- W empik go
Spis paru strat - ebook
Spis paru strat - ebook
Autorka Atlasu wysp odległych, prowadzona przez strzępy wyblakłych map, dawno przebrzmiałe pieśni i zamazane drogowskazy, wyrusza w fascynującą podróż, w ramach której przemierzy najodleglejsze epoki, kontynenty i gatunki literackie w przekonaniu, że choć pisanie nie przywraca niczego do życia, to jednak pozwala wszystkiego doświadczyć. Tygrys kaspijski, zaginiona wyspa na Pacyfiku, ekscentryczna encyklopedia w kasztanowym gaju czy NRD-owski Pałac Republiki to tylko niektóre pozycje tytułowego spisu, stanowiącego najlepszy dowód na to, że fenomen utraty jest nie mniej różnorodny niż ogrom rzeczy utraconych, a dzięki połączeniu wyobraźni z rzetelną kwerendą można wypełnić puste miejsca nowymi światami.
Judith Schalansky – pisarka, projektantka książek i wydawczyni, laureatka wielu prestiżowych nagród literackich, członkini niemieckiego PEN Clubu
Kamil Idzikowski – tłumacz pisemny kształcący się na tłumacza ustnego, absolwent filozofii i germanistyki na UAM w Poznaniu.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66571-82-2 |
Rozmiar pliku: | 3,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pewnego sierpniowego dnia przed kilku laty zawitałam do miasta na północy kraju. Zbudowano je w głębi długiej zatoki, która wcina się w ląd od czasów pradawnych zlodowaceń, a jej słonawa woda obfituje wiosną w śledzie, latem – w węgorze, jesienią – w dorsze, zimą zaś – w karpie, szczupaki i leszcze, toteż zawód rybaka wciąż ma się tam dobrze. Właśnie rybacy i ich rodziny żyją od wieków w jednej z dzielnic tego miasta, dawnej osadzie, niezaprzeczalnie malowniczej, choć złożonej właściwie z pary brukowanych ulic, placu do suszenia sieci oraz klasztoru, zamieszkałego dziś już tylko przez dwie dystyngowane staruszki. Krótko mówiąc, to jedno z tych miejsc, gdzie czas zdaje się nie płynąć, a człowieka aż kusi, by uwierzyć w żywą obecność przeszłości, równie nieokreślonej, co uwodzicielskiej. Tym jednak, co najbardziej zapadło mi w pamięć, nie były kwitnące róże ani wybujałe malwy przed niskimi, bielonymi wapnem domami, nie barwne drewniane drzwi ani wąziutkie uliczki, w większości schodzące prosto nad skalisty brzeg, lecz intrygujący fakt, że cała zabudowa nie skupiała się wcale wokół rynku, tylko skrytego w cieniu młodych lip, ogrodzonego żeliwnym płotem cmentarza, a zatem że w miejscu, gdzie mógłby kwitnąć handel, zmarli oddawali się pod ziemią zajęciu, które z winy nieszczęsnej, życzeniowej wiary wciąż lubimy nazywać „spoczywaniem”. Moje ogromne zdumienie, z początku przypominające niepokój, stało się tym większe, gdy ktoś pokazał mi dom kobiety, która z kuchennego okna miała widok na grób przedwcześnie zmarłego syna, bo wówczas zdałam sobie sprawę, iż zgodnie z wielowiekową tradycją, kultywowaną przez gildię grabarzy, zmarłym i żyjącym członkom rodziny pozwala się tu przebywać bardzo blisko siebie, a do tej pory wiedziałam jedynie, że podobny zwyczaj panuje na niektórych wyspach Pacyfiku. Oczywiście już przedtem zdarzało mi się odwiedzać wyjątkowe miejsca pochówku, chociażby wyspę cmentarną San Michele z wysokimi murami z czerwonej cegły, wyrastającymi z turkusowych wód Laguny Weneckiej jak niezdobyta twierdza, albo pogrążony w jaskrawym zgiełku Hollywood Forever Cemetery podczas obchodzonego co roku przez meksykańską część ludności Día de los Muertos, kiedy groby są przystrojone na pomarańczowo i żółto, a wokół roi się od czaszek – skazanych na wieczne szczerzenie zębów, zrobionych z kolorowego cukru i papier mâché. Żadne z tych miejsc nie poruszyło mnie jednak tak mocno, jak cmentarz w tamtej dzielnicy rybackiej, założony na nietypowym planie stanowiącym swego rodzaju kompromis między kołem a kwadratem, w czym dopatrywałam się symbolu tej niesamowitej, urzeczywistnionej utopii – życia, które spogląda śmierci w oczy. Przez długi czas wierzyłam, że w tej osadzie, której nazwa pochodzi od duńskiego słowa „wysepka” albo „miejsce otoczone przez wodę”, ludzie są bliżej życia, i to właśnie dzięki temu, że włączyli zmarłych do wspólnoty, umieściwszy ich dosłownie w jej sercu, zamiast skazywać ich na wygnanie, jak to zwykle czynimy w naszych stronach, choć rozrastające się niepowstrzymanie miasta prędzej czy później i tak wchłaniają oddalone cmentarze.
