Słonie w ogrodzie - ebook
Słonie w ogrodzie - ebook
Nominacja do nagrody Swiss Book Prize 2016.
Po niespodziewanej śmierci ojca bohaterka traci grunt pod nogami. Przez rok żyje jak we mgle, chodzi na przypadkowe wykłady na uniwersytecie, jeździ pociągiem po Szwajcarii, aby odwiedzić miejsca, w których dotychczas mieszkała. Wreszcie jedzie na Bałkany do rodzinnego Prizren w poszukiwaniu korzeni i utraconej tożsamości. Wspomnienia idyllicznego dzieciństwa w mieście naznaczonym osmańską przeszłością, które wraz z bliskimi musiała opuścić w wieku dziesięciu lat, wkraczają w jej szwajcarską teraźniejszość z ogromną siłą.
Wciąż żywe w jej wspomnieniach Prizren już nie istnieje, a ona sama bardzo się zmieniła. Szuka więc dla siebie miejsca w nowej ojczyźnie i oswaja nowy język. Jednak z każdym kolejnym poznanym niemieckim słowem uświadamia sobie, że coraz bardziej oddala się od matki. Mimo wszystko bohaterka próbuje wyjść z życiowego impasu.
Słonie w ogrodzie to wspaniała powieść nie tylko o życiu z piętnem emigracji i wyobcowaniu, stracie i stagnacji, lecz także o rozliczeniu z przeszłością i nowym początku.
„W swojej debiutanckiej powieści Kureyshi opowiada o tym, jak wraz z rodziną uciekła z Kosowa do Szwajcarii. Mówi prostym językiem, bez wyciskania łez. Dlatego właśnie jest to tak wspaniała książka”.
„Berner Zeitung”
„Młodej autorce udało się wykorzystać znane autobiograficzne klisze, by stworzyć przystępną, niezwykle aktualną powieść, która zachowuje doskonałe proporcje między powściągliwym stylem i bujnymi środkami poetyckimi”.
„Neue Zürchner Zeitung”
„Słonie w ogrodzie to niewielka powieść, w której gęsta fabuła napisana jest powściągliwym językiem”.
„Die Zeit”
Meral Kureyshi (ur. 1983) – pisarka urodzona w Prizren (dzisiejsze Kosowo), od 1992 roku mieszka w Szwajcarii. Absolwentka Szwajcarskiego Instytutu Literatury w Bernie. Założycielka Lyrikatelier, instytucji zajmującej się promowaniem poezji wśród dzieci. Książka Słonie w ogrodzie jest jej debiutem powieściowym.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8179-529-6 |
Rozmiar pliku: | 3,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Z okna ósmego piętra widzę Anne, mamę, wychodzącą z domu. Wiem, że do jej warg przyklejone jest marlboro. W torbie, która na pewno ma więcej lat niż ja, nosi zawsze przynajmniej jedno czerwono-białe pudełko papierosów. Gdy tylko Anne wychodzi z domu, od razu zapala papierosa ogrzaną wcześniej w dłoni zapalniczką. Zaciąga się przy tym, lekko mrużąc oczy, jakby raziło ją światło. Jej pierś faluje. Gdy wydmuchuje dym, znika na krótko w papierosowym obłoku. Nie lubi palić samotnie, nigdy nie lubiła, i teraz stoi na dole jak piec zbędny w lecie.
Baba, mój tata, chciał oduczyć ją palenia. Anne dmuchnęła mu dymem w twarz i odparła, że dobre wino potrzebuje dobrego papierosa, a od kiedy przestała pić alkohol, zaczęła mawiać, że dobra kawa potrzebuje dobrego papierosa.
Torba Anne uszyta jest z czarnej, taniej, świńskiej skóry. Jest to duża torba z długim paskiem, żeby w zimie można ją było zarzucić na ramię okutane paltem. Kiedy szukam w niej pęsetki, zauważam małą wewnętrzną przegrodę. Zamknięcie torby na zamek błyskawiczny wygląda jak rana, rana, która została wprawdzie zaszyta, lecz z której nigdy nie wyciągnięto nici. Ząbek za ząbkiem otwieram torbę i znajduję w niej drewniany grzebień, który należał do ciebie.
