Ślepak - ebook
Ślepak - ebook
Widzenie wyobraźnią
Coraz bledszy, niknący świat i tylko światło, które przedostaje się przez codzienną ciemność, przypominając czas, gdy rzeczywistość była jeszcze widzialna. Taki był każdy kolejny dzień Jadwigi Stańczakowej, ociemniałej poetki, pisarki i dziennikarki, przyjaciółki Mirona Białoszewskiego prowadzącej jego nieformalny sekretariat.
Siedzę w fotelu od medytacji z brajlowską księgą na kolanach. Zegar, stary pająk, snuje po mieszkaniu siatkę ciszy. Nagle trzask – jakby coś grzmotnęło o podłogę. Co? Gdzie? Sprawdzam. Nic nie spadło. Wracam na fotel. To znak – myślę – na pewno znak.
Ślepak to jej opowieść spisana już po utracie wzroku, w której historie z pracy twórczej i spostrzeżenia na temat funkcjonowania w społeczeństwie przeplatają się ze wspomnieniami z getta i czasu ucieczki stamtąd, młodości czy późniejszych zmagań z depresją. Niezwykła, pełna autoironii relacja z codzienności odkrywanej zmysłami i wyobraźnią, pogrążonej w ciemności, a i tak pełnej kolorów.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-6583-7 |
Rozmiar pliku: | 849 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Z widzących czasów
Przyklękłam na jedno kolano i patykiem w śniegu wyryłam słowo zima. To było pierwsze słowo, które napisałam. I mój pierwszy utwór. Nazwałam tym słowem co dokoła i co we mnie. Byłam wtedy z ojcem w Konstancinie. Miałam pięć lat.
Potem przyszły pisania kredkami. Kolorowe. To niby zwyczajne u dzieci. Ale mnie dziś, ponieważ oślepłam, wydaje się niezwykłe. Wspominam to jak sen albo wyobrażenia z innej planety. To pisanie to była sama radość. Później nastały trudy formowania warsztatu, posługiwania się narzędziami. Pióro – te skrzypiące stalówki. Atrament – te kleksy.
I wreszcie półdorosłość z wiecznym piórem. Kiepskie wiersze, trochę mniej kiepskie próby prozy. Ten i ów prorokował, że będę pisać. Ale nikt nie mógł przewidzieć, że stracę wzrok.
Lublin czterdziestego czwartego roku. Zostaję dziennikarką. Rozmiłowuję się w reportażu. Ale też zaczynam ślepnąć. Wyraźnie, coraz wyraźniej. Potykam się o kocie łby, o nierówności chodników. Błąkam się w ciemnościach.
Niewiele los mi użyczył tych widzących dziennikarskich czasów. Jeszcze parę lat w Gdańsku. To coraz trudniejsze bieganie po Trójmieście. Znowu operacje oczu. Bez rezultatów. Zaczęłam bazgrać. Nie mogłam odczytać własnych gryzmołów. Czytałam już tylko przez lupę. Wtedy nauczyłam się pisać na maszynie. To było jakieś wyjście. Można zapisać. Ale sprawdzić – nie. Z tym pisaniem na maszynie było u mnie w życiu różnie. Lata dobrego pisania, potem okropne błędy. Aż ktoś poddał mi myśl, żeby sobie co kilka liter poodznaczać plasteliną. I dobrze.
Po stronie wypukłych kropek
Rok pięćdziesiąty drugi. Przenoszę się do Warszawy. Trafiam do Polskiego Związku Niewidomych. Zostaję redaktorem pisma brajlowskiego „Pochodnia”. Pracuję z widzącą lektorką. Ale rozumiem, że dla mojego własnego pisania niezbędne jest punktowe pismo niewidomych – brajl. Muszę się nauczyć. Koniecznie. I zdobyłam to pismo jak wysoki szczyt. Z wielkim trudem. Ale jak to się opłaciło!
Książki, znowu książki. Szczęście samodzielnego czytania – w łóżku, w parku. I pisanie. Pisanie, które można odczytać palcem. Sprawdzić.
Na tabliczce brajlowskiej dłutkiem nie nauczyłam się pisać. Piszę tylko na brajlowskiej maszynie. Maszyna jest prosta, sześcioklawiszowa. Pisze się szybko, tak szybko, jak się myśli. Ale i to nie jest narzędzie doskonałe. Nie sposób kreślić, dopisywać. Żeby wprowadzić poprawki, trzeba kartkę przepisać, aż do znudzenia. Mimo to w mojej brajlowskiej epoce zaczęło się literackie pisanie – wiersze, opowiadania. Drukowanie. Audycje w radio.
Moje teksty przepisywałam sama na maszynie zwyczajnej, nazywanej przez nas niewidomych „czarnodrukową”.
Narzędzie doskonałe
Potem zjawił się magnetofon. Ten pierwszy – „Melodia”. Wielki. Na taśmy. Przywiozłam go ze Związku Niewidomych taksówką. Sama przytaskałam na górę. Nacisnęłam klawisz i ktoś zaczął czytać mi książkę _Ciała i dusze_ Van der Merscha. Stałam urzeczona. Więc teraz będę mogła czytać i brajlem, i z taśmy.
Tę książkę nagrał w swoim studio Polski Związek Niewidomych. To były początki. Teraz jest wielka biblioteka książek mówionych.
Magnetofon podbił świat. Związek zaczął nagrywać książki na kasety. Marzyłam o kasetowym magnetofonie, ale był drogi.
Pewnego dnia dzwonek. Paczka z PKO. Dla mnie. Otwieram – japoński kasetowy magnetofon. To chyba cud. Ale cud się wyjaśnił. Kuzynka ze Szwajcarii prosiła mojego ojca, żeby wysłał jej dla przyjaciela kilka makowców od Bliklego na Wielkanoc. Potem kuzynka doniosła, że jej przyjaciel to milioner polskiego pochodzenia. „Nie krępujcie się, napiszcie, co wam potrzeba. On chce się za przysługę odwdzięczyć”. I ojciec napisał: „Jadzi potrzebny magnetofon kasetowy”.
Nie mogłam nawet podziękować milionerowi, bo nie chciał ujawnić swojego nazwiska. Jego dar służy mi do dziś.