Dopiero teraz, gdy już kończę pracę nad tą książką, mówiącą w dużej mierze o dekompozycji i destrukcji, zaczyna świtać mi w głowie, że ujrzałam tam zaledwie jeden z niezliczonej liczby sposobów obchodzenia się ze śmiercią, w gruncie rzeczy nie bardziej troskliwy czy nieporadny niż przytoczony przez Herodota zwyczaj plemienia Kallatów, którzy zjadali ciała swych rodziców, natomiast wieść o tym, iż Grecy poddają zwłoki kremacji, wprawiła ich w trwogę. Na pytanie, czy bliżej życia jest ten, kto bezustannie przypomina sobie o nieuchronnej śmierci, czy może raczej ten, kto skutecznie wypiera ją ze świadomości, istnieje bowiem nie mniej sprzecznych odpowiedzi niż w kwestii oceny, co jest bardziej przerażające: myśl, że wszystko się kiedyś skończy, czy też wyobrażenie, że nie ma żadnego kresu.
Niewątpliwie śmierć i związany z nią problem radzenia sobie z czyimś nagłym brakiem przy jednoczesnej obecności jego spuścizny – począwszy od ciała, a na porzuconym dobytku skończywszy – z biegiem czasu domagały się odpowiedzi i prowokowały do podejmowania działań, których doniosłość wykraczała ponad ich bezpośrednie cele, stając się dla naszych najdawniejszych przodków pomostem między sferą zwierzęcą a światem ludzi. Powszechnie przyjmujemy, że tylko człowiek nie wydaje doczesnych szczątków przedstawicieli własnego gatunku na pastwę naturalnych procesów rozkładu, chociaż podobne zachowania można zaobserwować również wśród innych zwierząt wyższych. Słonie na przykład gromadzą się wokół konającego członka stada, przez wiele godzin dotykają go trąbami, raz po raz trąbią ze wzburzeniem i próbują podnieść go z ziemi, nim wreszcie przykryją zwłoki ziemią oraz gałązkami. Co więcej, nawet po wielu latach regularnie odwiedzają miejsca śmierci towarzyszy, do czego bez wątpienia potrzebna jest dobra pamięć, a być może także pewna forma wiary w życie pozagrobowe, niekoniecznie ustępująca naszej, czy to pod względem fantazji, czy nieweryfikowalności.
Śmierć jako cezura jest zaczątkiem dziedzictwa i pamięci, lament żałobny zaś źródłem wszelkich kultur, wypełniających nagłą pustkę i ciszę pieśniami, modłami oraz opowieściami, w których to, co nieobecne, powraca do życia. W doświadczeniu straty, niczym w formie do odlewu, dostrzegamy zarysy opłakiwanego przedmiotu, który w cudownym blasku żałoby staje się nieraz godny pożądania. Jak ujął to pewien profesor zoologii z Heidelberga w przedmowie do tomu z serii Neue Brehm-Bücherei: „Jedną z cech człowieka Zachodu, które wymykają się racjonalnemu ujęciu, jest fakt, że rzeczy utracone ceni wyżej aniżeli istniejące; osobliwej, trwającej po dziś dzień fascynacji wilkoworem tasmańskim nie da się wytłumaczyć w inny sposób”.
Stosujemy najrozmaitsze strategie, aby utrwalić przeszłość i powstrzymać niepamięć. Jeśli wierzyć przekazom, początki naszego dziejopisarstwa wyznacza ciąg okrutnych wojen między Persami a Grekami, natomiast mnemonika, niemal już zapomniana sztuka pamięci, narodziła się wskutek wypadku, w którym wielu straciło życie: na początku V w. p.n.e. w Tesalii zawalił się budynek, grzebiąc pod sobą biesiadników, natomiast jedyny ocalały, poeta Symonides z Keos, dzięki świetnie wyćwiczonej pamięci odtworzył w wyobraźni zrujnowaną salę i ustalił, gdzie siedzieli poszczególni goście, co umożliwiło identyfikację ciał zmasakrowanych pod gruzami. Do licznych paradoksów wpisanych w formułę albo-albo śmierci oraz życia należy fakt, że kiedy zaczynamy myśleć o zmarłym jako kimś bezpowrotnie utraconym, ból po jego odejściu staje się dwa razy większy i dwa razy mniejszy zarazem, podczas gdy niepewny los osoby zaginionej lub uznanej za zmarłą wpędza jej bliskich w pułapkę zagmatwanego koszmaru trwożliwej nadziei oraz wypieranej żałoby, uniemożliwiając pogodzenie się ze stratą i powrót do codzienności.
