Smutek i rozkosz - ebook
Smutek i rozkosz - ebook
POWIEŚĆ DLA WSZYSTKICH, KTÓRZY CZUJĄ, ŻE COŚ JEST Z NIMI NIE TAK
LITERACKIE WYDARZENIE DLA FANÓW NORMALNYCH LUDZI I FLEABAG
Spisując listę osób, którym chciałam wysłać tę powieść, uzmysłowiłam sobie, że mam ochotę podarować ją wszystkim znajomym.
ANN PATCHETT, autorka Domu Holendrów i Stanu zdumienia
Słodko-gorzka, czuła i przenikliwa historia o miłości i chorobie psychicznej. Zabawna i jednocześnie przejmująca do kości. Tak brzmiałby Szklany klosz, gdyby Sylvia Plath napisała go jako czterdziestolatka.
KAROLINA SULEJ, autorka Rzeczy osobistych
Ta powieść o najtrudniejszych sprawach mówi tak, że płacze się ze śmiechu. Wymyka się schematom – jak każda wielka literatura.
NATALIA SZOSTAK, „Gazeta Wyborcza”
To jest opowieść o Marcie. Ale mogłaby być o każdym z nas.
Odkąd sięga pamięcią, Martha czuła, że coś jest z nią nie w porządku. Wszyscy mówili jej: „Weź się w garść”.
Próbowała. Naprawdę wolałaby żyć tak jak inni. Ale przez większość czasu głównie chciało jej się wyć. Albo schować. Pod stół.
Kiedy po latach w końcu słyszy od lekarza prawidłową diagnozę, myśli, że na wszystko w jej życiu jest już za późno. A może wcale nie?
Powieść rozgrywa się w Londynie i Oksfordzie. Jest smutna i zabawna.
Znakomita bez dwóch zdań. Według mnie powinna ją przeczytać każda z nas, bez względu na wiek.
GILLIAN ANDERSON
Czytając tę książkę, nie sposób powstrzymać się od wzruszeń i śmiechu… Jest wyjątkowa.
„THE GUARDIAN”
Dzisiaj potrzeba nam właśnie takich książek, dzięki którym możemy śmiać się przez łzy.
„THE OBSERVER”
Nieodparcie zabawna i pięknie napisana książka, która wzbudza prawdziwe emocje.
„THE TIMES”
Prawdopodobnie najlepsza książka, jaką w tym roku.
„MAIL ON SUNDAY”
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-8662-7 |
Rozmiar pliku: | 906 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Stwierdził, że zamiast zerkać na nią co pięć minut i coraz bardziej się dołować, powinnam po prostu podejść i pochwalić jej kapelusz.
– Mimo że mi się nie podoba?
Odparł, że oczywiście.
– Nic ci się nie podoba, Martho. Chodź.
Kobieta zauważyła nas w chwili, gdy podniosła do ust tartinkę podaną jej przez kelnera, za dużą, by zjeść ją na jeden kęs. Kiedy podeszliśmy, spuściła głowę, żebyśmy nie zauważyli, że wkłada całą kanapeczkę do ust, a potem ją wypluwa, w drugiej dłoni trzymając pusty kieliszek i zapas serwetek. Patrick rozwlekle nas przedstawił, ale nie zrozumieliśmy jej odpowiedzi. Wyglądała na tak zażenowaną, że zaczęłam nawijać, jakbym dostała minutę na omówienie kwestii damskich kapeluszy.
Nasza rozmówczyni kilkakrotnie pokiwała głową, a gdy tylko mogła wejść mi w słowo, zapytała nas, gdzie mieszkamy, czym się zajmujemy, czy słusznie podejrzewa, że jesteśmy małżeństwem, od jak dawna i jak się poznaliśmy, jakby zarzucając nas gradem pytań, próbowała odwrócić uwagę od trzymanych w dłoni niedojedzonych resztek na zatłuszczonej serwetce. Słuchając mojej odpowiedzi, ukradkiem szukała wzrokiem miejsca, gdzie mogłaby ją odłożyć, a gdy skończyłam, zapytała, co mam na myśli, mówiąc, że nie wiem, jak poznałam Patricka, bo „zawsze kręcił się w pobliżu”.
Spojrzałam na męża, który właśnie wyławiał palcem jakiś niewidzialny pyłek z kieliszka, a potem wyjaśniłam nieznajomej, że Patrick jest jak kanapa, która od zawsze stoi w rodzinnym domu.
– Jej obecność to coś oczywistego. Nikt się nie zastanawia, skąd się wzięła, bo nikt nie pamięta czasów, gdy jej nie było. Nie zwraca się na nią uwagi. Choć podejrzewam – kontynuowałam, bo moja rozmówczyni nie podjęła wątku – że gdyby tylko zapytać domowników, każdy wymieniłby wszystkie jej niedoskonałości. I wyjaśnił, skąd się wzięły.
Patrick dodał, że to niestety prawda.
– Martha ma w zanadrzu całą listę moich niedoskonałości.
Nieznajoma zaśmiała się, rzucając okiem na torebkę z wąskim uchem zawieszoną na przedramieniu, jakby zastanawiała się, czy mogłaby jej posłużyć za śmietniczkę.
– No dobrze, komu jeszcze drinka? – Patrick wycelował we mnie oba palce wskazujące i kciukami odbezpieczył dwa niewidzialne pistolety. – Martho, wiem, że nie odmówisz. – Pokazał na kieliszek naszej rozmówczyni, a ona mu go oddała. – Mogę zabrać również to?
Uśmiechnęła się z płaczliwą miną, gdy uwalniał ją od resztek tartinki.
Kiedy się oddalił, powiedziała:
– Pewnie jest pani szczęśliwa, będąc żoną takiego mężczyzny.
Przytaknęłam i już miałam dodać, że małżeństwo z kimś, kogo wszyscy uważają za anioła, ma swoje minusy, ale zamiast tego, czekając na powrót Patricka, zapytałam, gdzie kupiła ten wystrzałowy kapelusz.
