Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Smętny szofer z Alster - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
9 lutego 2022
Ebook
34,99 zł
Audiobook
39,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
34,99

Smętny szofer z Alster - ebook

Inspektor Gunnar Barbarotti powraca!

Właściwie to nie powinienem żyć – pisze w swoim dzienniku w 2012 roku były wykładowca uniwersytecki i kierowca autokaru, Albin Runge. Kiedy więc ktoś grozi mu śmiercią, wcale się temu nie dziwi. Złowrogie wiadomości z czasem przykuwają uwagę policji w Kymlige.

W 2018 roku, kiedy inspektorzy kryminalni Gunnar Barbarotti i Eva Backman spędzają kilka jesiennych tygodni w parafii Rute na północy Gotlandii, sprawa nieszczęsnego Albina Runge nieoczekiwanie nabiera nowego znaczenia. W dawnym śledztwie coś musiało pójść nie tak. I to bardzo nie tak.

Håkan Nesser (ur. 1950) to jeden z najbardziej znanych szwedzkich twórców kryminałów. Zadebiutował w 1988 roku powieścią Choreograf. Największą popularność przyniósł mu jednak cykl powieści kryminalnych o komisarzu Van Veeterenie. Po raz pierwszy bohater ten pojawił się w wydanej w 1993 roku książce Nieszczelna sieć, która polską premierę miała w 2012 roku. Innym znanym cyklem kryminalnym Nessera jest seria z inspektorem Gunnarem Barbarottim, której Smętny szofer z Alster jest szóstym tomem.

Pozostałe książki serii o inspektorze Gunnarze Barbarottim również ukazały się nakładem wydawnictwa Czarna Owca.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8143-761-5
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRO­LOG

Kom­me­tije, Pro­win­cja Przy­ląd­kowa Zachod­nia, Repu­blika Połu­dnio­wej Afryki. Czer­wiec 2010.

– Mówisz, że już czas na cie­bie, mój Holen­drze?

Mocno ści­skała jego dło­nie, nie­śmiało się uśmie­cha­jąc i patrząc na niego pustym wzro­kiem. Jej smu­tek bez wąt­pie­nia spo­wo­do­wany był jego wyjaz­dem. Tro­chę czasu już minęło. Pra­wie pięć lat miesz­kał w jej małym domu. Przez ponad tysiąc pięć­set dni sia­dy­wał z poranną kawą na jej gościn­nym tara­sie i wpa­try­wał się w morze. Tak samo, a jed­nak zawsze ina­czej.

Podob­nie było z tara­sem we wcze­snych godzi­nach wie­czor­nych. Ską­pa­nym w kolo­rach, a cza­sami wypeł­nio­nym pisa­niem. Jakie to dziwne uczu­cie. Nie tylko dla niej.

– Muszę ci coś powie­dzieć. Nie jestem Holen­drem, tylko Szwe­dem.

– Ze Szwe­cji?

– Tak.

– Miesz­ka­łeś u mnie pięć lat i nic mi nie powie­dzia­łeś?

– Bo wyda­wało mi się, że naro­do­wość nie odgrywa żad­nej roli.

Zaśmiała się.

– Masz rację, tak powinno być. Ale to mrzonka, że wszy­scy jeste­śmy oby­wa­te­lami świata. Bar­dzo opty­mi­styczna mrzonka. Jed­nak masz holen­der­ski pasz­port.

– Nie bez powodu. Jutro już będę w Sztok­hol­mie, nie na Schi­phol.

– Lecisz przez Addis?

– Tak.

Poki­wała głową. Życie ją nauczyło, że nie warto za dużo pytać. Poczu­cie inte­gral­no­ści to dla niego ważne słowo. Dla niej zapewne też.

– Będę za tobą tęsk­nić.

– Ja za tobą też.

– Czy obrazy są zabez­pie­czone na czas trans­portu?

– Mam nadzieję. Ale te, które zosta­wi­łem, są twoje. Możesz je sprze­dać, jeśli chcesz.

– Ni­gdy bym nie śmiała.

Wzru­szył ramio­nami. Puściła jego dło­nie i mocno go przy­tu­liła.

– No, idź już, zanim się roz­pła­czę. I obie­caj mi, że tu jesz­cze wró­cisz. The Cot­tage jest dla cie­bie zawsze otwarty, ale pew­nie o tym wiesz.

– Dzię­kuję. To nie ostatni raz, kiedy się widzimy, obie­cuję.

– Jeśli będziemy jesz­cze żyli.

– Umówmy się, że tak.

Poki­wała głową.

– Dobrze, dla­czego nie? Zatem żegnaj, mój szwedzki Holen­drze.1

Plamy i strzępy, dwu­dzie­sty drugi paź­dzier­nika

Nie powi­nie­nem żyć. Wiele osób tak uważa, rozu­miem to.

Cza­sami mój pło­mień życia tak ledwo się tli, że mam wra­że­nie, iż wystar­czy sta­nąć przed lustrem i po pro­stu go zdmuch­nąć. To dziwne uczu­cie, ale od wypadku tak się wła­śnie czuję.

Dzi­waczne obrazy. Roz­chwiane myśli. Pomy­sły i wywody, które ni­gdy przed­tem nie przy­szły mi do głowy.

Oczy­wi­ście, nie cały czas, spo­ra­dycz­nie. Przede wszyst­kim w nocy, w tym nie­przy­jem­nym sta­nie mię­dzy jawą a snem. A nawet w snach, cho­ciaż tego nie jestem pewien; już nie zapa­mię­tuję snów. To też stało się dopiero potem. Po wielu sesjach u tera­peu­tów i psy­cho­lo­gów ogólny wnio­sek był taki, że tak się dzieje po głę­bo­kiej trau­mie. Że per­cep­cja i postrze­ga­nie po takich prze­ży­ciach, jakie były moim udzia­łem, mogą iść w róż­nych kie­run­kach.

Że w pewien spo­sób sta­jemy się inną osobą. Ale to mój wła­sny wnio­sek.

Zaczą­łem pisać, żeby zosta­wić po sobie przy­naj­mniej jakieś wyja­śnie­nie. W razie gdyby coś mi się stało. Mam tu na myśli swoje wyja­śnie­nie, swoją opo­wieść_._ Być może nikt nie będzie chciał tego czy­tać, ale jestem na to przy­go­to­wany. Rozu­miem, że trudno uwie­rzyć w to, co się fak­tycz­nie dzieje; w to, na co jestem wysta­wiony. Roz­ma­wia­łem o tym tylko z Karin, ale zauwa­ży­łem, że słu­cha mnie jedy­nie z lito­ści, a tak naprawdę myśli, że to tylko uro­je­nia. Albo że prze­sa­dzam; nie może zaprze­czyć ist­nie­niu listów, to nie­moż­liwe, ale uważa, że przy­wią­zuję do nich zbyt dużą wagę.

Świat jest pełen sza­leń­ców, powie­działa kie­dyś. Gdyby się tym przej­mo­wać, czło­wiek by osza­lał.

W sierp­niu poka­za­łem jej dwa listy, które dosta­łem. Póź­niej przy­szły jesz­cze dwa, ale o tych już nie wspo­mi­na­łem. Nie chcę, żeby pomy­ślała, że mam jakąś para­noję czy że jestem sza­lony. Nasz zwią­zek i bez tego jest już wystar­cza­jąco kru­chy.

Ale zacznę od początku. A w każ­dym razie cofnę się w mojej histo­rii o ponad dzie­sięć lat. Tak wła­śnie zro­bię, prze­cież sam o tym decy­duję.

Wtedy, a był koniec lat dzie­więć­dzie­sią­tych, miesz­ka­łem z moją pierw­szą żoną Viveką w sze­re­gowcu na przed­mie­ściach Uppsali. Oboje byli­śmy nauczy­cie­lami aka­de­mic­kimi, ona teo­lo­giem, ja histo­ry­kiem idei. Pozna­li­śmy się w cza­sie stu­diów i tak już zostało. Razem zdo­by­wa­li­śmy tytuł magi­stra, razem pisa­li­śmy nasze dok­to­raty, by w końcu dostać nie­pewny etat na uczelni, każdy w swoim insty­tu­cie. Mój etat był bar­dziej nie­pewny niż jej. Viveka obro­niła dok­to­rat, ja nie.

Nie mie­li­śmy dzieci. Wpraw­dzie pod koniec lat dzie­więć­dzie­sią­tych Viveka zaszła w ciążę, ale w czter­na­stym tygo­dniu poro­niła. Potem też jej się nie udało, mimo że pró­bo­wa­li­śmy, a kiedy skoń­czy­li­śmy trzy­dzie­ści lat, zaak­cep­to­wa­li­śmy naszą sytu­ację. Bycie rodzi­cem nie figu­ruje na liście praw i obo­wiąz­ków, oboje zga­dza­li­śmy się w tej kwe­stii.