Anne wyjmuje z torby składaną laskę. Widzę, jak ją rozsuwa, zawsze z lewej do prawej. Dziś przysłano pocztą dwie nowe laski, stara się z przodu zużyła.
Podobałoby ci się nasze nowe mieszkanie. Podłóg nie wyścielają dywany, a z balkonu ósmego piętra daleko ponad dachami można zaglądać do innych mieszkań. Zawsze lubiłeś Bümpliz. Przychodziłeś tu na zakupy, tu mieszkało wielu twoich przyjaciół, a w meczecie urządzonym w piwnicy wieżowca świętowałeś Bajram z dużą grupą mężczyzn z Albanii.
Przez pięć lat szukaliśmy tego mieszkania. Po twojej śmierci znaleźliśmy je na obrzeżach Berna w budynku, w którym mieszka dwadzieścia siedem rodzin obcokrajowców i trzy rodziny szwajcarskie.
– Ależ pani dobrze mówi po niemiecku – zauważyła głośno i wyraźnie wynajmująca.
– Mieszkamy w Szwajcarii, odkąd skończyłam dziesięć lat – powiedziałam.
Kiedy się tu wprowadzaliśmy, postanowiliśmy powiesić na ścianach obrazy. Do dziś ściany są puste.
Anne sama chodzi do szkoły dla niewidomych, a także do Alimy, tureckiego sklepu, poza tym jeździ pociągiem do Biel w odwiedziny do swojej przyjaciółki Eminy. Raz w miesiącu przychodzi do niej Franz, żeby przećwiczyć z nią nowe trasy, po których ona potem z dumą nas prowadzi – Anne przodem, my za nią. „Kacza rodzina”, woła za nami Maria z piątego piętra. Maria wie, kto z kim pokłócił się w bloku, kto nie oczyścił pralki we wspólnej pralni i kto nie wytarł kurzu z suszarki.
Mój brat skończył dwadzieścia dwa lata, jest ode mnie młodszy o dwa lata. Chciałby zostać grafikiem, pół dnia przesypia, w jego pokoju jest zawsze ciemno i brudno. Moja siostra, której ja bardziej matkuję niż mama – moja mama, nasza mama – jest młodsza ode mnie o dziesięć lat. Anne strzeże jej jak kruchego klejnotu. Nas nigdy tak nie traktowała. Mój brat często obrywał pokrzywami w tyłek, kiedy jako dziecko zsikał się do łóżka.
Szukam innych przedmiotów w ranie torby Anne i natykam się na złożoną kartkę papieru. To list, który przysłałeś nam w lecie 1991 roku z Istambułu. Od tego czasu minęło piętnaście lat. W liście donosisz, że chcesz dostać się do Szwajcarii, i prosisz, żebyśmy za tobą przyjechali, zaufali ci. Piszesz drukowanymi literami.
Papier złożony jest w kwadrat, w miejscach złożenia trochę już zbrązowiał, twoje pismo jest staranne. Słyszę, jak mówisz „lekarskie pismo”. Nie byłeś lekarzem, tylko sprzątałeś przychodnie lekarskie, a kiedy przychodziliśmy odwiedzić cię w pracy, wdziewałeś biały fartuch, który wisiał za drzwiami, a my sadowiliśmy się na leżance, przykrytej wcześniej białym papierem, i głęboko nabieraliśmy w płuca powietrza, żebyś mógł nas zbadać.
Kiedy przyszedł ten list, Anne siedziała na sofie w naszym małym mieszkaniu w Prizren w dzielnicy Kurila i płakała. Mój brat spał pod stołem na poduszce. Stałam w otwartych drzwiach wejściowych. Wiatr wwiewał do mieszkania żółte liście. Był to ciepły wiatr, który łaskotał mnie pod pachami. Kiedy Anne wstała i mijając mnie, przeszła przez próg, mechanicznie obróciłam za nią głowę, a gdy moja głowa wróciła na poprzednie miejsce, spod stołu patrzyło na mnie brązowe oko. Jak z oddali usłyszałam głos Anne:
– Baba nie wróci do domu.