Namiętnie słuchałam książek. Natomiast przez długi czas nie przyszło mi do głowy, żeby siebie zaprząc do mikrofonu, do pracy. W końcu coś zaczęło mi świtać, ktoś zaprzyjaźniony doradzał.
Zaczęłam próbować. Sama. W nocy. Ale ledwie usłyszałam brzęk klawisza i szmer sunącej taśmy, zatykało mnie. I ani rusz. Ani słowa. Jak gdyby magnetofon był żywą istotą, podsłuchiwał mnie. Złościłam się na siebie – muszę, muszę to opanować. W końcu pewnej nocy przemówiłam. Nienaturalnym półszeptem. Ale jednak. Opór został przełamany. Potem to już tylko ćwiczenie i wprawa.
Teraz mogę stanąć na rynku i wtłaczać swoje gadanie do kasety.
Kocham mój milionerski magnetofon, już dziś staromodny, z osobnym mikrofonem. Okazał się narzędziem doskonałym dla mnie, niewidomej. Zapisuję głosem prozę i wiersze. Mogę kasować, poprawiać, sprawdzać. To cudowne, zwłaszcza w wierszach. Przywróciło starą funkcję wiersza – mówienie, słuchanie – wagę słowom, intonacji.
Dla mnie ucho jest tym, czym dla malarza oko.
A dalej? To już łatwo – starą metodą. Tylko zamiast z brajla, z magnetofonu przepisuję na „czarnodrukowej” maszynie. To też lubię. Jest trochę tak, jakbym coś budowała. Z klocków. Bo muszę ułożyć tekst graficznie.
A nagrywanie – na kanapie, w łóżku. W pozycji półleżącej. Sama radość. Potem druga przyjemność, zwłaszcza dla mnie, kiedy słuchają bliscy.
Przyszło mi do głowy, że nie znam nazwiska wynalazcy magnetofonu, mojego dobroczyńcy. Aż wstyd. Ale taka teraz ta technika anonimowa jak mój milioner.Tracenie wzroku
– Przepraszam panią, jak to się stało? – pyta mnie czasem ktoś na ulicy, kiedy spaceruję sama. A to przecież mój los, moja historia. Czy można opowiedzieć ją nagle, kiedy nie ma się na to ochoty, przygodnie spotkanemu człowiekowi, nawet jeżeli ten człowiek jest życzliwy?
A teraz wieczór. Cisza w mieszkaniu. I we mnie cisza. I mam ochotę o tym pomyśleć.
Melancholia zmierzchu
Szczęśliwa dziewczyna – mówili o mnie. Nasza rodzina była szczęśliwa. Na pewno. Ale ja…
Jestem na prywatnej lekcji francuskiego u _madame_ Blanche Noiret. Na Wilczej. Wiosenny zmierzch. Przede mną francuska gazeta. Litery jakoś bledną. Czytam powoli. _Madame_ chrząka niezadowolona. A ja się wstydzę powiedzieć, że źle widzę. Raz prosiłam, żeby zapaliła lampę, a ona: – _Ce sont les caprices!_
Lekcja niemieckiego. Ciemnawa klasa. Gotyckie litery, drobny druk. O Boże, żeby mnie nie wywołała… nie przeczytam, nie dam rady.
Idę ulicą. I nagle bolesne uderzenie czoła o blachę. A, to skrzynka pocztowa. Nie zauważyłam. Często się o coś uderzam, potykam. Już do tego przywykłam.
Okulista, ojciec Lusi, z którym często odrabiamy matematykę i łacinę, bada moje oczy. Wychodzi na chwilę z gabinetu. A ja zbliżam się do tablicy i staram się zapamiętać układ liter, żeby lepiej wypadło. Doktor wraca.
– Zasłoń prawe oko – huczy, bo jest głuchy. – Czytaj!
Zapisał mi szkła na odległość. Nie nosiłam ich. Nie pomagały. A także trochę się ich wstydziłam. Dziś wiem, że już wtedy zaczęłam tracić wzrok. Ale on jeszcze tego nie odkrył.
Autobus. Koło mnie dziewczęta, chłopcy. Roześmiani, rozgadani. Na moich kolanach pęk kwiatów. Zapada zmierzch. A we mnie jakiś cień. Smutek. Bo wieczór mnie od innych odgradza. Złowróżbna ciemność. Nieokreślony lęk. Złe przeczucia.
Kazimierz. Z Hanką. Po maturze. Wciąż chichoczemy. Ludzie mówią: – To najszczęśliwszy okres waszego życia. – A nam się to wydaje bardzo głupie.
Wieczór. Stoimy na skarpie nad Wisłą. Świeci księżyc. Ale strome, pokryte żarnowcem zbocze pogrążone w mroku.
– Zbiegamy w dół, nad Wisłę! – woła Heniek. I cała trójka znika w krzakach. A ja zostaję na górze ze starym inżynierem. Chciałam pójść z nimi, ale boję się tej czarnej przepaści.
Mroczne latarnie
Jakie było światło tych zamalowanych latarń z czasów okupacji – granatowe czy fioletowe? Chyba granatowe. Ach, prawda. Kiedyś wieczorem szłam Wilanowską. Powoli, ostrożnie, krok za krokiem. Zapomniałam na chwilę o Niemcach, o bombardowaniach. O tym, że żyję z wyrokiem śmierci. Spojrzałam na gazową latarnię i pomyślałam – granatowy kwiat nocy. Bo ta latarnia prawie nie rozświetlała ciemności. Dla mnie już nie. Wojna. Okupacja. Czym są moje kłopoty z oczami wobec tego, co się dzieje dokoła? Wydaję się sobie niezdarna, śmieszna.
Nasz sublokatorski pokój. Stefana nie ma. Przede mną stos skarpetek. Ceruję niezręcznie. Chcę nawlec igłę. Nie mogę trafić. Próbuję i próbuję.
Wieczór. Wracam ze Stefanem z Żoliborza. Na przystanku tłok. Wsiadam. Tramwaj rusza. Stefan się nie dostał.
W wagonie, w ścisku, z ludźmi – raźno. Ale jak dobrnę po ciemku do domu?
