Śpiewajcie, z prochów, śpiewajcie - ebook
Śpiewajcie, z prochów, śpiewajcie - ebook
Jesmyn Ward, stypendystka MacArthur Genius Grant i dwukrotna laureatka National Book Award, nareszcie po polsku we współczesnej powieści o rodzinie, budowaniu tożsamości i granicach opowieści.
Trzynastoletni Jojo na swój sposób próbuje zrozumieć, co znaczy być dobrym człowiekiem. Stopniowo poznaje świat, czepiąc zarówno z bliskich mu wzorców, rodzinnych opowieści oraz legend.
Splot wydarzeń zabierze go w podróż do więzienia stanowego Parchman w mrocznym sercu Missisipi, gdzie natrafi na pewnego udręczonego chłopca, który nosi w sobie całe zło amerykańskiego Południa. On również nauczy Jojo czegoś na temat człowieczeństwa, a także dziedzictwa, przemocy i miłości.
***
„Głęboka wiwisekcja amerykańskich koszmarów. Lektura obowiązkowa”. Margaret Atwood
„Powieść drogi, z której nie ma odwrotu. Oszałamiająca książka!” Marlon James
„Po lekturze czułem się jak jedna z bohaterek powieści, «moje serce: wiewiórka schwytana we wnyki»”. Michał Nogaś
„Choć zmartwienia autorki dotyczą wieczności, jej książka jest idealną odpowiedzią na współczesne bolączki. Śpiewajcie… łączy najlepsze aspekty amerykańskiej powieści drogi i historii o duchach, a przy tym trafnie opowiada o tym, jak huragany i epidemia opioidowa powoli pochłaniają amerykańską prowincję”. „The New York Times”
„Powieść ta zamazuje granicę między życiem i śmiercią, miłością i cierpieniem. Jestem wielką fanką twórczości Jesmyn Ward, a ta książka dowodzi ostatecznie, że to jedna z najważniejszych współczesnych pisarek w Ameryce”. Ann Patchett
„Ward odkrywa po kolei warstwy opowieści zapisanej cudownym, wielowarstwowym językiem, jej historię natomiast wieńczy melodia nie z tej ziemi”. BBC
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7976-134-0 |
Rozmiar pliku: | 632 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Szukamy Ekwiano.
Czy powędrował nad strumień? Niechaj wraca z powrotem.
Czy powędrował na pole? Niechaj wraca.
Bo szukamy Ekwiano.
Zaśpiew w kwa o zniknięciu
Ekwiano, afrykańskiego chłopca
Pamięć jest czymś żywym, a jednocześnie ulotnym. Gdy pamiętam, wszystko, co wspominam, łączy się i żyje – dawne i niedawne, przeszłość i teraźniejszość, żywi i martwi.
Eudora Welty, One Writer’s Beginnings
Zatoka lśni matowo ołowiem. Brzeg Teksasu
z metalu migocząca obręcz. Nie mam domu,
póki lato sił ostatkiem kipiące nie powie,
że oto dzień zgotuje Jedynemu Panu,
gdy zwęglone głownie runą na czerepy
tych, co ewangelią jest bicz i jest płomień
zmarłych przez wieki niepojmujące zastępy.
Derek Walcott, ZatokaROZDZIAŁ 1
Jojo
Wolę myśleć, że wiem, czym jest śmierć. Wolę myśleć, że jest czymś, czemu mógłbym stawić czoło. Kiedy Tatko woła mnie i mówi, że mam mu pomóc, widzę ten czarny nóż wsunięty za pasek spodni, wychodzę za nim na dwór i staram się nie garbić, wyprostować ramiona jak wieszak – tak chodzi Tatko. Staram się udawać, że to normalne i nudne, żeby Tatko nie pomyślał, że zmarnowałem te trzynaście lat; żeby Tatko wiedział, że jestem gotów wyciągnąć to, co trzeba wyciągnąć, oddzielić wnętrzności od mięśni, organy od jam. Chcę, żeby Tatko wiedział, że mogę się pobrudzić krwią. Dziś są moje urodziny.
Chwytam drzwi, żeby się nie zatrzasnęły, domykam je powoli. Nie chcę, żeby Mamcia albo Kayla obudziły się, jak nie będzie nas w domu. Lepiej niech śpią. Lepiej dla mojej siostrzyczki Kayli, żeby spała, bo jak Leonie idzie na nocną zmianę, budzi się co godzinę, siada wyprostowana na łóżeczku i wrzeszczy. Lepiej, żeby Babcia Mamcia spała, bo chemioterapia naprawdę ją wysuszyła i wydrążyła, tak jak słońce i powietrze wysuszają i wydrążają dęby wodne. Tatko pojawia się i znika między drzewami, prosty i szczupły, brązowy jak młoda sosna. Pluje na suchą czerwoną ziemię, a wiatr kołysze drzewami. Jest zimno. Ta wiosna jest uparta i nie chce ustąpić miejsca ciepłu. Ziąb osiadł tu na dobre jak woda w zapchanej wannie. Zostawiłem bluzę z kapturem na podłodze w pokoju Leonie, gdzie sypiam, i mam na sobie tylko cienki podkoszulek, ale nie pocieram ramion dłońmi. Pozwalam się popychać zimnu, wiem, że jak zobaczę kozę, wzdrygnę się albo zmarszczę brwi, gdy Tatko poderżnie jej gardło. A Tatko jak to Tatko – zobaczy.
– Lepiej niech mała jeszcze śpi – mówi Tatko.
Sam zbudował ten dom, wąski od frontu i długi, blisko drogi, żeby nie wycinać drzew na reszcie ziemi. W prześwitach między drzewami postawił chlew i zagrodę dla kóz, i kurnik. Żeby dostać się do kóz, musimy przejść obok chlewu. Ziemia jest czarna i błotnista od gnojówki, a odkąd Tatko złoił mi skórę za bieganie boso wokół chlewu – miałem wtedy sześć lat – nie przychodzę tutaj bez butów. „Nie chcesz mieć robali”, powiedział wtedy Tatko. Wieczorem tamtego dnia opowiedział mi historię o sobie i o swoich siostrach i braciach, którzy w dzieciństwie wszędzie latali boso, bo każde miało tylko jedną parę butów, na wyjście do kościoła. I wszyscy mieli robale, a jak chodzili do wychodka, wyciągali sobie te robale z tyłków. Nie mówię o tym Tatce, ale ta historia zrobiła na mnie większe wrażenie od lania.
Tatko wybiera nieszczęsnego kozła, zakłada mu pętlę na szyję i wyprowadza go z zagrody. Inne kozy meczą i popychają Tatkę, trykają go rogami w nogi i liżą mu spodnie.
– Z drogi, z drogi! – woła Tatko i kopie je.
Myślę, że kozy rozumieją się nawzajem. Poznaję to po ich gniewnym trykaniu, po tym, jak gryzą i szarpią spodnie Tatki. Myślę, że wiedzą, co oznacza ten sznur obwiązany wokół koziej szyi. Biały kozioł w czarne łaty rzuca się na boki, opiera, jakby wyczuł, co go czeka. Tatko ciągnie go obok chlewu – do ogrodzenia podbiegają świnie, kwiczą na Tatkę, chcą żreć – a potem ścieżką do stojącej bliżej domu szopy. Liście uderzają mnie po ramionach, gałązki drapią, zostawiając na skórze cienkie białe ślady.
– Dlaczego nie zetniesz tych drzew, Tatku?
– Nie dość ci miejsca? – odpowiada. – Nikt nie musi widzieć, co tam mamy za domem.
– Ale zwierzęta słychać już od frontu. Od drogi.
– Więc jakby ktoś chciał tu wejść i zrobić im krzywdę, usłyszałbym, jak przekrada się między drzewami.
– Myślisz, że któreś zwierzę pozwoliłoby się ukraść?
– Nie. Kozy są złośliwe, a świnie mądrzejsze, niż ci się wydaje. I też są złośliwe. Każda z tych świń pogryzie obcego, który nie daje im żreć.
