- W empik go
Śmierć Mesaliny - ebook
Śmierć Mesaliny - ebook
Rozpustny Rzym Cezarów. Messalina jest słynącą z urody i atrakcyjności trzecią żoną Klaudiusza. Zaniedbywana przez męża ośmiesza go przed arystokracją i całym ludem. "- Dobrze!... Pójdę do Azjatyka. Dni parę wahała się jeszcze - pójść czy nie pójść. Zamierzała podjąć grę niebezpieczną - rzucić się w odmęt spisków przeciw cesarskiemu małżonkowi. Stała u wstępu drogi, której było na imię "zdrada stanu", a krórej kres leżał - nawet dla cesarzowej w razie przegranej - na stopniach szafotu lub u stóp Tarpejskiej Skały. Co będzie, jeżeli Azjatyk ulęknie się, broniąc własnej głowy, albo oburzy się w poczuciu lojalności względem panującego cezara - jeżeli odmówi kusicielce? Należało przed rzuceniem myśli o zamachu wybadać go, co sądzi o położeniu spraw w Rzymie - czy pragnie zmian - jaki jest tembr jego uczuć, charakter umysłu i woli. Ale czy zechce być otwartym wobec cesarzowej?... Nadto należało na wypadek odmowy zabezpieczyć siebie, zatrzeć ślady swego pobytu u Azjatyka. Wiedziała, że Rzym przepełniony jest szpiegami, kierowanymi utajoną ręką Narcyza, że mogą się znaleźć nawet na jej tropie, że pytanie, po co udawała się do Azjatyka pod nieobecność cezara - wywołała śledztwo i domysły niekorzystne. Wszystko to zalecało ostrożność, aby ustrzec się przed lata fałszywym krokiem..." Władczyni imperium wybiera karierę nierządnicy.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-116-7679-0 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Witeliusz
Jest rok siódmy panowania Klaudiusza – czterdziesty siódmy nowej, nie liczonej jeszcze na arenie dziejowej ery.
Pewnego dnia w Zatoce Neapolitańskiej, pod pulsującym jeszcze krwią życia, zagłady nie odgadującym Herkulanum, złowiono olbrzymią rybę. Doniesienia miejscowej administracji, skierowane wprost do Cezara, rozwodziły się nad wspaniałością barw tego „cudu natury”: świetna purpura łusek, plamki niebieskie na brzuchu, żółte płetwy. Ryba należała do nieznanego gatunku: była oczywiście „gościem, zabłąkanym z odległych mórz południowych, bodaj od wybrzeży Afryki”. Ponieważ ocean uważany był za własność prywatną Cezara, oczywiście rybacy nie śmieli skorzystać ze szczęśliwej zdobyczy. Pretor położył areszt na rybę. Doniósł, że jest to olbrzym, przewyższający rozmiarami rybę, którą ongiś dostarczono z uroczystą procesją do Rzymu, a dla której ugotowania w całości – jak nakazywał zwyczaj kuchni cesarskiej – brakło odpowiedniego kotła w państwie i Kaligula musiał zwołać senat w tej ważnej sprawie. Połów niniejszy, zdaniem arcykapłana Mitry – nowego kultu cudzoziemskiego, wchodzącego w Herkulanum w modę – zapowiadał „dalszy wzrost rzymskiego kolosa pod szczęśliwymi rządami obecnie panującego cezara”.
Klaudiusz nie posiadał się z radości. W tym czasie przechodził jeden z tych dwóch kolejno zmieniających się stanów, które tak niezrozumiałe były dla obserwatorów ówczesnych na dworze, gdy na miejsce energii, połączonej tak z przebłyskami inteligencji jak z bezcelowym miotaniem się i pilnością, jawiło się niemal dziecinne zniedołężnienie cezara, upadek sił fizycznych, gderliwy smutek i ustawiczna potrzeba drzemki. Wiadomość z Herkulanum podniosła go z łóżka. Ale wśród uciechy łzy żalu wystąpiły mu w oczach, że nie on sam – jak należałoby – złowił ową rybę.
Intendent finansowy, Pallas, zawodowy pochlebca, znalazł radę:
– Możesz ją złowić sam, boski Cezarze.
– Jak to?
– Wstrzymam wyprawienie ryby. Wyślę rozkaz puszczenia olbrzyma do akwarium w wielkiej łaźni Augusta w Herkulanum. Złowiony będzie w sieci pod przewodem Cezara.
– Ale nieżywy!
– To nie gra roli. W sieć dostanie się dość żywych ryb.
Klaudiusz klasnął w ręce jak dzieciak.
– Przebiorę się za rybaka. Jedziemy, Pallasie!
Nazajutrz plakaty na murach ogłosiły, że cezar udaje się na połów nieznanej, olbrzymiej ryby w Zatoce Neapolitańskiej i że „pomyślny połów będzie dowodem nowej opieki bogów nad państwem”. Z cezarem wyjeżdżał dwór. Do eskorty dworskiej przyłączyło się mnóstwo znakomitych obywateli, rzekomo „zaciekawionych, czy cezar będzie miał szczęśliwą rękę”, aczkolwiek sekret zabawki był z góry przez plotkarzy rozgłoszony. Śmiano się cichaczem, jawnie robiąc miny poważne.
Mesalina wymówiła się od podróży pod pozorem słabości. Nie wyjeżdżał i Narcyz, snujący się posępnie po komnatach pałacowych, niemal będący w niełasce, odkąd cezar oświadczył mu kapryśnie: „Ty przeszkadzasz mi myśleć, bo myślisz prędzej ode mnie. To nie powinno się zdarzać”. Wyjeżdżając cezar powierzył zastępstwo nowemu faworytowi, który wygryzł Narcyza, Lucjuszowi Witeliuszowi, oddał mu pieczęcie cesarskie dla stwierdzenia dekretów namiestniczych.
Ów Witeliusz był ciekawą figurą. Jego pradziad, człowiek niskiego rodu, dorobił się w kopalniach Etrurii wielkiej fortuny. Syn jego w charakterze dostawcy miedzi stawił się na dworze Augusta Oktawiana. Cezar był uderzony podobieństwem jego rysów do swoich. Zapytał: „Czy przypadkiem ojciec mój nie bywał w domu twojej matki?” – „Nie – odparł prowincjał – ale mój ojciec bywał w Rzymie i odwiedzał dom twego ojca, Cezarze”. Tę odpowiedź, którą cezar uznał za naiwną i uśmiał się z niej, przypisały zuchwalstwu czynniki władcze i poza plecami Oktawiana jęły szykanować bogacza. Prostak srożył się, protestował, w rezultacie skarg, które podnosił za następcy, majątek jego uległ konfiskacie z rozkazu Sejana. Wnuk Witeliusza Lucjusz spadł na poziom kopacza w kopalniach swego dziada.
Nurtowały go wielkie ambicje. Postanowił dostać się na dwór cesarski. Jął badać wykopaliska etruskie, odcyfrować starodawne napisy na urnach grobowych. Wielkie zdolności pomogły mu w trudnych studiach. Klaudiusz usłyszał o nim, powołał go na dwór, powierzył mu urząd kustosza muzeum pałacowego. W zachowaniu skromny, potulny, usłużny, umiejący błysnąć w potrzebie mądrą radą, powoli zjednywał sobie fawor cesarski. Klaudiusz zamierzył wykierować go na wodza, co rokowało z czasem urząd prokonsula, wyprawił go do zbuntowaniej legii w Galii Transalpejskiej. Tu Witeliusz wziął się do rzeczy niezręcznie – sądził, że surowością zażegna szybko bunt – przesadził w kaźniach, wywołał straszliwą pomstę. Wywleczony został przez sąd żołnierski z jamy, w której krył się trzy doby – stchórzył, błagał na kolanach o łaskę: żołnierze przez pogardę darowali mu życie, ale napiętnowali go na zawsze, wybiwszy mu oko i położywszy mieczem znak na nasadzie nosa. Winni odpowiedzieli za to później karą krzyża. Bunt stłumiono.