Moja kariera jako histo­ryka idei kulała, po kilku latach stra­ci­li­śmy z kolegą po fachu grant na bada­nia, który trzy­mał nas na powierzchni. Ubie­ga­li­śmy się o dota­cje z wszyst­kich moż­li­wych źró­deł, ale w końcu się pod­da­li­śmy. Jedyną moż­li­wo­ścią, aby kon­ty­nu­ować karierę aka­de­micką i obro­nić dok­to­rat, był kiep­sko płatny i ogra­ni­czony w cza­sie etat na uni­wer­sy­te­cie w Oslo. Zasta­na­wia­li­śmy się nawet z Viveką, czy w ten spo­sób nie pró­bo­wać odbić się od dna, ale jej szanse na zna­le­zie­nie pracy w Oslo, odpo­wia­da­ją­cej jej kwa­li­fi­ka­cjom, były bli­skie zeru. W końcu zde­cy­do­wa­li­śmy, że zacznę cze­goś szu­kać poza świa­tem aka­de­mic­kim.

W taki oto spo­sób zosta­łem kie­rowcą auto­karu.

Docho­dzi pierw­sza w nocy, Karin jak zwy­kle smacz­nie śpi, więc jesz­cze tro­chę popi­szę.

Oczy­wi­ście, ni­gdy nie przy­szłoby mi do głowy, żeby jeź­dzić auto­ka­rem, gdyby nie oko­licz­no­ści. Oko­licz­no­ści i Tommy, który był star­szym bra­tem Viveki. Piszę „był”, bo kilka lat temu zmarł. Ale w 2002 roku jesz­cze żył i z powo­dze­niem pro­wa­dził sporą firmę auto­ka­rową, która woziła pasa­że­rów po Skan­dy­na­wii i całej Euro­pie, był zresztą rów­nież jej więk­szo­ścio­wym udzia­łow­cem.

Tommy gar­dził świa­tem aka­de­mic­kim i męż­czy­zną, który oże­nił się z jego sio­strą, czyli mną. Czę­sto zło­śli­wie nazy­wał nas gry­zi­piór­kami. Tak lubił mawiać o ludziach, któ­rzy zaj­mo­wali się pracą teo­re­tyczną. Ale kiedy stało się jasne, że jestem bez­ro­botny, potra­fił się zna­leźć, trzeba mu to przy­znać. Zapro­po­no­wał mi zatrud­nie­nie w swo­jej fir­mie, a nawet pokry­cie kosz­tów kursu na prawo jazdy na auto­kary, dzięki któ­remu mogłem wozić ludzi wzdłuż i wszerz naszego ogrom­nego kraju, a nawet poza jego gra­nice.

Dużo z Viveką o tym dys­ku­to­wa­li­śmy, ni­gdy nie prze­pa­dała za swoim bra­tem, dla­tego jego pro­po­zy­cję ode­brała jako pew­nego rodzaju poni­że­nie.

W każ­dym razie zgo­dzi­łem się i już pół roku póź­niej ruszy­łem w pierw­szy kurs jako kie­rowca z upraw­nie­niami. Wio­złem grupę zain­te­re­so­wa­nych sztuką eme­ry­tów do Ska­gen w Danii.

Szybko polu­bi­łem nową pracę, tak różną od jało­wej rze­czy­wi­sto­ści świata aka­de­mic­kiego. Odwie­dzi­łem miej­sca, któ­rych w prze­ciw­nym razie ni­gdy bym nie zoba­czył: Tromsö, Madryt, Sankt Peters­burg, nie mówiąc już o innych mia­stach. Sam byłem tym zasko­czony. Bar­dzo lubi­łem pro­wa­dzić auto­kar, czego jesz­cze parę lat wcze­śniej w ogóle nie bra­łem pod uwagę.

No, ale z ręki wypada mi już dłu­go­pis, a z głowy myśli. Jest druga w nocy. Pocze­kam z pisa­niem do następ­nej bez­sen­nej nocy.

Plamy i strzępy, dwu­dzie­sty siódmy paź­dzier­nika

Przez kilka lat nie­źle nam się z Viveką żyło. W każ­dym razie tak to widzia­łem. Rzecz jasna, od czasu do czasu zda­rzały się małe kry­zysy, ale żad­nych poważ­niej­szych zgrzy­tów w naszym mał­żeń­stwie nie było. Paso­wa­li­śmy do sie­bie cha­rak­te­rami, żadne z nas nie goniło za przy­godą, jak to czę­sto się zda­rza. Oboje lubi­li­śmy spo­kojną i upo­rząd­ko­waną egzy­sten­cję. Nasze życie towa­rzy­skie nie było jakoś szcze­gól­nie bogate, ale regu­lar­nie spo­ty­ka­li­śmy się z kil­koma parami, które zna­li­śmy jesz­cze z cza­sów stu­denc­kich. Z Has­sem i Ingelą, leka­rzami. Ze Ste­fa­nem i Paulą, pasto­rem i nauczy­cielką w liceum. Z Oli­ve­rem i Kata­riną, Kata­rina była psy­cho­lo­giem i przy­ja­ciółką Viveki z dzie­ciń­stwa, Oli­ver dojeż­dżał z Uppsali do Sztok­holmu, gdzie pra­co­wał w Mini­ster­stwie Spraw Zagra­nicz­nych.

Razem jeź­dzi­li­śmy na waka­cje, każ­dego roku w inne miej­sce, a w lutym lub marcu wypusz­cza­li­śmy się na tydzień w góry. Hasse i Ingela mieli dom w Vem­da­len, który od nich wynaj­mo­wa­li­śmy, cza­sami jeź­dzi­li­śmy tam razem.

Moja nowa praca wyma­gała ode mnie, abym sześć–sie­dem nocy w mie­siącu spę­dzał poza domem, ale to nie kom­pli­ko­wało naszego życia. Wręcz prze­ciw­nie, pamię­tam, że bar­dzo lubi­łem nasze spo­tka­nia po kil­ku­dnio­wej sepa­ra­cji, i wiem, że Viveka też. Pierw­szej nocy po mojej kil­ku­dnio­wej nie­obec­no­ści zawsze się kocha­li­śmy.

Tak, kiedy teraz patrzę wstecz, jestem pewien, że te lata przed wypad­kiem były dla nas łaskawe. Dobrze nam się powo­dziło, nasz zwią­zek był har­mo­nijny, pro­wa­dzi­li­śmy pro­ste i bez­pieczne życie, które dawało nam wiele zado­wo­le­nia. Jeśli miał­bym moż­li­wość prze­żyć życie jesz­cze raz, to wybrał­bym wła­śnie tam­ten czas. Lata 2003–2006; oczy­wi­ście z moż­li­wo­ścią wci­śnię­cia hamulca bez­pie­czeń­stwa i wysko­cze­nia z pociągu przed mar­cem 2007, ale nie zaprzą­tam sobie tym głowy. Po pro­stu tak to zobra­zo­wa­łem, żeby poka­zać, że kie­dyś moje życie wyglą­dało zupeł­nie ina­czej niż teraz.

Zanim przejdę do wypadku, muszę wspo­mnieć o smut­nym wyda­rze­niu, które miało miej­sce trzy­na­stego grud­nia 2006 roku, w święto Łucji. Moją matkę potrą­cił moto­cykl, obra­że­nia oka­zały się tak cięż­kie, że następ­nego dnia zmarła w szpi­talu. To się stało w Karl­stad, gdzie miesz­kali z ojcem od lat osiem­dzie­sią­tych, odkąd byłem nasto­lat­kiem. Jej nagłe odej­ście bar­dzo źle wpły­nęło na ojca. Prze­szedł wła­śnie na eme­ry­turę po kil­ku­dzie­się­ciu latach pracy jako nauczy­ciel. Rodzice bar­dzo cze­kali na nad­cho­dzące lata jako świeżo upie­czeni senio­rzy, zamie­rzali podró­żo­wać i cie­szyć się każ­dym dniem. Mojej matce do eme­ry­tury zostało kilka lat pracy w banku, byli mał­żeń­stwem ponad czter­dzie­ści lat.

Poje­cha­łem do Karl­stad na jej pogrzeb i żeby wes­przeć ojca. Nie mam rodzeń­stwa, co wtedy odczu­łem jako duży brak. Ale zro­bi­łem, co mogłem, ścią­gną­łem ojca do Uppsali na kilka zimo­wych mie­sięcy. Na Boże Naro­dze­nie i Nowy Rok. Z łatwo­ścią dało się zauwa­żyć, jak bar­dzo był przy­bity, pamię­tam, że oba­wia­li­śmy się, czy nie pla­nuje ode­brać sobie życia. Roz­ma­wia­li­śmy o tym z Viveką, udało nam się nawet go prze­ko­nać, żeby w Karl­stad sko­rzy­stał z porady tera­peuty, ale nie wiemy, czy mu to pomo­gło. W Filip­stad ojciec miał kuzynkę, która była psy­cho­lo­giem; pró­bo­wała mu jakoś pomóc, ale ni­gdy nie byli w naj­lep­szych sto­sun­kach, więc nie sądzę, żeby miała jakieś więk­sze osią­gnię­cia w posta­wie­niu go na nogi.