Czerniakowska. Wysiadam. Przechodzę przez jezdnię. Dobrze, że jest śnieg, odblask bieli. Nagle coś trąca mnie w bok, tracę równowagę, padam na kolana. Rozdzieram pończochę. Wstaję. Kolano boli. Otrzepuję śnieg. A, to jakaś skrzynia koło sklepu. Ostrożnie wlokę się dalej. Róg Wilanowskiej, przyjazne oko latarni. No, tu znam każdy kamień.
Moja gospodyni przerażona:
– Pani Jadziu, o tej porze sama? Zaraz godzina policyjna.
Nad nami mieszka okulistka doktor Galewska, siwowłosa pani. Idę do niej po sąsiedzku.
– Nie mogę pani tu zbadać – mówi – ale proszę przyjść do mnie do Kliniki Dziecięcej na Kopernika.
Klinika Dziecięca. Wychodzę z ciemni. Dzieci z zaklejonym okiem ślizgają się po korytarzu. Badania były męczące. A potem pani doktor coś pisała, kreśliła. I podała mi dziwną kartkę. Dwa duże koła, w tych kołach maleńkie romby w centrum.
– To pani pole widzenia – powiedziała zafrasowana – jest bardzo wąskie.
– Dlaczego? – zapytałam.
– Z powodu choroby. Ta choroba nazywa się _retinitis pigmentoza_, barwnikowe zwyrodnienie siatkówki.
Nie pytałam więcej. Nie chciałam wiedzieć.
Gorące lato czterdziestego czwartego roku. Dla moich rodziców, po wielu szantażach, trudno znaleźć w Warszawie bezpieczną metę. Wywozimy ich do Józefowa. Opuszczony drewniak wynajmuje dozorczyni. W innym drewniaku nasz kolega Władek z żoną. Namawiają, żeby do nich przyjechać na jakiś czas.
Lipiec. Upał. Leżymy na tapczanie, rozważamy tę propozycję. Ja mam ochotę, Stefan się waha.
– E, lepiej zostańmy w Warszawie, pewniej.
I nagle wybucham gwałtownym płaczem.
– Jedźmy, jedźmy! – wołam. – Musimy jechać. Ja wiem.
Dziś jeszcze widzę granatowo-czerwony deseń kilimu na ścianie za szklistą taflą łez. I czuję płynącą z głębi mojej istoty tę wiedzę – ten nakaz opuszczenia miasta. Tak jak wtedy w getcie – wiedziałam, że muszę uciekać. Powstanie nadciągało, wisiało w powietrzu. A ja z moim przygasłym wzrokiem miałam minimalne szanse przeżycia. Więc to była intuicja – wtargnęła w moją świadomość jasną wiedzą.
Stefan ustąpił. Okres powstania przeżyliśmy w Józefowie.
Tego ostatniego lata wojny prowadziłam zapiski. Dola, żona Władka, powiedziała kiedyś:
– Twoja przyszłość to pisanie, zobaczysz.
– E, nie wierzę.
Dola zginęła w partyzantce. A ja kilka miesięcy później, w Lublinie, zostałam dziennikarką.
Na skraju widzenia
Lublin. Euforia wyzwolenia. Koniec strachu, koniec szantaży. Szczęśliwe życie w malutkim pokoiku. We czworo, z rodzicami. W jednej kiecce, w buciorach kupionych na rynku. Moja reporterska bieganina z potykaniem się o szramy chodników. Tylko wieczory złe, często się przewracam, tracę orientację. W końcu rezygnuję z samodzielności i co wieczór ktoś z rodziny przychodzi po mnie do redakcji.
Wizyta u słynnego okulisty profesora Abramowicza. Profesor zafrasowany kiwa nade mną głową i wyjaśnia, że ta choroba nie jest uleczalna. I nie chce przyjąć ode mnie pieniędzy.
Po wojnie przenosimy się do Sopotu, potem do Wrzeszcza. Pracuję w radio, w dziennikach Trójmiasta. W dzień chłonę oczami piękno tego świata. Zatoka. Lesiste wzgórza. Nieliczne ocalałe ulice starego Gdańska.
Długie samotne spacery. Ten mój ulubiony do Jaśkowej Doliny. Siedzę na trawiastym stoku wzgórza popstrzonym plamami maków. Ale samotne wieczorne wędrówki już nie dla mnie.
I znowu profesor Abramowicz. Jest ordynatorem Kliniki Okulistycznej Akademii Medycznej w Gdańsku. I w jego gabinecie zapada jedna z najważniejszych w moim życiu decyzji.
– Dziecko? Hmm… trochę wzroku pani ubędzie. Ale to jest taka wartość w pani życiu, że ja bym się na pani miejscu zdecydował.
Potem zaprzyjaźniłam się z profesorem. A po paru latach, kiedy odwiedzałam go z córką, dziękowałam mu za jego rozum i serce.
Leczenie… ach, nie chcę do tego wracać, do operacyjnych zabiegów, do walki, którą profesor prowadził dla ocalenia resztek mego wzroku.
W przeddzień jednej z tych operacji moja matka dostała ataku serca. Wtedy po raz pierwszy usłyszałam słowo zawał. Operację odłożyłam. Matka umarła po trzech dniach.
Wkrótce potem poddałam się zabiegowi. Pamiętam, jak stałam na leśnym cmentarzu nad grobem matki z zaklejonym okiem, a moja córeczka kładła na mogile ślimaka.
Kłopoty we dnie. Trudno mi przechodzić przez jezdnię. Nieznane ulice są jak labirynty. Wszędzie czyhają zasadzki. Blask słońca mnie oślepia. Z czytaniem coraz gorzej. I lupa mało pomaga.
Zły czas. Wali się wszystko – małżeństwo, reporterka. I ten dom bez matki, i ten wzrok.
Zwalniam się z pracy.
– No, tak – mówi naczelny – rozumiem…
Jeszcze próbuję walczyć. Piszę sensacyjną powieść dziennikarską. Drukują mi w odcinkach w „Dzienniku Bałtyckim”.
27 września 1952 roku, dzień moich urodzin. Ciepło. Leżę na plaży. Morze szumi. Przed chwilą się kąpałam. I pływałam. Tego mi jeszcze los nie odebrał.
Niedługo przenosimy się z powrotem do Warszawy. Jakie będzie moje życie?
Jesień. Warszawa. Hoża. Nowe mieszkanie.