Wchodzimy z Tatkiem do szopy. Tatko przywiązuje kozła do kołka, który wbił w klepisko, a kozioł na niego szczeka.
– Znasz kogoś, kto trzyma zwierzęta na otwartym polu? – pyta Tatko.
Ma rację. Nikt w Bois nie trzyma zwierząt na widoku czy przed domem.
Kozioł rzuca łbem na boki, cofa się. Chce się pozbyć sznura. Tatko staje nad nim okrakiem i wkłada mu zgięcie łokcia pod brodę.
– Duży Joseph – mówię.
Jednocześnie chcę odwrócić wzrok i wyjrzeć na dwór przez ramię na zimny, jasnozielony dzień, ale zmuszam się, żeby patrzeć na Tatkę i kozła unoszącego brodę, by umrzeć. Tatko prycha. Nie chciałem przywoływać tego imienia. Duży Joseph to mój biały dziadek, a Tatko jest dziadkiem czarnym. Z Tatkiem mieszkam od urodzenia, a białego dziadka widziałem może dwa razy. Duży Joseph jest gruby i wysoki, i w ogóle nie przypomina Tatki. Michael, mój ojciec, też nie jest do niego podobny, bo jest chudy i cały w tatuażach. Zbierał je przez całe życie od domorosłych artystów z Bois, na morzu, jak pracował na platformie, i w więzieniu.
– No, do roboty – rzuca Tatko.
Obezwładnia kozła jak człowieka i pod zwierzęciem uginają się kolana. Pada łbem na klepisko, obraca głowę na bok i patrzy się na mnie, trąc policzkiem o pył i zaschniętą krew na polepie szopy. Patrzy na mnie błagalnie, ale nie odwracam wzroku, nie mrugam. Tatko podrzyna. Zaskoczony kozioł biadoli, meczenie cichnie w bulgocie, a potem wszędzie jest tylko krew i błoto. Miękną i zginają się nogi kozła, Tatko już z nim nie walczy. Wstaje i jednym ruchem obwiązuje sznurem kopyta kozła, po czym unosi truchło na hak wbity w krokiew. Tylko to oko wciąż wilgotne. Patrzy na mnie tak, jakbym to ja poderżnął mu gardło, jakbym to ja kazał mu się wykrwawiać i pomazał pysk krwią na czerwono.
– Gotowyś? – pyta Tatko.
I zerka na mnie spod oka. Kiwam głową. Marszczę brwi, zaciskam mocno wargi. Staram się odetchnąć, gdy Tatko nacina skórę kozła na nogach, jakby ten miał szwy wzdłuż nogawek spodni, rękawów koszuli i wszędzie.
– Chwyć tutaj – mówi.
I pokazuje nacięcie na brzuchu kozła. Wbijam w nie palce i chwytam. Kozioł wciąż jest ciepły i mokry. „Niech ci się nie wysunie – powtarzam w duchu – niech ci się nie wysunie”.
– Ciągnij – woła Tatko.
Ciągnę. Wywracamy kozła na lewą stronę. Wszędzie śluz i smród, coś stęchłego i ostrego jak fetor bijący od kogoś, kto przez wiele dni się nie kąpał. Skóra schodzi z kozła jak z banana. Zawsze mnie to zadziwia, z jaką łatwością skóra oddziela się od ciała, kiedy się pociągnie. Tatko szarpie mocno z drugiej strony, a potem nacina i odrywa skórę przy kopytkach. Ściągam futro z nóg kozła aż do kopyt, ale nie umiem jeszcze oddzielać skóry jak Tatko, który tylko nacina i odrywa.
– Teraz druga strona – mówi.
Chwytam szew przy sercu. Tu kozioł jest jeszcze cieplejszy, a ja się zastanawiam, czy jego spanikowane serce łomotało tak szybko, że rozgrzało mu pierś, ale spoglądam na Tatkę, który odcina już skórę przy kopytku, i wiem, że przez te rozmyślania spóźniam się z robotą. Nie chcę, żeby Tatko myślał, że guzdrzę się ze strachu czy słabości, bo jestem za mały, żeby patrzeć na śmierć jak mężczyzna, więc chwytam i ciągnę. Tatko znów odrywa skórę od kopytka, a kozioł kołysze się pod sufitem – różowy, mięsisty, mieniący się w słabym świetle, połyskujący w półmroku. Jedyne, co zostało z kozła, to owłosiony pysk, co wygląda jeszcze gorzej niż podrzynanie gardła.
– Przynieś wiadro – rzuca Tatko, więc zdejmuję metalowy cebrzyk z półki na tyłach szopy i stawiam go pod kozłem. Podnoszę skórę, która już sztywnieje, i wrzucam do cebrzyka. Wszystkie cztery kawałki.
Tatko nacina środek brzucha, z którego wysuwają się i wpadają do cebrzyka wnętrzności. Tnie dalej, a smród mnie obezwładnia, jakbym miał twarz wysmarowaną gnojem. Tak śmierdzi gnijące w gęstym lesie ścierwo, którego jedynymi oznakami są odór i latające, przysiadające i krążące wokół sępy. Śmierdzi jak opos albo pancernik rozjechany do połowy na drodze, gnijący w upale na asfalcie. Ale gorzej. Ten smród jest gorszy: to smród śmierci, zgnilizny wydobywającej się z czegoś, co dopiero żyło, było gorące od krwi i życia. Wykrzywiam się, chcę zrobić minę prosiaczka jak Kayla, gdy się złości albo niecierpliwi – ci, którzy jej nie znają, myślą, że poczuła coś, co brzydko pachnie: mruży zielone oczy, marszczy nosek i pokazuje w otwartej buzi wszystkie dwanaście mlecznych ząbków. Chcę zrobić prosiaczka, bo jak zmarszczę nos i zacisnę nozdrza, smród może zelżeć, może uda mi się odgrodzić od tego fetoru śmierci. Wiem, że to żołądek i wnętrzności kozła, ale myślę tylko o prosiaczku Kayli i widzę to błagające oko, i już dłużej wytrzymać nie mogę, nie mogę dłużej patrzeć – wybiegam z szopy i wymiotuję w trawę na dworze. Mam rozpaloną twarz i lodowate dłonie.
Tatko wychodzi z szopy, trzymając w garści kawałek żeberek. Wycieram usta i patrzę na niego, ale Tatko na mnie nie patrzy, spogląda na dom i wskazuje brodą w tamtą stronę.
– Myślałem, że usłyszałeś, jak mała płacze. Lepiej idź i sprawdź.
Wkładam ręce do kieszeni.
– Już mnie nie potrzebujesz?
Kręci głową.
– Wszystko mam – mówi i po raz pierwszy od wyjścia z szopy patrzy na mnie: ma łagodne spojrzenie. – Pędź do nich. – Odwraca się i wchodzi do szopy.
Tatko musiał się przesłyszeć, bo Kayla wcale się nie obudziła. Śpi z przekrzywioną główką na podłodze, w majtkach i żółtym podkoszulku; ma rozrzucone szeroko rączki, jakby obejmowała nimi powietrze, i rozłożone nogi. Mucha chodzi jej po kolanie, odpędzam ją z nadzieją, że nie chodziła po Kayli przez cały czas, jak byliśmy z Tatką w szopie. Bo one żerują na zgniliźnie. Leonie powiedziała mi, kiedy byłem młodszy, kiedy jeszcze mówiłem na nią „mama”, że muchy żywią się gównem. To było wtedy, kiedy jeszcze było lepiej niż gorzej, kiedy huśtała mnie na huśtawce zawieszonej przez Tatkę na orzechu przed domem, kiedy siadała obok mnie na sofie i oglądała ze mną telewizję, głaszcząc mnie po głowie. Zanim nie przestała wracać do domu. Zanim nie zaczęła wciągać nosem pokruszonych tabletek. Zanim te wszystkie ohydne okruchy, którymi mnie karmiła, nie nagromadziły się i nie wbiły we mnie jak żwir w otarte kolano. Na Michaela mówiłem jeszcze wtedy „tata”. Mieszkał z nami, zanim nie wrócił do Dużego Josepha. Zanim przed trzema laty nie zabrała go policja i zanim nie urodziła się Kayla.