Ogól­nie mówiąc, pierw­sze mie­siące 2007 roku były bar­dzo trudne. Jed­nak wszystko to ode­szło w cień po tym, co się wyda­rzyło dwu­dzie­stego dru­giego marca.

Plamy i strzępy, pierw­szy listo­pada

To był wyjazd na narty.

Aż trudno mi o tym pisać. Zresztą nic w tym dziw­nego. Wpraw­dzie wszystko jest udo­ku­men­to­wane, media w całym kraju o tym trą­biły, mniej lub bar­dziej wia­ry­god­nie, ale nie mogę tego pomi­nąć. Minęła wła­śnie pierw­sza w nocy. Karin śpi, ja sie­dzę w wikli­no­wym fotelu przy oknie, które wycho­dzi na rząd drzew oddzie­la­ją­cych naszą działkę od działki sąsiada. Niebo jest czarne i za chwilę zacznie padać. Wygod­nie się usa­da­wiam, popra­wiam lampę i bez nie­po­trzeb­nych emo­cji posta­na­wiam opi­sać to, co się wyda­rzyło. Sucho i trzeźwo jak pro­to­kół sądowy, tro­chę już ich czy­ta­łem.

Tak więc to był wyjazd pierw­szo­kla­si­stów z liceum w Sztok­hol­mie, któ­rzy z kil­kor­giem rodzi­ców i nauczy­cieli mieli spę­dzić tydzień w Duved. Nie po raz pierw­szy wio­złem grupę na narty. Wli­cza­jąc dwa pół­go­dzinne postoje, cała podróż miała zająć około ośmiu godzin. Może dzie­więć–dzie­sięć, w zależ­no­ści od pogody. O dzie­wią­tej rano pod­je­cha­łem na Norra Ban­tor­get, tak jak było umó­wione, i w drogę wyru­szy­li­śmy pół godziny póź­niej. W Sztok­hol­mie była ładna, pra­wie że bez­chmurna pogoda, ale pro­gnozy ostrze­gały przed opa­dami śniegu i sil­nym wia­trem z pół­nocy. Nie­za­leż­nie od tego wie­czo­rem powin­ni­śmy już dotrzeć na miej­sce. Nie było powodu do nie­po­koju, a i pręd­ko­ści nie musia­łem jakoś spe­cjal­nie ogra­ni­czać.

Jecha­łem tak, jak pozwa­lały warunki, i ni­gdy nie twier­dzono ina­czej. Ale wystar­czy sekunda czy dwie, aby życie wywró­ciło się do góry nogami.

Albo w ogóle skoń­czyło.

Od Sven­sta­vik dzie­liło nas dzie­sięć minut drogi. Zro­biło się już ciemno i zaczął padać śnieg. Nie szcze­gól­nie mocno, ale wystar­cza­jąco, żeby zwol­nić. Kiedy ten zwie­rzak wybiegł na drogę, nie mia­łem na licz­niku wię­cej niż sie­dem­dzie­siąt kilo­me­trów na godzinę, tak wyni­kało z raportu, i takie też było moje odczu­cie. Aby unik­nąć koli­zji, skrę­ci­łem na lewy pas i wpa­dłem w lekki poślizg. W tym samym momen­cie z naprze­ciwka, zza zakrętu wyje­chała cię­ża­rówka. Pró­bo­wa­łem wró­cić na swój pas, ale opony nie trzy­mały się jezdni i zde­rzy­li­śmy się z cię­ża­rówką. Nie czo­łowo, ale bokiem. Jed­nak to wystar­czyło, żebym stra­cił kon­trolę nad pojaz­dem. Hamo­wa­łem, ale bez skutku. Wpa­dli­śmy do rowu głę­bo­kiego na dwa­dzie­ścia metrów, mię­dzy dwa kamienne bloki, pięć­dzie­siąt metrów od miej­sca, gdzie wypa­dli­śmy z drogi. Auto­kar powy­gi­nał się nie do pozna­nia i sta­nął w ogniu.

Jesz­cze tego samego wie­czoru obu­dzi­łem się w szpi­talu w Östersund i dowie­dzia­łem się, że w wypadku zgi­nęło sie­dem­na­ścioro uczniów i jedno z rodzi­ców, a czworo ciężko ran­nych wal­czyło o życie. Tylko sze­ścioro nie odnio­sło więk­szych obra­żeń.

Odkła­dam dłu­go­pis i zamy­kam dzien­nik. Sie­dzę jesz­cze przez chwilę i patrzę w ciem­ność. Ani śladu brza­sku. Nie, sta­now­czo nie powi­nie­nem żyć.2

Eva Back­man spoj­rzała na męż­czy­znę, który wszedł do jej gabi­netu. Około czter­dziestki, śred­niego wzro­stu, lekko przy­gar­biony, zmierz­wione ciemne włosy, oku­lary – wyglą­dał, jakby zabłą­dził.

Pierw­sze wra­że­nie Evy Back­man było takie, że ten gość pomy­lił drzwi, że jest tu w zupeł­nie innej spra­wie i spo­dzie­wał się spo­tkać kogoś innego niż inspek­tor Evę Back­man.

Może praw­nika czy pie­lę­gniarkę. Albo księ­dza.

– Prze­pra­szam – powie­dział. – Czy mogę zająć chwilę?

Zadzwo­nili wcze­śniej z recep­cji, ale nie powie­dzieli, o co cho­dzi. Tylko że nie­jaki pan Albin Runge chciałby się spo­tkać z poli­cjan­tem. Naj­chęt­niej z kimś z wydziału kry­mi­nal­nego, bo ma dość spe­cy­ficzną sprawę.

– Zadzwo­nili z recep­cji, że pan czeka – odparła Eva Back­man. – Mam czas. Pro­szę usiąść. W czym mogę pomóc?

Na ogół tak nie zaczy­nała roz­mowy, ale jej gość wyda­wał się nie­zwy­kle kru­chy. Jeśliby zwró­ciła się do niego w mniej deli­kat­nej for­mie, mógłby odwró­cić się na pię­cie i wyjść. Ski­nął głową i ostroż­nie usiadł na brzegu krze­sła, roz­piął sfa­ty­go­waną zimową kurtkę i wyjął coś z kie­szeni. Koperty, o ile dobrze zauwa­żyła. Poło­żył je na kola­nach i skrzy­żo­wał na nich dło­nie, jakby chciał coś ukryć przed jej wzro­kiem.

Wziął głę­boki wdech i znów prze­pro­sił.

– Nie chciał­bym zaj­mo­wać czasu bez potrzeby. Ale jest jedna rzecz… nazy­wam się Albin Runge.

Nawet teraz, kiedy po raz drugi usły­szała jego imię i nazwi­sko, z niczym go nie sko­ja­rzyła. Po powro­cie do domu opo­wie­działa o spo­tka­niu Gun­na­rowi Bar­ba­rot­tiemu, zasta­na­wiała się, czy gdzieś już sły­szała to nazwi­sko. Pisali o nim w pra­sie, ale to było kilka dobrych lat temu, i nie mogła sobie przy­po­mnieć, czy jego toż­sa­mość została podana do publicz­nej wia­do­mo­ści. Może tak, może nie; nie zawsze łatwo tra­fić za dzien­ni­ka­rzami, kiedy uznają, czy coś leży w inte­re­sie spo­łecz­nym, czy nie.

– Rozu­miem – powie­działa, nic z tego nie rozu­mie­jąc. – Ale czemu zawdzię­czam tę wizytę?

– Moje życie jest zagro­żone.

Jego głos był bez­dź­więczny, pra­wie obo­jętny. Jakby jej gościa mało obcho­dziło, że grozi mu nie­bez­pie­czeń­stwo. Jego wzrok, gdy tak patrzył zza cien­kich oku­la­rów, był rów­nie obo­jętny. Roz­bie­gany, nie­sku­piony na czym­kol­wiek. Eva Back­man nie potra­fiła odgad­nąć, czy patrzy na nią, czy na okno, które miała za ple­cami.

– Pana życie jest zagro­żone?

– Tak.

– Skąd te przy­pusz­cze­nia? Pro­szę pokrótce opi­sać całą sytu­ację.

– Głów­nie cho­dzi o listy – powie­dział i jedną ręką pogła­dził ostroż­nie zwi­tek bia­łych kopert. – I tele­fon…

– A co takiego jest w tych listach? Czy mogę je prze­czy­tać?