Opowiastka o kanapie była naszą dyżurną odpowiedzią na pytanie o to, jak się poznaliśmy. Powtarzaliśmy ją od ośmiu lat, wprowadzając niewiele zmian. Zawsze wzbudzała śmiech.
*
Jest taki GIF zatytułowany: „Książę William proponuje Kate kolejnego drinka”. Przysłała mi go kiedyś siostra z podpisem: „Popłakałam się!!!”. Para książęca jest na jakimś przyjęciu. William w smokingu macha do Kate stojącej na drugim końcu sali, udaje, że podnosi szklankę do ust i pokazuje na żonę palcem.
„Spójrz na ten gest – dopisała pod zdjęciem moja siostra. – Wypisz wymaluj Patrick”.
Odpisałam: „Dosłownie i w przenośni”.
W odpowiedzi przysłała trzy emotikony: buźkę przewracającą oczami, kieliszek szampana i dłoń z wyciągniętym palcem wskazującym.
Kiedy przeprowadziłam się z powrotem do domu rodziców, znalazłam ten GIF. Obejrzałam go pięć tysięcy razy.
*
Moja siostra ma na imię Ingrid. Jest ode mnie o piętnaście miesięcy młodsza i wyszła za mężczyznę, którego poznała, kiedy przewróciła się przed jego domem, a on akurat wynosił śmieci. Jest w ciąży z ich czwartym dzieckiem. Do wiadomości o tym, że urodzi kolejnego chłopca, też dołączyła emotikony: bakłażana, wisienki i węzełek. „Trzeba będzie Hamishowi zawiązać na supeł. Dosłownie i w przenośni”.
Kiedy dorastałyśmy, wszyscy brali nas za bliźniaczki. Bardzo chciałyśmy się ubierać jednakowo, ale mama się nie zgadzała.
– Dlaczego? – zapytała Ingrid.
– Bo ludzie pomyślą, że to mój pomysł. – Rozejrzała się po pokoju. – A przecież ja bym to wszystko urządziła inaczej.
Później, kiedy przechodziłyśmy okres dojrzewania, mama stwierdziła, że skoro najwyraźniej tylko Ingrid rośnie biust, to zapewne mnie dostanie się intelekt. Zapytałyśmy ją, co jest lepsze. Odparła, że najlepiej mieć jedno i drugie albo nic. Jedno bez drugiego to prawdziwa katastrofa.
Wciąż jesteśmy do siebie podobne. Mamy równie mocno zarysowane szczęki, ale według naszej matki nieźle to tuszujemy. Nigdy nie skracałyśmy zanadto naszych niesfornych jasnych włosów, aż w końcu pewnego ranka, w trzydzieste dziewiąte urodziny, dotarło do mnie, że nie powstrzymam nadejścia czterdziestki. Po południu ścięłam włosy, odsłaniając kwadratową szczękę, a po powrocie od fryzjera rozjaśniłam je farbą z supermarketu. Gdy byłam w trakcie koloryzacji, wpadła do mnie Ingrid, która zużyła resztę opakowania. Robienie fryzur zawsze kosztowało nas sporo zachodu. Moja siostra stwierdziła, że mniej roboty miałaby z kolejnym dzieckiem.
Od wczesnych lat wiedziałam, że choć byłyśmy do siebie podobne, Ingrid uchodzi za tę ładniejszą. Kiedy pożaliłam się ojcu, odparł:
– Na nią spojrzą najpierw. Ale to na ciebie będą patrzyli dłużej.
*
Wracając do domu samochodem z ostatniego przyjęcia, na którym byłam z Patrickiem, powiedziałam:
– Kiedy celujesz we mnie palcem, mam ochotę strzelić do ciebie z prawdziwego pistoletu. – Mój głos ociekał złością i goryczą.
Nienawidziłam za to i siebie, i Patricka, który bez cienia emocji odparł:
– Świetnie, dzięki.
– Nie w twarz. Oddałabym ostrzegawczy strzał w kolano albo inną część ciała, żebyś wciąż mógł pracować.
Odparł, że dobrze wiedzieć, i wpisał nasz adres do map Google.
Od siedmiu lat mieszkaliśmy w tym samym domu w Oksfordzie. Przypomniałam mu o tym. Nie zareagował, a ja wbiłam w niego wzrok, gdy Patrick cierpliwie czekał, aż stojący przed nami samochód ruszy.
– Co tak zaciskasz szczęki?
– Wiesz co, Martho, mam propozycję. Może lepiej pogadajmy w domu. – Wyciągnął telefon z uchwytu i bez słowa zamknął go w schowku.
Dodałam coś jeszcze, a potem nachyliłam się i włączyłam ogrzewanie na cały regulator. Po chwili zrobiło się duszno, więc je wyłączyłam i otworzyłam okno. Kiedy opuszczałam szybę, zachrzęścił szron.
Zwykliśmy powtarzać żartem, że zawsze wpadam ze skrajności w skrajność, podczas gdy on przez całe życie wybiera bezpieczny środek. Wysiadając, zauważyłam:
– Pomarańczowa kontrolka wciąż się pali.
Patrick odparł, że następnego dnia wymieni olej, zgasił silnik i nie czekając na mnie, wszedł do domu.
*
Zdecydowaliśmy się na wynajem krótkoterminowy, na wypadek gdyby coś mi nie spasowało i zapragnęłabym wrócić do Londynu. Patrick zaproponował Oksford, bo tu studiował i wydawało mu się, że tutaj prędzej znajdę przyjaciół niż w innych hrabstwach otaczających Londyn. Czternaście razy przedłużaliśmy wynajem o sześć miesięcy, jakby w każdej chwili coś mogło mi się nie spodobać.