Gdy Leonie opowiadała mi coś wstrętnego, Mamcia zawsze przykazywała jej, żeby dała mi spokój. „Ja się tylko z nim droczę”, odpowiadała Leonie i za każdym razem uśmiechała się promiennie i przesuwała palce po czole, żeby przygładzić krótkie kolorowe pasemka. „Wybieram kolory podkreślające moją karnację – tłumaczyła Mamci – a ciemna skóra od nich jaśnieje”. I po chwili: „Michael to uwielbia”.
Podciągam kołdrę, żeby przykryć brzuszek Kayli, i kładę się obok niej na podłodze. Czuję w dłoni jej ciepłą stopę. Nie budzi się, ale skopuje z siebie kołdrę i chwyta mnie za dłoń, kładzie ją sobie na brzuchu; przytulam ją i znów przykrywam. Otwiera buzię, odganiam krążącą muchę, a Kayla pochrapuje cicho.
Gdy wracam do szopy, cały bałagan jest już posprzątany. Tatko zakopał śmierdzące wnętrzności w lesie, owinął plastikową folią mięso, które będziemy jeść przez następne miesiące, i schował je we wciśniętej w kąt małej chłodziarce. Zamyka drzwi do szopy, a gdy przechodzimy obok zagród, nie mogę wyminąć kóz, które podbiegają do drewnianego ogrodzenia i meczą. Wiem, że pytają o kozła – tego, którego pomogłem zabić. Którego kawałki Tatko niesie w ręku: miękką wątróbkę dla Mamci – podsmaży ją lekko, żeby krew nie ściekała Mamci po brodzie, i pośle mnie, żebym ją nakarmił; i szynkę dla mnie – będzie ją gotował przez wiele godzin, a potem uwędzi na barbecue na moje urodziny. Kilka kóz odchodzi, żeby polizać trawę. Dwa kozły smyrgają na siebie, a potem jeden tryka drugiego rogami, bodą się. Jeden z kozłów odchodzi, kulejąc, a zwycięzca zaczyna prześladować małą szarą kózkę i chce jej dosiąść, a ja chowam ręce w rękawy. Koza kopie kozła i beczy. Tatko przystaje obok mnie i macha świeżym mięsem w powietrzu, żeby odgonić muchy. Kozioł gryzie kozę w ucho, a ta warczy jak pies i odgryza się.
– Zawsze tak to wygląda? – pytam Tatkę.
Widziałem stające dęba i kryjące się konie, widziałem świnie w rui w błocie, słyszałem żbiki marcujące w nocy i płaczące jak dzieci, gdy robiły kocięta.
Tatko kręci głową i podaje mi najlepsze mięso. Uśmiecha się półgębkiem, ostrym jak cięcie nożem kącikiem ust, w którym widać zęby, a potem już się nie śmieje.
– Nie – odpowiada. – Nie zawsze. Ale czasem tak.
Koza tryka kozła w szyję i skrzeczy. Kozioł odskakuje. Wierzę Tatce. Wierzę. Bo widuję go z Mamcią. Ale widuję też Leonie z Michaelem, teraz widzę ich tak wyraźnie, jakby stali przede mną: widzę ich podczas ostatniej wielkiej awantury, zanim Michael od nas odszedł i wrócił do Dużego Josepha, tuż przed pójściem do więzienia; Michael wrzucił sportowe koszulki, bojówki i jordany do wielkich czarnych worków na śmieci, a potem wyniósł je na dwór. Przed wyjściem uściskał mnie, a kiedy się pochylił, widziałem tylko jego zielone jak sosna oczy oraz czerwone plamy na twarzy: na policzkach, wokół ust, na czubku nosa, gdzie pod skórą płyną cienkie fioletowe strumyczki z krwią. Objął mnie ramionami i poklepał raz, dwa razy po plecach, ale te klepnięcia były tak lekkie, że nie wyglądało to na prawdziwy uścisk, choć zrobił jakąś zaciętą, złowrogą minę, jakby twarz pod skórą owinięto mu taśmą klejącą. Jakby miał się rozpłakać. Leonie była wtedy w ciąży z Kaylą, wybrała już jej imię i wymalowała je lakierem do paznokci na należącym do mnie foteliku w samochodzie. Robiła się coraz większa, a jej brzuch wyglądał tak, jakby wepchnęła sobie pod koszulkę dziecięcą piłkę do koszykówki. Wyszła za Michaelem na werandę, na której stałem, wciąż czując na plecach te dwa lekkie klepnięcia – delikatne jak słaby wietrzyk – i chwyciła go za kołnierz, przyciągnęła i uderzyła w policzek tak mocno, że aż mlasnęło. Odwrócił się i chwycił ją za ręce, wrzeszczeli na siebie, dyszeli ciężko, popychali się i ciągnęli na zmianę po werandzie. Byli tak blisko siebie, niemal połączeni biodrami, piersiami i twarzami, że wyglądali jak jedno – jak umykający niezdarnie po piasku krab pustelnik. A potem pochylili się ku sobie blisko, mówili do siebie, ale ich słowa brzmiały jak jęki:
– Wiem – powiedział Michael.
– Nigdy nie wiedziałeś – odpowiedziała Leonie.
– Dlaczego mnie tak popychasz?
– Idź, dokąd cię oczy poniosą – odpowiedziała Leonie, a potem wybuchła płaczem i zaczęli się całować, a rozdzielili się dopiero wtedy, gdy na ubity podjazd wjechał Duży Joseph i zatrzymał półciężarówkę; nie tarasowała ulicy, bo stanął na podwórku. Nie zatrąbił na Michaela, nie pomachał do niego, tylko siedział w kabinie i czekał. Wtedy Leonie sobie poszła, trzasnęła drzwiami i zniknęła w domu, a Michael gapił się w ziemię. Zapomniał włożyć buty, więc miał czerwone paluchy. Dyszał ciężko i chwycił worki, a na jego białych plecach poruszyły się tatuaże: smok na barku, kosa wzdłuż ramienia. Śmierć między łopatkami. Moje imię – Joseph – wysoko na karku, między wytatuowanymi odciskami moich małych stópek.
– Wrócę – mruknął, a potem zeskoczył z werandy i kręcąc głową, zarzucił worki na ramię; podszedł do półciężarówki, w której czekał jego tatuś, Duży Joseph, mężczyzna, który ani razu nie wymówił mojego imienia.
Zastanawiałem się, czy nie pokazać mu palca, gdy ruszał z podjazdu, ale bałem się, że Michael wyskoczy z kabiny i mnie spierze, więc nie zrobiłem tego. Wtedy nie zdawałem sobie jeszcze sprawy, dlaczego Michael raz coś zauważa, a innym razem znów nie, i dlaczego raz mnie widzi, a potem przez całe dni i tygodnie zupełnie nie. Nie zdawałem sobie sprawy, że w tamtej akurat chwili nie miałem żadnego znaczenia. Nie odwrócił się nawet, gdy zeskoczył z werandy, nie spojrzał na mnie, gdy wrzucił worki na pakę i wsiadł do kabiny. Jakby bez przerwy myślał o tych swoich zaczerwienionych, bosych stopach. Tatko mówi, że mężczyzna musi patrzeć drugiemu prosto w oczy, więc stałem i patrzyłem na Dużego Josepha wrzucającego wsteczny bieg i na Michaela wbijającego wzrok w ziemię do czasu, aż wyjechali z podjazdu i skręcili na ulicę. A potem splunąłem tak jak Tatko, zeskoczyłem z werandy i pobiegłem do zwierząt w kryjówkach w lesie.
– Chodź, synu – mówi Tatko. Rusza w stronę domu, a ja za nim, starając się zapomnieć o kłócących się przed domem Leonie i Michaelu, żeby rozwiali się jak mgła w ten wilgotny, zimny poranek. Ale ta mgła snuje się za mną, gdy idę śladem kropli krwi skapujących na ziemię z niesionego przez Tatkę mięsa, śladem wytyczającym miłość tak wyraźnie, jak okruszki chleba rozsypywane przez Jasia w lesie.