Żyć znaczy przeżywać straty. Pytanie o to, co nas czeka, sięga przypuszczalnie początków rodzaju ludzkiego, zwłaszcza że równie niezbywalną, co niepokojącą cechą przyszłości jest jej nieprzewidywalność, czyli także niepewność co do czasu i okoliczności śmierci. Któż nie korzystał nigdy z magii ochronnej słodko-gorzkiego cierpienia na zapas, któż nie zna zgubnej chęci ukojenia obaw przez myślową antycypację? Przewidujemy przyszłe nieszczęścia, wizualizujemy zawczasu możliwe katastrofy, wmawiając sobie, iż uchroni to nas przed przykrymi niespodziankami. W czasach starożytnych pociechę dawały sny: Grecy twierdzili, że na wzór wyroczni zwiastują nadchodzące wydarzenia, nie odbierając wprawdzie przyszłości jej nieodwracalnego charakteru, pozbawiając ją jednak grozy nieoczekiwanego. Niejeden już odebrał sobie życie ze strachu przed śmiercią. Samobójstwo może się wydawać najbardziej radykalnym sposobem triumfu nad niepewnością jutra, choć za cenę skrócenia własnej egzystencji. Podobno wśród darów, które Oktawian August otrzymał na wyspie Samos od posłów z Indii, znalazł się nie tylko tygrys i bezręki młodzieniec o stopach dorównujących sprawnością dłoniom zwykłych ludzi, ale także bramin zwany Zarmarosem, który zamierzał samodzielnie zakończyć swe życie, gdyż do tej pory toczyło się ono dokładnie po jego myśli. Aby mieć pewność, że nie przydarzy mu się już żadne nieszczęście, po dotarciu do Aten, namaściwszy nagie ciało oliwą, wskoczył roześmiany w ogień i spłonął żywcem w niezaprzeczalnych męczarniach, a jego dobrowolna śmierć przeszła do historii, niechby nawet tylko jako ciekawa anegdota, opisana w jednej z osiemdziesięciu niegdyś ksiąg Historii rzymskiej Kasjusza Diona, której treść szczęśliwym trafem przetrwała do naszych czasów. Bądź co bądź wszystko, co jeszcze istnieje, jest po prostu tym, co się zachowało.
Potencjalna wszechpamięć to w gruncie rzeczy niepamięć. Słynna kobieta z Kalifornii, która bez pomocy mnemotechnik potrafi przypomnieć sobie każdy dzień, począwszy od 5 lutego 1980 roku, została uwięziona w labiryncie nawracających wspomnień, stając się nowym wcieleniem Temistoklesa, ateńskiego przywódcy, który znał imiona wszystkich mieszkańców rodzinnego miasta, a mnemoniście Symonidesowi wyznał, iż bardziej niż sztukę zapamiętywania pragnąłby opanować sztukę zapominania: „Bo pamiętam nawet to, czego nie chcę pamiętać, a nie mogę zapomnieć tego, co zapomnieć chciałbym”. Sztuka zapominania jest wszakże czymś niemożliwym, ponieważ każdy znak przedstawia jakąś obecność, nawet jeżeli odnosi się do nieobecności. W encyklopediach figurują ponoć imiona niemal wszystkich mieszkańców Cesarstwa Rzymskiego skazanych na damnatio memoriae.
Z pewnością źle jest zapominać o wszystkim. Gorzej jednak nie zapominać o niczym, ponieważ wiedza powstaje właśnie przez zapominanie. Kiedy rejestrujemy wszystko jedno po drugim niczym elektroniczne nośniki danych, gubimy sens, zyskując w zamian jedynie chaotyczną masę bezużytecznych informacji.
O ile zakładanie archiwów, podobnie jak budowa arki, czyli ich pierwowzoru, może być podyktowane chęcią ocalenia wszystkiego, o tyle atrakcyjne skądinąd pomysły, jak choćby projekt przekształcenia Antarktydy czy nawet Księżyca w centralne, demokratyczne muzeum, gdzie na równych prawach wystawiano by najrozmaitsze wytwory ludzkiej kultury, są nie mniej totalitarne i skazane na porażkę niż marzenie o przywróceniu raju na ziemi, owa archetypiczna tęsknota, wciąż żywo obecna w wyobraźni wszystkich kręgów kulturowych świata.