Ale Witeliusz powrócił do Rzymu chory z przestrachu, który przebył, jeszcze cichszy niż był, zeszpecony czarną przepaską, która kryła większą szpetotę bielma na oku, i próchniejącą po nie wyleczonej ranie kości nosowej. Fama – w tym wypadku niesprawiedliwa – głosiła, że uległ chorobie, której Rzym ówczesny nie znał i nazywał „wschodnią”, gdyż grasowała w Azji wśród pewnych sekt, broniących kobiet swoich od zetknięcia się z Rzymianami w poczuciu swojej rzekomej „czystości”. Pogardzano nim i zniewolono do tego, że zamknął się przed ludźmi. Klaudiusz swoją przyjaźnią starał się wynagrodzić mu jego nieszczęście.
Witeliusz wydawał się nader nieśmiały, zwłaszcza w stosunku do kobiet, które stroniły odeń wobec jego brzydoty i wspomnianej złej opinii. Musiała jednak żyć w nim potrzeba miłości. Urok cesarzowej, widywanej przelotnie, oddziaływał nań mocno. Czy wiedział o jej miłostkach, ale nie potępiał pięknej i władczej zalotnicy, czy też przypuszczał, że jest ona przedmiotem plotek – nie wiadomo. Dość, że rozkochał się w niej beznadziejnie. Mesalina nie zwracała nań uwagi – niemal nie darzyła go spojrzeniem, zagadując czasem o rzeczy obojętne; był dla niej pionkiem nieznacznym, molem książkowym, sługusem cezara. Wszelako zdziwił ją pewnego razu: w przejściu przez korytarz zsunął się jej z nogi pantofelek – szła dalej; gdy odwróciła się, miała wrażenie, że Witeliusz, który szedł za nią, schylił się i coś schował. Później Ea doniosła jej, że o Witeliuszu chodzą słuchy, iż jest miłośnikiem pantofli: nosi w zanadrzu na sercu pantofelek i skrycie pieści się z nim. Schwytano go na tym, jak całował pantofel.
Mesalina zrozumiała. Opowieść ta ubawiła ją niezwykle, ale z czasem zapomniała o tym, aż przyszedł wypadek, który otworzył jej oczy na miłość tego „dziwaka”.
W dni kilka po wyjeździe Cezara jego niespodziewany zastępca znalazł cesarzową w bibliotece, tonącą we łzach. Przyszła tu, aby wziąć dzieło Lukrecjusza i czarem jego wierszy zabić bolesne wrażenie, któremu uległa rankiem. Oto niewolnica doniosła jej, że na plakatach rządowych pojawiły się nocą dopiski: „Cezar łowi zdechłe ryby w zdechłym Rzymie”. Obok rysunek na murze wyobrażał Klaudiusza w łachmanach rybaka. Policja rozpędziła wesołych przechodniów, którzy zgromadzili się, witając rysunek żartownisia śmiechem, i plakat zdarła.
Witeliusz był zdumiony.
– Cesarzowa płacze?
Opowiedziała mu powód swoich łez.
– Roześlę szpiegów, cesarzowo. Winni będą znalezieni i ukarani przykładnie.
– Ścięciem głów?
– Jeżeli rozkażesz, boska Augusto.
– Nie! Nie! Nie chcę! – zatrzęsła się w gniewie. – Wy gotowi bylibyście całemu Rzymowi obciąć głowy. Wy chcecie śmierci, ja… życia!
Załamała ręce i ponownym wybuchnęła płaczem. Pochylił się ku niej i rzekł stłumionym głosem:
– Cesarzowo! Wyjaw mi prawdziwą przyczynę twego płaczu… Bo nie możesz tak cierpieć z powodu głupiego żartu ulicznika.
Odjęła ręce od oczu, pięknych nawet w łzawej powłoce. Badała jego twarz. Rysy miał szlachetne, niebrzydkie – gdyby nie ta czarna przepaska, przecinająca lica. Miała wrażenie, że jest wzruszony.
– Powiedzieć prawdę na dworze Augusta?! Prawdę faworytowi Klaudiusza?!
– Przede wszystkim… słudze Mesaliny.
Pochylił się głębiej – całował kraj jej szaty.
Byli sami. Nikt ich nie słyszał. Biblioteczna sala tonęła w zmierzchu wieczornym, usposabiającym do poufności. I nagle wszystko, co tłukło się w jej piersi od dnia ślubu, co zamknęła w sobie męczeńskim wysiłkiem rozsądnej ostrożności, wylało się w jednym zawołaniu:
– Ach, być przykutą do idioty na całe życie!
– A!
Była niezmierna radość w jego okrzyku. Jakby przerwana została naraz tama i uprawniony był wylew współdźwięcznej szczerości. Przepadła nieśmiałość – ujął jej ręce i szepnął:
– Ja go nienawidzę nie mniej niż ty, Mesalino! Więcej!
– Ty?!… Nigdy nie dałeś znaku…
– A ty, cesarzowo? Nosiłem maskę, póki tyś ją nosiła.
– Schlebiałeś mu!
– Jak wszyscy. Któż nie schlebia władnemu nad życiem i śmiercią?
– Ach, gdybyż w Rzymie byli mężczyźni!
– Są… mogą być… jeżeli rozkażesz, cesarzowo.
Wciąż ściskał jej rękę. Nie broniła mu jej. Mierzyła go spojrzeniem. Jego oko – jedyne widoczne – które wydawało się jej dotąd zgaszonym i chłodnym, chociaż był w sile wieku, teraz płonęło. Człowiek, po którym wzrok jej dotąd ślizgał się pogardliwie, naraz zaciekawił ją.
– Cóż mogłabym ci rozkazać?
– Wszystko!
– Dlaczego miałbyś spełnić… wszystko? – Uderzała go oczyma, nie broniąc rąk, które cisnął coraz mocniej, jakby uściskiem tym wkładając znaczenie w nieokreśloność swej obietnicy…
– Bo… kocham cię dawno, Mesalino.
Wybuchnęła śmiechem – wydarła mu ręce.
– Któż w Rzymie mówi o miłości?!
– Ci, którzy… kochają beznadziejnie.
– Nie dałeś mi nigdy poznać po sobie, że nosisz strzałę Erosa w sercu.
– Kto śmiałby wyznać żonie cezara miłość bez jej upoważnienia? Nosiłem maskę, ale może kochałem wstążkę, którą porzuciłaś w przejściu… Przedmiot, który dotknął stopy twojej, był mi już talizmanem szczęścia…
– A!
Przypomniała sobie opowieść Ei o pantofelku. Zrozumiała ruch jego ręki, położonej na sercu…
– Masz pamiątkę po mnie?
Skłonił głowę. Milczenie było potwierdzeniem. Jego korna i cicha miłość natchnęła ją ufnością. Oto człowiek, który będzie jej niewolnikiem – który spełni każdy jej rozkaz, a nie wyda jej tajemnic. Rzuciła uśmiech swawolnie.
– I czego chciałbyś, Witeliuszu, za… wszystko?
– Wszystkiego!
– A to znaczy?
– Ciebie, Mesalino!
Stał przed nią teraz wyprostowany, z rękoma skrzyżowanymi na piersi. Był to już wcale inny człowiek. Nie ów schylony przed Klaudiuszem – niepozorny, mówiący cichym głosem, uśmiechnięty pochlebczo. Był to teraz człowiek pełny dumy i męskiej stanowczości. Maska spadła. Oko płonęło namiętnością.