Duszący zapach wątróbki podsmażanej w rondlu drapie mnie z tyłu gardła, choć Tatko dorzucił do niej trochę smalcu. Kładzie ją na talerzu, ale w kuchni nadal śmierdzi; tłusty sos, którym ją oblewał, okala mięso przypominającą serce kałużą, a ja zastanawiam się, czy Tatko nie zrobił tego umyślnie. Niosę talerz pod drzwi Mamci, ale ona jeszcze śpi, więc wracam z wątróbką do kuchni, gdzie Tatko owija ją papierowym ręcznikiem, żeby nie wystygła, a potem przyglądam się, jak kroi i przyprawia resztę mięsa – dodaje do niego czosnek, seler, paprykę i cebulę, od której pieką mnie oczy – by wstawić je do gotowania.
Gdyby Mamcia i Tatko byli w domu podczas kłótni Michaela i Leonie, powstrzymaliby ją. „Chłopiec nie musi tego oglądać”, powiedziałby Tatko. „Nie chcesz, żeby twoje dziecko myślało, że tak się traktuje ludzi”, mogłaby dodać Mamcia. Ale nie było ich tamtego dnia w domu. Co nie zdarza się często. Nie było ich wtedy, bo właśnie tamtego dnia dowiedzieli się, że Mamcia jest chora na raka, a Tatko woził ją od jednego lekarza do drugiego. Wtedy po raz pierwszy, odkąd tylko pamiętam, oddali mnie pod opiekę Leonie. Po wyjeździe Michaela z Dużym Josephem czułem się dziwnie, siedząc naprzeciw Leonie przy stole i przygotowując kanapkę ze smażonych ziemniaków, gdy ona gapiła się nie wiadomo na co, krzyżowała nogi i majtała stopą, wypuszczając z ust wąską strużkę papierosowego dymu, który spowijał jej głowę jak welon, choć Mamcia i Tatko nie pozwalali jej palić w domu. Zostałem z nią sam na sam. Strzepywała popiół i gasiła papierosy w pustej puszce po coli, którą wcześniej wypiła, a gdy odgryzłem kęs kanapki, powiedziała:
– To obrzydliwe.
Otarła łzy po awanturze z Michaelem, ale wciąż widziałem suche, połyskujące ślady od płaczu na jej policzkach – tam, gdzie spływały łzy.
– Tatko tak je.
– Musisz robić wszystko jak Tatko?
Pokręciłem głową, bo zdaje się, właśnie tego oczekiwała. Ale zawsze podobała mi się większość rzeczy, które robi Tatko: podobało mi się, jak stoi, kiedy mówi; podobało mi się, jak odgarnia włosy z czoła do tyłu i przyczesuje je po bokach, przez co wygląda jak Indianin z książek o Czoktawach i Krikach, które czytaliśmy w szkole; podobało mi się, że sadza mnie przed sobą i jeździ ze mną traktorem; podobało mi się, jak je – starannie i schludnie, choć szybko; i podobały mi się historie, które mi opowiada przed snem. Kiedy miałem dziewięć lat, Tatko był we wszystkim dobry.
– Wygląda na to, że musisz.
Nie odpowiedziałem, przełknąłem z trudem. Ziemniaki były słone i grube, warstwa majonezu i keczupu za cienka, więc plasterki ziemniaków więzły mi w gardle.
– Nawet to ciamkanie brzmi obrzydliwie – powiedziała Leonie. Wrzuciła papierosa do puszki i przesunęła ją przez stół w moją stronę. – Wyrzuć to.
Wyszła z kuchni do salonu i podniosła z sofy zostawioną przez Michaela bejsbolówkę; naciągnęła ją mocno na oczy.
– Niedługo wrócę – powiedziała.
Podreptałem za nią z kanapką w ręku. Trzasnęły drzwi, przepchnąłem się przez nie. „Chcesz mnie zostawić samego?”, miałem ochotę zapytać, ale ziemniaki utkwiły mi w gardle, zaklinowane przez pęczniejącą w brzuchu panikę: nigdy nie zostawałem sam.
– Mamcia i Tatko zaraz przyjadą – rzuciła, zatrzaskując drzwi auta.
Jeździła niskim czerwonawym chevroletem malibu, sprezentowanym jej przez Mamcię i Tatkę, gdy skończyła szkołę średnią. Wyjechała z podjazdu, wystawiając rękę przez okno, żeby się ochłodzić albo pomachać – trudno orzec – i zniknęła.
Siedzenie samemu w zbyt cichym domu przerażało mnie z jakiegoś powodu, więc usiadłem na chwilę na werandzie, ale zaraz usłyszałem śpiew: wysoki męski głos fałszujący straszliwie jedną i tę samą przyśpiewkę: „Och, Ciołku-iiii czemuś niewierny miii?”. Ulicą szedł Ciołek, najstarszy brat Tatki, z długą laską w dłoni. Miał sztywne, tłuste od plam ubranie i wymachiwał laską jak siekierą. Nigdy nie mogłem zrozumieć, co mówi, kiedy go spotykałem, jakby mówił w obcym języku, choć wiedziałem, że mówi po angielsku: każdego dnia przemierzał całe Bois Sauvage, wyśpiewując i wymachując laską. Chodził wyprostowany jak Tatko i dumny jak Tatko. Miał taki sam nos, jaki ma Tatko. Ale wszystko inne było w nim niepodobne do Tatki, bo wyglądał tak, jakby ktoś wyżął mokrego Tatkę jak ścierkę i wysuszył nie tak, jak trzeba. Taki był Ciołek. Kiedyś zapytałem Mamcię, co mu jest i dlaczego zawsze śmierdzi jak pancernik, na co Mamcia zmarszczyła brwi i powiedziała: „Ma nie po kolei w głowie, Jojo”. A potem dodała: „Nie pytaj o to Tatki”.
Nie chciałem, żeby mnie zobaczył, więc zeskoczyłem z werandy i pobiegłem na tyły podwórka, do lasu. Ulżyło mi, gdy usłyszałem chrząkanie świń, kozy skubiące i jedzące to, co wyskubały, dziobiące i grzebiące w ziemi kury. Już nie czułem się mały i osamotniony. Przykucnąłem w trawie, patrząc na zwierzęta, wyobrażając sobie, że słyszę, jak do mnie mówią, i rozumiem, co chcą mi powiedzieć. Spoglądałem na tłustego wieprza z łatami na bokach; od czasu do czasu kwiczał do mnie i strzygł uszami, jakby mówił: „Podrap mnie tu, synku”. Kozy oblizywały mnie i trykały, skubały moje palce i meczały, a ja słyszałem: „Sól jest słona i dobra – daj nam soli”. Trzymany przez Tatkę koń skłonił łeb, zatańczył i odskoczył, a łopatki zamigotały mu jak mokre czerwone błoto z Missisipi; chciał mi powiedzieć: „Mógłbym cię, chłopcze, całego przeskoczyć i och, pocwałowałbym sobie, pocwałował daleko przed siebie, i tylko tyle byś mnie widział! A ziemia, na której stoisz, zadrżałaby pod moimi kopytami”. Przeraziło mnie, że słyszę zwierzęta i rozumiem ich mowę. Bo Ciołek też to umiał. Czasem przystawał na środku ulicy i prowadził długie rozmowy z Casperem, czarnym kudłatym kundlem sąsiadów.