W zasadzie każda rzecz już od samego początku jest śmieciem, każda budowla ruiną, wszelkie tworzenie zaś zwyczajną dewastacją, podobnie jak dorobek tych dyscyplin naukowych i instytucji, które chełpią się ratowaniem dziedzictwa ludzkości. Nawet archeologia – choćby sprawiała wrażenie niezwykle ostrożnej i pełnej rozwagi w penetrowaniu osadów minionych epok – stanowi formę wandalizmu, natomiast archiwa, muzea i biblioteki, ogrody zoologiczne oraz rezerwaty przyrody są po prostu odgórnie zarządzanymi cmentarzami, gdzie składuje się towary, nierzadko wyrwane z żywego obiegu teraźniejszości, ażeby je zarchiwizować czy wręcz o nich zapomnieć, niczym o bohaterskich czynach i postaciach, których pomniki wypełniają krajobrazy miast.
Trzeba chyba poczytywać za szczęście, iż ludzkość nie zdaje sobie sprawy, jak wielkie idee, poruszające dzieła sztuki i rewolucyjne wynalazki zdążyła już utracić – czy to wskutek umyślnej destrukcji, czy zwykłą koleją rzeczy. Może się wydawać, że to, o czym nikt nie wie, nie przysparza nikomu trosk. Poglądy wielu europejskich myślicieli nowożytności, zgodnie z którymi cykliczny upadek kultury jest rzeczą sensowną, o ile nie zbawienną, budzą jednak zdumienie. W takim ujęciu pamięć kulturowa byłaby przecież czymś w rodzaju ogólnoświatowego organizmu, którego funkcje życiowe podtrzymuje jedynie sprawna przemiana materii, obejmująca etapy trawienia i wydalania przed każdym przyjęciem pokarmu.
Ten nad wyraz ograniczony i samowładny światopogląd sprawił, że niepohamowane zagarnianie i eksploatację obcych terytoriów, ujarzmianie, zniewalanie i mordowanie pozaeuropejskich ludów, a także unicestwianie pogardzanych kultur można było postrzegać jako część naturalnego procesu, przy czym niewłaściwa interpretacja teorii ewolucji, wedle której przetrwa jedynie najsilniejszy, sprzyjała usprawiedliwianiu dokonanych zbrodni.
Oczywiście możemy opłakiwać tylko to, czego brakuje lub co zaginęło, a więc takie rzeczy, które choć częściowo ocalały lub pozostawiły po sobie jakieś świadectwo, czasem ledwie pogłoskę, na wpół zatarty ślad albo echo echa. Jakże bym chciała wiedzieć, co oznaczają rysunki na peruwiańskiej pustyni Nazca, jakimi słowami kończy się utwór Safony o incipicie φαίνεταί μοι oraz dlaczego Hypatia była uważana za tak wielkie zagrożenie, że nie tylko jej dzieła, ale także ją samą pocięto na kawałki.
Niektóre szczątki wydają się komentować własny los. Weźmy operę Ariadna Monteverdiego, z której zachował się jedynie fragment lamentu zrozpaczonej heroiny: „Pozwólcie mi umrzeć. Któż miałby mnie pocieszyć w tak ciężkim losie, tak wielkim cierpieniu? Pozwólcie mi umrzeć”. Obraz Luciana Freuda, który istnieje dziś jedynie w formie reprodukcji, ponieważ oryginał został skradziony z muzeum w Rotterdamie, a następnie spalony w piecyku łazienkowym gdzieś w Rumunii przez matkę jednego z rabusiów, przedstawia kobietę z zamkniętymi oczyma, wyglądającą trochę tak, jakby spała, a trochę tak, jakby już nie żyła. Z twórczości tragediopisarza Agatona przetrwały z kolei jedynie dwie sentencje zacytowane przez Arystotelesa: „Wszak sztuka i przypadek do się wzajem lgną” oraz „Tej jednej rzeczy nie potrafi nawet Bóg: by się odstało to, co raz już stało się”.