Czy nie okazał się w żądaniu zbyt zuchwały? Ach! Nie pociąga jej bynajmniej, ale czy to nie wszystko jedno? Da mu w nagrodę jeden uścisk – nie teraz, późnej, gdy spełni to, czego ona pragnie. Będzie czas o tym pomyśleć… Tymczasem niech działa, niech ją ocali… Niech zresztą łudzi się jej miłością.
– Lucjuszu! Masz mądre spojrzenie.
– Dziękuję cesarzowej, że raczyła to zauważyć.
– Miałeś dawniej… dosyć głupie.
– Tak przystało słudze Klaudiusza.
– A teraz jesteś sługą Mesaliny?
– Na śmierć… i życie!
– Stawiasz jednak warunek!
– Bo stawiam głowę…
Powstała, przeszła się po pokoju… Potem zbliżyła się doń, położyła mu rękę na ramieniu pieszczotą i spytała szeptem:
– A zatem… co uczynisz dla mnie?
– Klaudiusz musi umrzeć!
Odskoczyła z przerażenia.
– Nie! Nie! Tego nie chcę… Jest ojcem moich dzieci. Był dla mnie zawsze dobry…
– A więc co mam czynić?
– Niech idzie na wygnanie… do Hiszpanii… Niech abdykuje na rzecz Brytanika…
– Przy cesarzowej regentce?
– Tak jest!
– Przy mojej współregencji?
– Co-o? A tak! To słuszne… I równocześnie z abdykacją niechaj da mi rozwód.
– Oczywiście! Dać go musi. Jednakże… śmierć Klaudiusza ułatwiłaby sprawę.
– Nie chcę tego, powtarzam!
– To utrudnia sprawę… Urzeczywistnić takie zadanie będzie ciężko…
– Ale i nagroda jest odpowiednio wysoka.
– Tak! Ty i… współregencja…
Wyciągnął rękę ku niej ze śmiałą pieszczotą.
Odsunęła ją lekko i odparła figlarnie:
– Nie! Zmieńmy porządek: współregencja i… ja.
– Słucham, cesarzowo!
– A więc… jak weźmiesz się do rzeczy?
– Cierpliwości, cesarzowo… Pozostaw mi dzisiejszą noc do namysłu.
Nazajutrz rankiem stawił się u niej. Promieniał.
– Mam plan!
– Słucham…
– Musi być wzniecony wielki rozruch w wojskach. Będą one maszerować na Rzym pod hasłem złożenia Klaudiusza z tronu i wprowadzenia na tron Brytanika pod regencją cesarzowej i wybranego przez nią współregenta. Ale uprzedzam, ta część roboty nie należy do mnie: nie jestem popularny w armii.
– Któż więc wznieci bunt?
– Azjatyk!
– Czemu on?
– Gdyż jest jedynym, który może porwać za sobą legie, stojące załogami w Italii. Wytrawny wódz! Posiada miłość żołnierzy, zdoła oprzeć się ewentualnym siłom przeciwnym. Bogacz… w potrzebie sypnie złotem. Niegdyś konsul… dwukrotny, znany z rządności, szanowany za wiek poczesny, za mądrość, znajdzie poparcie senatu, nobilów, ludu… Ponieważ zrzekł się zaszczytów i urzędów, ukrył się w ustroniu swych ogrodów Lukullusowych, nie będzie posądzony o prywatę, lecz błogosławiony za zamach dla dobra publicznego. Usunięciem się dowiódł, że nie pochwala panujących stosunków.
Urwał i pochyliwszy głowę ku cesarzowej, ciągnął szeptem:
– Niestety! Sam nie mogę go nakłaniać. Poróżnił się ze mną na tle mej akcji, mającej na celu uśmierzenie buntu wojskowego. Nie zaufa mi. Przypuści, że zastawiam nań potrzask.
– Któż więc go skłoni?
– Jedyna osoba, której nie zawaha się uwierzyć, a której współdziałanie będzie dlań osłoną i atutem w walce…
– Kto taki?
– Matka Brytanika, cesarzowa!
– Cóż dalej? A jeśli akcja ta chybi, jeżeli cezar znajdzie wierne legiony… czarne, kolonialne… z barbarzyńców północy i wschodu? Jeżeli przeczeka bunt, cóż wtedy?
– W tym moja głowa! Rzeczą moją będzie zastraszyć cezara, w czas wrzenia wśród armii skłonić go do abdykacji… przedstawić mu niemożliwość oporu. Posiadam jego bezgraniczne zaufanie, obejść się nie może beze mnie. Oto nowy dowód!
Pokazał pismo, które przyniósł umyślny rankiem tegoż dnia. Cezar pisał, że „umiera z nudy bez swego Witeliusza”. Nakazywał mu złożyć pieczęcie w ręce Mesaliny i bez zwłoki wyjechać na spotkanie z nim w Ostii, gdzie wypadało dokonać oględzin rozszerzonego portu i nowych fortyfikacji.
– Wyjeżdżam zaraz. Będę przygotowywał grunt.
– Czy zważyłeś, że klika Greczynów, przeciwna nam, będzie namawiała cezara do oparcia się buntowi siłą?
– Sparaliżuję jej zamysły! Wygryzłem Narcyza, wygryzę łatwiej innych… Ba, gdyby nie byli rozsądni… a zajdzie potrzeba, usunę ich sposobem odmiennym! Zasłużę na swój tytuł współregenta, Mesalino!
Rozwarł usta. Błysnęły kły w uśmiechu. Cesarzowa zrozumiała sens tajny owego „usunę”. Jednocześnie czarna przepaska opuściła się z jego oka, ukazując szpetne bielmo. Wzdrygnęła się lekko.
Ale los już ich związał. Rzekła:
– Dobrze!… Pójdę do Azjatyka.ROZDZIAŁ II
Azjatyk
Dni parę wahała się jeszcze – pójść czy nie pójść.
Zamierzała podjąć grę niebezpieczną – rzucić się w odmęt spisków przeciw cesarskiemu małżonkowi. Stała u wstępu drogi, której było na imię „zdrada stanu”, a której kres leżał – nawet dla cesarzowej w razie przegranej – na stopniach szafotu lub u stóp Tarpejskiej Skały. Co będzie, jeżeli Azjatyk ulęknie się, broniąc własnej głowy, albo oburzy się w poczuciu lojalności względem panującego cezara – jeżeli odmówi kusicielce? Należało przed rzuceniem myśli o zmachu wybadać go, co sądzi o położeniu spraw w Rzymie – czy pragnie zmian – jaki jest tembr jego uczuć, charakter umysłu i woli. Ale czy zechce być otwartym wobec cesarzowej?… Nadto należało na wypadek odmowy zabezpieczyć siebie, zatrzeć ślady swego pobytu u Azjatyka. Wiedziała, że Rzym przepełniony jest szpiegami, kierowanymi utajoną ręką Narcyza, że mogą się znaleźć nawet na jej tropie, że pytanie, po co udawała się do Azjatyka pod nieobecność cezara – wywoła śledztwo i domysły niekorzystne. Wszystko to zalecało ostrożność, aby ustrzec się przed lada fałszywym krokiem.
