- W empik go
Śmierć urzędnika - zbiór opowiadań - ebook
Śmierć urzędnika - zbiór opowiadań - ebook
Urzędnicza machina, mająca wpływ na każdy aspekt życia człowieka, to nie wymysł ostatnich lat - już w Carskiej Rosji ten mechanizm działał bardzo dobrze. Czechow był naocznym obserwatorem tych działań - widział ludzi niepotrafiących samodzielnie podjąć żadnej decyzji, jednak decydujących o losach milionów. Pomimo tego, że rzeczywistość urzędnicza sama w sobie jest "zabawna", czasami ciężko w to wszystko uwierzyć...
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-267-5456-8 |
Rozmiar pliku: | 351 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W piękny wieczór, nie mniej piękny egzekutor Jan Dymitrowicz Czerwiakow siedział w drugim rzędzie krzeseł i patrzał przez binokle na »Dzwony z Corneville.« Patrzał i myślał, że osięgnął szczyt szczęścia. Wtem... W powiastkach często bywa to »wtem.« Ale autorzy temu niewinni: w życiu jest przecież tyle niespodzianek! Więc, wtem twarz jego spochmurniała, zamrugał oczyma, wstrzymał oddech... odjął binokle od oczu, schylił się i... apcich!!! Kichnął, jak widzicie. Nikomu nigdzie nie bronią kichać. Kichają i chłopi i naczelnicy policyi, a czasem nawet tajni radzcy. Wszyscy kichają, Czerwiakow zmieszał się nieco, otarł nos chustką i, jak grzeczny człowiek, obejrzał się naokoło: czy też kichnięciem nie przestraszył kogo? Ale teraz dopiero zmieszał się na dobre. Spostrzegł, że staruszek, siedzący przed nim w pierwszym rzędzie krzeseł, wyciera starannie rękawiczką łysinę i kark i mruczy coś. W staruszku tym poznał Czerwiakow radzcę stanu, generała Brizżałowa, służącego w dyrekcy! dróg komunikacyjnych.
— Opryskałem go — pomyślał Czerwiakow — Wprawdzie to nie mój naczelnik, ale w każdym razie niedobrze. Trzeba go przeprosić!
Czerwiakow kaszlnął, nachylił się i szepnął generałowi do ucha:
— Przepraszam ekscelencyę... opryskałem, ale to przypadkiem..
— Nic nie szkodzi
— Przepraszam. Jak Boga kocham, nie chciałem.
— Ach! siedźże pan cicho i nie przeszkadzaj!
Czerwiakow zmieszał się, uśmiechnął się głupio i zaczął patrzeć na scenę. Patrzy, ale jest bardzo niespokojny. Kiedy spuszczono zasłonę, podszedł do Brizżałowa.
— Przepraszam ekscelencyę... Ja... tego... nie...
— Ach, dość tego... ja już zapomniałem, a pan ciągle jeszcze o tern mówi! — powiedział zniecierpliwiony generał.
»Zapomniał, a złość z oczu patrzy — pomyślał Czerwiakow, patrząc podejrzliwie na generała. — Nie chce nawet mówić. Trzeba mu powiedzieć, że ja nie chciałem... że to takie prawo natury, bo on gotów jeszcze pomyśleć, że chciałem na niego plunąć. Nie pomyśli tego teraz, to pomyśli tak potem.«
Wróciwszy do domu, opowiedział Czerwiakow o tem żonie, ale ona lekceważyła sobie ten wypadek; przestraszyła się tylko nieco, ale kiedy dowiedziała się, że Brizżałow »cudzy«, uspokoiła się.
— W każdym razie idź i przeproś — powiedziała. — Inaczej pomyśli, że nie znasz się na grzeczności i nie umiesz zachować się w towarzystwie.
— To, to, właśnie! Ja przepraszałem go, ale on jakiś dziwak... Nie powiedział ani jednego grzecznego słowa. Jakże było z nim mówić!
Na drugi dzień Czerwiaków ubrał się w nowy wice-mundur, ostrzygł się i poszedł do Brizżałowa... Kiedy wszedł do pokoju, w którym generał przyjmował, zobaczył wiele ludzi, którzy przyszli tu z rozmaitemi prośbami, a między nimi generała, który już zaczął słuchać prośb przybyłych. Generał rozmawiał z kilkoma, potem spojrzał na Czerwiakowa.
— Wczoraj w »Arkadyi«, jeżeli sobie ekscelencya przypomina... — począł egzekutor — kichnąłem i opryskałem... Prze...
— Co za głupstwo... Czyś pan zwaryował? — generał obrócił się do obok stojącego.