Agent nieruchomości poinformował, że to dyrektorska willa na dyrektorskim osiedlu, więc doskonale się dla nas nadaje, choć żadne z nas nie było zatrudnione na stanowisku kierowniczym. Jedno pracowało jako specjalista na oddziale intensywnej terapii. Drugie pisało zabawne felietony kulinarne do gazetki z supermarketu i przez pewien okres, gdy mąż był w pracy, zadawało wyszukiwarce internetowej pytanie: „Ile kosztuje doba w klinice psychiatrycznej?”.
O dyrektorskości domu zaświadczały jego wystrój, bezmiar popielatych wykładzin i mnóstwo niestandardowych gniazdek elektrycznych, a także panujący w nim ponury nastrój, który udzielał mi się, gdy zostawałam tam sama. Tylko na najwyższym piętrze, w pokoiku zwanym dziuplą, nie czułam się tak, jakby ktoś czaił się za moimi plecami, bo pomieszczenie było malutkie, a za oknem rósł platan. Latem zasłaniał widok na identyczne domy po przeciwnej stronie ślepej uliczki. Jesienią do środka wpadały suche liście, przystrajając nieco wykładzinę. To tam pracowałam, choć jak często przypominali mi nieznajomi podczas spotkań towarzyskich, pisać można przecież wszędzie.
Redaktor moich zabawnych felietonów opatrywał je takimi komentarzami jak: „nie rozumiem aluzji” albo „przepisz w miarę moż.”. Korzystał z trybu „Śledź zmiany”. Klikałam „Zaakceptuj”, „Zaakceptuj”, „Zaakceptuj”. Kiedy już usunęłam wszystkie żarty, zostawał czysty felieton kulinarny. Jak informował LinkedIn, mój redaktor urodził się w 1995 roku.
*
Przyjęcie, z którego wracaliśmy, odbyło się z okazji moich czterdziestych urodzin. To Patrick je zorganizował, bo ja oświadczyłam, że nie mam nastroju do świętowania.
– Z tym dniem trzeba się wziąć za bary – nalegał.
– Czyżby?
Pewnego razu słuchaliśmy w pociągu podcastu, dzieląc się słuchawkami. Patrick położył sobie na ramieniu zwinięty sweter, żebym mogła oprzeć na nim głowę. Arcybiskup Canterbury w audycji _Desert Island Discs_ opowiadał o tym, jak dawno temu jego pierwsze dziecko zginęło w wypadku samochodowym.
Prowadzący zapytał go, jak się z tym uporał. Arcybiskup odparł, że nauczył się zarówno w rocznicę śmierci córki, jak i w Boże Narodzenie i jej urodziny brać z dniem za bary, „by on nie zaatakował pierwszy”.
Patrick podchwycił tę zasadę. Zaczął to w kółko powtarzać. Powiedział to, prasując koszulę przed przyjęciem. Siedziałam wtedy na łóżku, po raz kolejny oglądając na laptopie odcinek _Ale ciacho!_. Jedna z uczestniczek wyjęła komuś z zamrażalnika lody zapieczone pod bezą i deser roztopił się w foremce. Sprawa trafiła na pierwsze strony gazet: _Sabotażystka w namiocie_ Ale ciacho!.
Tuż po premierze odcinka napisała do mnie Ingrid. Oświadczyła, że umrze spokojna, bo okazało się, iż ktoś z premedytacją rozmroził lody pod bezą. Odpisałam: „Nie byłabym tego taka pewna”. W odpowiedzi przysłała mi wszystkie emotikony przedstawiające ciastka i samochód policyjny.
Kiedy Patrick skończył prasować, podszedł do łóżka, przysiadł i przyglądał mi się, gdy oglądałam program.
– Musimy…
Nacisnęłam spację.
– Patricku, naprawdę nie wydaje mi się, żeby w tym wypadku trzeba było powoływać się na biskupa Jakmutam. To tylko moje urodziny. Nikt nie umarł.
– Zależało mi na pozytywnym nastawieniu.
– Okej. – Ponownie nacisnęłam spację.
Po chwili zauważył, że został nam kwadrans.
– Może powinnaś zacząć się szykować? Wolałbym dotrzeć tam jako pierwszy. Martho?
Zamknęłam laptop.
– Mogę iść tak, jak stoję? – Miałam na sobie legginsy i kolorowy kardigan. Nie pamiętam, co włożyłam pod spód. Podniosłam wzrok i zorientowałam się, że uraziłam Patricka. – Przepraszam, przepraszam, przepraszam. Przebiorę się.
Wynajął całe piętro baru, w którym często bywaliśmy. Nie chciałam przychodzić tam za wcześnie, bo nie wiedziałam, czy powinnam stać, czy siedzieć, czekając na gości i zastanawiając się, czy ktoś w ogóle się zjawi. Ale potem współczułabym osobie, której zrobiło się głupio, bo na swoje nieszczęście przybyła jako pierwsza. Wiedziałam, że nie będzie mojej matki, ponieważ poprosiłam Patricka, żeby jej nie zapraszał.
Czterdzieści cztery osoby przychodziły parami. Po trzydziestce na urodzinach zawsze zjawia się parzysta liczba gości. Był zimny listopadowy wieczór. Każdy z namaszczeniem odwieszał płaszcz. W większości byli to przyjaciele Patricka. Ze swoimi znajomymi ze szkoły, studiów i wszystkich miejsc pracy straciłam kontakt, bo w przeciwieństwie do mnie zostali rodzicami, więc brakowało nam tematów do rozmów. W drodze na imprezę Patrick zasugerował, że mogłabym okazać zainteresowanie, jeśli ktoś zacznie opowiadać mi o swoich dzieciach.
Goście stali w koło i pili Negroni, drink 2017 roku, głośno się śmiali, a każda grupka delegowała jednego reprezentanta do wygłoszenia improwizowanej mowy. Zamknęłam się w toalecie dla niepełnosprawnych, żeby się wypłakać.
Dowiedziałam się od Ingrid, że natalofobia to lęk przed urodzinami. Przeczytała tę ciekawostkę na papierku zabezpieczającym lepką część podpaski. Jak twierdziła, było to wtedy jej główne źródło stymulacji intelektualnej, bo brakowało jej czasu na czytanie. W swoim przemówieniu stwierdziła:
– Wszyscy wiemy, że Martha potrafi wspaniale słuchać, głównie własnego głosu.