Wywiad, który uczyniła delikatnie przez Eę, nie przynosił danych zachęcających; zawierał wiadomości nieokreślone lub sprzeczne. Wielki bogacz, któremu przypadły w spadku ogrody słynnego z uczt swoich i gościnności na schyłku republiki Lukullusa, nie mającego dziedziców w linii prostej – zdziwaczał, zamknął się w willi swojej, nie wychodzi z zacisza wśród gór na odludnym krańcu Rzymu, nienawidzi stolicy, zatkał uszy na jej zgiełk, nie interesuje się sprawami państwa, jest odludkiem. Z drugiej strony mówiono, że posiada serce czułe, że śladem pradziada stryjecznego, Amfitriona, wyprawia w dni świąt uroczystych Cerery i Diany wspaniałe uczty, że nikt nie odszedł odeń bez mądrej porady i zasiłku w potrzebie, że warzywa z jego ogrodów zarzucają rynki Rzymu, a wspaniałe wina, zwane „Lukullusowymi”, tłoczone w jego winnicach, poszukiwane są w Galii i na północy germańskiej, idą na daleki wschód. Ma być wzorowym gospodarzem, jest uwielbiany przez niewolników. Fama głosiła, że jest miłośnikiem kultury greckiej, znawcą sztuki, zbieraczem kamei, że ogrody jego pełne są posągów bogów, wykonywanych przez mistrzów dłuta, komnaty lśnią od sprzętów misternej roboty ze złota, srebra, brązu, kości słoniowej, malachitu, alabastru itd. I równocześnie chodziły wieści, że jest wielbicielem obrządków wschodnich, przyjacielem Żydów, wśród których przebywał długo w latach młodszych, kryjąc się przed prześladowaniami Tyberiusza, że zapuścił brodę wbrew obyczajowi rzymskiemu, wzorem patriarchów Judei (stąd przydomek „Azjatyk”, który pokrył rodowe nazwisko Lukullusów); wreszcie mówiono, że wyszydza bogów i ludzi, popadł w ateizm. Ma lat przeszło sześćdziesiąt, jest nad podziw krzepki, żyje w stanie kawalerskim – według jednych gardzi kobietami, według innych przedkłada rozmowę z nimi nad obcowanie z mężczyznami.
Twierdzą jedni, że ma harem niewolnic, które bierze i odrzuca po chwilowym nasyceniu zmysłów; inni zapewniają, że zawsze wybierał sobie jedną kochankę wśród niewolnic – podnosił ją na stopień żony – wyzwalał ją, wyposażał, wydawał za mąż, gdy szał ostygł. Jednak po śmierci ostatniej kochanki, Greczynki Aktei, której zwłoki spalił na stosie i wystawił jej wspaniały grobowiec w swoim pałacu, miał okrutnie rozpaczać, wyrzekł się kobiet, prowadzi życie nad wyraz czyste.
Słowem, był to kłębek plotek nie dający się rozwikłać. W każdym razie mówił o niezwykłej duszy „oryginała”. Obudził też w Mesalinie chęć zawarcia bliższej znajomości z człowiekiem, o którym Rzym niegdyś na początku panowania Tyberiusza – gdy sprawował powtórnie konsulat – wiele mówił, a który w latach Kaliguli usunął się w cień i starał się, aby o nim zapomniano. Celu tego dopiął. Na początku panowania swego Klaudiusz wzywał go parokrotnie na swój dwór. Jednakże Azjatyk powołał się na „chorobę duszy”, wymagającą spokoju – i cezar, odczuwszy dlań żywą sympatię, z żalem zwolnił go od swoich łask, a to w myśl wskazówki Narcyza: „to człowiek skończony”.
Pewnego dnia w porze popołudniowej cesarzowa wybrała się z Eą niby spacerem, w stronę gdzie leżały ogrody Lukullusa.
Zatrzymała sią w pewnym oddaleniu od nich, odesłała niewolników z lektyką, nadmieniając, że chce użyć pieszej przechadzki w góry i że powróci lektyką najętą. Niewolnicy zawrócili, pokorni woli cesarzowej. A one zapuściły się w cichy wąwóz, który prowadził do tych słynnych ogrodów, leżących jeszcze naówczas poza granicami miasta.
Panowała słodka cisza, którą przerywał powiew wiatru, poruszającego długie włosy palm, brzęk owadów lub świergot przelatującej wysoko ptaszyny.
Mesalinę objęło rozmarzenie, które pochłonęło – w jej duszy lekkomyślnej i wrażliwej – tajny dreszcz, jakim zdejmowała ją zamierzona misja. Niemal zapomniała, z czym właściwie udała się w te strony. Ea, umiejąca zawsze przystosować się do nastroju swej pani, milczeniem szanowała jej milczenie.
Nagle przed oczyma Mesaliny u wyjścia z położonego wysoko wąwozu otworzył się widok jeszcze bardziej uroczy. Na zboczach gór i w kotlinie widniały w otoczu wijących się krętą linią żywopłotów rozkoszne kasztanowe i cyprysowe gaje, klomby barwnego kwiecia, aleje strzyżonego listowia, sztuczne groty, sadzawki, wodotryski, trawniki, białe ścieżki, posągi – słowem, cały przepych ogrodów Lukullusowych, na który zdobyły się darząca dłoń natury, geniusz sztuki, rządność gospodarcza i pracowite ręce ludzkie.
Dostrzegało się z wierzchołka góry sylwetki ludzkie – postaci męskie na drzewach, zrzucające owoc w ustawiane przez niewiasty kosze, lub pochylających się wśród kwiecia, a zajętych pieleniem traw niewolników… Kipiała robota… Od sadów dochodziły śpiewające głosy… Zdziwiło to Mesalinę: nie widywała na plantacjach rzymskich niewolników, którzy by śpiewali.
Skąd mieli pieśni? W miarę gdy zbliżała się, chwytała dźwięki. Ale słowa były obce, niezrozumiałe – ani greckie, ani łacińskie, widocznie wiązały się z dialektami barbarzyńskimi…
Gdzieś w głębi parku, w otoczu laurów, plantów i wiśni podnosił się błyszczącą pozłotą dachów, świecił białymi ścianami i czerwienią słonecznego odbicia, przeglądał się kolumnami w zwierciadle stawu czarujący pałac – dawna siedziba Lukullusa, zwycięzcy dwóch państw orientalnych, dwóch królów Mitrydatesa i Tigranesa, których złoto posłużyło mu do rozwinięcia nie widzianego dotąd w Rzymie przepychu, a ten rozsławił na długie wieki ową posiadłość na Monte Pincio. On to przywiózł drzewko wiśniowe z Cerasus w Poncie do Europy. Syt chwały i rozkoszy, oburzony na niewdzięczność i zazdrość Rzymu, któremu przysporzył zdobyczy i potęgi, zakończył tu dni swoje w roku 57 przed narodzeniem Chrystusa w rozmyślaniach samotnych nad marnością dóbr ziemskiego żywota…
W morzu róż myśl jego natykała się wciąż na ciernie…ROZDZIAŁ III
Cień z przeszłości
Mesalina stała u bramy parkowej. Skromnym peplum podróżnym, niezbyt różnym od opończy Egipcjanki, przykryła barwny jedwab fioletowej sukni cesarskiej, starając się ujść na oko za przeciętną matronę rzymską.
Smukły, czarny niewolnik łypnął białkami oczu i śnieżnością zębów, gdy zapytała, czy właściciel jest w domu i czy pozwoli nieznajomej obejrzeć cuda swego parku.
Odparł:
– Nie wiem.
Ale ręką dał im znak, aby szły za nim. Sam pobiegł przodem w stronę pałacu. Mesalina i Ea szły. Niewolnicy na ich widok przestawali śpiewać, jakby onieśmieleni rzadkimi odwiedzinami. Uderzyło jednak cesarzową, że byli ubrani czysto, w lniane szaty, wyglądali zdrowo, mieli twarze pogodne, głowy przystrojone w wianuszki kwietne i kłaniali się im uprzejmie po drodze, co odskakiwało od zwykłej chmurności i sztywności niewolników.