Najwyraźniej właśnie ta jedna rzecz, leżąca poza zasięgiem samego Boga, w każdej epoce staje się obiektem pragnień despotów, których niszczycielskiej woli przekształcania świata nie wystarcza odciśnięcie śladu na teraźniejszości. Aby zdobyć kontrolę nad przyszłością, trzeba się pozbyć przeszłości. Ten, kto ogłasza się założycielem nowej dynastii i źródłem wszelkiej prawdy, musi wymazać pamięć o swych poprzednikach i całkowicie zabronić krytycznego myślenia niczym Qin Shi Huang, który mianowawszy się Pierwszym Cesarzem dynastii Qin, w 213 r. p.n.e. jako jeden z pierwszych w znanej historii rozkazał spalić stare księgi, a wszelkie próby sprzeciwu karał śmiercią albo przymusowymi robotami przy rozbudowie sieci dróg, Wielkiego Muru Chińskiego lub też gigantycznego mauzoleum, wyposażonego w tak megalomańskie dodatki, jak Terakotowa Armia, złożona z naturalnej wielkości figur uzbrojonych żołnierzy, wozów oraz koni, których kopie wędrują dziś po świecie, za sprawą tej bezprecedensowej profanacji jednocześnie podtrzymując i niwecząc wymarzoną przez władcę pamięć o jego osobie.
Podejrzane plany wyrugowania przeszłości rodzą się nieraz ze zrozumiałej chęci, aby zacząć jeszcze raz od nowa. Jak pisze Jorge Luis Borges, cytując fragment z Samuela Johnsona, którego nie udało mi się zlokalizować, w XVII wieku w angielskim parlamencie na poważnie dyskutowano o tym, czy nie należałoby spalić zbiorów archiwum Tower of London w celu wymazania wszelkiej pamięci o dawnych czasach, co miałoby pozwolić na całkowite przeorganizowanie życia społecznego.
Sama Ziemia jest, jak wiadomo, stertą gruzów minionej przyszłości, a ludzkość – skłóconą zbieraniną spadkobierców mitycznych prawieków, które trzeba bezustannie przyswajać i przekształcać, odrzucać i niszczyć, ignorować i wypierać, więc wbrew powszechnemu przekonaniu to wcale nie przyszłość, ale właśnie przeszłość otwiera przed nami prawdziwe możliwości. To dlatego nowe reżimy już od samego początku podejmują wyzwanie jej reinterpretacji. Wszyscy ci, którzy podobnie do mnie byli świadkami historycznego przełomu, ikonoklazmu zwycięzców i obalania pomników, w każdej wizji przyszłości z łatwością dostrzegą odbicie czasów minionych, w którym, dajmy na to, na gruzach odbudowanego zamku miejskiego w Berlinie powstaje kopia Pałacu Republiki.
W 1796 r., czyli roku V według kalendarza rewolucyjnego, na Salonie Paryskim w Luwrze wystawiono dwa obrazy Huberta Roberta, malarza widoków architektonicznych, który uwiecznił zarówno zdobycie Bastylii, jak i wyburzenie zamku w Meudon oraz zbezczeszczenie grobów władców w Saint-Denis. Jeden z rzeczonych obrazów przedstawia projekt przebudowy pałacu królewskiego w Wielką Galerię Luwru – tętniącą życiem, dobrze oświetloną salę z przeszklonym dachem, wypełnioną obrazami i rzeźbami – drugi zaś ukazuje tę samą przestrzeń jako przyszłą ruinę. W miejscu szklanego dachu z pierwszej wizji przyszłości w drugiej widać pochmurne niebo – sklepienie się zapadło, ściany są całkiem nagie, na ziemi leżą potłuczone rzeźby. Tylko Apollo Belwederski, zdobycz wojenna Napoleona, wprawdzie osmalony, ale poza tym bez uszczerbku, góruje nad rumowiskiem. Wśród ruin włóczą się ciekawscy, odgrzebują torsy przywalone gruzem, siedzą przy ognisku. Ze szczelin w pozostałościach sklepienia wyrastają zielone pędy. To miejsce jest utopią, gdzie przeszłość i przyszłość zlewają się w jedno.
Niemiecki architekt Albert Speer posunął się jeszcze dalej, rozwijając spekulatywną teorię „wartości ruin”; całe dziesięciolecia po upadku narodowego socjalizmu twierdził, iż w swoich projektach dla Tysiącletniej Rzeszy – pojmowanej nie tylko metaforycznie – używał możliwie najtrwalszych materiałów, a ponadto brał pod uwagę, jak jego budowle będą wyglądały, gdy zaczną się rozpadać, aby nawet wtedy konkurowały z wielkością ruin rzymskich. Auschwitz natomiast nie bez przyczyny określono mianem „zniszczenia bez ruin”. Ta całkowicie nieludzka architektura przemysłowej machiny zagłady, działając z niezwykłą precyzją i nie pozostawiając śladów, eksterminowała miliony ludzi, a tym samym wytworzyła największą pustkę w dwudziestowiecznej historii Europy, wciąż nieprzepracowaną do końca traumę, która tkwi w pamięci zarówno ofiar, jak i sprawców, a także potomków obu tych grup, niczym nad wyraz trudne do przyswojenia ciało obce. Zbrodnie ludobójstwa uczyniły jeszcze bardziej palącym pytanie: „Na ile w ogóle można pojąć stratę?”, co wielu przedstawicieli kolejnych pokoleń doprowadziło do pełnego rezygnacji, lecz zgoła zrozumiałego wniosku, iż owe wydarzenia wymykają się wszelkiej reprezentacji.