— Nie chce mówić! — pomyślał Czerwiakow i zbladł. — Widać, że zły... Nie, tego tak nie można zostawić... Muszę mu wytłómaczyć...
Kiedy generał skończył rozmawiać z ostatnim z proszących i chciał już odejść do dalszych pokoi, Czerwiakow postąpił za nim i zamruczał:
— Proszę ekscelencyi... Jeżeli ośmielam się niepokoić ekscelencyę... to z powodu tego, że czuję żal!... Ja nie umyślnie...
Generał wykrzywił twarz i machnął ręką.
— Kochany pan kpi! — powiedział, odchodząc i zamykając drzwi za sobą.
— Co tu za kpiny? — pomyślał Czerwiakow. — To przecież nie są kpiny! Jest generałem, a nie rozumie tego. Kiedy tak, to nie będę już przepraszał tego fanfarona. Żeby go dyabli wzięli! Nie pójdę już do niego, — napiszę list.
Tak myślał Czerwiakow, idąc do domu. Listu do generała nie napisał. Myślał, myślał i listu nie wymyślił. Na drugi dzień poszedł sam.
— Wczoraj byłem tutaj — mruczał, kiedy generał popatrzył na niego — nie po to, aby kpić, jak to ekscelencya powiedział. Ja przyszedłem przeprosić ekscelencyę za to, że kichając, opryskałem... ale wcale nie kpiłem, nie ośmieliłbym się kpić. Bo i cóżby to było, gdyby...
— Precz! — krzyknął generał, siny ze złości.
— Co—o? — zapytał szeptem Czerwiakow, zdumiały ze strachu.
— Precz stąd! — powtórzył generał i tupnął nogą.
Wtedy w życiu Czerwiakowa urwało się coś. Nie widząc niczego i nic nie słysząc, cofnął się ku drzwiom, wyszedł na ulicę i powlókł się... Przyszedłszy machinalnie do do domu, nie zdejmując wice-munduru położył się na sofie i... umarł.
_____________ŻART.
Jasne, zimne południe... Ostry mróz trzeszczy, a włosy i puszek nad wierzchnią wargą Nadienki, która trzyma mnie pod rękę, pokrywają się srebrnym szronem.
Stoimy na wysokiej górze. Od naszych nóg do samej ziemi ciągnie się spadzista płaszczyzna, w której słońce przegląda się jak w zwierciadle. Obok nas stoją maleńkie sanki wybite jasnoczerwonem suknem.
— Zjedźmy na dół, Nadieżda Petrowna — błagam ją. — Tylko raz. Zapewniam panią, że nic się nam nie stanie.
Ale Nadieńka boi się. Cala przestrzeń od jej malutkich kaloszy, aż do końca lodowej góry, wydaje się jej straszną, niezmiernie głęboką przepaścią. Zamiera jej oddech na ustach, kiedy popatrzy na dół, kiedy ją proszę, aby wsiadła do sanek; co będzie, jeżeli odważy się i poleci w przepaść! Umrze, zwaryuje...
— Błagam panią! — mówię do niej. — Niema się czego bać! Przecież to brak odwagi, tchórzostwo!
Nadieńka nakoniec ustępuje, a ja widzę z jej twarzy, że ustępuje z obawą o życie. Sadzam ją do sanek, bladą, drżącą, obejmuję ręką i razem z nią puszczam się w przepaść.
Sanki lecą jak kula. Przecinane powietrze bije w twarz, wyje, świszczy w uszach, rwie, trochę szczypie ze złości, chce zerwać głowę z karku. Z powodu naporu powietrza nie można oddychać. Zdaje się, że sam dyabeł objął nas łapami i z wyciem wlecze nas do piekła. Otaczające przedmioty zlewają się w jedną, długą, szybko biegnącą wstęgę... jeszcze chwila i zdaje się — żeśmy zgubieni.
— Kocham cię Nadiu! — mówię półgłosem.
Sanki zaczynają posuwać się coraz powolej, wycie wiatru i zgrzyt sanek nie są już tak straszne, oddech przestaje zamierać i jesteśmy nakoniec na dole. Nadieńka ni żywa, ni martwa. Blada, ledwo oddycha... Ja pomagam jej wstać.
— Za nic drugi raz nie pojadę — mówi, patrząc na mnie wielkiemi i pełnemi strachu oczyma. — Za nic w świecie! Mało co nie umarłam!
Po chwili przychodzi do siebie i pytająco zagląda mi w oczy: czy ja powiedziałem te trzy słowa, czy usłyszała je tylko w szumie wiatru? A ja stoję koło niej, palę papierosa i z uwagą oglądam swoją rękawiczkę.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.