Stach teraz mówi, że kiedy przyszłam do niego na Foksal, do Polskiego Związku Niewidomych, a on był wtedy redaktorem brajlowskiej „Pochodni”, płakałam. Byłam zrozpaczona. – Co będzie z dzieckiem – mówiłam – co będzie z moim życiem? A on mnie pocieszał, że będę dziennikarką i reporterką. Tylko po niewidomemu. Nie bardzo sobie to przypominam. Ale za to pamiętam, jak przedstawił mnie jako niewidomą koleżankę na zebraniu Ligi Kobiet. To mną wstrząsnęło. Pierwszy raz skojarzyłam niewidomość ze sobą.
Jeszcze przez kilka lat cieszyłam się reszteczkami widzenia. Niewidomość ogarniała mnie powoli. I powoli, z trudem uczyłam się sztuki rezygnacji – sztuki życia bez wzroku. Czy to życie jest gorsze? Trudniejsze – tak. Ale gorsze – nie. Bo daje się niemal bez granic rozbudować od środka.Wyjście z domu
Ostatnie cztery lata przed wojną mieszkałam na Filtrowej 55 w domu z ogródkiem. Matka, ojciec, brat architekt, ja i gruba służąca Marylka. Kiedy tam zamieszkaliśmy, miałam szesnaście lat. W pierwszych dniach wojny mój brat Jaś wyruszył na Wschód. Po zajęciu Warszawy przez Niemców wrócił spoza granicy radzieckiej. Nie mógł znieść niepewności i rozłąki z nami. 18 stycznia 1940 roku gestapowcy zabrali Jasia jako zakładnika. Szukaliśmy go po więzieniach, ale ślad po nim zaginął. Najprawdopodobniej został kilka dni później z całą grupą zakładników rozstrzelany w więzieniu mokotowskim.
Listopad, ogłoszenie o getcie. Niewiadoma. Zaskoczenie bardziej niż strach. Paniczny lęk Niemców przed tyfusem. Może naprawdę? Dotychczas byliśmy całkiem legalni. I nawet nie przyszło nam do głowy, że moglibyśmy zmienić tożsamość i zostać po aryjskiej stronie. Rodzice wynaleźli mieszkanie na Krochmalnej. Było duże. Mieliśmy je zająć razem z rodziną P. (on coś tam robił w gminie żydowskiej) i dwiema siostrami pani P. My mieliśmy zabrać mojego dziadka. Zamieszkał u nas. To był sympatyczny staruszek. Uwielbiał historyczne książki, takie jak _Napoleon_ Ludwiga. I to, czego nie wolno mu było jeść – boczek, grochówkę. Musieliśmy przenieść się na Krochmalną chyba do połowy listopada. Niemcy dali, zdaje się, dwa tygodnie czasu. Nie pamiętam dokładnie. Przenosiliśmy i przewoziliśmy stopniowo nasze graty i ciuchy. Stefan, kolega ze studiów, pomagał mi. Wędrowaliśmy objuczeni z Filtrowej na Krochmalną. Tam już były meble. Największa szafa – ta biała z łazienki. Upychaliśmy do niej ładunek i wracaliśmy spacerem. Obowiązywały już opaski – białe płócienne z niebieską sześcioramienną gwiazdą Syjonu. Ale ja nie nosiłam. Dopiero w czasie tego przeprowadzania się wkładałam na terenie dzielnicy żydowskiej, w jakiejś bramie. A kiedy opuszczaliśmy getto, zdejmowałam ją.
Schowałam raz opaskę do rękawiczki. Rękawiczkę niosłam w ręce i razem z opaską zgubiłam na ulicy.
Przenosiliśmy dziwne rzeczy, na przykład mnóstwo słoi z korniszonami. Mama zrobiła przed wojną te marynaty. A teraz żal jej było zostawić. To było pod koniec przeprowadzki. Z jednego słoika ocet wylał się na podłogę.
Mieszkanie było ponure. Ciemne, brudne tapety. Pluskwy. Stefan wtedy wyszedł i wrócił z doniczką fiołków alpejskich. Postawił ją na stole obok korniszonów. I kochaliśmy się w tym obcym, brzydkim pokoju, który miał być sypialnią moich rodziców. Tego dnia Stefan zaproponował, żebyśmy się pobrali. Chciał mnie uchronić od getta. Nie mogłam sobie tego wyobrazić. Ślub. Dobrze. Ale na razie zostanę z rodzicami.
– To nie ma sensu – powiedział.
Cała rozmowa wydała mi się nie na serio. Moje rzeczy wisiały już w białej szafie obok sukienek mamy i ubrań ojca. Zawsze byliśmy razem. A teraz?
Niewiele rzeczy pozostało już do zabrania z Filtrowej. Oprócz Stefana pomagał nam Mietek, żydowski tragarz, komunista. Wytrzasnęłam go tuż przed wojną w jakiejś knajpie podczas jednej z naszych zakrapianych studenckich dyskusji. Przyłączył się wtedy do nas. I pozostał. Rudy. Barczysty. Łagodny. Przyjechał na tę przeprowadzkę ze swoim ręcznym wózkiem. Potem nie spotkałam go więcej. Jeżeli był w getcie do powstania, na pewno brał w nim udział.
Rodzice krzątali się na dole. My poszliśmy zlustrować strych. Rzadko tam bywałam. Teraz wśród rupieci ogarnęła mnie dziecinna emocja. Zdawało mi się, że za chwilę znajdę skarby. Ale to był tylko moment. Nie ma skarbów. A najdalej za kwadrans strych także zniknie. Staliśmy we troje w milczeniu, skuleni pod niskimi wiązaniami dachu. Mietek położył ostrożnie wielką czerwoną rękę na moim ramieniu.
– Trzymaj się – powiedział.