„Co właściwie zachowują źródła historyczne? Nie obchodzą ich ani losy fiołków zdeptanych podczas oblężenia Liège, ani cierpienia doznane przez krowy w pożarze Leuven, ani formacje chmur pod Belgradem” – zauważa Theodor Lessing w napisanej podczas pierwszej wojny światowej książce Geschichte als Sinngebung des Sinnlosen („Historia jako nadawanie sensu bezsensowi”), przekonując, że wszelkie przedstawienia dziejów jako rozumnego postępu są w rzeczywistości kształtowaniem bezkształtnego – historiami o początkach i końcach, wzlotach i upadkach, rozkwitach i rozpadach, które z reguły podlegają zasadom narracji.
Chociaż dzięki prawom ewolucji wiemy, iż o tym, jak długo coś przetrwa, decyduje niezwykle skomplikowana gra przypadku i adaptacji, oświeceniowa wiara w postęp wciąż ma się bardzo dobrze, za co być może odpowiada siermiężny urok historycznej osi czasu, wytrwale i arogancko biegnącej prosto przed siebie, jak również powiązanego z nią linearnego zapisu zachodnich języków, ponieważ to z jej winy nawet tam, gdzie byty boskie przestały odgrywać istotną rolę, wciąż łatwo popełniamy błąd naturalistyczny, uznając wszystko, co istnieje, za zamierzone i sensowne. W tej nieco naiwnej, acz sugestywnej dramaturgii ciągłego rozwoju jedyną zaletą przeszłości okazuje się fakt, że ustępuje ona z drogi temu, co nowe, natomiast historia, zarówno indywidualna, jak i narodowa lub powszechna, zostaje utożsamiona z postępem – jeśli nie koniecznym, to w każdym razie nieprzypadkowym. Tym niemniej chronologia, czyli skrupulatne numerowanie nowych nabytków, w swej zgrzebnej logice stanowi, rzecz jasna, najmniej oryginalną, gdyż markującą jedynie porządek zasadę organizacji, z czego dobrze zdaje sobie sprawę każda archiwistka.
W pewnym sensie świat jest gigantycznym archiwum samego siebie. Wszelką materię, tak ożywioną, jak i nieożywioną, można uznać za część niewiarygodnie obszernego, mozolnie rozwijającego się systemu zapisu, obejmującego liczne próby wyciągnięcia lekcji i wniosków z dotychczasowych doświadczeń, taksonomia zaś to po prostu retrospekcyjne dążenie do zindeksowania pogmatwanego banku różnorodności biologicznej i nadania pozornie obiektywnej struktury niezmierzonemu chaosowi dziedzictwa ewolucji. W zasadzie nic nie może w tym archiwum zaginąć, jego całkowita energia jest bowiem wielkością stałą i najwyraźniej wszystko zostawia po sobie ślad. Jeżeli Sigmund Freud miał rację, gdy przez analogię do zasady zachowania energii doszedł do zaskakującej konkluzji, że sny oraz myśli tak naprawdę nigdy nie ulegają zapomnieniu, to z pokładów ludzkiej pamięci, wysiłkiem przypominającym wykopaliska, można by wydobywać niczym kości, skamieliny czy ceramikę dawne doświadczenia: odziedziczoną traumę, dwa wyrwane z kontekstu wersy, mglistą grozę nocnej burzy przeżytej we wczesnym dzieciństwie, erotyczny koszmar. Ba, w takim wypadku wystarczyłoby może znaleźć właściwe ślady, aby odzyskać z zaświatów dorobek mnóstwa minionych pokoleń, a prawda, również ta wyparta lub wymazana, całkiem przeinaczona bądź skazana na zapomnienie, byłaby niezaprzeczalna i zawsze obecna.
Prawa fizyki pokrzepiają nas wszakże w ograniczonym zakresie. Zasada zachowania energii, w której przemiana bierze górę nad skończonością, pomija milczeniem fakt, iż transformacje mają na ogół charakter nieodwracalny. Na co komu ciepło płonącego dzieła sztuki? W popiołach nie odnajdziemy już nic godnego podziwu. Z taśm ze wczesnymi filmami niemymi odzyskuje się srebro i przerabia je na kule bilardowe, które toczą się niewzruszenie po stole pokrytym zielonym suknem. Strawienie mięsa ostatniej krowy morskiej nie trwało wcale długo.