– Natu­ral­nie – odrzekł, jed­nak wciąż ich nie podał. – Dla­tego je z sobą wzią­łem. Nie jest napi­sane wprost, że ktoś pla­nuje mnie zabić, nie expli­cite, ale trudno ina­czej inter­pre­to­wać ich zawar­tość.

Eva Back­man ski­nęła głową. Pomy­ślała, że musi być dość wykształ­cony. Wska­zy­wały na to wyra­że­nia – „expli­cite” i „trudno ina­czej inter­pre­to­wać ich zawar­tość”.

– Dla­czego ktoś chciałby pana zabić?

– Ist­nieją po temu powody.

– Prze­pra­szam, nie rozu­miem?

Han­del nar­ko­ty­kami? – prze­szło jej szybko przez myśl. Nie­spła­cone długi wobec gangu moto­cy­kli­stów? Nie wygląda na takiego, ale ni­gdy nic nie wia­domo. Wyda­wało jej się, że przez moment się zawa­hał, ale popra­wił oku­lary i wes­tchnął.

– Ist­nieje wiele osób, które uwa­żają, że nie zasłu­guję na to, żeby żyć. I nie­stety, abso­lut­nie je rozu­miem.

Eva Back­man oparła dło­nie o biurko i pomy­ślała, czy on przy­pad­kiem nie jest sza­lony. Czy to nie jakiś mito­man albo inny nie­szczę­śnik, który stra­cił kon­takt z rze­czy­wi­sto­ścią?

– Musi mi pan dokład­nie opo­wie­dzieć, o co cho­dzi. Jeśli rze­czy­wi­ście ktoś panu grozi i z tego powodu pan przy­szedł, to muszę wie­dzieć tro­chę wię­cej. Pro­szę mi wszystko opo­wie­dzieć.

– Pani nie wie, kim jestem?

– Nie mam poję­cia.

– Czy moje nazwi­sko coś pani mówi?

– Albin Runge? Nie, nie­stety nie.

– Okej. – Znów wes­tchnął i wyglą­dał, jakby wła­śnie pod­jął decy­zję. – Pięć i pół roku temu w Jämtland zda­rzył się straszny wypa­dek auto­ka­rowy. Osiem­na­ście osób stra­ciło życie, sie­dem­na­ścioro nasto­lat­ków i jeden doro­sły. Jechali na narty do Duved. Pew­nie pani o tym sły­szała, pisali we wszyst­kich gaze­tach. To ja pro­wa­dzi­łem ten auto­kar.

Zamilkł. I znów popra­wił oku­lary. Eva Back­man wstrzy­mała oddech.

– Rozu­miem.

Drugi raz w ciągu trzech minut. To naj­bar­dziej idio­tyczna replika. Co takiego rozu­miała?

– Nie zosta­łem oskar­żony ani o nie­za­cho­wa­nie nale­ży­tej ostroż­no­ści, ani o nie­umyślne spo­wo­do­wa­nie śmierci. Ani nawet o spo­wo­do­wa­nie utraty zdro­wia. Zosta­łem oczysz­czony z wszyst­kich zarzu­tów, mimo iż wiele osób chcia­łoby mnie widzieć w wię­zie­niu ska­za­nego na doży­wo­cie. A naj­le­piej mar­twego.

Uśmiech­nął się prze­lot­nie. Krzywo i raczej nie­sto­sow­nie do sytu­acji. Eva Back­man odchy­liła się do tyłu i pró­bo­wała się sku­pić. W zacho­wa­niu tego męż­czy­zny było coś, co jej prze­szka­dzało. Jego spo­sób mówie­nia i jakiś zro­zu­miały smu­tek powo­do­wały, że czuła się nie­kom­for­towo. Zupeł­nie nie­za­leżne od jego opo­wie­ści, którą trudno od razu prze­tra­wić. Jak można dalej żyć po czymś takim, mając na sumie­niu osiem­na­ście ist­nień ludz­kich? Z jakiego powodu? Z powodu kilku sekund nie­uwagi? Może zasnął za kie­row­nicą? Mimo to został oczysz­czony z wszel­kich zarzu­tów? Chry­ste Panie, pomy­ślała. Nale­ża­łoby raczej spy­tać, nie jak można dalej z tym żyć, tylko po co_._ To wyja­śnia, dla­czego jest taki dziwny.

– To straszne – powie­działa Eva Back­man. – Coś mi się koja­rzy, ale już minęło… ile pan powie­dział? Pięć lat?

– Pra­wie pięć i pół roku.

– To musiało być dla pana bar­dzo trudne.

– Nie było łatwo. – Zawa­hał się na chwilę. Eva Back­man cier­pli­wie cze­kała. – Moje życie się roz­sy­pało – kon­ty­nu­ował z nie­chę­cią w gło­sie, wyni­kłą zapewne z tego, że znów musi o tym opo­wia­dać, cho­ciaż z całych sił stara się zapo­mnieć. – To mogło się zda­rzyć każ­demu. Powi­nie­nem był wtedy zgi­nąć, ale z jakie­goś powodu prze­ży­łem. Ale nie przy­sze­dłem tutaj po to, żeby ulżyć swo­jemu poczu­ciu winy, tym mogę się zająć w inny spo­sób. Powód, dla któ­rego tu jestem, to… – Prze­rwał w poło­wie zda­nia. Wyjął z kie­szeni chustkę i wydmu­chał nos. – Prze­pra­szam. Przy­sze­dłem tu dla­tego, że ktoś mi grozi. Jak już wspo­mi­na­łem…

W końcu poło­żył listy na brzegu biurka i wytarł dło­nie w spodnie, jakby chciał się pozbyć jakie­goś nie­wi­dzial­nego brudu. Eva Back­man spoj­rzała na co naj­wy­żej cztery koperty.

– Czyli zawar­tość tych listów powo­duje, że pan się oba­wia o wła­sne życie, o ile dobrze zro­zu­mia­łam?

– Tak. Plus tele­fon.

– Okej. Zacznijmy od listów, co może pan o nich powie­dzieć? Nie chcę ich doty­kać, dopóki ich nie zba­damy… czyli dopóki nie zdej­miemy odci­sków pal­ców i tym podobne. Popro­szę pana rów­nież o zosta­wie­nie swo­ich odci­sków przed wyj­ściem.

– Natu­ral­nie.

– Kiedy pan dostał te listy i czy pan wie, kto jest ich auto­rem? Jeśli to ten sam…

– Pierw­szy przy­szedł latem, tydzień przed mid­som­mar, potem dosta­wa­łem je w mie­sięcz­nych odstę­pach. W sierp­niu, we wrze­śniu i w paź­dzier­niku.

– Pro­szę mówić dalej.

– Jeśli cho­dzi o dwa ostat­nie, to zapi­sa­łem datę… dzie­wiąty wrze­śnia i dwu­na­sty paź­dzier­nika. Nie wiem, kto je wysłał, ale wygląda na to, że ta sama osoba.

Eva Back­man ski­nęła głową.

– Prze­czy­tam je, oczy­wi­ście, ale naj­pierw zajmą się nimi tech­nicy. Skąd przy­pusz­cze­nie, że to ten sam autor?

– Po stylu i tonie. Za każ­dym razem tylko kilka krót­kich zdań i ten sam pod­pis. Neme­zis.

– Neme­zis?

– Tak, bogini zemsty. Reszta napi­sana na kom­pu­te­rze.

Eva Back­man sie­działa przez chwilę w mil­cze­niu i myślała. Albin Runge zmie­nił pozy­cję i wyglą­dał na zakło­po­ta­nego.

– Chcia­ła­bym się jesz­cze z panem spo­tkać, jak już prze­czy­tam i prze­ana­li­zuję te listy. Czy możemy się umó­wić na jutro?

– Nie pra­cuję. Skoń­czy­łem po tym… tak. Mogę przyjść w każ­dej chwili.

– Dobrze. W takim razie jutro o dru­giej. Ale pro­szę mi jesz­cze opo­wie­dzieć o tym tele­fo­nie.

Albin Runge ponow­nie wydmu­chał nos.

– Prze­pra­szam. Jestem tro­chę prze­zię­biony. Na temat tele­fonu nie­wiele mam do powie­dze­nia.

– Zupeł­nie nic?

– To było w zeszły czwar­tek. Ktoś zadzwo­nił z zastrze­żo­nego numeru. Kiedy ode­bra­łem, w słu­chawce naj­pierw zapa­no­wała cisza, a potem głos powie­dział: „Tu Neme­zis. Cie­kawi jeste­śmy, dla­czego ty jesz­cze żyjesz. Czy naprawdę nic nie rozu­miesz?”.

– I to wszystko?

– Tak, tylko tyle.

– To był męż­czy­zna czy kobieta?

– Męż­czy­zna.

– Czy może pan opi­sać jego głos?

– Bez­dź­więczny. Jakby ktoś mówił przez sza­lik albo chustkę.

– Czy głos wydał się panu zna­jomy?

– Nie.