W pobliżu pałacu Murzyn napotkał wychodzącego z perystylu młodzieńca, odzianego w tunikę grecką; zarzymał go, wymachiwał długo rękoma, wskazując niewiasty. Tamten – jakby wyższy urzędem – jął spiesznie iść ku nim.
Ale nagle stanął jak wryty – z ust wydarł mu się okrzyk przerażenia. Obie ręce wyciągnął ku nim jakby gestem odpychającego zaklęcia – i zawróciwszy biegiem, wpadł do domu.
Mesalina ozwała się zdumiona:
– Znam skądś tę twarz.
Ea odparła stłumionym głosem:
– To Jonatan.
W atrium Jonatan dopadł do zagłębionego w czytaniu jakiegoś manuskryptu Azjatyka. Był blady, drżał.
– _Domine_! Ne wpuść tej niewiasty… W ten dom wejdzie z nią nieszczęście! Ona tu idzie…
– Kto?
– Cesarzowa Mesalina!
Azjatyk uśmiechnął się łagodnie:
– Jonatanie! Znowu ci się coś przywidziało…
– Nie! Nie! To ona… poznałem ją. Idzie z tą samą niewolnicą. Każ im odejść, _domine!_
Gęste brwi Azjatyka ściągnęły się. Zmarszczka niezadowolenia legła na wysokim czole pod bujną masą włosów niby pod grzywą lwa. Powstał.
– Jonatanie! Dość tego… Możesz odejść… Jesteś mi niepotrzebny na dziś. Odwołaj ludzi od pracy.
I szedł ku wyjściu.
Jonatan, pochyliwszy głowę, nawykły słuchać woli pana, zawrócił do wewnętrznych komnat, aby nie spotkać się ponownie z przykrymi gośćmi. Ale zatrzymał się jeszcze, rzucił:
– _Domine_!… To straszna kobieta…
Azjatyk nie odparł – jakby nie słyszał tych słów – zlecił jeszcze poprzednim tonem pogodnym:
– Powiedz służbie, że jest wolna dziś jak zawsze…
I wyszedł za próg.
Stała przed nim Mesalina.
Zrzuciła zawój z głowy, tak że jej piękna twarz ukazała się w oprawie bujnych, złotych włosów. Rozkrzyżowła ręce, odrzucając w tył peplum, aby błysnęły jej szaty oczom gospodarza.
Zdążyła już stłumić w sobie odruch gniewu, co jeszcze po trzech latach osadem krył się w jej duszy przeciwko młodemu Semicie, który ją odepchnął, a którego wspomnieniem osądziła teraz jako „głuptasa z Jeruzalem”. Przemogła lęk, że ów mógłby jej zaszkodzić wobec swego pana, albowiem co do tego uspokoił ją swego czasu Mnester. Przecież Azjatyk „nie pomiesza jej z Liziską!” Zresztą szła zuchwałym wyzwaniem naprzeciw niebezpieczeństwu. Rzuciła pytanie gospodarzowi:
– Czy Azjatyk pozwoli zabłąkanej matronie odpocząć chwilkę pod jego dachem… i czy raczy pokazać jej cuda swoich ogrodów?
Schylił głowę, oddając jej ukłon rzymski – z jedną ręką na piersi, drugą zatoczywszy szeroko i opuszczając ją ku ziemi. Zacytował miast odpowiedzi Wergila:
– Twoją jest rzeczą, królowo, rozważać, coś zamyśliła… Moją jest słuchać rozkazów…
– Znasz mnie, Azjatyku?
– Któż z szczęśliwych w Rzymie nie zna najpiękniejszej z kobiet i władczyń? Któż nie przystawał w podziwie wobec jej posągów wśród rzeźbionych marmurów swego domu? Kto nie odczuje zachwytu i wdzięczności, miast wizerunku widząc przed sobą żywą postać bogini?
Jakkolwiek to powitanie, pełne pochlebstw, było wyrazem ceremoniału, ale Azjatyk wplótł weń tyle oryginalnego wyrazu, iż słuchała jego słów powitalnych zarumieniona radością. Jeszcze przyjemniej uderzyły jej słuch dalsze słowa.
– Długie podróże i odosobnienie pozbawiły mnie możności oglądania cesarzowej osobiście. Ale widziałem Mesalinę dwukrotnie.
– Tak? Kiedyż?!
– Raz u Szymona Czarnoksiężnika. Ale Mesalina, zdaje się, nie widziała wówczas nikogo…
– To prawda! Nie przypominam cię sobie, szlachetny panie… A po raz drugi?
– Raczej pierwszy… Jeszcze mniej przypomnieć możesz, cesarzowo. Odwiedziłem czcigodnego konsula Mesalę… i jego czarująca dwuletnia córeczka siedziała na moich kolanach…
– I targała zapewnie twoją brodę?
– Nie nosiłem jej wtedy… Ale uszom moim dostało się dobrze.
Śmiał się… I ona się śmiała.ROZDZIAŁ IV
W upojeniu aromatem kwiatów
Niebawem byli jak para dawnych przyjaciół…
Oprowadzał ją po alejach swego parku… Ea za pozwoleniem gospodarza została pod drzewem wiśniowym, smakując jego owoce, które były jeszcze rzadkością w ogrodach rzymskich i na rynkach stolicy.
– Obejrzyj ogród, Eo. Poczekasz na mnie w pobliżu domu.
– Ach! Choćby całą noc! – wykrzyknęła Egipcjanka. – Tutaj jest tak pięknie! Chciałabym położyć się na trawniku i spać, pojąc się zapachem kwiatów.
– Śpij, Eo! – rzuciła cesarzowa.
Spacer po parku z Azjatykiem był dla Mesaliny jednym pasmem niezapomnianych wydarzeń. Czarował ją park, w którym panowała teraz cisza uroczysta; niewolnicy bowiem o tej porze zostali już zwolnieni od robót. Czarowała ją twarz gospodarza, pełna szlachetnej powagi, piękna w obramowaniu z lekka srebrzących się bujnych włosów, okolona starannie utrzymanym zarostem, z długą brodą, fryzowaną na sposób dawnych Kartagińczyków. Nade wszystko zaś oczarował ją umysł gospodarza tych ogrodów – daleki od popisowości, przecież olśnił ją już po niedługiej rozmowie bogactwem wiedzy i doświadczeń. Potrafił on myśl niezwykłą ubierać w barwną szatę słów; przychodziły mu na zawołanie, służyły jednako lekkiej igraszce myśli, jako też wynurzającej się nagle spoza niej głębokiej idei.
Spoglądała nań wciąż z ukosa i odkryła naraz, że jego uśmiech i zmrużenie oczu przypominają niezmiernie jej ojca. Powiedziała mu to radośnie.
– Cieszy mnie to niewymownie – odparł. – Szanowałem bowiem konsula Mesalę i tylko wyjazd mój na wschód przeszkodził zadzierzgnięciu między nami serdeczniejszych węzłów przyjaźni.
– Możesz to powetować, łaskawco, przyjaźnią dla córki.
– Postaram się o to…
– Kto wie, Azjatyku, czy nie po to zabłąkałam się w tych stronach, aby… zawrzeć tę przyjaźń.
– Czy to nie żart, cesarzowo?
– Nie! Może będę potrzebowała twej pomocy.
– Będę służył nią chętnie… o ile sił mi starczy.
– Ale przede wszystkim… odwiedziny moje zachowasz w tajemnicy.
– Rozkaz, cesarzowo! Skoro taką jest twoja wola, nie badam jej sprężyn. O cóż chodzi?
– Pozwolisz, że później powiem… Mam nadzieję, że zostanę tu z godzinkę.