Ale trudno nie słyszeć zwierząt, gdy się na nie patrzy i od razu rozumie, tak jak się czyta, patrząc na zdanie i pojmując słowa – wszystko za jednym zamachem. Więc po wyjeździe Leonie siedziałem trochę na tyłach podwórka i wsłuchiwałem się w mowę świń i koni, a śpiew starego Ciołka zamierał niczym szalejąca i cichnąca wichura. Chodziłem od zagrody do zagrody, zerkając na słońce, żeby oszacować, jak długo już nie ma Leonie, jak długo nie ma Mamci z Tatką i kiedy mogę się ich spodziewać, tak żebym zdążył wrócić do domu na czas. Chodziłem z zadartą głową, nasłuchując szumu opon, więc nie zauważyłem wystającej z ziemi wyszczerbionej pokrywy kubła, nie zauważyłem, kiedy postawiłem na niej stopę – poczułem tylko, że coś przeszkadza mi w pójściu dalej. Krawędź wżarła się głęboko. Wrzasnąłem i upadłem, trzymając się za nogę; wiedziałem, że wszystkie zwierzęta rozumieją, co krzyczę: „Puść mnie, wielka paszczo! Nie pożeraj mnie!”.
Nie pożarła mnie, ale krwawiąca stopa bolała, więc siedząc na ziemi w końskiej zagrodzie, zapłakałem, czując keczup i kwas z tyłu gardła i trzymając się za kolano. Za bardzo się bałem, żeby samemu wyciągnąć stopę z pokrywy, ale usłyszałem trzaskanie drzwiami samochodu, a potem ciszę i wreszcie głos wołającego mnie Tatki; odpowiedziałem na wołanie, więc znalazł mnie siedzącego na ziemi, popłakującego, łapiącego spazmatycznie oddech i w ogóle niedbającego o to, że się mażę. Tatko stanął z boku i dotknął nogi, tak samo jak dotyka zazwyczaj nogi konia, gdy sprawdza mu podkowę. W jednym ułamku sekundy wyrwał pokrywę ze stopy, a ja wrzasnąłem z bólu. Po raz pierwszy przyszło mi do głowy, że Tatko nie powinien czegoś robić.
Kiedy tamtego wieczoru Leonie wróciła do domu, nic nie powiedziała. Chyba nie zauważyła, co się stało z moją nogą, póki Tatko nie krzyknął na nią i nie zaczął powtarzać raz po raz: „Jasna cholera, Leonie!”. Drzemałem po lekarstwie przeciwbólowym, swędziła mnie skóra po antybiotykach, a całą stopę miałem owiniętą na biało, bardzo ciasno, i widziałem, jak Tatko walnął dłonią w ścianę, żeby podkreślić: „Leonie!”. Wzdrygnęła się, cofnęła, a potem syknęła do Tatki: „Ty w jego wieku obierałeś ostrygi na przystani, a Mamcia zmieniała pieluchy”. A potem: „Jest już duży”. Spojrzała na mnie: „Nic ci nie jest, hę, Jojo?”. Podniosłem głowę i odpowiedziałem: „Nie, Leonie”. To było coś nowego: patrzyłem na dłonie, które mnie głaskały, na krzywe zęby w nigdy niezamykającej się buzi i nie słyszałem w głowie „mama”, tylko jej imię: „Leonie”. Gdy je wypowiedziałem, roześmiała się, a śmiech wyrwał się jej jak wykopany ciężką łopatą z ziemi. Tatko spojrzał na nią tak, jakby chciał ją uderzyć, ale zmienił zdanie i parsknął jak wtedy, gdy nie udawały mu się zbiory albo maciora urodziła martwy w połowie miot – jak ktoś bardzo rozczarowany. Usiadł ze mną na kanapie – jednej z dwóch w salonie. Tamtej nocy po raz pierwszy zostawił Mamcię samą w łóżku. Ja spałem na szezlongu, a Tatko na sofie, na której – gdy Mamci pogarszało się coraz bardziej – już został.
Podczas gotowania koźlina pachnie jak wołowina. A nawet tak samo wygląda: jest ciemna i łykowata. Tatko dźga ją łyżką, sprawdza miękkość i zostawia pokrywkę lekko odsuniętą, żeby para nie kłębiła się tylko w samym garnku.
– Tatku, opowiesz mi jeszcze raz o sobie i Ciołku? – proszę.
– O czym? – pyta zaskoczony.
– O Parchman – odpowiadam.
Tatko zaciska dłonie. Pochyla się, żeby powąchać gotującego się kozła.
– Nie mówiłem ci o tym? – pyta.
Wzruszam ramionami. Czasem wydaje mi się, że jestem podobny do Ciołka, zwłaszcza z nosa i warg. Do Ciołka i do Tatki. Chcę usłyszeć, czym się różnią. Czym się wszyscy różnimy.
– No, ale chcę, żebyś mi to opowiedział jeszcze raz – proszę.
Tatko robi to, gdy zostajemy sami, gdy siedzimy do późna w salonie albo na podwórku, albo w lesie. Opowiada mi różne historie. O jedzeniu wodnych pałek, które jego tatuś zbierał na moczarach. O tym, jak jego mamcia i inni zbierali oplątwę, żeby wypychać nią materace. Czasem opowiada mi jakąś historię trzy, a nawet cztery razy. Słuchanie tych opowieści sprawia, że głos Tatki jest jak ręka, którą do mnie wyciąga, którą mnie głaszcze po plecach, przez co mogę zapomnieć o wszystkim, co nie pozwala mi dorównać Tatce i tak jak on być pewnym własnych racji. Teraz każe mi się pocić i przylepiać do krzesła w kuchni, gdzie od gotującej się na piecu koźliny zrobiło się tak gorąco, że zaparowały okna, a cały świat skurczył się do tej jednej izby, w której siedzimy z Tatką.
– Proszę… – marudzę.
Tatko tłucze mięso, które wrzuci do wrzątku: zmiękcza je i kruszy; po chwili odchrząkuje. Opieram łokcie o stół i słucham:
„Ja i Ciołek mieliśmy jednego tatusia. Reszta braci i sióstr była od innych tatusiów, bo nasz umarł młodo. Miał nie więcej jak ze czterdzieści lat. Nie wiem dokładnie ile, bo on sam tego nie wiedział. Mówił, że jego maman i tatuś chowali się przed rachmistrzami, co robili spisy i nigdy nie mówili im prawdy: kłamali, ile mają dzieciaków, i nigdy nie rejestrowali żadnych narodzin w urzędzie. Mówili, że rachmistrze przychodzą węszyć i liczyć ludzi po to, żeby nas uwięzić, pozamykać nas w klatkach jak bydło. Więc nigdy niczego nie załatwiali w urzędach i żyli jak dawniej. Tatuś, zanim umarł, nauczył nas paru tych dawniejszych sztuczek: uczył nas polować i tropić, skórować zwierzęta, chodzić prosto i w ogóle żyć. Słuchałem go. Zawsze go słuchałem. A Ciołek nigdy go nie słuchał. Nawet kiedy był mały, ciągle był zajęty uganianiem się za psami albo lataniem nad gliniankę i nigdy nie usiadł, i nie słuchał. A kiedy podrósł, latał do baru z muzyką. Tatko mówił, że jest za przystojny, mówił, że urodził się ładny jak laleczka i dlatego ma tyle kłopotów. Bo ludzie lubią wszystko, co ładne, a przez to życie przychodzi mu za łatwo. Maman mówiła «Nie gadaj», jak Tatko tak mówił, i mówiła, że Ciołek jest wrażliwy, i tyle. Mówiła, że przez to nie może usiedzieć w jednym miejscu i pomyśleć. Nie powiedziałem im wtedy tego, co myślałem, ale miarkowałem, że oboje nie mają racji. Bo według mnie Ciołek był w środku martwy i dlatego nie umiał wysiedzieć i słuchać, dlatego musiał wspinać się na najwyższą skarpę, jak chodził pływać w rzece, i skakać z niej do wody na głowę. I dlatego, jak miał już osiemnaście czy dziewiętnaście lat, chodził w prawie każdy cholerny weekend do tego baru z muzyką, i chodził tam z nożem w każdym bucie i każdym rękawie, żeby rżnąć i wracać do domu porżnięty – potrzebował tego, żeby poczuć, że żyje. I żyłby tak dalej, gdyby nie przygnało tu tego marynarza razem z całą bandą białych z północy, co stacjonowali na Ship Island. Chyba chcieli się zabawić z kolorowymi, ale wpadli na Ciołka przy barze i się z nim przemówili, więc ten marynarz rozbił butelkę na głowie Ciołka, a Ciołek go porżnął, choć nie na śmierć, ale żeby go zranić, żeby ten nie mógł biec za uciekającym Ciołkiem; ale co z tego, kiedy jego koledzy byli szybsi i dopadli Ciołka. Byłem sam w domu, jak Ciołek wpadł zdyszany; maman zajmowała się swoją siostrą, co mieszkała trochę dalej, a tatko był w polu. Za Ciołkiem wpadli biali, związali nas obu i zabrali na dwór. «Nauczyta się, chłopaki, co znaczy robota», powiedzieli. «Co znaczy postępować właściwie i zgodnie z prawem boskim i ludzkim», mówili. «Pójdzieta, chłopaki, do Parchman».