Nie da się ukryć, że upadek jest warunkiem życia i tworzenia. To oczywiście tylko kwestia czasu, nim wszystko zniknie, rozpadnie się i zgnije, zostanie zniszczone i obrócone wniwecz; wszystko, czyli również te wyjątkowe świadectwa przeszłości, których istnienie zawdzięczamy wyłącznie katastrofom. Inskrypcje we wczesnogreckim piśmie linearnym B, złożonym ze znaków przypominających piktogramy, których odczytanie zajęło długie lata, przetrwały do dziś tylko dlatego, że gliniane tabliczki służące do zapisywania dochodów i wydatków dworu zahartowały się w wielkim pożarze, który w 1380 r. p.n.e. strawił pałac w Knossos. W podobny sposób powstały gipsowe odlewy ludzi i zwierząt pogrzebanych żywcem w Pompejach podczas erupcji Wezuwiusza: ich zwłoki, uległszy rozkładowi, pozostawiły po sobie puste wnęki w zastygłej skale. Na murach i chodnikach Hiroshimy pojawiły się cienie podobne do niewyraźnych postaci na rzekomych zdjęciach duchów – sylwetki tych, którzy „wyparowali” w wybuchu bomby atomowej.
Trudno pogodzić się z własną śmiertelnością, toteż nie ma nic dziwnego w pełnym próżności pragnieniu, aby ją przezwyciężyć i przekazać coś anonimowym potomnym, pozostać „na zawsze w pamięci”, jak śmiało głoszą deklaracje wyryte na granitowych nagrobkach.
O ujmującej chęci zwrócenia czyjejś uwagi na istnienie gatunku obdarzonego rozumem świadczą między innymi kapsuły czasu umieszczone na pokładzie sond kosmicznych Voyager 1 i Voyager 2, które dryfują coraz dalej w przestrzeni międzygwiezdnej. Dwa identyczne pozłacane dyski z miedzi zawierają zdjęcia i grafiki, utwory muzyczne oraz inne dźwięki, a także pozdrowienia wypowiedziane w pięćdziesięciu pięciu językach świata, których brawurowo prostoduszna treść – „Hello from the children of the planet Earth” – zdradza wiele na temat samej ludzkości. Wyobrażenie, że wszystkim, co po nas kiedyś zostanie, będzie aria Królowej Nocy z Czarodziejskiego fletu Mozarta, Melancholy Blues Louisa Armstronga oraz buczenie azerskich balabanów, ma niewątpliwie swój urok, choć jedynie przy założeniu, iż pozaziemskim znalazcom uda się rozszyfrować instrukcję zapisaną na odwrotnej stronie dysku za pomocą symboli, a następnie wykonać wszystkie kroki niezbędne do odtworzenia płyty analogowej. Taki obrót spraw jest jednak, jak przyznają sami pomysłodawcy kosmicznej „wiadomości w butelce”, skrajnie mało prawdopodobny, wobec czego całe przedsięwzięcie można postrzegać jako rezultat wciąż żywego w nauce myślenia magicznego, rytuał służący w pierwszej kolejności podbudowaniu pewności siebie gatunku, który nie potrafi zaakceptować swojej pośledniej roli. Lecz czymże byłoby archiwum bez adresata, kapsuła czasu bez znalazcy, spadek bez spadkobierców? Doświadczenie archeologów pokazuje, że najwięcej o minionych epokach mówią rzeczy, których ludzie chcieli się pozbyć. Nowa warstwa geologiczna złożona z elektrośmieci, plastiku i odpadów promieniotwórczych przetrwa całe wieki bez żadnej ingerencji, dostarczając niezafałszowanych informacji o naszych zwyczajach i długo jeszcze zawadzając formom życia, które pojawią się na tej planecie po nas.
Kto wie, czy nim to nastąpi, nasi potomkowie nie podejmą wyprawy na ową drugą Ziemię, do której tęsknimy od niepamiętnych czasów, gdzie choćby olbrzymim kosztem można by raz jeszcze cofnąć czas, naprawić popełnione błędy i odtworzyć rzeczy bezmyślnie zniszczone. Albo też utrwalą nasze dziedzictwo kulturowe w postaci syntetycznego DNA, wbudowanego w genom bakterii odpornej na ekstremalne warunki.