– Ile godzin zechcesz mi darować. Czas przebyty z tobą nie liczy się…
– A więc… naprzód obejrzyjmy kwietniki i oranżerie…
Pobiegła przodem po ścieżce, zanurzyła się w zieloności wysokich traw. Azjatyk pośpieszał za nią, ciesząc się jej radością. Wydawała mu się rozkosznym dzieckiem. Podziwiał mądre oczy tego dziecka. Lecz w miarę rozmowy z nią odczuwał, iż posiadała niepospolitą inteligencję.
– Zaprawdę, córa godna Mesali! – pochwalił ją kilkakrotnie.
W istocie, jakby to podobieństwo między Azjatykiem i jej ojcem wydobyło naraz z zakątków jej duszy uśpione skarby wiedzy, otrzymane od rodzica wychowawcy! Jej mądra ciekawość i twarz poważniejąca usposabiały gospodarza coraz poważniej. Toteż odpowiedzi jego zeszły z toru pochlebstw i żartów; stały się pełne treści. A ona zasłuchała się w mądrość jego nauk – swoją duchowością, wrażliwą na zmiany chwili, zapominając na razie, po co tu właśnie przyszła.
Lubiła zawsze kwiaty. Ale po raz pierwszy z ust Azjatyka dowiedziała się o tajemnicach ich rozwoju i o roli w nim owadów. Azjatyk chwytał te sprawy przedziwną intuicją. Był uczonym i poetą w swym ujęciu zagadek przyrody.
Tu zatrzymał ją przed gąsienicą, która wydała się jej brzydka i nieruchawa; wykładał jej cud natury, za której wolą z owej „brzydoty ociężałej” wytrysną lotne skrzydła cudnego motyla. Nie dość przecie cenił swoje myśli, skoro nigdy ich nie spisywał.
– Czemu? – dopytywała się.
– Nie wiem… Nie warto! Gotów byłbym jeszcze napisać, że srebrne światełka na niebie są całymi światami, globami większymi od słońca.
Powiał chłód wieczorny. Gospodarz zaproponował powrót do pałacu.
Poufale spytał po drodze:
– Szlachetna Mesalina przyjmie zaproszenie moje do wieczerzy… nieprawdaż?
– Owszem…
– Ale uprzedzam, że będzie skromna i zimna…
– Nie jestem głodna… Starczą mi owoce i trochę wina…
– Znajdzie się coś więcej w zastawie, która czeka. Ale pozwoli cesarzowa, że będę jedynym usługującym.
– A to czemu? – zdziwiła się.
– Nie brak mi niewolników… Jednak, wybacz, cesarzowo, nawet gdy mam gości, nie odmieniam przywilejów, które dałem służbie. O stałej godzinie zwalnia wszystkich mój Jonatan. Wolno każdemu odejść, dokąd chce.
– Kim jest ów Jonatan?
– Młodzian, którego widziałaś przy wejściu.
– Zdaje mi się, że nie był rad, iż masz gościa, Azjatyku – rzuciła na pozór niedbale.
– Ach, jest… trochę obłąkany.
– Trzymasz w służbie szalonych niewolników?
– Nie jest mym niewolnikiem – najmita. I obłęd jego jest cichy, rzekłbym nawet, piękny. Unikat! Mimo poetycznych dziwactw, które plecie, zrobiłem go nadzorcą mych niewolników. Łagodnością swoją przemógł ich lenistwo, kochają go i słuchają. W domu moim nie ma bata. Nadto, jest to wprost zagadką dla mnie, posiada on fenomenalny dar liczenia, mnoży w pamięci ogromne liczby. Właściwie on gospodarzy za mnie, sprzedaje zbiory moje kupcom, nabywa narzędzia rolnicze. I ponadto jest niezmiernie rzetelny.
– Doprawdy, unikat! Jakie ma wady? W czym zdradza się jego obłęd?
– Nienawidzi posągów. Obchodzi je z daleka lub zamyka oczy przechodząc obok nich. Udaje, że ich nie widzi. Zresztą…
Zawahał się, jakby żałował, iż coś rozpoczął mówić.
– Co zresztą? – nalegała.
– Kiedyś znalazłem go w dziwnej pozycji, rozpostartego na wznak na posadzce przed jakimś posągiem. Wygrażał mu, wyklinał swym aramejskim dialektem, ale ukląkł! To mnie zdziwiło. Ujrzawszy, że go podpatrzyłem, zemdlał. Zdziwiłem się, że miał ręce pokąsane i twarz podrapaną.
– Sam to uczynił?
– Tak jest! W obawie, że ten szał się powtórzy, przeniosłem posąg do bocznej sali, stale zamkniętej. Odtąd Jonatan uspokoił się.
– Cóż to za posąg?
– Ot, po prostu… kobieta. Bez nazwy!
W tonie odpowiedzi, rzuconej jakby niedbale przez zęby – zabrzmiał współdźwięk tajemnicy. Mesalina nie pytała więcej… Zgadła miano posągu, który burzył młodą krew ascety.
Jej posąg!ROZDZIAŁ V
Trzy elementy rozwoju ludzkości
Przeszli przez wielką salę bez okien, pełną posągów.
Wszędzie drgały w amplach błękitne światełka. Paliły się tu stale niby ognie wieczne u ołtarzy Westy.
Salę tę Azjatyk zwał Panteonem znakomitych ludzi.
Był zdumiony, że Mesalina nie tylko rozpoznawała w przejściu rzutem oka oblicza filozofów greckich: Talesa, Anaksymandra, Heraklita, Demokryta, Anaksagora, Zenona, Epikura – równie jak twarze poetów: Eschyla, Sofokla, Eurypida, Anakreonta i wielu innych. Ale dziw większy – tu i ówdzie przystając, cytowała trafnie z danego autora wyborną maksymę lub świetny wiersz. Również dobranymi cytatami witała marmurowe głowy Wergila, Owidiusza, Horacego, Katulla…
To zetknięcie się z Azjatykiem nagle – ku jej własnej dumnej radości – nacisnęło jakowąś ukrytą sprężynę w jej mózgu. Trysnęły wspomnienia pierwszych nauk ojcowskich, budzących zdolny umysł wdrożeniem czci dla wielkich ludzi.
Znaleźli się w sali jadalnej… Tu powitały ich czarujące postaci bogów rylca szkoły Fidiasza i Praksytelesa. Zwiezione były z różnych miejscowości Grecji, nosiły stempel szanownej starości. Azjatyk młodej sztuce rzymskiej nie hołdował.
Zasiedli do uczty pod sklepienim, malowanym podług wzoru świątyń egipskich. Jedli ananasy – pili wino – trącali się kielichami jak dawni przyjaciele…
Wśród uczty Mesalina rzuciła nagle pytanie:
– Czy dostojny Azjatyk, tak trzeźwy w rozumowaniach swoich, tak pogodny i równy w zachowaniu, nie zechciałby wyjaśnić mi, czemu wycofał się ze spraw publicznych, odmawiając cezarowi usług, pod pozorem „choroby duszy”?
Przymrużył oczy i znowu miała wrażenie, że na ustach jego ślizgał się ten ironiczny uśmiech, który tak podobał się jej w ojcu.
– Inkwizycja nieufnej cesarzowej? – zapytał.
– Nie! Ciekawość uwielbienia, które pragnie dojść rozwiązania zagadki duszy wielkiej. Wolno Azjatykowi nie odpowiedzieć.