Przejechałam językiem po ustach i poczułam smak soli.
– Ludzie są słoni – powiedział raz Dede, mój dziadek.
– Gdzie jest Baba?
– Nie wiem, nie wiem, nie wiem!
Anne ukryła twarz w dłoniach. Przeczytała nam list od Baby i odpisała mu. Dziś jej słowa wpadają nam jednym, a wypadają drugim uchem, a oczy Anne widzą ponad naszymi słowami.
Anne chodzi, jakby widziała. Więc kiedy nagle gwałtownie się zatrzymuje, wychylam się przez okno:
– Coś się stało? Zejść na dół?
Anne śmieje się, odwraca i znika w holu wejściowym naszego budynku. Zaniepokojona biegnę do windy.
– Zapomniałaś mnie umalować.
Anne „redukuje laskę”, jak nazywa tę czynność. W mieszkaniu nie potrzebuje laski. Idzie do łazienki, zamyka klapę ubikacji, siada na niej i zamyka oczy. Palcami rozprowadzam po jej twarzy puder, próbując pokryć zaczerwienione miejsca na policzkach. Skóra Anne jest w dotyku trochę szorstka.
– Zamknij oczy.
– Jak wyglądam? Nie widziałam się od dziesięciu lat.
– Wyglądasz jak Fatma Girik.
Anne narzuca białą chustę na swoje czarne loki.
Wstydziłam się tej jej chusty. Nikt w naszej rodzinie nie nosił chusty; dlaczego właśnie teraz, tu, w Szwajcarii, Anne musi nosić tę chustę! Zapytałam ją o to. Anne odparła, że najpierw powinnam się zastanowić, a dopiero potem pytać. Dlatego właśnie zaczęłam pisać. Mogę pisać, co myślę, i nikt mi nie wytknie, że najpierw powinnam pomyśleć, co mówię.
Wstydziłam się już nawet tego, że nie mogliśmy sobie kupić niczego nowego do ubrania, że strzygliśmy sobie nawzajem włosy, że byliśmy jedyni, którzy nie mieli auta ani telefonu, a do tego wszystkiego jeszcze Anne z tą chustą! Już wcześniej byliśmy inni od wszystkich, potem staliśmy się obcy.
W kuchni Anne wyjmuje z lodówki butelkę coli. Mówi, że przybiera na wadze, choć niczego nie je, kilogramy na jej biodrach podwajają się chyba od samego patrzenia.
Myślę o zdjęciach, które nosi ze sobą w torebce. Nie muszę się przed nią kryć, kiedy w niej grzebię, mogę to robić na jej oczach, które mnie nie widzą, kiedy Anne się śmieje i popija colę z butelki. Wstydzę się tego.
Zdjęcia pokazują Anne w tańcu, w ciasnym objęciu, na stole stoi sporo butelek wina, pod jednym okiem Anne widać rozmazaną mascarę. Anne. Czerwone usta. Czerwone paznokcie. Na jednym zdjęciu całujesz się z nią. Na innym Anne siedzi na twoich kolanach i śmieje się z głową przechyloną w tył, jedną ręką obejmuje cię za szyję. Teraz policzki Anne się nadymają. Z jej lekko uchylonych ust wydobywa się odgłos czkawki.
– To okropne, nie rób tak więcej – mówię.
Idę do swojego pokoju i zamykam drzwi. Słyszę za sobą jej śmiech.
Po chwili dochodzi do mnie odgłos zatrzaskiwanych drzwi wejściowych. Od razu wstaję i podchodzę do okna. Zima prowadzi właśnie swoją coroczną walkę z jesienią, wkrótce ją wygra. Czekam, aż Anne wyjdzie z budynku, zapali papierosa, znajdzie w torebce laskę. I rozłoży ją – z lewej na prawą, z lewej na prawą. Przed ostatnim zakrętem Anne ogląda się i szeroko się uśmiecha. Wie, że do niej macham.