– Czy od razu się pan zorien­to­wał, że ktoś mówił przez chustkę?

– Nie, dopiero po zakoń­cze­niu roz­mowy.

– I to była krótka roz­mowa, tak?

– Nie dłuż­sza niż dzie­sięć–pięt­na­ście sekund.

– A pan się ode­zwał?

– Nie. A co mia­łem powie­dzieć?

Eva Back­man zasta­na­wiała się przez chwilę.

– Czy o tych listach i tym tele­fo­nie z kimś pan roz­ma­wiał?

– Nie… a wła­ści­wie to tak, o dwóch pierw­szych roz­ma­wia­łem z Karin.

– Kim jest Karin?

– To moja żona. Powie­dzia­łem jej o listach z czerwca i sierp­nia, ale nie o pozo­sta­łych.

– Dla­czego?

– Nie chcia­łem jej nie­po­koić.

– Ale pan się nie­po­koi, prawda?

Męż­czy­zna wzru­szył ramio­nami i znów się prze­lot­nie uśmiech­nął, rów­nie nie­na­tu­ral­nie jak poprzed­nim razem.

– Może nie nie­po­koję, ale jest to po pro­stu nie­przy­jemne. Cho­ciaż rozu­miem, że nie­któ­rzy ludzie tak mogą czuć.

– Jacy ludzie? Kto tak może czuć?

– Na przy­kład rodzice, któ­rzy w tym wypadku stra­cili dzieci.

– Uważa pan, że to któ­reś z nich panu grozi?

– A kto inny?

Dobre pyta­nie, pomy­ślała Eva Back­man, kiedy Albin Runge wyszedł. A w zasa­dzie złe, wręcz reto­ryczne. Jeśli ma się na sumie­niu osiem­na­ście ist­nień ludz­kich (sie­dem­na­ścioro nasto­lat­ków, chyba tak powie­dział?), nie trzeba zbyt­nio głów­ko­wać, żeby się domy­ślić, przez kogo jest się naj­mniej kocha­nym.

Mniej wię­cej wtedy, kiedy przy­szło jej do głowy słowo „kocha­nym”_,_ przy­po­mniała sobie o inspek­to­rze Bar­ba­rot­tim. Spoj­rzała na zega­rek. Pięt­na­ście po pią­tej, pew­nie już poje­chał do domu.

To zna­czy do sie­bie.

A inspek­tor Eva Back­man poje­dzie do sie­bie.

Nie tak to powinno wyglą­dać. Cho­lera, nie tak to powinno wyglą­dać.

Zanim opu­ściła budy­nek komi­sa­riatu, musiała się jesz­cze zająć odci­skami pal­ców. Wyko­nała tele­fon, wło­żyła latek­sowe ręka­wiczki i pęsetą wyjęła z kopert listy. Zro­biła zdję­cia i wło­żyła je do pla­sti­ko­wej torby.

– Ten – powie­działa, kiedy w drzwiach poja­wił się inspek­tor Klau­sen. – Zro­bisz to na jutro rano?

– Ależ oczy­wi­ście, moja śliczna – zapew­nił ją Klau­sen. – Bez pro­blemu.

– Czy pan Runge był u cie­bie?

– Co za dzi­wak, co on takiego prze­skro­bał?

Eva Back­man nie mogła się powstrzy­mać.

– Drob­nostka. Tylko pozba­wił życia osiem­na­ście osób.

Nie powin­nam była tak powie­dzieć, pomy­ślała, kiedy wsia­dała na rower. Ale Klau­sen to taki cho­lerny macho.3

Miło cię widzieć. Szmat czasu.

– Zale­d­wie kilka godzin – powie­dział Gun­nar Bar­ba­rotti. – Ale i tak nie do znie­sie­nia.

Bar­ba­rotti przy­tu­lił ją i stali tak w przed­po­koju przez kilka sekund. Eva Back­man pomy­ślała, jak bez­piecz­nie się czuje w jego ramio­nach. Parą byli zale­d­wie od kilku mie­sięcy. Jesz­cze ani razu się nie kochali. Ona tak zde­cy­do­wała, ale nie­ba­wem to się zmieni. Ale jesz­cze nie tego wie­czoru, na razie musi wystar­czyć przy­tu­las. Nie ma pośpie­chu. Oboje dobie­gają pięć­dzie­siątki, on nieco ponad, ona około, i znają się już pra­wie dwa­dzie­ścia pięć lat. Kole­dzy z pracy i przy­ja­ciele przez pra­wie pół życia, a to coś zna­czy. Na pewno ma to dobre i złe strony. Cza­sami myślała, że nie zna czło­wieka, któ­rego by rozu­miała lepiej niż Gun­nara Bar­ba­rottiego. Na pewno nie wła­sne dzieci. Nie sio­strę. Nie byłego męża… o nie, bez wąt­pie­nia nie jego.

W komi­sa­ria­cie nikt się nie domy­ślał, że inspek­tor Bar­ba­rotti i inspek­tor Back­man mają się ku sobie i we wrze­śniu razem podró­żo­wali po Euro­pie. Poszu­ki­wali jego ojca, taki był cel tej eska­pady, i zna­leźli jego grób w Varese, we Wło­szech.

I tak koło się zamknęło.

Zale­d­wie kilka dni temu wró­cili z innej podróży, służ­bo­wej, z zamglo­nego Maar­dam. A teraz, tego desz­czo­wego listo­pa­do­wego wie­czoru, Bar­ba­rotti wstą­pił na godzinę do Evy Back­man, przed powro­tem do Willi Pick­ford i trójki dzieci. Dwojga wła­snych i jed­nego eks­tra. Jest, jak jest, życie pisze swój wła­sny sce­na­riusz, my możemy go tylko czy­tać i ewen­tu­al­nie reali­zo­wać.

Jego poprzed­nia żona, Marianne, zachę­cała go do bliż­szego kon­taktu z Evą Back­man. I w liście poże­gnal­nym, i z nieba. Może to była tro­chę dziwna rada, ale nale­żało ją potrak­to­wać poważ­nie.

Co Bar­ba­rotti zro­bił. Na szczę­ście.

– Jak się masz?

– Dobrze. Wejdź, to usią­dziemy i poga­damy. Chcesz pół kie­liszka wina?

– Chęt­nie napiję się her­baty – odpo­wie­dział Gun­nar Bar­ba­rotti. – Mogę ci wyma­so­wać stopy, jeśli chcesz.

– Chcę – odparła Eva Back­man.

Jak można się było spo­dzie­wać, poru­szyła temat Albina Run­gego.

– Dzi­siaj po połu­dniu zda­rzyło się coś dziw­nego. Szu­ka­łam cię, ale już poje­cha­łeś do domu.

– Nie do domu – zapro­te­sto­wał Bar­ba­rotti. – Poje­cha­łem ze Smu­ta­sem do pożaru. Do Tyst­bergi.

– Dobrze – odparła Eva Back­man.

– Śred­nio. Co się stało?

– Odwie­dził mnie pewien męż­czy­zna z bar­dzo szcze­gólną sprawą.

– Cóż to za sprawa?

Eva Back­man upiła łyk her­baty i zaczęła opo­wia­dać. O nie­śmia­łym kie­rowcy auto­karu, który ma na sumie­niu osiem­na­ście ist­nień ludz­kich. O nie­zro­zu­mia­łym dys­kom­for­cie, który czuła pod­czas roz­mowy z nim, a który zupeł­nie nie miał nic wspól­nego z jego straszną opo­wie­ścią. O listach z pogróż­kami.

– Co było w tych listach? – zapy­tał Bar­ba­rotti. – Czy­ta­łaś je?

Tak, czy­tała je. Kilka razy, po połu­dniu i wie­czo­rem. Tylko parę lini­jek. W sumie dzie­więć zdań, ści­śle mówiąc, podzie­lo­nych na cztery listy. Eva Back­man odszu­kała je w tele­fo­nie komór­ko­wym i poka­zała Bar­ba­rot­tiemu.

Ty żyjesz, pod­czas gdy inni nie. Czy tak powinno być? Neme­zis

To pierw­szy list. Wysłany w czerwcu, według tego, co mówił kie­rowca. Drugi, z sierp­nia, iden­tyczny.

Ty żyjesz, pod­czas gdy inni nie. Czy tak powinno być? Neme­zis

W trze­cim i czwar­tym, z wrze­śnia i paź­dzier­nika, ton się zaostrzył.

Wciąż jesz­cze przy życiu? Możemy ci pomóc. Neme­zis

Mieli całe życie przed sobą. Wkrótce ty będziesz miał całe życie za sobą. Czy rozu­miesz, czy mamy się wyra­żać jaśniej? Neme­zis

Gun­nar Bar­ba­rotti poki­wał głową.

– Podej­rzana sprawa. I to wszystko?