– Wielkiej czy małej, sam nie wiem. Może wielkiej wysiłkiem męki, małej skromnością wyników. Będę szczery, cesarzowo, jakbym… mówił głośno ze sobą samym wobec łaskawej słuchaczki z przypadku. Jestem chory, bo… dusza moja rozłamana jest na trzy dusze. Jedna, najmłodsza, urodzona w entuzjazmie wiosny, wszystko miłuje i wielbi… ongi rwała się naprzód twórczym czynem. Druga, starsza, powstała w błyskach i gromach burzy letniej, nienawidzi i sroży się pogardą… gotowa wszystko niszczyć i druzgotać piorunem czyszczącego ognia. Trzecia, najstarsza, w czas jesieni, dziedziczka rozłamania się dwóch tamtych, rodzi zatrute sceptycyzmem owoce; rozumuje obojętna, zimna, bezwolna… ani kocha, ani nienawidzi; nie uwielbia, nie gardzi; przyjmuje konieczność faktów, nic więcej!
– Spotwarzasz siebie, Azjatyku, nie jesteś nieczuły.
– A więc ta trzecia dusza… jeszcze lituje się i przebacza! Albo żartuje i bawi się tagikomedią świata… Ale rozczarowana i znużona krytycyzmem, pożąda odpoczynku, snu… bez marzeń. Oto ta przykra prawda mojej choroby rozpryśnięcia duszy na trzy cząstki… Pożądam snu śmierci, Mesalino! – nazwał ją poufale samym imieniem.
Nastąpiła długa chwila ciszy. Azjatyk przesunął brzegiem ręki po oczach, jakby ocierał łzę natrętną.
Mesalina milczała w poszanowaniu jego smutku.
– Rada bym bardziej zrozumieć to twoje „rozbrojenie się”, Azjatyku.
– At! – rzekł. – Nie warto rozwodzić się nad tym.
– Nie doceniasz szerokości swej wiedzy, głębin swego umysłu, bogactw własnego ducha. Przeto, zamiast stanąć na czele życia epoki, kryjesz się w cieniu. To niedobrze! Mnie wydajesz się, Azjatyku, jak morze. Mogłabym na brzegu tego morza siedzieć długie godziny, wsłuchiwać się w rytm twej duszy, w poszum olbrzymich zagadnień, falujących w tobie, poglądać na wstające nad tym morzem w dali horyzontu słońce myśli…
– To słońce zachodzi, Mesalino! – westchnął.
– Nie wierzysz zatem w przyszłość?
– Jaką?
– Cesarstwa!
– Pomińmy to pytanie… Ważniejsza jest przyszłość ludzkości.
– A w tę… wierzysz?
– Chwilami wierzyłem… Widziałem jej trzy pierwiastki.
– A tymi są?
– Grecja, Rzym i… Judea.
– I Judea?! – wykrzyknęła zdumiona. – Nie rozumiem. Wytłumacz…
– A więc posłuchaj… Moja dusza wielbiąca witała niegdyś, jako pierwiastek przyszłych dziejów rodu ludzkiego, przede wszystkim geniusz Grecji! Hellada jest genialnym dzieckiem, mającym na różowych ustach wieczny uśmiech sztuki. Witałem w niej, w czarach, wykrzesanych z mitów bogów greckich, wieczne piękno wykute w marmurach… Hellada… dziecię genialne, kryje w sobie ponadto zarodkowe iskry wszystkich nauk, potężną pobudkę do rozwoju wiedzy, szacowne źródła filozofii…
– A Rzym?
– Rzym jest mężem dojrzałym… Posiada geniusz organizacyjny… geniusz prawa, zmysł administracji, rządności, wspaniały pęd do tworzenia olbrzymiego państwa… do jednoczenia ludów pod swoją opieką. Legiony Rzymu, niestrudzone w bojach, niezmożone w pochodach wśród surowych klimatów, nieulękłe wobec śmierci, bitne, zwycięskie, budują mozołem i krwią swoje drogi, po których będzie szła myśl Grecji…
Przesunął ręką po wysokim czole – i dodał ciszej:
– … i może iść będzie duch Judei.
– Jakiej Judei! Tej brzydkiej jak gąsienica…
– Nie! Tej nowej, która wywinie się z tamtej białymi skrzydłami motyla.
– Wierzysz w to?! Ty, Azjatyku, wierzysz w bajki?!
– Wierzę i nie wierzę! Dziecię Hellada przekwitło! Rozwinęło się przedwcześnie, teraz choruje. Powraca do starej łatwowierności z czasów Hezjoda. Jeno porzuca stare, kolorowe bajki, aby nasłuchiwać nowych, szarych i monotonnych baśni Bliskiego Wschodu.
– A Rzym?
– Rzym jest mężem, który wzbogacił się na grabieży i zatonął w zbytkach… Traci pewność myśli logicznej i rozkazodawczej ręki… Szaleje! Jest przetrawiony rozpustą i niewiarą… Wyszydza samego siebie i gnije!
– Pozostałaby więc Judea! Ależ to drobny pyłek, który nie waży nic na szalach cesarstwa!
– Waży uporem. Pompejusz, którego Judea nienawidzi niesłusznie, boć oni na wschodzie nigdy nie rozpoznają, kto jest ich przyjacielem, pierwszy zdjął z Judei hańbę potwarzy, iż Żydzi w swoim „Świętym Świętych” czczą posąg złotego osła… Przeniknął do wnętrza ich przybytku, gdzie nikomu wejść nie wolno, i ogłosił światu dziw, że tam… nic nie ma!
– Więc nic! Cóż wielkiego jest w nicości?
– To, że… może istnieć naród, który nie widzi swego Boga, a może Niewidzialne czcić! I to jak czcić! Taką wiarą płomienną, iż odmawia czci cezarowi! Ten mały, krnąbrny narodek staje się przez to wielkim, przez swój kontrast do całego świata stanowić poczyna nową miarę rzeczy.
Była zakłopotana, wylękła.
– Jakże to, Azjatyku?! Więc ty wynosisz w górę ich ołtarze… wierzysz z nimi razem?!
– Bynajmniej! Nie wierzę z nimi razem. I oni są ślepi… Równie jak my stworzyli sobie Boga według nędznej miary człowieczej. Jeno że my nadajemy bogom piękne albo i brzydkie kształty ludzkie. Oni nadali Bogu zalety i wady człowieka.
– Azjatyku! – zawołała nagle Mesalina. – Rozwikłaj mi zagadkę, która mnie od dawna dręczy. Jest nad nami Bóg jeden czy też mnóstwo bogów?
– Zadajesz dziecinne pytania, Mesalino… Ale bo i świat w tej sprawie stoi na poziomie myśli dziecka. Liczba jest wymysłem ludzkim! Gdy chodzi o tajemnice zaświata, nie masz cyfry. Bóstwo jest wszystkością, jest więc tak samo Mnogością dysharmonii żywiołów jak walczącą Dwoistością perską Duchów Światła i Ciemności, jak wieczystą zagadką Trójcy egipskiej lub indyjskiej jak wreszcie Jednością harmonii wszechświata, stokroć głębiej odczutą przez Anaksagora niźli w powijakach naiwnej wiary żydowskiej. Dziecinnym jest spór, czy Bóg jest jeden, czy jest ich dwóch, trójca lub wielu… Liczba istnieje w myśli ludzkiej, nie w nieskończoności gwiazd i milczeniu, które się kryje za nimi w bezdnie nieba…
– A więc skąd upoważnienie do wielkości Judei? Jeżeli w tym się mylą, cóż wymyślili mądrego?! W czymże jest ich geniusz?
– Ich geniusz – zamyślił się głęboko.
– Chyba w tym, że oni potrafią obchodzić się bez geniuszu!
Roześmiała się, porywając go za sobą swoim śmiechem.