Pewien papirus pochodzący z około 2900 r. p.n.e., czyli środkowego okresu panowania pierwszej dynastii egipskiej, przetrwał do naszych czasów w tak złym stanie, że do dziś go nie rozwinięto, a zatem nikt nie zna jego treści. Niekiedy właśnie tak wyobrażam sobie to, co nadejdzie: przyszłe pokolenia stoją bezradnie przed współczesnymi nośnikami danych, osobliwymi pudełkami z aluminium, których zawartość na skutek gwałtownego rozwoju platform, języków programowania, formatów i odtwarzaczy stała się po prostu nieczytelnym szyfrem, jednak ich aura nie może się mierzyć z tą, którą roztaczają równie wymowne, co uparcie milczące supełki na inkaskim kipu lub zagadkowe obeliski ze starożytnego Egiptu, upamiętniające zwycięstwa albo symbolizujące żałobę – wciąż nie do końca wiadomo, jaką funkcję pełniły.
Chociaż nic nie trwa wiecznie, to jednak niektóre rzeczy utrzymują się przy istnieniu dłużej niż inne: kościoły i świątynie są na ogół trwalsze niż pałace, a kultury piśmienne przeżywają cywilizacje nieznające złożonych systemów znaków. Pismo, które chorezmijski uczony al-Biruni nazwał niegdyś istotą rozmnażającą się w czasie i przestrzeni, od samego początku funkcjonowało jako system przekazywania informacji w sposób podobny do dziedziczenia, lecz niezależny od stopnia pokrewieństwa. Dzięki umiejętności pisania i czytania każdy może sam wybrać swoich przodków, przeciwstawiając tradycji uwarunkowanej biologią zgoła odmienną, duchową linię dziedziczenia.
Jeżeli pójść za niektórymi teoriami i uznać ludzkość za organ bóstwa, którego zadaniem jest archiwizowanie świata tudzież podtrzymywanie jego świadomości, to bezlik napisanych i wydrukowanych książek – z wyjątkiem tych oczywiście, za których powstanie odpowiada sam Bóg lub jedna z boskich emanacji – wyda się efektem starań o wywiązanie się z tego nadludzko trudnego obowiązku poprzez uchylenie nieskończoności wszechrzeczy w skończoności jej cielesnej powłoki.
Prawdopodobnie brakuje mi po prostu wyobraźni, ale wciąż postrzegam książkę jako najdoskonalszy ze wszystkich nośników informacji, i to pomimo faktu, że używany od kilkuset lat papier nie dorównuje trwałością papirusowi, pergaminowi, kamieniowi, ceramice czy krzemowi, a nawet Biblia, najczęściej drukowany i przetłumaczony na najwięcej języków zbiór tekstów, nie dotarła do naszych czasów w całości; książka to dzieło sztuki, które dzięki powieleniu może przetrwać kilka pokoleń dłużej, otwarta kapsuła czasu, gromadząca również ślady tego, co wydarzyło się po jej spisaniu i oddaniu do druku, natomiast każde kolejne wydanie, na wzór wspomnianych już ruin, okazuje się utopijną przestrzenią, gdzie zmarli są skorzy do rozmowy, przeszłość wciąż żyje, słowo pisane jest prawdziwe, a czas zostaje zniesiony. Książka pod wieloma względami ustępuje zapewne nowym, pozornie niematerialnym mediom, które upominają się o jej miejsce, zalewając nas ogromną ilością informacji, i jest konserwatywna w źródłowym znaczeniu tego słowa, lecz to właśnie jej materialna autonomia, całkowite zespolenie tekstu, obrazu i układu graficznego, daje nadzieję na uporządkowanie świata, a czasem wręcz zastąpienie go inną rzeczywistością. Obecny w wielu religiach podział na część śmiertelną i nieśmiertelną, ciało oraz duszę, może dodawać otuchy i ułatwiać radzenie sobie ze stratą. Ja sama jestem jednak przekonana o nieodłączności nośnika od treści i dlatego nie tylko piszę książki, ale także je projektuję.
Ta książka, podobnie jak wszystkie inne, powstała z pragnienia, żeby umożliwić czemuś przetrwanie, przywołać przeszłość do teraźniejszości, przypomnieć rzeczy zapomniane, dopuścić do głosu to, co zamilkło, i opłakać straty. Pisanie nie przywraca niczego do życia, jednak pozwala wszystkiego doświadczyć. Niniejszy tom traktuje więc w równej mierze o poszukiwaniu, co o znajdowaniu, opowiada tyleż o traceniu, co o zdobywaniu, dając niejasne poczucie, że różnica między obecnością a nieobecnością może mieć marginalne znaczenie, dopóki istnieje pamięć.
Podczas wieloletniej pracy nad tą książką przeżyłam kilka cennych chwil, gdy myśl, że wszystko kiedyś przeminie, zdawała mi się równie pokrzepiająca jak wyobrażenie gotowych już egzemplarzy, które zbierają kurz na regałach.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------