– Oprócz tele­fonu. Ktoś do niego zadzwo­nił kilka dni temu. Roz­mówca przed­sta­wił się jako Neme­zis i zapy­tał, czy w dal­szym ciągu nic nie rozu­mie. Rów­nie zwięźle jak w listach, jeśli wie­rzyć temu, co mówi… ale chyba nie mamy wyboru.

– A są powody, żeby mu nie wie­rzyć?

– Dla­czego miałby zmy­ślać? Zresztą mówi, że w pew­nym sen­sie rozu­mie te ataki. Uważa nawet, że nie ma nic dziw­nego w tym, że ktoś mu grozi.

– I tak to przed­sta­wia? Że ktoś czyha na jego życie?

Eva Back­man wzru­szyła ramio­nami.

– Co o tym sądzisz?

Bar­ba­rotti zamy­ślił się na moment.

– Wszystko na to wska­zuje. Praw­do­po­dob­nie cho­dzi o…

– Rodzi­ców, któ­rzy stra­cili dzieci w wypadku i chcą się zemścić. Czyli uka­rać win­nego. Przez sąd został unie­win­niony, nie ska­zano go nawet za nie­umyślne spo­wo­do­wa­nie wypadku, więc zapewne uwa­żają, że śmierć dziecka wymaga surow­szej kary… a raczej śmierć osiem­na­stu osób, sie­dem­na­ściorga dzieci i jed­nego doro­słego. Jego zda­niem to rodzice… trudno się z nim nie zgo­dzić. Też tak uwa­żasz?

– Coś w tym jest – powie­dział Bar­ba­rotti i zmie­nił maso­waną stopę z lewej na prawą. – Cóż za dziwna histo­ria. I straszna. Masz już jakiś plan? Jak się do tego zabrać?

– Dobre pyta­nie. – Wes­tchnęła. – Nie­stety, kom­plet­nie nic. Ale jeśli Stig­man wpad­nie na pomysł, żebym obdzwo­niła rodzi­ców i zapy­tała, czy stra­cili dziecko w wypadku i czy zamie­rzają ode­brać życie kie­rowcy, to sta­now­czo odmó­wię. Nic z tego.

– Zga­dzam się – odparł Bar­ba­rotti. – A jeśli rze­czy­wi­ście facet zgi­nie? Wyobraź sobie… że zosta­nie zamor­do­wany, a my, wie­dząc o wszyst­kim, nie pod­ję­li­śmy żad­nych dzia­łań. Media dosta­łyby orga­zmu od takiego newsa.

– Chyba masz rację.

Bar­ba­rotti ski­nął głową.

– Wielcy duchem myślą podob­nie. À pro­pos, kim była osiem­na­sta ofiara wypadku? Sie­dem­na­ścioro nasto­lat­ków i jeden doro­sły, tak?

Zmarsz­czyła brwi.

– Wła­ści­wie to nie wiem. Zapo­mnia­łam go zapy­tać, nie zdą­ży­łam spraw­dzić. Jakiś rodzic, praw­do­po­dob­nie… albo ktoś z opie­ku­nów, poje­chało ich kil­koro.

– Hm. Zatem nie­wy­klu­czone, że ktoś stra­cił nie tylko dziecko, ale rów­nież męża albo żonę?

Eva się zasta­no­wiła.

– Moż­liwe. Nie przy­szło mi to do głowy, ale masz rację. W tym naj­gor­szym ze świa­tów… wszystko mogło się zda­rzyć. Ale to łatwo spraw­dzić. Na pewno jest obszerny raport z wypadku.

– Kiedy to się stało? – zapy­tał Bar­ba­rotti. – Kilka lat temu?

– Pięć i pół roku. Pod koniec marca dwa tysiące siód­mego. Tro­chę czasu minęło. Ale dla­czego ktoś by tak długo cze­kał z tak zwa­nym wymie­rze­niem spra­wie­dli­wo­ści?

– Jest takie stare angiel­skie przy­sło­wie – powie­dział Bar­ba­rotti. – _Revenge is a dish best served cold_… czy coś w tym rodzaju. Nie byłaś z tym jesz­cze u Stig­mana?

Eva ponow­nie wes­tchnęła.

– Jutro o dzie­sią­tej rano. Też przyj­dziesz?

– Z nie­chę­cią, ale się zja­wię.

Uśmiech­nęła się.

– Cza­sami myślę, że jesteś dżen­tel­me­nem, wiesz, o czym mówię?

– O tak – odpo­wie­dział Bar­ba­rotti z naci­skiem. – Jeśli chce się zdo­być twoje serce, trzeba zwra­cać uwagę na szcze­góły.

– Oj. W każ­dym razie dobrze masu­jesz.

To było wyjąt­kowo krót­kie spo­tka­nie, głów­nie dla­tego, że komi­sarz Stig Stig­man miał nie­wiele czasu. Bar­ba­rotti i Back­man weszli do jego gabi­netu za dzie­sięć dzie­siąta, a wyszli osiem po dzie­sią­tej.

Instruk­cje były pro­ste i wyraźne.

To poważna sprawa. Poważna. Dzia­łaj­cie zgod­nie z regu­la­mi­nem i ze zdro­wym roz­sąd­kiem. Jeśli oczy­wi­ście czas wam pozwoli. Nie zanie­dbaj­cie innych spraw. Nie zanie­dbaj­cie innych spraw.

I infor­muj­cie mnie o wszyst­kim. Jakieś pyta­nia?

Ani Bar­ba­rotti, ani Back­man nie mieli żad­nych pytań.

W takim razie to wszystko.

Kiedy Albin Runge, zgod­nie z umową, poja­wił się punk­tu­al­nie o dru­giej, oboje już na niego cze­kali.4

Back­man: Witam ponow­nie, panie Runge. Dobrze, że pan zna­lazł czas.

Runge: Mam go teraz w nad­mia­rze.

Back­man: To jest inspek­tor Bar­ba­rotti.

Runge: Dzień dobry.

Bar­ba­rotti: Dzień dobry, panie Runge. Znam pań­ską sprawę. Inspek­tor Back­man wszystko mi opo­wie­działa.

Runge: Rozu­miem.

Back­man: Jak już wczo­raj mówi­łam, musimy panu zadać kilka dodat­ko­wych pytań. Nie zaj­mie to dużo czasu, naj­wy­żej pół godziny.

Runge: Nie śpie­szy mi się.

Bar­ba­rotti: Może ja zacznę. Jest kilka rze­czy, które mnie inte­re­sują w związku z tymi listami.

Runge: Słu­cham.

Bar­ba­rotti: Po pierw­sze, skąd zostały wysłane. Nie widzia­łem jesz­cze kopert, ale może pan mi powie coś wię­cej. Czy mają jakąś pie­czątkę urzędu pocz­to­wego?

Runge: Teraz pie­czątki nie są tak widoczne jak kie­dyś. Ale wydaje mi się, że jedna jest ze Sztok­holmu, a druga z Göteborga.

Bar­ba­rotti: A dwie pozo­stałe?

Runge: Nie, chyba nic na nich nie ma.

Bar­ba­rotti: Dzię­kuję. Po dru­gie, chciał­bym wie­dzieć, kto doty­kał tych listów. Cho­dzi o odci­ski pal­ców.

Runge: Ma pan na myśli listy czy koperty?

Bar­ba­rotti: I jedno, i dru­gie. Przede wszyst­kim listy. Koperty były już doty­kane przez pra­cow­ni­ków poczty, dla­tego na nie­wiele nam się zda­dzą.

Runge: Rozu­miem. Jeśli dobrze pamię­tam, to oba listy trzy­mała w ręku Karin, moja żona. Kiedy je czy­tała. Dwóch pozo­sta­łych doty­ka­łem tylko ja. I…

Bar­ba­rotti: I?

Runge: I ten, kto je pisał, ma się rozu­mieć.

Bar­ba­rotti: Pan uważa, że to był on?

Runge: Nie mam poję­cia. Ale tele­fon był od męż­czy­zny.

Bar­ba­rotti: Jest pan pewien?

Runge: Abso­lut­nie. Cho­ciaż mogło w tym uczest­ni­czyć wię­cej osób, prawda?

Back­man: Ma pan na myśli to, że poja­wiło się tam słowo my?

Runge: Tak. Poza tym nie tylko jedna osoba ma powód, żeby… no wła­śnie.

Back­man: Żeby co?

Runge: Żeby mi życzyć śmierci.

Back­man: Miejmy nadzieję, że tak nie jest.

Runge: Nadzieję zawsze można mieć.

Bar­ba­rotti: Z tego, co zro­zu­mia­łem, panu się wydaje, że to rodzice, któ­rzy w wypadku stra­cili dzieci. Ma pan coś wię­cej na popar­cie tych przy­pusz­czeń czy to tylko domy­sły?

Runge: Nie mam nic wię­cej, ale uwa­żam, że to nie­po­trzebne.