Podjął jej żart z powagą:
– Powiedziałaś to bardzo dowcipnie, Mesalino. Alę gdyby tak nawet, czy nie jest to geniusz – obejść się bez geniuszu… i działać na narody genialne… zarazić myślą swoją Grecję, podkopać Rzym potężny, pchnąć świat i zawsze iść razem ze światem?!
– Czym iść? Skoro nie wymyślili nic realnego!
– Wymyślili… fikcję.
– Jakaż jest wartość fikcji?
– Fikcja… może stać się ideałem!
– Czy stworzy go nieruchawa gąsienica żydowska?
– Motyl, co z niej wyjdzie!
– Z tego paraliżu?
– Paraliż? U tego ludu?! Ależ to jest kłębek nerwów… dziwnie napiętych i dziwniej jeszcze wytrzymałych! Bezsens uporu Izraela jest czymś imponującym…
– Czym imponuje?
– Tym, że przeżyć może… i sztukę Grecji, i potęgę cesarskiego Rzymu.
– Czymże przeżyje?
– Uporem swoim! Przerwałaś mi przed chwilą, Mesalino, gdym chciał dać ci dowód z doświadczeń Pompejusza. Otóż przywiódł on tysiące jeńców wojennych z Judei… I wypadło wszystkich puścić wolno, albowiem nie nadawali się do żadnej z prac, które wykonywali wszyscy inni niewolnicy… Nie o niewolę chodziło, ale nie chcieli się zrzec najdrobniejszego ze swoich obyczajów.
– Tak zaciekły w starych nałogach naród nie jest możliwy na ziemi. Wytępią go!
– Nie! On zejdzie w potrzebie pod ziemię.
– I oślepnie jak kret!
– Tak jest! Ale rzekłem ci już, że kret przechowuje się pod ziemią i potrafi ryć podkopy, aby wyjść po strawę swoją, i w norze unika pogoni prześladowców.
– Czyżbyś pochwalał ten sposób życia, Azjatyku?
– Ja? Nigdy! Nie potrafiłbym i nie chciałbym tak żyć. Ale ja mam wolę śmierci! Oni zaś wolę życia. Moja trzecia dusza ani chwali, ani gani ich za to – po prostu obserwuje.
– Zatem Izrael miałby być wieczną wiosną?
– Nie powiedziałem tego, Mesalino. To jest zdziecinniały starzec.
– I ma przeżyć, nie tworząc nic postarzałym mózgiem?
– Żyjąc okruchami starych, choćby cudzych idei.
– Jakże to?! Na jakiej zasadzie on?!
– Bo Izrael jest ogniem trawiącym.
– Ma on ostre zęby krytyczne?
– Na tyle, aby mógł sobie wyryć skrytkę w każdym gruncie, gdzie by mógł się w ciasnocie zmieścić.
– Ale nie na tyle, aby przegryźć ciemność swego żywota.
– Ślepemu niepotrzebne jest światło… dopóki nie zamieszka znów na ziemi!
– Azjatyku! Ty bardzo lubisz ten naród… Lękam się, że bardziej niźli Greków i Rzymian!
– Mylisz się, Mesalino! Żadnego narodu nie „lubię”. Każdy posiada swój motłoch! Kocham wielkie jednostki, skądkolwiek pochodzą. Wszystko inne przyjmuję, jakim jest!
– Jednak czuję, że jakkolwiek Rzymianin, zżyłeś się z tym dziwnym, odrębnym od wszystkich ludem!
– Nie powiem. Jonatan jest mi naprawdę miły! Moim wielkim przyjacielem był rabbi Gamaliel! A pierwszą moją miłością była Żydówka Miriam!
– Otóż to! – Zagryzła wargi. – To sprawia, że pokochałeś ten motłoch.
– Mesalino! Ten motłoch o mało mnie nie ukamienował.
– Czyż być może?!
– Byłem namiestnikiem Rzymu w Betanii. Napisałem list do Cezara Tyberiusza. Chciałem otworzyć mu oczy na łotrostwa Sejana. Ale Sejan przejął list. Jego siepacze szukali mnie, by zabić. Uciekłem do Judei, ukrywałem się w Jerozolimie w przebraniu Żyda. Dnia pewnego udałem się do świątyni, nakryty tałesem, w miejsce, do którego wstęp jest wzbroniony cudzoziemcom pod grozą śmierci. Pokrycie zsunęło mi się z głowy. Po mojej golonej twarzy poznano Rzymianina. Tłum chciał mnie rozszarpać. Ale nie mógł tego uczynić w samej świątyni, więc zbiegłem. Tłum gonił mnie… zamierzał ukamienować na placu. Ocalił mnie rabbi Gamaliel. Powstrzymał kamienujące ręce…
– W jaki sposób?
– Przypomniał im, że jest sobota! Poszukiwali mnie jednak nazajutrz i dni następnych. Ale uprzedziła mnie wnuczka Gamaliela, Miriam. Ukryłem się dobrze w mieszkaniu rabina. Nikt nie domyślił się tego, że rabbi może ukrywać poganina. Gamaliel skłamał otaczającym dom, wskazawszy rzekomy kierunek ucieczki. Nikt nie przypuścił, że rabbi Gamaliel może skłamać!
– I przebaczyłeś temu motłochowi?!
– Tak jest! Motłoch jest wszędzie jednaki. Wierzy w świętości, które mu wmówiono. Litowałem się nad tym ludem, oto wszystko!
– Jak można litować się nad takim ludem?!
– Jak można się nad nim nie litować?! Opowiem ci zajmujące zdarzenie, Mesalino – fakt dowodzący, że wobec nich kruszeje nawet twardość duszy rzymskiej… Ale może wyjdziemy na powietrze?ROZDZIAŁ VII
Co stworzyli?
Mesalina, wzruszona głęboko, milczała, a Azjatyk reasumował myśli swoje.
– Tak jest! Izrael jest zdziecinniałym starcem. Albowiem jeno zdziecinniały starzec mógł zapomnieć, co wziął przez swego prawodawcę od mądrego Egiptu, ile nauczył się od wyklętego przez proroków Izraela Babilonu, tego Babilonu, który z płaskości ziemskiej Żyda, zwącego krew duszą i wierzącego w błogosławieństwo nad bogaczem, a w klątwę nad nędzarzem na tej ziemi, podniósł do marzeń o sprawiedliwości w zaświecie. Tylko starzec, wzdrygający się na „obce światła” jako na brud, zapomnieć mógł, ile soków ożywczych w jego strupieszałą wiarę wlał hellenizacją geniusz grecki, a w ogóle ile prawd natury zawdzięcza obcym jego wierze, poczytanym przezeń za „nic, za krople ściekające z naczynia”.
Tylko zdziecinniały starzec mógł wyobrazić sobie, że ten bogaty i złożony świat urodził się tak niedawno, przed znikomym lat trzechtysiącem, a on, Izrael, jest wybrańcem wśród ludów ziemi! Jeno ten stary dzieciak może tak bez końca bawić się legendami swego dzieciństwa, a nie pamiętać swego historycznego życia. Tylko taki sentyment starczy mógł uwierzyć, iż to, co później spisał jakiś chytry kapłan, jeszcze chytrzejszy od pysznego Samuela, jest Zakonem Wtórym, danym na Synaju, albowiem tak zaświadczyła Hodama, żona stróża świątyni w epoce królewskiej.
I jeszcze! Tylko zdziecinniały starzec mniemać może, że on przyniósł ludzkości z Synaju te elementarne prawdy moralności, które brzmiały przed nim i brzmią jednako na tylu ziemiach: „Nie zabijaj!”, „Nie kradnij!”, „Nie cudzołóż!” – że tego elementarza on mógłby nauczać inne narody.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.