Miałem piętnaście lat. Ale nie byłem tam najmłodszy – mówi Tatko – bo najmłodszy był Bogaś”.
Kayla budzi się jak na zawołanie: przewraca się na brzuch i podnosi z uśmiechem. Wszędzie ma włosy, splątane jak zwisające z sosen pnącza. Ma po Michaelu zielone oczy, a włosy trochę jak Leonie, a trochę jak Michael – z odcieniem siana.
– Jojo? – pyta.
Zawsze tak zaczyna dzień, nawet wtedy, gdy jest w łóżku z Leonie. To właśnie z tej przyczyny nie mogę już sypiać na szezlongu z Tatką w salonie; jak Kayla była malutka, przyzwyczaiła się, że przychodziłem do niej w środku nocy z butelką. Więc sypiam na podłodze obok łóżka Leonie, a Kayla najczęściej ląduje na moim posłaniu, bo Leonie przeważnie nie ma. W kąciku ust Kayli zebrało się coś lepkiego. Liżę krawędź podkoszulka i wycieram jej policzek, a ona odpycha moją rękę i wdrapuje mi się na kolana: jest malutką trzylatką, więc kiedy się we mnie wtula, nogi nie zwisają jej nawet przy moich bokach. Pachnie jak nagrzane słońcem siano, ciepłe mleko i zasypka dla niemowląt.
– Chce ci się pić? – pytam.
– No – szepcze.
Napiła się, więc rzuca kubeczek z ustnikiem na podłogę.
– Śpiewaj – mówi.
– Co mam ci zaśpiewać? – pytam, choć nigdy mi nie odpowiada.
Uwielbiam słuchać historii Tatki, a Kayla lubi, jak śpiewam.
– Był sobie król? – pytam.
Pamiętam tę piosenkę z wyrównawczego przedszkola Head Start: czasem przychodziły do nas miejscowe zakonnice z gitarami na plecach albo na ramionach, wiszącymi jak myśliwskie strzelby; grały i śpiewały dla nas. Śpiewam cicho, żeby nie obudzić Mamci, załamującym się, schrypniętym, zgrzytliwym głosem, a Kayla wymachuje rączkami i chodzi po pokoju. Tatko zostawia wrzący garnek i wchodzi do salonu, a ja nie mogę złapać tchu i bolą mnie ręce. Śpiewam teraz Mrugaj, mrugaj gwiazdko ma, inny przebój z Head Start, i podrzucam Kaylę wysoko, niemal pod sufit, a potem ją łapię. Nie robiłbym tego, gdyby piszczała, bo wtedy na pewno obudziłbym Mamcię. W powietrzu wisi zapach cebuli i czosnku, podsmażanych w maśle papryki i selera, a Kayla wznosi się i spada, rozkładając ręce i nogi z roziskrzonymi oczami i otwierając buzię w uśmiechu tak szerokim, że wygląda, jakby piszczała.
– Jeszcze! – dyszy. – Jeszcze – stęka, gdy ją łapię, żeby znów podrzucić.
Tatko kręci głową, ale nie przestaję podrzucać Kayli, bo poznaję po tym, jak wyciera ręce w ścierkę do naczyń i opiera się o drewnianą framugę, której łuk sam wyheblował i przybił, że nie ma nic przeciwko temu. Celowo położył wysoko sufity w całym domu, dwanaście stóp od podłogi, bo Mamcia go o to prosiła, bo powiedziała, że im więcej świeżego powietrza w całym domu, tym będzie w nim chłodniej. Tatko wie, że nie zrobię Kayli krzywdy.
– Tatku – stękam, bo Kayla spadła mi na pierś, a nie w ręce – opowiesz mi resztę, zanim zaniesiesz mięso do wędzarni?
– Dziecko – mówi Tatko.
Chwytam Kaylę za ręce i okręcam nią jak na karuzeli. Robi kwaśną minę, kiedy stawiam ją na podłodze i wyciągam spod sofy zestaw Fisher-Price’a, którym sam się bawiłem, kiedy byłem mały. Zdmuchuję kurz z pokrywy i przysuwam jej zabawki. W zestawie jest krowa i dwie kury, czerwone wrota stodoły są wyłamane, ale Kayla i tak siada, a potem kładzie się na brzuchu, żeby zwierzątka podskakiwały.
– Pacz, Jojo! – woła i chwyta kózkę, która od razu bryka. – Bee-e, bee-e.
– Nie słucha – mówię. – Nie zwraca na nas uwagi.
Tatko siada na podłodze za Kaylą i pstryka w drugie wrota do stodoły.
– Całe się lepią – mówi.
A potem unosi wzrok ku spoinom gipsowo-kartonowych płyt na suficie i wzdycha, a westchnienie to zamienia się w zdanie, a potem następne. Znów opowiada swoją historię:
„Miał na imię Bogaś. Naprawdę nazywał się Bogard i miał nie więcej jak dwanaście lat. Dostał trzy lata za kradzież jedzenia: solonego mięsa. Za kradzież jedzenia siedziało tam wielu, bo wszyscy byli biedni i przymierali głodem, a choć biali nie mogli zatrudniać nas za darmo, robili wszystko, żeby nas nie zatrudniać albo nie płacić za robotę. Bogaś był najmłodszym chłopcem, jakiego spotkałem w Parchman. A było tam kilka tysięcy więźniów porozdzielanych na farmy na tych wszystkich polach. Prawie pięćdziesiąt tysięcy cholernych akrów. Parchman to takie miejsce, co na pierwszy rzut oka nie wygląda jak więzienie i człowiek najsampierw myśli sobie, że nie będzie tak źle, bo nie ma żadnych murów. W tamtych czasach było tylko piętnaście farm otoczonych drutem kolczastym. Żadnych murów z cegieł czy kamieni. Nas, więźniów, nazywano strzelcami, bo pracowaliśmy strzeżeni przez strzelców kalifaktorów, którzy sami byli więźniami, ale dostali broń od strażników, żeby pilnować reszty. Kalifaktorzy to byli tacy ludzie, którzy odzywają się pierwsi, jak gdzieś wejdą. Tacy, co ściągają na siebie całą uwagę, przechwalają się bez przerwy bójkami, nożami i zabijaniem, którego się dopuścili, żeby trafić do takiego miejsca jak Parchman i poczuć się w nim kimś ważnym i poważanym. Tacy, co widząc strach innych, czują się prawdziwymi mężczyznami.