Bar­ba­rotti: To dys­ku­syjna sprawa. Minęło już prze­cież pra­wie sześć lat. Czy pan pamięta, żeby coś takiego zda­rzyło się zaraz po wypadku? Albo pod­czas roz­prawy sądo­wej?

Runge: Nie… nie, nic takiego sobie nie przy­po­mi­nam.

Bar­ba­rotti: A póź­niej? Do poja­wie­nia się pierw­szego listu?

Runge: Nie, to się zaczęło od tego listu w czerwcu.

Bar­ba­rotti: Ponad pięć lat po wypadku?

Runge: Zga­dza się.

Back­man: Czy poza żoną roz­ma­wiał pan z kimś jesz­cze o listach, i o tele­fo­nie?

Runge: Nie. Żonie powie­dzia­łem tylko o dwóch pierw­szych listach. Ale mówi­łem już o tym wczo­raj.

Back­man: Tak. Musimy mieć jed­nak pew­ność, że niczego nie pomi­nę­li­śmy. Chcemy wyklu­czyć pewne rze­czy. Rozu­miem, że to, co się stało w dwa tysiące siód­mym roku, było dla pana ogromną tra­ge­dią. Czy roz­ma­wiał pan o wypadku z przy­ja­ciółmi… rodziną, ze zna­jo­mymi?

Runge: Nie. Spo­ty­ka­łem się z kil­koma tera­peu­tami i psy­cho­lo­gami. Ale poza tym z nikim o tym nie roz­ma­wia­łem. Nie mam dużo zna­jo­mych, wtedy też nie mia­łem.

Back­man: Kiedy to się stało, Karin nie była jesz­cze pana żoną, prawda?

Runge: Nie, wtedy moją żoną była Viveka. Roz­wie­dli­śmy się jesie­nią, jesz­cze tego samego roku… w dwa tysiące siód­mym. To była wspólna decy­zja.

Bar­ba­rotti: Czy to miało jakiś zwią­zek z wypad­kiem? Prze­pra­szam, że o to pytam, ale nie chcemy niczego prze­oczyć. Zresztą wszystko, co pan powie, zosta­nie mię­dzy nami.

Runge: To bez zna­cze­nia. Ale to prawda, wypa­dek bez wąt­pie­nia miał wpływ na decy­zję o roz­wo­dzie. Posta­no­wi­li­śmy, że nasze drogi się rozejdą, nie funk­cjo­no­wało to dobrze.

Back­man: Kiedy pan poznał swoją obecną żonę?

Runge: Rozu­miem, że musi­cie o to zapy­tać, ale jedno z dru­gim nie ma nic wspól­nego… mam na myśli te listy z pogróż­kami.

Back­man: Pew­nie ma pan rację. Ale mimo wszystko pro­szę odpo­wie­dzieć.

Runge: Pozna­łem Karin w dwa tysiące dzie­wią­tym roku. Pobra­li­śmy się rok póź­niej.

Back­man: Czyli jeste­ście mał­żeń­stwem od dwóch lat?

Runge: Dwa i pół roku.

Back­man: Dzię­kuję. Myślę, że na razie nie mam wię­cej pytań. Listy wciąż jesz­cze są w ana­li­zie i moż­liwe, że jak skoń­czymy, będziemy musieli jesz­cze raz z panem się spo­tkać. Chcie­li­by­śmy też pobrać od żony odci­ski pal­ców, jeśli pan nie ma…

Runge: Nie mie­szajmy jej w to. Byłoby to…

Bar­ba­rotti: Co takiego?

Runge: (Po chwili namy­słu) Byłoby to dla nas dużym stre­sem. Świa­do­mie nie powie­dzia­łem jej o dwóch ostat­nich listach… i o tym tele­fo­nie. Nie, nie mogę jej o to pro­sić, to nie­moż­liwe. Zostawmy ją w spo­koju.

Back­man: Rozu­miem, że pan może mieć wąt­pli­wo­ści, ale jeśli te groźby mamy trak­to­wać poważ­nie, musimy…

Runge: (Zde­ner­wo­wany) Nie, nie, i jesz­cze raz nie. To wyklu­czone.

Bar­ba­rotti: Moment. Jest jesz­cze jedno wyj­ście.

Runge: Jakie wyj­ście? Nie rozu­miem?

Bar­ba­rotti: Hmm. Wystar­czy nam kilka odci­sków pal­ców. Chcemy tylko wyklu­czyć jej… i pań­skie… odci­ski. Co pan na to?

Runge: Cho­dzi panu o to, żebym bez jej wie­dzy zosta­wił wam jej odci­ski pal­ców, tak?

Bar­ba­rotti: Może pan przy­nieść szklankę, którą trzy­mała w ręku, czy cokol­wiek innego.

Back­man: Nie wiem, czy…

Runge: Dobrze. Czy coś jesz­cze? Czy jeśli przyjdę jutro albo poju­trze, będzie okej?

Bar­ba­rotti: Dosko­nale.

– Cza­sami bywasz bar­dzo nie­kon­wen­cjo­nalny – zauwa­żyła Eva, kiedy wyłą­czyła nagry­wa­nie, a Albin Runge opu­ścił pokój. – Żeby nie powie­dzieć, pomy­słowy. Może od razu usu­nąć to nagra­nie?

– Nie trzeba doku­men­to­wać każ­dej roz­mowy – odparł Bar­ba­rotti. – Ale zga­dzam się z tobą.

– Z czym kon­kret­nie?

– Że ten Runge to szcze­gólna postać. Ale trudno się dzi­wić po tym, co prze­żył.

– Masz na myśli ten wypa­dek?

– Może przed był zupeł­nie innym czło­wie­kiem. Nie­ła­two się pozbie­rać po czymś takim.

– Pra­wie że nie­moż­liwe – zgo­dziła się. – Co sądzisz o tych listach z pogróż­kami? Co z tym zro­bimy?

– Na razie moja pomy­sło­wość się wyczer­pała – odparł po chwili namy­słu. – Ale dam ci znać, jak coś mi przyj­dzie do głowy.

– Ha, ha. Może na razie damy sobie z tym spo­kój. A nuż wszystko rozej­dzie się po kościach. Szcze­rze mówiąc, taką mam nadzieję.

– Zoba­czymy – odpo­wie­dział Bar­ba­rotti. – W tej chwili nie­wiele możemy zro­bić.

– To prawda – przy­znała Eva. – Dopóki się nie okaże, że mor­derca zosta­wił na listach odci­ski pal­ców.

– Może damy to do pro­gramu _Czer­wony Alert_ czy jak to tam się nazywa – zapro­po­no­wał Bar­ba­rotti.5

Był koniec sierp­nia, ulu­biona pora roku pod­pa­la­czy samo­cho­dów.

Gun­na­rowi Bar­ba­rot­tiemu przy­szło do głowy, że wła­śnie w tym mie­siącu wybu­chało naj­wię­cej wojen. Jakby let­nie upały czy ocze­ki­wa­nie na nie były natu­ral­nym bodź­cem do waśni i roz­go­rze­nia tlą­cych się kon­flik­tów. Od słów do czy­nów, od kłótni i sprze­czek do usank­cjo­no­wa­nej prze­mocy.

Na mniej­szą lub więk­szą skalę i w róż­nych kon­fi­gu­ra­cjach.

Na świe­cie w skali makro: kon­flikty zbrojne. Wojny.

W Kym­linge i w innych szwedz­kich mia­stach: wojny gan­gów, bójki na noże, strze­la­niny. Gwałty. I nisz­cze­nie mie­nia.

I pło­nące nocą samo­chody.

Naj­gor­szy był tydzień przed roz­po­czę­ciem roku szkol­nego. Powrót nasto­lat­ków do miast z prac zarob­ko­wych lub bez­czyn­nych waka­cji zawsze ozna­czał wię­cej pracy dla poli­cji. Bar­ba­rotti zasta­na­wiał się, czy fak­tycz­nie teraz jest gorzej. Wszy­scy twier­dzili, że tak, że nastą­piła eska­la­cja prze­mocy, tej więk­szej, i tej mniej­szej. I nie­za­leż­nie od tego, jak bar­dzo chciałby prze­bić ten balon popu­li­stycz­nych teo­rii na temat sytu­acji w kraju, trudno było temu zaprze­czyć.

Atmos­fera sta­wała się coraz gor­sza. I to nie tylko z powodu prze­kła­ma­nych donie­sień i infor­ma­cji w pra­sie i mediach spo­łecz­no­ścio­wych. Ale rów­nież z powodu dema­go­gii socjal­de­mo­kra­tów. Rze­czy­wi­stość przed­sta­wiała się w ciem­nych bar­wach. I ule­gła pola­ry­za­cji. Gangi pozwa­lały sobie na coraz wię­cej. Prze­stęp­czość zor­ga­ni­zo­wana zapusz­czała korze­nie. Taka była ta gorzka prawda. Wybór był pro­sty: spoj­rzeć praw­dzie w oczy i coś z tym zro­bić albo przy­mknąć oko i uda­wać, że nic się nie dzieje.

