alaryku! Niech tu przyjdzie kapitan Burus.
Wszedł Burus. Inspektor Blunt omówił z nim sprawę, aż do najdrobniejszego szczegółu. Potem przemówił doń tonem człowieka, w którego głowie wylęgły się najsubtelniejsze plany, człowieka, który zwykł był rozkazywać.
Kapitanie Burus! Wyślij pan agentów: Jonesa, Davisa Hasleya, Batesa i Hacketa do szukania śladów skradzionego słonia.
— Rozumiem, panie inspektorze!
— Wyślij pan agentów Mosesa, Dakina, Murphy’ego, Rogersa, Tuppera, Higinea i Bartholeusua do wyśledzenia złodzieja.
— Rozumiem, panie inspektorze!
— Wyślij pan straż, złożoną z 30 ludzi, z takąż rezerwą na miejsce, gdzie kradzież popełniono. Niech tam pilnują dzień i noc. Nikomu, z wyjątkiem reporterom, nie wolno zbliżać się do miejsca, bez mego pisemnego zezwolenia.
— Tak jest, panie inspektorze!
— Poślij pan detektywów w pełnym uniformie na wszystkie stacye kolei i parowców, na wszystkie gościńce, które mają swój początek w Jersey City z poleceniem badania wszystkich podejrzanych osób.
— Tak jest, panie inspektorze!
— Daj im pan fotografie i opisy słonia i zleć im pan, aby przeszukali wszystkie wagony kolejowe, łodzie przewozowe i okręty.
— Tak jest, panie inspektorze!
— Gdy słonia znajdą, powinni go aresztować i mnie o tem telegraficznie zawiadomić.
— Tak jest, panie inspektorze.
— Muszę mieć wiadomości o każdej drobnostce, choćby zauważono tylko jakiś ślad, lub coś podobnego.
— Tak jest, panie inspektorze!
— Policya portowa niech patroluje ze zdwojoną czujnością.
— Tak jest, panie inspektorze.
— Wyślij pan agentów w pełnym uniformie na wszystkie linie kolejowe, na północ i do Kanady na wschód aż do Ohio, na południe aż do Waszyngtonu.
— Tak jest, panie inspektorze.
— Niech pan zawiadomi wszystkie urzędy telegraficzne, że wolno agentom kontrolować informacye i nadawać szyfrowane depesze.
— Tak jest, panie inspektorze.
— Niech pan pamięta, że wszystko to ma się stać w największej tajemnicy.
— Tak jest, panie inspektorze.
— W zwykłych godzinach będzie mi pan zdawał relacye.
— Tak jest, panie inspektorze.
— Może pan odejść!
— Tak jest, panie inspektorze.
I poszedł.
Przez chwilę nie mówił inspektor Blunt nic, milczał, a ogień gasł powoli w jego oczach. Potem zwrócił się do mnie i rzekł łaskawie:
— Nie chcę się chwalić, nie lubię tego, ale słonia z pewnością znajdziemy.
Uścisnąłem mu rękę serdecznie, podziękowałem i czułem się rzeczywiście bardzo wdzięczny. Im więcej przypatrywałem się temu człowiekowi, tem bardziej mi się podobał, tem bardziej podziwiałem tajemniczą potęgę jego powołania.
Rozstaliśmy się. Wracałem do domu z umysłem o wiele spokojniejszym i lżejszym, aniżeli w drodze do tego zacnego człowieka.