Na strych prowadziły strome i kręte schodki. Obok nich w łazience było okno, okrągłe jak w kajucie. Nie pamiętam, czy takie zastaliśmy, czy mój brat zaprojektował. Dlatego mój dom przypominał mi statek. Wprawdzie za tym oknem był orzech włoski, ale to nie przeszkadzało. Kochałam morze. I kiedy w ogródku szumiały drzewa, nietrudno było wyobrazić sobie, że jest tuż obok. Więc staliśmy na górnym pokładzie statku, który za chwilę trzeba będzie opuścić na zawsze. Miałam tę instynktowną, choć nieuświadomioną pewność, że nigdy tam nie wrócę. Zostawiłam ich i weszłam do mojego pokoju. Zamknęłam za sobą drzwi. Udało nam się mieszkanie wynająć z resztkami wyposażenia. Dlatego wszystko pozostało niemal bez zmian. Ściany były bladoniebieskie. Tiulowe firanki o ton ciemniejsze. Z sufitu zwisała mleczna kula. Szaroróżowe meble – te same od dzieciństwa. Dywan z jednym rogiem nadgryzionym przez Puka. Narzuta poplamiona atramentem. Na blacie biurka kobieca główka, którą Jaś wyrysował wiecznym piórem. Z szafy i z szuflad zabrałam wszystko, co mogłam i chciałam zabrać. Została dekoracja. Stałam i czekałam. Myślałam, że będę płakać. Ale nie było łez. Nagle dekoracja ożyła. Pokój ogarnął mnie na moment mocą dobra, które w nim tkwiło.
Byłam zbyt młoda, żeby zrozumieć, że ta chwila to skarb, którego szukałam na strychu mojego domu. Że to ładunek, który nie zatonie. I którym nadzieja będzie się karmiła przez wszystkie złe lata.
Podeszłam do okna. Topola już naga. W ogródku i na tarasie trochę zwiędłych liści. Dokoła domu biegnie chodnik. Płytki są małe i luźno ułożone. Między nimi rośnie trawa. To pomysł Jasia. Tam nie pójdę. Wychodzę z mojego pokoju. Właściwie opuściłam go kilka sekund wcześniej. Jeszcze zanim położyłam dłoń na klamce.
Na podeście schodów wisi ogromne malowidło: Adam i Ewa w raju. Znam ten obraz od dziecka. Nie mogę zrozumieć, jak przelazł przez drzwi. Mój ojciec nie zna się na sztuce. To kicz. A utopił w nim na pewno masę pieniędzy. Nasi prarodzice leżą objęci w wyjątkowo nienaturalnej pozycji. Goleń Adama, niesamowicie długa i chuda, przypomina kość na haku rzeźnickiego sklepu. A pucołowate aniołki – szpetne odpustowe lalki. Ale to jest raj mojego dzieciństwa. I pozostanie dla mnie obrazem raju.
Na dole już się szykowali. Weszłam do ubikacji. Zawsze wyobrażałam sobie, że jak drzwi się zatrzasną, będzie można wyleźć przez okienko do kuchni. Na kuchennym stole leży cerata w grochy, jak muchomor. Kiedy w niedzielę zostawaliśmy z Jasiem sami w domu, tam jedliśmy kolację. Jaś przypiekał grzanki i parzył herbatę. Potem szliśmy do jego pokoju. Nastawiał muzykę. Kreślił. Ja czytałam książkę. Albo gadaliśmy. Tapczan Jasia stoi już na Krochmalnej. Będę na nim spała.
Potem były tylko gesty. Bo wyszło się z tego domu trochę wcześniej niż w rzeczywistości. Jak w czasie pogrzebu, kiedy pod koniec ceremonii nie wystarcza już skupienia. Komuś oddano klucze. Ktoś wyszedł ostatni i zatrzasnął furtkę. I my, wychodźcy, ruszyliśmy na północ za wózkiem popychanym przez żydowskiego tragarza do żydowskiej dzielnicy.Wyjście z getta
Zamieszkaliśmy na Krochmalnej kilka dni przed zamknięciem getta. Blisko Żelaznej. Zaraz za naszym domem był mur. Potem szedł tam handel – przerzucanie żywności. W pokoju, który dzieliłam z dziadkiem, był balkon. Kamienny. Wszystko wąskie. Szare. Podbite kocimi łbami. Rzadkie latarnie (chyba gazowe). Nerwowy szwargot. Meble. Tłumoki. Walizki. Przed wojną tylko raz byłam na Krochmalnej. Wiosną trzydziestego dziewiątego roku.
Przeczytałyśmy z Hanką _Kiedy znów będę mały_ i poszłyśmy do Domu Sierot zaproponować Korczakowi naszą pomoc. Jego oczy – niebieskie. Czyste do dna.
– Pokażę paniom naszą republikę – powiedział.
Te dzieciaki. Rozświergotane. Czarnookie. Czarnowłose. Egzotyczne. Wiem, że ten Prezydent Republiki Dziecięcej nie mógł opuścić swojego ludu. Musiał z nim zginąć.
Zwiedzałyśmy republikę. Ale na tym się, niestety, skończyło. Wakacje. Potem wojna. A jednak wtedy na tym balkonie świadomość, że Korczak jest z nami, na tej samej ulicy, dodała mi otuchy.
Była krzątanina, żeby się oswoić i wymościć sobie jakiś kącik. Dziadek rozsiadł się w swoim fotelu sprowadzonym od wuja Marcina. Niedawno przeszedł operację katarakty. Widział tylko na jedno oko. Pod grubymi szkłami było wielkie i mądre jak oko sowy. Teraz zagłębił się w Ludwigu. Matka z panią P. i z tymi ciotkami znosiły do kuchni mąki, ryże, makarony i korniszony – na wspólny wikt. Ojciec w sypialni wyjmował klepki z podłogi. Żeby w razie rewizji te parę drobiazgów… Ja skuliłam się na tapczanie. To tapczan Jasia. Nad nim wisi jego portretowe zdjęcie. Tu najbliżej brata. On był zawsze moim opiekunem i powiernikiem. Teraz muszę radzić sobie sama.
Z boku tapczana jest szafka. Tam moje najcenniejsze. Wyciągam brulion – pensjonarski pamiętnik. Jaki śmieszny jest ten pamiętnik z okresu, kiedy łudziłam się, że jestem podobna do Marleny Dietrich. Same sentymentalności. A na marginesach piosenki i dopisek Jurka: „To ta pierwsza miłość tak się zaczyna. To ta pierwsza miłość jest ta jedyna”. Pionowo w dół. Po trzy słowa, bo wąski margines. Dalej: „Uliczkę znam w Barcelonie, na której kwitną jabłonie. Bardzo lubię chodzić po niej, gdy mnie już znuży śródmieścia gwar”. Nie. Nie jabłonie, to były przecież drzewa-bukiety drobnych ciemnoróżowych kwiatów. Wzdłuż domków na Filtrowej. A niżej dopisek Jurka: „Jak nie zdam matury, rzucę się z Prudentialu”. Zdał. Ledwo. Ale zdał. Potem to się rozleciało. W pudełku po czekoladkach są listy z Liége. On tam teraz mieszka. Ale nie chce mi się do tego wracać.
Nie wychodziłam na razie do miasta. Ani tu, ani tam. Obiad był w jadalni. Przy długim stole. Nas siedmioro. Wielka waza z zupą.
– Mańciu, daj mi dolewkę – prosi dziadek.
Mama tłumaczy, że lepiej nie, za ciężka. Fasolowa. Ale jest jej przykro. Dziadek pomyśli, że mu się żałuje.
Przed wieczorem przyszedł Stefan. Pogadaliśmy trochę, co ze mną. Ale ni tak, ni siak. Trudno od razu. Może za jakiś czas. Może wyrobić fałszywe papiery. Godzina policyjna w getcie była znacznie wcześniejsza. Kiedy Stefan wychodził, ulice pustoszały. A po tamtej stronie – ruch. Ta pierwsza granica sprawiała mi przykrość.
Następnego dnia wyszłam. A potem już codziennie. Oswajałam się z widokiem żydowskich milicjantów, zgiełkliwego tłumu, mostu nad Chłodną, pod którym przeprawiali się aryjscy mieszkańcy miasta. Tłoczyli się i popychali. Wyglądali jak mrówki tam w dole na ulicy. Stefan proponował mi dalsze spacery. Ale nie miałam ochoty. Kiedy wychodziliśmy z getta, zdejmowałam opaskę i szliśmy do kawiarenki na Chłodnej.
Tego dnia, kiedy zamknęli getto, Stefan nie przyszedł. Nie mieliśmy w mieszkaniu telefonu. Ale był u sąsiada Kohena, który pracował z panem P. w gminie żydowskiej. Nazajutrz Stefan zatelefonował i umówiliśmy się trzeciego dnia rano obok wachty na Chłodnej przy Wroniej. Wartownik był pucołowaty. Dobroduszny. Pozwolił nam porozmawiać. Ja stałam po jednej stronie drutów w opasce. Stefan po drugiej. Miał zniszczony kapelusz i jesionkę. Wyglądał jak chłopak, który coś przeskrobał. A mnie było głupio. I wstyd. Przez druty kolczaste nieraz się przełaziło. A tu co innego – wartownik ma karabin.
– _Genug_ – powiedział.
To było jak koniec więziennego widzenia.
– Zatelefonuję o trzeciej – rzucił szybko Stefan.
– Chcę stąd wyjść! – wybuchnęłam zupełnie dla siebie niespodziewanie. I ruszyłam w kierunku Krochmalnej.
Podczas obiadu powiedziałam rodzicom i rodzinie P., że zamierzam wyjść z getta. Tam pomoże mi Stefan. Chyba weźmiemy ślub. Byli przerażeni. Nie chcieli o tym słyszeć. Przedtem Jaś. Teraz ja. Cokolwiek będzie, lepiej razem. Matka była po prostu matką. Kleiła coś w rodzaju gniazda. I tu jedyne pozostałe przy niej dziecko miało znaleźć schronienie. Nie zdołała jeszcze pojąć, że to nie gniazdo, tylko grób.
Motywy oporu ojca były bardziej skomplikowane. Kto to jest ten chłopak? Kolega ze studiów. I od tych smarkaczowskich zabaw w politykę. Może i przyzwoity. Ale powierzyć mu swoją jedyną córkę? Mąż. Oparcie. Broń Boże! Nie na to całe życie harował. Ta przeklęta wojna przecież się niedługo skończy. Jeżeli nawet Niemcy coś knują… Nie zdążą. Tylko patrzeć, jak alianci położą Hitlera. Ci dranie jak ognia boją się tyfusu. Wmówili sobie, że Żydzi. Dlatego nas zamknęli.
Państwo P. milczeli taktownie. Ale czułam, że są po stronie rodziców. Dziadek dolał sobie zupy. Matka nie zwróciła na to uwagi. Było trochę mięsa i kartofle w chrzanowym sosie. Dłubałam w nich widelcem i nie mogłam nawet podnieść do ust. Czułam się wyrzutkiem. Wyrodną córką. Tchórzem. Chcę uciekać. Zostawić ich. Sprawić im ból. A jednak coś we mnie krzyczało, że tak. Trzeba. Jak im wyjaśnić? Nie mogę. Nie umiem.
Pochyliłam głowę nad talerzem. Nie wiem, czy kierował mną instynkt zwierzęcia w pułapce o cal od jej zatrzaśnięcia? Czy także doświadczenie zmarnowanej szansy mojego brata. Milczeliśmy. A potem pan P. zaczął mówić o czymś innym. Ten obiad jedliśmy o drugiej i niewiele czasu upłynęło, gdy ktoś od Kohenów wezwał mnie do telefonu. Aparat wisiał na ścianie w ciasnym i ciemnym przedpokoju. Kręcili się jacyś Żydzi. Pachniało rybami.
– To ja – powiedział Stefan trochę niepewnym głosem. – Słyszysz?
– Tak. Słyszę.
Szum i trzaski na linii. Rozmowa wydawała się nie całkiem realna.
– Jeśli chcesz – ciągnął – przyjdź o siódmej do naszej kawiarenki.
– Tak – odpowiedziałam. – Przyjdę. Chyba przyjdę… Ale ty… Czy będziesz na pewno?
– Będę… – W głosie Stefana zabrzmiała jakby odrobina wahania. Ale dodał stanowczo: – Na pewno.
Jakiś Żyd w gorączce rozmowy prawie wytrącił mi słuchawkę. Powiedziałam machinalnie: – Do widzenia – i powiesiłam ją na widełkach.