Patrick przyniósł kilka zapisanych karteczek z notesu.
O tym, jaką żoną jestem obecnie, nie zadecydował żaden konkretny moment, ale gdybym musiała jakiś wskazać, wybrałabym ten, gdy przeszłam przez salę i poprosiłam Patricka, żeby nie odczytywał swoich zapisków.
Postronny obserwator zapewne orzekłby, że nie starałam się być lepsza i milsza dla męża. Gdyby zobaczył mnie tamtego wieczoru, uznałby, że po prostu wymyśliłam dla siebie taką rolę i osiągnęłam cel po latach wysiłków. Nie uwierzyłby, że przez większość dorosłego życia i całe małżeństwo dążyłam do tego, by być kimś zupełnie innym.
*
Następnego ranka przeprosiłam Patricka za wszystko. Zrobił sobie kawę i przyniósł ją do salonu, ale kiedy weszłam, nawet jej nie tknął. Przesunął się na koniec kanapy. Usiadłam na piętach, twarzą w jego stronę. W tej pozycji czułam się tak, jakbym go o coś błagała, więc opuściłam jedną stopę na podłogę.
– Nie chcę taka być. – Zmusiłam się, by chwycić go za rękę. Po raz pierwszy od pięciu miesięcy celowo go dotknęłam. – Patricku, uwierz mi, nic nie mogę na to poradzić.
– Ale dla swojej siostry jakoś umiesz być miła. – Strząsnął moją dłoń i oznajmił, że idzie kupić gazetę. Wrócił po pięciu godzinach.
Wciąż mam czterdzieści lat. Jest koniec zimy 2018 roku, a Negroni już nie króluje w barach. Patrick zostawił mnie dwa dni po imprezie.Moim ojcem jest poeta Fergus Russell. Jako dziewiętnastolatek opublikował pierwszy wiersz w „The New Yorkerze”. Opowiadał o ginącym gatunku ptaków. Kiedy go wydrukowano, ktoś nazwał ojca Sylvią Plath w spodniach. Dostał pokaźną zaliczkę za pierwszy tomik. Moja matka, wówczas jego dziewczyna, podobno zapytała:
– Czy potrzebujemy Sylvii Plath w spodniach?
Teraz temu zaprzecza, ale jej słowa zapisały się w rodzinnych annałach. A z nich nie sposób niczego wykreślić. Ojciec nie opublikował już więcej żadnego wiersza. Twierdził, że matka rzuciła na niego urok. Ona również temu zaprzecza. Tomik pozostaje w zapowiedziach. Nie wiem, co się stało z zaliczką.
Moją matką jest rzeźbiarka Celia Barry. Tworzy ptaki z surowców wtórnych, wyłącznie groźne gatunki dużych rozmiarów. Wykorzystuje zęby od grabi, silniki małych urządzeń i sprzęty domowe. Oglądając jedną z jej wystaw, Patrick stwierdził:
– Naprawdę wydaje mi się, że nie istnieje taki rodzaj materiału, którego twoja matka nie potrafiłaby zaadaptować do własnych celów.
To nie był złośliwy przytyk. W moim rodzinnym domu niewiele rzeczy wykorzystuje się zgodnie z ich pierwotnym przeznaczeniem.
Kiedy dorastałyśmy, ilekroć do naszych uszu docierało, jak matka przedstawia się jako rzeźbiarka, Ingrid bezgłośnie wyśpiewywała fragment piosenki Eltona Johna zaczynający się od słów: „Gdybym był rzeźbiarzem”. Wybuchałam śmiechem, a ona kontynuowała z zamkniętymi oczami, przyciskając pięści do piersi, póki nie wyszłam z pokoju. Nigdy nie przestało mnie to śmieszyć.
Jak twierdzi „The Times”, moja matka jest artystką średniego kalibru. Artykuł ukazał się tego dnia, gdy przyjechałam z Patrickiem do domu, żeby pomóc ojcu przemeblować gabinet. Matka odczytała notkę na głos naszej trójce, reagując smutnym śmiechem na wzmiankę o randze swojej twórczości. Później ojciec wyznał, że na tym etapie zadowoliłby się jakimkolwiek kalibrem.
– Uraczyli cię przymiotnikiem „ceniona”. Ceniona rzeźbiarka Celia Barry. Pomyśl o tych z nas, których nikt nie ceni.
Później wyciął artykulik i przykleił taśmą do drzwi lodówki. W ich małżeństwie mojemu ojcu przypadła rola nieugiętego samobiczownika.
*
Czasem Ingrid każe któremuś z dzieci zadzwonić do mnie i porozmawiać, bo jak twierdzi, zależy jej, byśmy utrzymywali bliski kontakt, a przy okazji ona ma je z głowy na góra pięć sekund. Kiedyś jej najstarszy syn zatelefonował, żeby powiedzieć, że na poczcie pracuje gruba pani, a jego ulubiony ser to ten w torebce, prawie biały. „Chodziło mu o cheddar”, wyjaśniła mi potem Ingrid w esemesie.
Nie wiem, kiedy jej syn przestanie zwracać się do mnie per Marfa. Mam nadzieję, że nigdy.
*
Nasi rodzice wciąż mieszkają w domu na Goldhawk Road w Shepherd’s Bush, gdzie obie dorastałyśmy. Kupili go, gdy skończyłam dziesięć lat, a pieniądze na wkład własny pożyczyli od siostry mojej matki, Winsome, która zamiast Sylvii Plath w spodniach wybrała bogacza. Dzieciństwo spędziły w mieszkaniu nad punktem dorabiania kluczy, w „nadmorskiej mieścinie z pogrążoną w depresji matką”, jak mawia moja mama. Winsome jest starsza od niej o siedem lat. Kiedy babcia zmarła na niezdiagnozowanego raka, a dziadka przestało obchodzić wszystko, nawet własne córki, Winsome rzuciła studia w Królewskiej Akademii Muzycznej i wróciła, by zająć się moją trzynastoletnią wówczas matką. Nigdy nie zrobiła kariery. Moja matka została artystką średniego kalibru.