Jak mnie wsadzili do Parchman, pracowałem na polach, sadząc, odchwaszczając i zbierając bawełnę. Parchman faktycznie wyglądało jak wielka farma. Widziało się otwarte pola, na których pracowaliśmy, i można było patrzeć przez druty, wyobrażać sobie, że da się chwycić te zasieki, postawić na nich nogę, podciągnąć się przeciętą do krwi ręką; wycięli tam wszystkie drzewa, więc ziemia wydawała się pusta i otwarta aż po horyzont, a każdy miarkował: «Ucieknę stąd, jak tylko się przekonam, co i jak. Pójdę na południe, kierując się właściwymi gwiazdami, i znajdę drogę do domu». Można było tak myśleć, póki się nie zobaczyło kalifaktorów. Prawdziwych strażników się tam nie widuje i nie zna. Więc nikt nie wie, że ci strażnicy wywodzą się od pokoleń z ludzi chowanych po to, żeby traktować nas jak konie pociągowe albo myśliwskie psy; chowanych, żeby myśleć, że tak już zawsze zostanie. Nikt nie wie, że strażnicy wywodzą się od nadzorców plantacji. I nikt nie wie, że kalifaktorzy trafili do Parchman za znacznie gorsze rzeczy niż bójka w barze z muzyką. Wie się tylko, że ci spośród więźniów, co mają broń, siedzą, bo lubią zabijać i robili to na tysiące najgorszych sposobów, i zabijali nie tylko mężczyzn, ale i kobiety, i…
Siedzieliśmy z Ciołkiem na innych farmach. Ciołka skazali za napad z bronią, a mnie za udzielanie pomocy zbiegowi. Pracowałem już wcześniej, ale nigdy tak jak w Parchman. Nigdy od świtu do zmierzchu na polu bawełny. Nigdy w takim upale. Tam jest inaczej. Żar. Nie ma wody, nie ma wiatru, żeby się schłodzić, tylko lejący się z nieba, prażący żar. Jak w wilgotnym piekarniku. Wkrótce stwardniały mi dłonie, a stopy pokryły się zrogowaciałą skórą i krwawiły, ale zrozumiałem, że jak pracuję w skibie na polu, nie wolno mi o tym myśleć. Nie wolno mi też myśleć o tatusiu ani o Ciołku, o żadnym strażniku ani kalifaktorze, czy psach szczekających i toczących pianę z pysków przy miedzach pól, marzących tylko o tym, żeby wgryźć się w czyjąś piętę albo szyję. Zapominałem o tym i pochylałem się i prostowałem, pochylałem i prostowałem, i myślałem tylko o matce. O jej długiej szyi i dobrych dłoniach, o tym, jak wiązała włosy nad czołem, żeby zakryć ich nierówną linię. Marzenie o niej było jak blask dogasającego ogniska podczas zimnej nocy: ciepłe i gościnne. To był jedyny sposób, żeby nie myśleć o sobie, żeby uwolnić własną duszę i pozwolić jej szybować wysoko jak latawiec nad tymi polami. Musiałem o niej myśleć, bo przez te pięć lat padłbym na tej farmie trupem.
Bogaś nie dostał aż tak długiego wyroku jak ja. Ale każdy wyrok w Parchman jest wystarczający dla piętnastolatka, a co dopiero dla takiego dzieciaka jak on! Dwunastolatka! Trafił tam jakiś miesiąc i parę tygodni po mnie. Przyszedł zapłakany na farmę, ale płakał bezgłośnie, nie szlochał. Łzy same spływały mu po mokrych policzkach. Miał dużą głowę, taką cebulastą, za wielką i niepasującą do reszty ciała, bo ta reszta to była sama skóra i kości. Uszy odstawały mu od tej głowy jak liście od kapusty, a do tego miał takie ogromne oczy. Ale tego pierwszego dnia nawet nie mrugnął. Był szybki: chodził szybko, nie szurał ociężale nogami jak większość tych, co dopiero przychodzą do obozu, unosił wysoko kolana jak koń. Rozkuli go i poprowadzili do baraku, na pryczę; położył się w ciemności obok mnie, a ja wiedziałem, że wciąż płacze, bo te jego wąskie barki, ciążące jak skrzydła ptaka do ziemi, ciągle trzepotały, chociaż on sam był cicho. Nocni stróże przy drzwiach baraku robią sobie przerwy, a dwunastolatkowi, jeśli okaże się beksą, różne rzeczy mogą się przydarzyć w ciemności.
Obudził się przed świtem, wciąż było jeszcze ciemno, łzy już mu obeschły. Poszedł za mną do latryny i na śniadanie, a potem usiadł obok mnie na ziemi.
«Trochę za młodyś, żeby tu siedzieć. Ile masz lat? Osiem?», spytałem.
Poczuł się urażony. Zmarszczył brwi i otworzył usta.
«Dlaczego te suchary są takie niedobre?», zapytał i zasłonił usta dłonią. Myślałem, że wypluje chleb, ale przełknął i powiedział: «Mam dwanaście lat».
«I tak za młodyś, żeby tu siedzieć».
«Kradłem». Wzruszył ramionami. «Jestem w tym dobry. Kradnę, odkąd skończyłem osiem lat. Mam dziewięcioro małych braci i sióstr, co zawsze płaczą, że są głodni. I płaczą, że wszystko ich boli. Mówią, że bolą ich plecy, że mają obolałe usta. I mają czerwoną wysypkę na dłoniach i stopach. A na twarzy taką skorupę, że prawie nie widać skóry».
Znałem tę chorobę. Nazywaliśmy ją rumieniem. Słyszałem, jak lekarze mówili, że to z biedy: z jedzenia samego mięsa, mąki i melasy. Mogłem mu powiedzieć, że ci, co tak jedzą, mają dużo szczęścia, bo słyszałem o ludziach w Delcie, co smażą paszteciki z ziemi. Bogaś był z siebie dumny, gdy opowiadał mi, co robił, mimo że go złapali. Poznałem – po tym, jak się pochylał, jak mi się przyglądał, gdy skończył mówić – że czeka na moją pochwałę. Wiedziałem, że się go nie pozbędę, bo wszędzie za mną łaził i spał na sąsiedniej pryczy. Patrzył się na mnie tak, jakbym mógł dać mu coś, czego nikt inny mu nie da. Słońce wstawało pomiędzy drzewami, oświetlało niebo jak świeżo rozpalone ognisko, a ja już czułem jego promienie na barkach, plecach i ramionach. Żułem coś, co przypominało chleb i chrzęściło w zębach. Połknąłem to szybko – lepiej było nie myśleć o tym, co się je.
«Jak masz na imię, chłopcze?»
«Bogard. Ale wszyscy wołają na mnie Bogaś. Dla żartu. Że niby taki bogaty jestem». Spojrzał na mnie, unosząc brwi i uśmiechając się pod nosem, leciuteńko, tylko otworzył usta, ukazując białe, nachodzące na siebie zęby. Nie pojąłem tego żartu, więc opuścił ręce i wyjaśnił, machając łyżką. «Bo niby kradnę. Więc jestem bogaty?»
Spojrzałem w swoje dłonie. Ani okruszka, a wciąż byłem głodny.
«To taki żart», powiedział.
Więc w końcu dałem mu to, na co liczył. Bo był tylko chłopcem. Roześmiałem się”.
Czasem wydaje mi się, że rozumiem wszystko i wszystkich lepiej niż Leonie. Staje w drzwiach, zasłonięta papierowymi torbami z zakupami, zdejmuje haczyk siatki na owady, kopie ją i pcha się do środka. Kayla pędzi do mnie, słysząc łoskot kopniętych drzwi: chwyta kubek z sokiem i ssie, po czym ciągnie mnie za ucho. Szczypie mnie w płatek i zwija go palcami, co trochę boli, ale tak się przyzwyczaiła, więc podnoszę ją wyżej i pozwalam się szarpać. Mamcia mówi, że Kayla pociesza się w ten sposób, bo nigdy nie ssała piersi. „Biedna Kayla”, wzdycha za każdym razem Mamcia. Leonie złości się, jak Mamcia i Tatko mówią na Kaylę „Kayla”, tak jak ja. „Ona ma imię – powtarza Leonie – po tatusiu”. „Ale wygląda jak Kayla”, odpowiada Mamcia; Leonie nigdy tak na nią nie mówi.
– Hej, Michaela, moje maleństwo – woła teraz.
Staję w drzwiach kuchni i widzę, jak Leonie wyjmuje z papierowej torby białe pudełko, więc dociera do mnie, że Mamcia po raz pierwszy nie upiecze tortu na moje urodziny, i czuję się winny, że przyszło mi to do głowy dopiero teraz. Tatko ugotuje obiad, ale powinienem był wiedzieć, że Mamcia nie będzie mogła piec. Jest zbyt chora – na raka, który pojawia się i odchodzi, i znowu wraca; można na niego liczyć jak na przypływ i odpływ w bayou, i na księżyc.