Popołudnie wlokło się. W jadalni ojciec rozmawiał z panią P. Zamierzał zabrać się ze znajomym chemikiem do produkcji sztucznego miodu. Rozważali, jakie to ma szanse. Duże plusy. Chłonny rynek. Można by i na aryjską stronę. Pieniądze w kieszeni. I zajęcie. Nie ma nic gorszego niż siedzenie w domu. Obijało mi się to o uszy. Ale nie bardzo chwytałam sens. Kobiety krzątały się w kuchni. Nie mogłam nic robić. Patrzałam w okno. Szarzało. Padał śnieg. Głos Stefana – świder wiercił mi mózg: – Przyjdź o siódmej do kawiarenki, przyjdź o siódmej do kawiarenki…
Dziadek poruszył się w fotelu. Splunął do papierowej tubki, którą nosił w górnej kieszonce bonżurki. Zamknął książkę. Westchnął.
– Już nic nie widzę – powiedział. – Trzeba zaciemnić okna. Idę się trochę zdrzemnąć. – I podreptał na swój tapczan.
Pomogłam mu okryć się kocem. Był mały i drobny. Zasnął natychmiast i zaczął chrapać. Opuściłam rolety i zapaliłam lampkę na stole. Próbowałam czytać. Potem matka zajrzała i powiedziała, że wychodzą do znajomych. Trzasnęły drzwi. W mieszkaniu było cicho. Państwo P. tkwili w swoich pokojach. Dochodziła szósta. Liczyły się minuty. Rodzice mogą nie zastać tamtych i wrócić. Albo obudzi się dziadek. Wiedziałam, że wtedy wszystko przepadnie. Nie potrafię. Ani dziś. Ani potem. Kiedykolwiek. Nieświadomie usiadłam w fotelu dziadka. Liczyły się minuty. A ja byłam sparaliżowana. Nagle myśl – Stefan nie będzie czekał. Wstałam i zaczęłam przygotowywać się do wyjścia. Włożyłam na siebie dwie zmiany bielizny i dwie pary ciepłych pończoch. Wsunęłam do torebki dowód osobisty, trochę pieniędzy i fildekosowe pończochy. Rodzice… Rozejrzałam się za kartką. Na szafce koło tapczanu leżał zeszyt i ołówek. Lubiłam rysować. To był stary zeszyt sprzed wojny. Ale miał kilka czystych stron. O Boże, te moje mikimausy i królewna Śnieżka z filmu Disneya! Szarpnęłam kartkę. Wyrwała się krzywo. „Moi kochani! Nie gniewajcie się na mnie! Muszę wyjść. Tak będzie lepiej. Zatelefonuję. Postaram się jeszcze dziś. Jadzia”.
Kiedy pisałam, mimo napięcia czułam literackość sytuacji. Córka marnotrawna. Ale coś jeszcze kryło się w głębi. Poza instynktem i doświadczeniami mojego krótkiego życia – doświadczenie wieków i przekaz kultury. Był ze mną Feuchtwanger. Jego _Żydówka z Toledo_. Ci mądrzy Efraimowie, tacy jak mój ojciec i pan P., nie uratowali ani siebie, ani Racheli. Pozostaje tylko ucieczka.
Położyłam kartkę na środku stołu i wykradłam się do łazienki. Była wąska jak korytarz. Sedes prawie dotykał blaszanej wanny. Stary gazowy piecyk okryty miedzianą blachą. Okna nie było. Na Filtrowej lubiłam przesiadywać w białej kajucie. Stąd umykałam jak najszybciej. Teraz nie spuszczałam wody, żeby nie robić hałasu, i ostrożnie zamknęłam drzwi. Dziadek spał. Włożyłam futro. Przerobione na mnie, podniszczone karakuły mojej matki z kołnierzem jakby przyprószonym śniegiem. Zawiązałam na głowie chustkę. Szalika nie mogłam znaleźć. Wzięłam jakiś męski. Szafa zaskrzypiała przy zamykaniu. Ale dziadek się nie obudził. Jeszcze opaska na ramię. Torebka. Rękawiczki. Stare, bo te nowe zgubione. Zamknęłam za sobą drzwi pokoju i lekko zatrzasnęłam drzwi frontowe. W sieni czuć stęchlizną. Krochmalna pusta w białej poświacie. Wciąż prószy śnieg. Prawie granatowy płomyk latarni wygląda jak oko magiczne. Na Żelaznej ruch. Idę szybko. Nie zatrzymując się, zsuwam opaskę i chowam do kieszeni. Na Chłodnej im bliżej wachy, tym puściej. Zwalniam. Wacha. Co powiedzieć? Nagle przyszła mi na myśl rozmowa ze Stefanem. Ta przez druty. Papiery. Ślub. Kościół. Kościół w getcie na placu Grzybowskim. Podeszłam do wartownika.
– _Verzeihen Sie bitte…_ – zaczęłam i podałam mu mój przedwojenny dowód osobisty. Spojrzał obojętnie. Nawet nie wyciągnął ręki.
– Byłam w kościele w sprawie metryki mojego narzeczonego – mówiłam dalej po niemiecku. – Potrzebna do ślubu. Teraz wracam.
– _Bitte_ – powiedział i jak dyżurny ruchu wskazał mi aryjską perspektywę Chłodnej.
Dochodziła siódma. Nawet nie przyszło mi do głowy, że to dziwna pora na załatwianie formalności w kościele. Spokojnie szłam naprzód. Ciemny masyw kościoła Karola Boromeusza majaczył w białej kurzawie. Blisko niego była ta kawiarenka. Okna zaciemnione. Ledwie znalazłam drzwi. Sala nieduża. Słabe światło. Dym. Stefana nie było. Usiadłam przy wolnym stoliku. Nikt się mną nie interesował. Kilka parek. Jacyś mężczyźni. Pianista grał przedwojenne przeboje… „Si, si, si, to złodziejska serenada. Si, si, si, daj mi za nią choćby grosz”.
Strach. Jeżeli Stefan nie przyjdzie… Może coś się stało… A jak nie wziął tej rozmowy serio…? Do getta nie mogę wrócić. Tam zaraz godzina policyjna. Ten wartownik. Drugi raz. Więc co?