*
To Winsome znalazła dom na Goldhawk Road i dopilnowała, by rodzice zapłacili za niego mniej, niż był wart, bo była to nieruchomość po zmarłym, a poza tym, jak mawiała moja matka, zajeżdżało tam tak, jakby zwłoki wciąż leżały pod dywanem.
Podczas przeprowadzki Winsome przyszła pomóc w sprzątaniu kuchni. Gdy po coś tam weszłam, zastałam matkę przy stole ze szklanką wina i ciotkę, która w fartuchu i gumowych rękawiczkach stała na najwyższym szczeblu drabiny i myła szafki.
Przerwały rozmowę i kontynuowały, dopiero kiedy wyszłam. Przystanęłam za drzwiami i usłyszałam, jak Winsome mówi mojej matce, że mogłaby wykrzesać z siebie choć odrobinę wdzięczności, bo zazwyczaj posiadanie własnego domu pozostaje poza zasięgiem rzeźbiarki i poety pogrążonego w kryzysie twórczym. Matka nie odezwała się do niej przez osiem miesięcy.
Od zawsze nienawidzi tego domu, bo jest ciasny i ciemny, a do jedynej łazienki wchodzi się od kuchni przez ażurowe drzwi, więc za każdym razem trzeba pogłośnić radio do oporu. Poza tym na każdym piętrze mieści się tylko jeden pokój, a schody są bardzo strome. Matka twierdzi, że spędza na nich pół życia i pewnego dnia na nich umrze.
Nie znosi tego miejsca również dlatego, że Winsome mieszka w luksusowej rezydencji w Belgravii. Ten wielki dom mieści się przy skwerze z epoki georgiańskiej, na dodatek, jak powtarza ciotka, po lepszej stronie, bo po południu jest tam dużo światła, a okna wychodzą na prywatny ogród. Dom był odnawiany przez rok, zanim rodzice wujka Rowlanda podarowali go synowi i synowej w prezencie ślubnym, a potem regularnie remontowano go za – jak twierdzi moja matka – nieprzyzwoite sumy.
Wprawdzie Rowland zawzięcie oszczędza, lecz tylko w ramach hobby – nigdy nie musiał pracować – i wyłącznie na drobiazgach. Resztkę mydła dokleja do nowej kostki, ale podczas jednego remontu pozwala Winsome wydać ćwierć miliona funtów na marmur kararyjski i kupować meble opisywane w katalogach aukcyjnych jako „unikatowe”.
*
Winsome przy wyborze naszego domu kierowała się wyłącznie solidnością szkieletu – ale nie tego, który według mojej mamy znaleźlibyśmy pod dywanem – licząc na to, że z czasem się urządzimy. Jednak zainteresowanie mojej matki wystrojem wnętrz ograniczało się do narzekania na jego obecny kształt. Przeprowadziliśmy się tam z wynajmowanego mieszkania na przedmieściach znacznie bardziej oddalonych od centrum, a mebli wystarczyło nam na wyposażenie parteru i jednego piętra. Matka nie miała głowy do urządzania domu, więc reszta pomieszczeń świeciła pustkami, póki ojciec nie pożyczył vana i nie przywiózł nim regałów do samodzielnego montażu, niewielkiej kanapy obitej brązowym sztruksem i stołu z brzozowego drewna, który jak stwierdził, na pewno nie spodoba się matce. Obiecał kupić coś lepszego, gdy tylko wyda tomik i zgarnie pokaźne tantiemy. Większość tych gratów ostała się do dziś, w tym stół, nazywany przez matkę naszym jedynym prawdziwym antykiem. Wędrował z pokoju do pokoju, pełniąc rozmaite funkcje, a obecnie służy ojcu za biurko.
– Jestem pewna – mawia matka – że kiedy na łożu śmierci po raz ostatni otworzę oczy, okaże się, że leżę na tym stole.
Później ojciec, zachęcony przez Winsome, zabrał się do malowania parteru na kolor terakoty o odcieniu zwanym „wschód słońca w Umbrii”. Nie omijał pędzlem listew przypodłogowych, framug okiennych, włącznika światła, gniazdka elektrycznego, drzwi, zawiasów ani klamki, dlatego początkowo robota szła mu jak z płatka. Jednak w tym czasie matka zaczęła powtarzać, że sumienie nie pozwala jej wykonywać obowiązków domowych. Ostatecznie ojciec miał pełne ręce roboty, sprzątając, gotując i piorąc, dlatego nigdy nie dokończył remontu. Do dziś korytarz domu przy Goldhawk Road jest pomalowany tylko do połowy. W kuchni terakotowe są jedynie trzy ściany, a w salonie terakotowy obszar kończy się na wysokości pasa.
W dzieciństwie Ingrid bardziej niż ja troszczyła się o codzienne sprawy. Nie przejmowałyśmy się jednak zanadto tym, że zepsutych sprzętów nigdy nie naprawiano, rzadko zmieniane ręczniki były wiecznie wilgotne, a ojciec co wieczór grillował polędwiczki wieprzowe na folii aluminiowej, którą kładł na tej z poprzedniego dnia, więc po jakimś czasie blacha w piekarniku pokryta warstwami zatłuszczonego aluminium przypominała płat ciasta francuskiego. Jeśli matka w ogóle brała się do gotowania, przyrządzała egzotyczne potrawy, tadżin albo ratatuję, które różniły się od siebie tylko wielkością kawałków papryki pływających w tak cierpkim sosie pomidorowym, że przełykając go, musiałam zamknąć oczy i skulić się w sobie.
*
Znamy się z Patrickiem od dzieciństwa. Jako nowożeńcy nie musieliśmy opowiadać sobie w szczegółach o swoim życiu. Zamiast tego rozpoczęliśmy rywalizację o to, które z nas miało gorzej.
Pewnego razu powiedziałam mu, że zawsze odbierano mnie z imprez urodzinowych jako ostatnią. Pani domu niepokoiła się, że jest późno, może powinna zadzwonić do moich rodziców. Kiedy po paru minutach odkładała słuchawkę, mówiła, żebym się nie martwiła, spróbujemy za chwilę. Pomagałam przy sprzątaniu, podawano mi kolację i dojadałam resztki tortu. Wyznałam Patrickowi, że to było nie do zniesienia. Podczas moich urodzin matka piła.
Przeciągnął się, jakby się rozgrzewał.
– Wszystkie moje przyjęcia urodzinowe od siódmego do osiemnastego roku życia odbyły się w szkole. Urządzał je mój wychowawca. Tort wypożyczał z magazynu kółka teatralnego. To był gipsowy rekwizyt – powiedział.
Ponoć zabawa była przednia.
*
Ingrid dzwoni do mnie przeważnie wtedy, kiedy zawozi gdzieś dzieci, bo jak twierdzi, może ze mną spokojnie pogadać, gdy wszystkie są unieruchomione, a w najlepszym razie śpią. Wtedy samochód zamienia się w wielki wózek. Jakiś czas temu zatelefonowała, by opowiedzieć mi o napotkanej w parku kobiecie, która wyznała jej, że jest w separacji z mężem i dzielą się po połowie obowiązkami rodzicielskimi. Przekazują sobie dzieci w niedzielę rano, więc każde ma jeden dzień weekendu dla siebie. Zaczęła sama chodzić do kina w sobotnie wieczory i niedawno dowiedziała się, że jej mąż robi to samo w niedzielę. Czasem nawet wybierają ten sam film. Ostatnio, jak wspomniała Ingrid, byli na _X-Menach_: _Pierwsza klasa_.
– Martho, słyszałaś coś równie przygnębiającego? Nie mogliby, kurwa, iść razem? Życie jest takie krótkie.
Gdy byłyśmy dziećmi, rodzice rozstawali się średnio co dwa lata. Zapowiadała to nagła zmiana domowej atmosfery i nawet jeśli nie wiedziałyśmy, co się stało, instynktownie wyczuwałyśmy, że lepiej mówić wyłącznie szeptem, o nic nie pytać i omijać skrzypiące klepki w parkiecie, póki ojciec nie spakuje ubrań i maszyny do pisania do kosza na brudną bieliznę i nie wyniesie się do hotelu Olympia na końcu naszej ulicy.
Od tego momentu matka całe dnie i noce spędzała w stojącej w ogrodzie szopie przekształconej w warsztat, zostawiając mnie i siostrę samopas w domu. Pierwszego wieczoru Ingrid przywlekała swoją pościel do mojego pokoju i kładła się w nogach, ale zasnąć nie dawał nam dochodzący przez otwarte okno stukot metalowych narzędzi o betonową podłogę i folkowe rzępolenie, przy którym matka pracowała.
W ciągu dnia spała na brązowej kanapie, którą przenosiłyśmy na jej prośbę do warsztatu. Mimo że do drzwi przybiła tabliczkę z napisem: „DZIEWCZYNY, zanim zapukacie, zastanówcie się, czy rzeczywiście się pali”, przed szkołą wchodziłam do środka, zbierałam brudne talerze, kubki i puste butelki, których stale przybywało, żeby Ingrid ich nie zobaczyła. Bardzo długo wydawało mi się, że matka nie budzi się, bo zachowuję się tak cicho.
Nie pamiętam, czy za każdym razem przerażało nas to, że ojciec może nie wrócić, a my zaczniemy mówić takie rzeczy jak: „chłopak mojej mamy” albo „zostawiłam to u taty” równie naturalnie co nasi koledzy z klasy, którzy twierdzili, że podwójne Boże Narodzenie to świetna sprawa. Żadna z nas nie przyznała się do swoich obaw. Po prostu czekałyśmy. Kiedy podrosłyśmy, zaczęłyśmy nazywać te okresy wyprowadzkami.
W końcu matka wysyłała jedną z nas do hotelu po ojca, bo jak twierdziła, to wszystko jedna wielka niedorzeczność, choć niezmiennie był to jej pomysł. Kiedy tata wracał, całowała go, opierając się o zlew, a siostra i ja z zażenowaniem obserwowałyśmy, jak jej dłoń sunie w górę po jego plecach. Później wracaliśmy do tego wyłącznie w żartach. A potem była impreza.
*
Wszystkie swetry Patricka, nawet te kupione niedawno, są przetarte na łokciach. Połowę kołnierzyka ma wyłożoną, a drugą schowaną i pomimo ciągłego poprawiania z tyłu zawsze wyłazi mu rąbek koszuli. Trzy dni po wizycie u fryzjera wygląda, jakby przyszła pora na kolejną. Ma najpiękniejsze dłonie, jakie w życiu widziałam.
*
Poza regularnym wyrzucaniem ojca z domu wkład mamy w życie rodzinne polegał na organizowaniu przyjęć i dlatego byłyśmy skłonne wybaczyć jej to, że w porównaniu ze znanymi nam matkami wypada raczej blado. Huczne imprezy przetaczały się przez nasz dom od piątkowego wieczoru do niedzieli rano i brali w nich udział ludzie, których matka określała mianem elity artystycznej zachodniego Londynu, choć aby znaleźć się w tym gronie, wystarczyło jakiekolwiek powiązanie ze światem sztuki, tolerancja dla dymu marihuanowego i/lub posiadanie instrumentu muzycznego.
Nawet w zimie przy otwartych wszystkich oknach w domu pełnym słodkiego dymu było gorąco i tłoczno. Ingrid i mnie nikt nie przeganiał i nie wysyłał do łóżek. Przez całą noc kręciłyśmy się po pokojach, przeciskając wśród mężczyzn w wysokich butach, kombinezonach roboczych i damskiej biżuterii i kobiet w jeansach, halkach robiących za sukienki i martensach. Błąkałyśmy się bez celu, byle spędzić z nimi trochę czasu.
Kiedy przywoływali nas do siebie i zagadywali, starałyśmy się zabłysnąć podczas rozmowy. Niektórzy traktowali nas jak dorosłe, inni śmiali się, choć nie starałyśmy się być zabawne. Kiedy ktoś szukał popielniczki, chciał kolejnego drinka albo o trzeciej nad ranem postanawiał usmażyć sobie jajko i nie mógł znaleźć patelni, Ingrid i ja na wyścigi rzucałyśmy się do pomocy.
W końcu zasypiałyśmy, nigdy we własnych łóżkach, ale zawsze razem, a po przebudzeniu zastawałyśmy bałagan i malunki spontanicznie wykonane tam, gdzie nie sięgał umbryjski wschód słońca. Ostatnie z takich dzieł wciąż widnieje na ścianie w łazience i choć nieco wypłowiało, podczas brania prysznica nie sposób oderwać wzroku od przedstawionej w perspektywicznym skrócie lewej ręki nagiej kobiety. Kiedy po raz pierwszy zobaczyłyśmy ten akt, ze zgrozą pomyślałyśmy, że pozowała do niego nasza matka.
W tamte noce piła wino prosto z butelki, wyciągała ludziom papierosy z ust, wypuszczała dym w stronę sufitu, śmiała się, odrzucając głowę, i tańczyła solo. Wtedy miała jeszcze długie włosy w naturalnym kolorze i nie była gruba. Nosiła halki, wyliniałe futra z lisa i czarne pończochy, ale nigdy nie zakładała butów. Przez jakiś czas występowała w jedwabnym turbanie.
Ojciec natomiast zazwyczaj tkwił w kącie pokoju i rozmawiał z jedną osobą. Czasem, przy szklaneczce czegoś mocniejszego, z regionalnym akcentem recytował _Pieśń o starym żeglarzu_ ku uciesze niewielkiej publiczności. Zawsze jednak kapitulował i dołączał do matki, kiedy tylko zaczynała tańczyć i wołać go, póki nie dopięła swego.
Próbował dotrzymać jej kroku i łapał ją, kiedy traciła równowagę podczas piruetu. Był od niej o wiele wyższy. Tak go zapamiętałam.
Wtedy nie potrafiłabym opisać wyglądu matki ani wrażenia, jakie na mnie wywierała, zastanawiałam się tylko, czy jest sławna. Wszyscy robili jej miejsce, by przyjrzeć się, jak tańczy, choć jedynie wirowała, otulała się ramionami albo wymachiwała nimi nad głową, jakby naśladowała falowanie wodorostów.
Wyczerpana padała ojcu w ramiona, ale widząc nas w otaczającym ją kręgu, w przypływie podekscytowania wołała:
– Dziewczynki! Dziewczynki, chodźcie!
Pomimo początkowych oporów w końcu ruszałyśmy do tańca, bo wtedy czułyśmy się uwielbiane przez naszego wysokiego ojca i rozbawioną, co rusz potykającą się matkę oraz przez ludzi, którzy oglądali naszą czwórkę, mimo że nie wiedziałyśmy, kim są.
Z perspektywy czasu mało prawdopodobne wydaje mi się, by ona ich znała. Celem tych imprez było wypełnienie domu ekscentrycznymi obcymi ludźmi, by w ich obecności mogła za ekscentryczkę uchodzić osoba, która kiedyś mieszkała nad punktem dorabiania kluczy. Nie wystarczało jej, że nasza trójka uważa ją za ekscentryczkę.
*
Przez chwilę, kiedy mieszkałam w Oksfordzie, dostawałam od matki krótkie maile bez tytułu. Ostatni brzmiał: „Towarzystwo z Tate ma mnie w poważaniu”. Od kiedy wyprowadziłam się z domu, ojciec przysyłał mi kserokopie cudzych tekstów. Przedzielone ciemną smugą strony z książek, otwartych i przyciśniętych do szklanej płyty, wyglądały jak szaroskrzydłe motyle. Zachowałam je wszystkie.
Ostatni taki list zawierał fragment z Ralpha Ellisona. Ojciec podkreślił kredką zdanie: „Koniec zawiera się w początku i jest jeszcze daleko przed nami”. Obok drobnymi literami dodał na marginesie: „Może znajdziesz tu coś dla siebie, Martho”. Patrick właśnie ode mnie odszedł. U góry strony napisałam: „Rzecz w tym, że koniec nastąpił przed chwilą, a początku nie pamiętam” i odesłałam ją ojcu.
Kserokopia wróciła do mnie po kilku dniach z krótką adnotacją: „Może jednak spróbujesz?”.Gdy spotkałam Patricka, miałam szesnaście lat. 1977 + 16 = 1993. Było Boże Narodzenie. W szkolnym mundurku i z torbą podróżną w ręku stał w holu na czarno-białej posadzce w domu mojego wujka i cioci obok Olivera, ich środkowego dziecka. Właśnie wzięłam prysznic i schodziłam na parter, żeby pomóc nakryć stół przed wyjściem do kościoła.
Moja rodzina zawsze spędzała Boże Narodzenie w Belgravii. Winsome nalegała, byśmy zostawali na noc po Wigilii, bo jak twierdziła, tak wypada w święta. Nie wspominała jednak, że dzięki temu unikniemy spóźnienia i nie przyjedziemy o wpół do dwunastej na śniadanie zaplanowane na ósmą rano czasu brytyjskiego, czy raczej, jak mawiała nasza matka, środkowobelgravijskiego.
Ingrid i ja spałyśmy na podłodze w pokoju naszej kuzynki Jessamine. Winsome urodziła ją późno, pięć lat po Oliverze, który nazywał siostrę Wypadkiem przy Pracy, kiedy w pobliżu nie było dorosłych, a w ich obecności Cudowną Niespodzianką, póki nie dowiedział się, że jego poczęcie również wszystkich zaskoczyło. Jego starszego brata Nicholasa adoptowano. Nigdy nie rozmawiano o tym, dlaczego przez cztery lata małżeństwa z Rowlandem moja ciotka nie doczekała się upragnionego dziecka, i prawdopodobnie nikt tego nie wiedział. Bez względu na powód, jak mawiała moja matka, po tak długim czasie procedura adopcyjna zdawała się kosztować mniej zachodu niż dalsze ceregiele w sypialni.
Nicholas, który jest w moim wieku, miał inaczej na imię, gdy oddano go pod ich opiekę, a jego pochodzenie było tematem tabu. Słyszałam jednak kiedyś, jak wujek, nie zważając na to, że syn może go usłyszeć, zażartował, że w Wielkiej Brytanii można adoptować dziecko każdej rasy, pod warunkiem że będzie ciemnoskóre. Wtedy Nicholas rzucił ojcu prosto w oczy:
– Gdybyście z mamą wysilili się trochę bardziej, to mielibyście tylko dwójkę własnych, białych dzieci.
Kiedy mijał rok od pierwszej wizyty Patricka, Nicholas już się wykolejał i nigdy nie wrócił na właściwy tor.
Oliver i Patrick mieli trzynaście lat i uczyli się w szkole z internatem w Szkocji. Ten drugi trafił tam jako siedmiolatek. Ten pierwszy, który spędził tam dopiero semestr, miał przyjechać w Wigilię, ale nie zdążył na samolot i wsadzono go do nocnego pociągu. Rowland pojechał odebrać go z Paddington czarnym daimlerem, nazywanym przez naszą matkę bucmobilem, i przywiózł obu chłopców.
Kiedy schodziłam po schodach, zobaczyłam wujka, który jeszcze nie zdjął płaszcza, a już wszczął awanturę o to, że syn bez pytania zaprosił swojego cholernego kolegę w cholerne Boże Narodzenie. Przystanęłam na półpiętrze i obserwowałam ich. Patrick zwijał i rozwijał ściągacz swetra, kiedy Rowland się pieklił.
Oliver odparł:
– Już mówiłem. Jego tata zapomniał zarezerwować mu bilet do domu. Co miałem zrobić? Zostawić go w szkole z wychowawcą?
Rowland odburknął coś wściekle pod nosem i zwrócił się do Patricka:
– Chciałbym się dowiedzieć, co za ojciec zapomina kupić synowi bilet do domu na święta. Do cholernego Singapuru.
Do cholernego Hongkongu, poprawił go Oliver.
Rowland go zignorował.
– A co z twoją matką?
– Nie ma matki. – Oliver spojrzał na Patricka, który wciąż ściskał ściągacz swetra, nie mogąc wydobyć z siebie ani słowa.
Rowland powoli zdjął szalik, a kiedy go powiesił, powiedział Oliverowi, że matka jest w kuchni.
– Proponuję, byś do niej poszedł i jej pomógł. A ty – zwrócił się do Patricka – przypomnij mi, jak się nazywasz.
– Patrick Friel, proszę pana – odparł chłopak takim tonem, jakby zadawał pytanie.
– Pan, proszę pana, nie ma się o co mazgaić, skoro już pan tu dotarł. Możesz postawić tę cholerną torbę. – Powiedział Patrickowi, żeby zwracał się do niego i matki Olivera per pan i pani Gilhawleyowie, a potem odwrócił się na pięcie.
Ruszyłam w dół po schodach. Obaj chłopcy spojrzeli na mnie jednocześnie. Oliver mnie przedstawił:
– To moja kuzynka Martha. Chodźmy. – Chwycił Patricka za rękaw i pociągnął go w stronę schodów prowadzących do kuchni.
*
Kilka miesięcy wcześniej do domu po drugiej stronie skweru wprowadziła się Margaret Thatcher. Winsome niby mimochodem wspominała o tym podczas każdej rozmowy, a w Boże Narodzenie napomknęła o tym w trakcie śniadania i potem, kiedy ubieraliśmy się przed wyjściem do kościoła, który mieścił się przy tym samym skwerze, bliżej domu wujka i cioci niż pani premier.
Każdy, kto poznaje moją ciotkę, w pierwszej chwili zauważa jej manierę, na którą później przestaje się zwracać uwagę. Kiedy ciotka podejmuje jakiś ważny temat, lekko unosi głowę i zamyka oczy. A gdy dociera do sedna, nagle je otwiera i wytrzeszcza, jakby wyrwano ją ze snu. Na końcu nabiera powietrza przez rozszerzone nozdrza i niepokojąco długo wstrzymuje oddech, zanim powoli wypuści je z płuc. Wspominając o Margaret Thatcher, ciotka otwierała oczy w momencie, gdy mówiła, że pani premier wybrała „mniej atrakcyjną stronę”. Wściekało to matkę, która w drodze do kościoła zastanawiała się na głos, dlaczego zamiast iść tam najkrótszą trasą, Winsome prowadzi nas wokół skweru.
Zaraz po powrocie matka zaniosła babeczki z bakaliami policjantom ochraniającym dom Margaret Thatcher i wróciła z pustym talerzem. Winsome sama robi nadzienie już w kwietniu i tylko się uśmiechała, kiedy matka oznajmiła, że policjantom nie wolno było ich przyjąć, dlatego w drodze powrotnej wyrzuciła wszystkie do śmietnika.
*
Przed obiadem, w bluzie z Myszką Miki i czarnych kolarskich szortach, weszłam boso do jadalni. Utkwiło mi to w pamięci, bo kiedy zajmowaliśmy miejsca przy stole, Winsome powiedziała, że jest jeszcze czas, bym poszła na górę i się przebrała, bo lycra nie pasuje do świątecznego stołu, a przy okazji mogłabym też znaleźć buty.
– Ależ oczywiście, Martho – wtrąciła się moja matka. – Przecież możliwe, że pani Thatcher właśnie w
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.