– Kupiłam dla ciebie tort – ogłasza Leonie, mając mnie za głupka, który nie wie, co jest w tym pudełku.
Wie, że nie jestem głupi. Sama tak kiedyś powiedziała, gdy wezwano ją do szkoły, żeby porozmawiać o moim zachowaniu. Nauczycielka stwierdziła wtedy: „W ogóle się nie odzywa w klasie, ale i tak nie uważa”. Powiedziała to przy wszystkich dzieciach, które siedziały w ławkach, czekając na autobusy. Wcześniej posadziła mnie w pierwszej ławce, najbliżej biurka, i co pięć minut pytała: „Słuchasz, co mówię?”, co oczywiście przeszkadzało mi w wykonywanej akurat pracy i nie pozwalało się skoncentrować. Miałem wtedy dziesięć lat i zacząłem zwracać uwagę na rzeczy, których nie dostrzegały inne dzieciaki, na przykład na to, że nauczycielka obgryza paznokcie do krwi i czasem ma mocny makijaż, żeby nie było widać siniaków od bicia. Wiem, jak wyglądają takie siniaki, bo Leonie i Michael miewali je raz po raz, jak się kłócili. Zastanawiałem się, czy nauczycielka też ma swojego Michaela. W dniu wizyty w szkole Leonie parsknęła: „On nie gupi. Idziemy, Jojo”. Skrzywiłem się, słysząc to „gupi” i widząc, jak pochyliła się ku nauczycielce, nawet o tym nie wiedząc, na co nauczycielka zatrzepotała powiekami i cofnęła się przed potencjalnym zagrożeniem przyczajonym w ramieniu Leonie, prężącym się od barku poprzez łokieć do zaciśniętej pięści.
Mamcia zawsze piekła mi czerwony ponczowy tort. Upiekła go po raz pierwszy, kiedy kończyłem rok. Przed czwartymi urodzinami pamiętałem tort już tak dobrze, że sam o niego prosiłem: powiedziałem „ponczowy tort” i pokazałem Mamci obrazek na pudełku na półce w sklepie. Tort, który kupiła Leonie, jest nieduży, wielkości dwóch pięści. Na górze niebieska i różowa posypka, a z boku dwa niebieskie niemowlęce buciki. Leonie kicha, kaszle w zgięty chudy łokieć, a potem wyciąga wiaderko z połową galonu najtańszych lodów – tych, co smakują jak schłodzona guma do żucia.
– Nie mieli już tortów urodzinowych. Ale buciki są niebieskie, więc pasują.
Dopiero wtedy pojmuję, że na trzynaste urodziny syna Leonie kupiła torcik na pępkowe. Wybucham śmiechem, ale nie jest mi wesoło, nie czuję ani krzty radości. Śmieję się śmiechem, który śmiechem nie jest, w dodatku tak głośno, że Kayla rozgląda się i patrzy na mnie tak, jakbym ją zawiódł. A potem zaczyna płakać.
Wspólny śpiew to moja ulubiona część urodzinowego przyjęcia; świeczki migoczą złocistą poświatą, rozjaśniają twarze Mamci i Tatki, wyglądających wtedy tak młodo jak Leonie i Michael. Mamcia i Tatko zawsze się uśmiechają, kiedy śpiewają dla mnie. Wspólny urodzinowy śpiew jest też ulubioną zabawą Kayli, która dołącza do dziadków, potykając się na trudniejszych wyrazach. Teraz Kayla każe mi wziąć się na ręce: płakała i odpychała Leonie, chciała przyjść do mnie i w końcu Leonie daje za wygraną, podaje mi Kaylę ze słowami:
– Weź ją sobie.
W tym roku wspólny śpiew przestaje być moją ulubioną częścią urodzin, bo zamiast stać w kuchni, tłoczymy się w sypialni Mamci, a Leonie trzyma tort tak samo jak wcześniej Kaylę – jak najdalej od siebie, jakby chciała wszystko rzucić na podłogę. Mamcia nie śpi, choć nie wygląda na obudzoną: ma półprzymknięte oczy i nieobecne spojrzenie, jakby patrzyła gdzieś w dal poza naszymi głowami. Jest spocona, choć ma bladą i suchą skórę; wygląda jak wyschnięta kałuża latem po tygodniach bez kropli deszczu. Wokół mnie lata komar, wpada mi do ucha, wylatuje stamtąd, zastanawia się, jak mnie użreć.
Tylko Leonie śpiewa mi Sto lat. Ma ładny głos, który brzmi dobrze, gdy śpiewa nisko, ale łamie się na wyższych nutach. Tatko nie śpiewa; nigdy nie śpiewa. Kiedy byłem mniejszy, w ogóle tego nie zauważałem, bo śpiewała dla mnie cała rodzina: i Mamcia, i Leonie, i Michael. Ale w tym roku Mamcia nie może śpiewać, bo jest chora, Kayla wymyśla własne słowa urodzinowej pieśni, a Michaela z nami nie ma, więc słyszę, że Tatko nie śpiewa, porusza tylko ustami, udaje, ale nie wydobywa głosu. Śpiew Leonie załamuje się przy „nasz Joseph”, a światło trzynastu świeczek jest pomarańczowe. I nikt oprócz Kayli nie wygląda młodo. Tatko stoi za daleko od światła. Mamcia zamknęła oczy – przypominają teraz szparki na jej kredowej twarzy – a zęby Leonie mają czarne obwódki. Nie ma w tym radości.
– Wszystkiego najlepszego, Jojo – odzywa się Tatko, ale składając mi życzenia, nie patrzy na mnie. Wpatruje się w Mamcię, w jej rozłożone bezwładnie przy biodrach dłonie. Leżące wnętrzem do góry, jakby już były martwe. Pochylam się, żeby zdmuchnąć świeczki, ale dzwoni telefon, Leonie wzdryga się, a tort podskakuje razem z nią. Płomyki filują, parzą mnie w brodę. Perełki wosku spływają na niemowlęce buciki. Leonie odwraca się razem z tortem i spogląda w głąb kuchni na stojący na ladzie telefon.
– Pozwól temu chłopcu zdmuchnąć świeczki, Leonie – mówi Tatko.
– Może to Michael – rzuca, a potem już nie ma tortu, bo zabiera go ze sobą do kuchni i stawia na ladzie obok telefonu z czarnym kablem. Płomyki wyjadają wosk. Kayla płacze i zadziera głowę. Więc idę posłusznie za Leonie do kuchni, do mojego tortu, a Kayla się rozpromienia. Wyciąga rękę do ognia. Komar, który latał w pokoju Mamci, towarzyszy nam i teraz, znów bzyczy koło mojej głowy, gada do mnie, jakbym był świeczką albo tortem. „Taki ciepły i smaczny…”. Odganiam go.
– Słucham? – mówi Leonie.
Przytrzymuję rączkę Kayli i pochylam się ku płomykom. Wyrywa mi się, zauroczona.
– Tak.
Dmucham.
– Kochany.
Gaśnie połowa świeczek.
– W tym tygodniu?
Druga połowa dalej wyjada wosk.
– Jesteś pewny?
Dmucham po raz drugi i nad tortem robi się ciemno. Komar siada mi na twarzy. „Taki apetyczny!”, woła i nakłuwa mi skórę. Macham dłonią, zostaje na niej plamka krwi. Kayla wyciąga rączkę.
– Przyjedziemy.
Zgarnia lukier z tortu, cieknie jej z nosa. Jasne loczki afro falują na jej główce. Wkłada palce do ust, a ja je wycieram.
– Spokojnie, mała, spokojnie.
Na drugim końcu linii telefonicznej jest zwierzę, które ma na imię Michael, siedzi za kratami w betonowej klatce, a jego głos biegnie całymi milami po drutach i wybielonych słońcem słupach. Wiem, co mówi, słyszę go jak głos skrzeczących i lecących zimą na południe ptaków, jak głos każdego innego zwierzęcia: „Wracam do domu”.
Ciąg dalszy w wersji pełnej