Podeszła kelnerka. Zamówiłam herbatę i ciastko. Podała mętną lurę. Troszkę cukru w metalowej miseczce. Ciastko dobre. Pewnie domowy wypiek. Wlepiłam oczy w drzwi. Ludzie kręcili się tam i z powrotem. W dymie i słabym świetle widziałam marnie. Mój wzrok, od lat nędzny, teraz sprawiał mi kłopoty. Zwłaszcza wieczorem. Potykałam się. Nabijałam sobie guzy. Błądziłam w tych przeklętych ciemnościach. Szczęście, że śnieg rozjaśniał ulicę. A może napięcie nerwów trzymało mnie. Bo jakimś cudem dotarłam bez potknięcia aż z Krochmalnej. I nie szukałam wejścia.
Ktoś chudy i wysoki stanął w drzwiach. Wytężyłam wzrok. Tak. To on. Nareszcie! Machinalnie spojrzałam na zegarek. Dziesięć po siódmej. Powoli podszedł do stolika. Był jakby trochę zaskoczony czy zmieszany. Pewnie nie wierzył, że się zdecyduję.
– Nie mogłem wcześniej – powiedział. – Mówili na Srebrnej, że łapanka.
Zamówił herbatę. A ja podeszłam do telefonu. Odezwał się stary Kohen.
– Tu sąsiadka. Czy mógłby pan poprosić moją matkę albo ojca?
– Dobra. Już się robi.
Wyczułam, że rodzice już go uprzedzili. Znowu ten szum.
– Jadzia! – wykrzyknął ojciec.
Czekałam. On też czekał. Muzyka i te trzaski. Zlękłam się, że przerwą. Więc szybko:
– W porządku. A mama? Może podejdzie…?
– Nie może – powiedział ojciec. – Jest rozbita. Wciąż płacze.
Ja:
– Bądźcie dobrej myśli. Do jutra. Zadzwonię.
Geszefciarze szeptali sobie do ucha. Para obok czuliła się. Boże! Żebyśmy i my tak zwyczajnie! Było mi głupio. Po co tu przyszłam? Jestem dla niego ciężarem.
– Niedaleko jest hotelik – powiedział Stefan – tam zanocujesz. A jutro do Zosi. Ja muszę do domu. Będą niespokojni.
Szliśmy w milczeniu. Przechodnie przemykali obok nas. Samotna noc w hotelu. Było mi markotno.
Portier obojętnie podał nam kartki meldunkowe. Stefan wypełnił je. Potem klucz. Schody. Chodnik. Drzwi. Ciemno. Zimno. Nocna lampka. Umywalnia z miską i dzbankiem. W szafce nocnik. Nie trzeba na korytarz. Pościel śliska od krochmalu. Ściągam pulower i spódnicę. Włażę do łóżka. Czuję wielkie zmęczenie. Stefan stoi przy drzwiach.
– Dobranoc – mówi – przyjdę do ciebie o ósmej.
Spieszy się. Bo godzina policyjna. Chciałabym go zatrzymać. Chociaż na chwilę. Ale boję się, że nie zdąży. A jak będzie nalot… – myślę. Trudno. Nie ruszam się stąd.
– Dobranoc – odpowiadam.
Stefan wychodzi.
Nie znoszę hoteli do dziś – z powodu tamtej nocy. A przecież nie było nalotu. Na korytarzu panowała cisza. Nie bałam się. Tylko ta samotność…
Zosia Reczko, wdowa po Marianie, siedziała jeszcze w swoim przedwojennym mieszkaniu na Kruczej. To był stary dom, gdzieś w okolicy dzisiejszego Grand Hotelu. Zosia miała urodę apatycznej Racheli. Ciężki czarny kok. Ogromne smętne oczy. Ale ciemnoniebieskie. To jakoś ludzi myliło. Nie podejrzewali, że jest Żydówką. Była ode mnie o kilka lat starsza. Znałam ją od dziecka. Na razie miałam u niej zamieszkać. Naradziliśmy się we troje, co i jak. Moje rzeczy. Da się wydostać. Ojciec przyniesie do wachy. A Stefan zabierze jako aryjskie. Najwyżej da się łapówkę granatowemu, a ten podzieli się z Niemcem. Trzeba będzie wykombinować dla mnie metrykę. Bo do ślubu. Stefan wyszedł. Zosia w jadalni przygotowała mi posłanie. Przed wojną jej spaniel wylegiwał się na tej kanapie. Ale przepadł. W mieszkaniu byli jacyś lokatorzy. Więc ja – daleka kuzynka – przyjechałam na krótko z Piaseczna. (Znałam tę dziurę).
Potem miałam coś załatwić. Może dla Zosi. Doszłam do Marszałkowskiej. Wsiadłam do tramwaju. Drugi wagon. Dla Polaków. Ścisk. Pogwarki. Wolno sunie Marszałkowską. Jestem spokojna. Bez lęku. Ale coś we mnie narasta. Aż ogarnia całkowicie. Już wiem. Na pewno. Nie chcę. Nie mogę. Muszę tam wrócić. Do getta. Dziś. Teraz.
Wracałam nieraz myślą do tamtego przeżycia i było dla mnie zagadką. Co się ze mną wówczas stało? Nie strach. Nie rodzice. Więc co, u licha? I dopiero teraz, po trzydziestu czterech latach, kiedy pisząc, znalazłam się znowu w tym tramwaju – zrozumiałam. Problem tożsamości. Oczywiście. Miałam wprawdzie w torebce mój własny dowód osobisty. Ale żeby żyć poza gettem, musiałam natychmiast zmienić tożsamość. Do dna. Inaczej byłam skazana na potknięcie i wsypę. Ta sama niby Marszałkowska. Ale od teraz nie można jej ufać. To nie ulica rodzinnego miasta. Obca. Wroga. Ludzie w tramwaju ze swojaków przekształcili się nagle w las. Las, który równocześnie chronił i groził.
Powiedziałam Zosi, że chcę z powrotem do getta. Nie wyrwało jej to z apatii. Nic nie mogło jej poruszyć, odkąd zabrali Mariana. Ale kiedy przyszedł Stefan, powiedział:
– To nie ma sensu, zostaniesz tutaj.
On, dotychczas niepewny, teraz zdecydował za mnie.
Siatkowe firanki. Kawałek muru. Blaszany parapet. Odwróciłam się od okna.
– Dobrze. Zostaję.
Zatelefonowałam do getta. Tym razem podeszła moja matka.
– Cieszę się, że jesteś u Zosi – powiedziała.
Więc przebaczyła. Zrozumiała.