Bar­ba­rotti ziew­nął.

Zwal­czać prze­moc?

Dobre pyta­nie. Wła­ści­wie to pyta­nie nie do niego, bo prze­cież jest poli­cjan­tem. Komi­sarz kry­mi­nalny, który nie wal­czy ze złem – i jego spraw­cami – do dia­bła, jak by to wyglą­dało?

A może się sta­rzeje? Ale to już inna sprawa, w dodatku nie­szcze­gól­nie opty­mi­styczna. I kolejna – z wie­kiem czło­wiek potrze­buje wię­cej kofe­iny we krwi, żeby dać sobie ze wszyst­kim radę? _Cof­fee – the heart­blood of tired men,_ jak gdzieś prze­czy­tał.

Bar­ba­rotti wes­tchnął i wyj­rzał przez okno, żeby zoba­czyć, czy Eva już wraca. Zatrzy­mali się przy 7-Ele­ven, żeby kupić kawę przed cze­ka­jącą ich pracą w domu. Dwie śred­nie caffe latte plus eks­tra espresso do każ­dej.

Do tego dwie bułki cyna­mo­nowe. Bar­ba­rotti nie był pewien, czy w dro­dze do Rock­sty zdążą to wszystko wchło­nąć, ale zawsze można poje­chać okrężną drogą. W każ­dym razie… Bar­ba­rotti skoń­czył swoje prze­my­śle­nia, bo Eva Back­man już wyszła ze sklepu.

Spo­łe­czeń­stwo scho­dzi na psy, a on się sta­rzeje.

Może powi­nie­nem był zostać filo­zo­fem, pomy­ślał i jesz­cze raz ziew­nął.

– Pew­nie dla­tego tak powie­dział – ode­zwał się, kiedy Eva Back­man zajęła miej­sce pasa­żera i podała mu kubek z kawą. – Nie uwa­żasz?

– Co innego mówi, co innego robi – odparła i ugry­zła kęs bułki.

– Kiedy cię nie było, tro­chę myśla­łem. Jesz­cze dwa­dzie­ścia czy dzie­sięć lat temu do takiej sprawy nie jecha­li­by­śmy uzbro­jeni.

Eva prze­żu­wała bułkę i nie odpo­wie­działa.

– Mon­sieur Stig­man jest, jaki jest, ale uwa­żasz, że daw­niej zachę­całby nas, żeby­śmy mieli z sobą broń? Do takiej sprawy? Prze­cież, do dia­bła, mamy zadać tylko parę pytań… ten cały Swing­bring nie figu­ruje nawet w naszych reje­strach.

– Nie Swing­bring, tylko Swing­brunn – popra­wiła go.

– To nie zmie­nia faktu, że mam rację – odpo­wie­dział Bar­ba­rotti. – Jedziemy do niego do domu, zadamy mu kilka pytań, podzię­ku­jemy za pomoc i wra­camy. Czy to uza­sad­nia posia­da­nie broni?

– Jest nauczy­cie­lem fizyki i tre­ne­rem piłki noż­nej – oznaj­miła Eva Back­man.

Bar­ba­rotti upił łyk kawy i włą­czył sil­nik.

– I co z tego? – zapy­tał.

– Wiem. – Eva wes­tchnęła. – Zga­dzam się z tobą, że to zupeł­nie bez sensu. Ale jest, jak jest. Żyjemy w takich cza­sach i nie możemy tego zmie­nić. Ale obie­cuję, że naj­pierw zapy­tam, a dopiero potem zacznę strze­lać.

– I tak powinno być – odparł Bar­ba­rotti. – Będę cię ase­ku­ro­wał. A tak na mar­gi­ne­sie, to jak się miewa Vik­tor?

Kiedy Eva Back­man wysia­dała z samo­chodu, zadzwo­nił jej syn, stąd pyta­nie Bar­ba­rot­tiego.

– Tak sobie – odpo­wie­działa. – Trudno się roz­wo­dzić w wieku dwu­dzie­stu pię­ciu lat.

Bar­ba­rotti poki­wał głową w mil­cze­niu. Pomy­ślał o wła­snych roz­sta­niach. O tym dobro­wol­nym – mniej wię­cej – z Heleną, sto lat temu, i o tym z Marianne. Ile to już lat? Sześć. I cztery mie­siące, dokład­nie licząc. To nie był praw­dziwy roz­wód, to śmierć ich roz­łą­czyła. Marianne czeka na niego po dru­giej stro­nie, ale to już inna prawda niż ta o rosną­cej prze­mocy… zupełne prze­ci­wień­stwo, można powie­dzieć, i może tam, po dru­giej stro­nie, można mieć dwie żony? Marianne i Evę. Kilka razy już nawet o tym roz­ma­wiał z Panem, ale nie dostał jed­no­znacz­nej odpo­wie­dzi. Jedy­nie przy­ja­zny i nieco roz­ba­wiony uśmiech.

Uśmiech z nieba. Cał­kiem nie­źle…

– Z czego tak chi­cho­czesz?

– Nie chi­cho­czę! – zapro­te­sto­wał i skrę­cił w Rocksavägen. – Wcale nie chi­cho­czę.

– Ależ chi­cho­ta­łeś. – Eva nie dawała za wygraną. – Prze­cież sły­sza­łam.

– Hm – mruk­nął Bar­ba­rotti. – W każ­dym razie musiało cho­dzić o cie­bie i o mnie. Pomy­śla­łem, że już dość długo jeste­śmy razem.

– Kła­miesz – powie­działa i poło­żyła mu rękę na kola­nie. – Niech ci będzie, pięć czy sześć lat… zależy, jak się liczy. W każ­dym razie przy­po­mi­nam ci, że w Willi Pick­ford miesz­kam już pra­wie cztery lata… i co ty na to?

Bar­ba­rotti pomy­ślał chwilę i poło­żył swoją dłoń na jej dłoni. Zga­dza się. Eva Back­man wpro­wa­dziła się do niego w grud­niu 2014 roku, zaraz po tym, jak przy­znali się do tego, co wszy­scy w komi­sa­ria­cie już dawno wie­dzieli. Że inspek­tor kry­mi­nalny Gun­nar Bar­ba­rotti i inspek­tor kry­mi­nalna Eva Back­man nie tylko razem pra­cują w poli­cji Kym­linge, ale są rów­nież kocha­jącą się parą. Bar­ba­rotti nie miał nic prze­ciwko takiemu okre­śle­niu. _Kocha­jąca się para._

– Kocham cię, Eva – powie­dział. Z całego serca, tak rze­czy­wi­ście czuł. W tym samym momen­cie dostrze­gli dwie posta­cie z pło­ną­cymi pochod­niami.

– Zobacz, co to?

Eva Back­man postu­kała w szybę samo­chodu i popro­siła Bar­ba­rot­tiego, żeby zwol­nił.

Na rów­no­le­głej ulicy, pro­wa­dzą­cej do dziel­nicy Vårdstaden, potocz­nie nazy­wa­nej Rock­sta Light, rodzaj przed­mie­ścia Down­town Rock­sta, które z kolei było w Kym­linge tym, co obec­nie w ustach poli­ty­ków nazywa się eufe­mi­stycz­nie „dziel­nicą z pro­ble­mami”, „strefą szcze­gól­nie zagro­żoną” i tym podob­nie. Uwagę komi­sarz Back­man przy­kuły dwie na ciemno ubrane posta­cie, zmie­rza­jące w tym samym kie­runku co oni. W odstę­pie około pięt­na­stu metrów od sie­bie. Pierw­sza była lekko pochy­lona i naj­wy­raź­niej nio­sła jakiś ciężki, nie­moż­liwy do ziden­ty­fi­ko­wa­nia przed­miot, poru­sza­jąc się tro­chę nie­zdar­nie. Druga trzy­mała nad głową cztery pło­nące pochod­nie, dwie w każ­dej ręce. Obie posta­cie bie­gły wzdłuż pustej ulicy, a ich zamiary były aż nadto czy­telne. Bez zbęd­nych słów czy zasta­na­wia­nia się Bar­ba­rotti zaczął hamo­wać mniej wię­cej dwa­dzie­ścia metrów dalej, a wtedy jeden z chu­li­ga­nów pod­biegł do zapar­ko­wa­nego auta. Pochy­lił przed­miot, który niósł, oka­zało się, że to kani­ster z ben­zyną, i chlu­snął na stary samo­chód azja­tyc­kiej czy euro­pej­skiej marki. Oblał nad­wo­zie, sil­nik, boki i pod­wo­zie i szybko się odda­lił, w tym momen­cie jego kom­pan mięk­kim i wyćwi­czo­nym ruchem pod­ło­żył pochod­nię pod wóz.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: