- W empik go
Spiskowcy. Opowiadanie z zamierzchłych dziejów Szwajcarii - ebook
Spiskowcy. Opowiadanie z zamierzchłych dziejów Szwajcarii - ebook
Opowiadanie o powstaniu Szwajcarów przeciw władzy cesarskiej i wybiciu się na niepodległość. Główną rolę w niniejszej opowieści odgrywa sławny Wilhelm Tell. „Szwajcar nie chciał ukłonić się przed symbolem władzy cesarskiej, za co został ukarany przez austriackiego starostę Hermanna Gesslera. Ten ostatni postawił na rynku w Altdorfie słup, na którym zatknął swój kapelusz. Mieszkańcy, przechodząc obok, mieli oddawać mu pokłon. Wilhelm Tell tego nie uczynił, więc pojmano go i sprowadzono przed oblicze starosty. Ten, słysząc o sławie kusznika, wymyślił próbę: Tell musiał zestrzelić z kuszy (inne wersje – z łuku) jabłko ustawione na głowie swojego syna Waltera. Jeśliby chybił – obu czekała śmierć. Z próby wyszedł zwycięsko, jednak spytany, w jakim celu w jego kołczanie znajdowały się dwa bełty odparł, iż gdyby pierwszym trafił syna - drugim zabiłby starostę. Za zamiar zabójstwa Geßlera Tella skazano na dożywocie w twierdzy Küssnacht. W trakcie transportu łodzią przez Urnersee uciekł. Wkrótce zabił Geßlera, dając tym samym znak do powstania, które doprowadziło do uwolnienia sprzysiężonych w Rütli kantonów spod władzy cesarskiej. Według tradycji zdarzenie to datowane jest na rok 1307. (Za Wikipedią).
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7950-724-5 |
Rozmiar pliku: | 424 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Świtało. Mroki nocy rzedły, bielały. Na tle jasnych fioletów nieba wyłoniły się ciemne zarysy wzgórz i śnieżne szczyty piętrzących się tu i owdzie wysokich gór.
Jasność coraz bardziej potężniała: promienie wschodzącego słońca zaróżowiły Jungfrau, Szrekhorn i Mnicha .
Po chwili z poza dalekiego, sinego pasma gór wyłoniła się olbrzymia tarcza słońca i powlekła góry, lasy i doliny złocistą barwą.
Jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, gęste opary, zalegające doliny i parowy, zaczęły unosić się w górę: czepiały się gałęzi świerków, porastających zielone wzgórza, potym zboczy skał, wreszcie w postaci lotnych, śnieżnych obłoków, wzniosły się nad szczyty i zaczęły wolno płynąć po sinych roztoczach nieba.
Narodził się cudny, letni poranek.
* * *
Na skraju świerkowego lasu ukazał się młody człowiek i przyłożywszy dłoń do oczu, zaczął pilnie przyglądać się okolicy.
Ujrzawszy u stóp góry małą mieścinę, nad którą się wznosił duży zamek, zmarszczył brwi i rzekł:
– Nie omyliłem się. To Sarnen. A nad nim – siedziba tego okrutnika!
Wyciągnął z za pasa róg myśliwski i dwukrotnie w niego zadął. Na to hasło z głębiny lasu wybiegło kilku ludzi, uzbrojonych w łuki i topory.
Gdy się zbliżyli, młodzieniec wyciągnął rękę, w której trzymał oszczep, i wskazując Sarnen, zawołał:
– Cieszmy się, bracia! Po kilku dniach drogi, jesteśmy nareszcie u celu podróży. Ta mieścina – to Sarnen. Nad nią, na wzgórzu, w szarych murach zamczyska, kryje się nasz ciemięzca, dumny książę Herman Gessler, okrutny kat mego ojca! Za ten niecny czyn, i za inne okrucieństwa czeka go – śmierć.
– Rzekłeś! – zawołali towarzysze. – Związani świętą przysięgą uwolnimy Szwajcarję od okrutnych rządów tyrana.
– Niech żyje wolność! Prowadź nas, dzielny Arnoldzie z Melchtalu! Śmierć – lub zwycięstwo!
– Jestem pewny zwycięstwa! – odparł Arnold. – Jeśli padniemy, śmierć nasza będzie pomszczona przez innych Szwajcarów, którzy tylko czekają wezwania, aby powstać. Wolny nasz lud nie może znieść okrutnej przemocy! Do dzieła więc, w drogę!
* * *
Tymczasem w zagrodzie pod «Złotą Koroną» – gwar śmiechy i coraz większa wrzawa.
To żołdacy książęcy, siedząc przy stołach, popijają piwo i śpiewają wesoło:
Niech żyje wielki książę nasz,
Waleczny Herman Gessler!
Wychylmy kufle do dna!
Niech wnoszą świeży piwa dzban,
Wiwat nasz waleczny pan,
Potężny Herman Gessler!
Naraz drzwi rozwarły się z hukiem: do gospody wszedł Arnold, a za nim reszta towarzyszów.
Na ich widok z za bufetu wyszła stara gospodyni i zbliżając się przywitała nowoprzybyłych uprzejmym ukłonem.
– Grüss Gott! Grüss Gott! Niech będzie pochwalony! Witajcie, mili goście! Siadajcie, proszę, ot tam pod ścianą – wskazała ręką – wolne miejsca.
Grüsse – witam – odparł Arnold i obrzuciwszy dumnym spojrzeniem książęce sługi, przeszedł koło nich z hardo podniesioną głową i usiadł przy stole, w rogu gospody.
Obok niego na szerokich ławach i drewnianych stołkach zajęli miejsca towarzysze.
– Czym mogę wam służyć? – spytała gospodyni.
– Dajcie nam, matko, dzban kawy, mleka i kilka bochenków chleba! – odparł Arnold. Jesteśmy zdrożeni i głodni.
Ujrzawszy nowoprzybyłych, żołdacy przestali śpiewać. Przyglądając się im ciekawie, zaczęli szeptać do siebie i uśmiechać się drwiąco.
Kiedy Arnold zażądał kawy, kilku żołdaków parsknęło śmiechem.
– Cha, cha, cha! Kawy im się zachciewa. To ci panowie – w sukmanach! – mówili jedni.
– Dzikie niedźwiedzie! – dodawali drudzy.
– Parobki i gbury!
– Przechodząc obok nas nawet nam głowami nie skinęli!
Słysząc to, Arnold, podniósł się z ławy i zawołał:
– Milczcie, książęce sługi i parobki! Nie zaczepiamy was, więc wara wam do nas!
Na te słowa żołdacy porwali się z miejsc i chwyciwszy za broń, krzyknęli:
– Kamraci! Słyszeliście? On nam, książęcym żołnierzom, wymyśla od parobków!
– Nauczmy rozumu tego chłopa! Dajmy mu i jego szarakom dobrą nauczkę! Wyciągnęli miecze i utworzywszy ciasny szereg, rzucili się na Arnolda i jego towarzyszów.
Ci, porwawszy za oszczepy, w jednej chwili stanęli w gotowości i runęli murem na wroga.
Już miecze uderzyły w oszczepy, gdy wtym Leuthold, najstarszy z żołdaków, wpadł między dwa szeregi i narażając się na razy, krzyknął:
– Zaniechać utarczki! Kamraci, cofnąć się! Miecze do pochew!
Żołdacy spełnili rozkaz. Wówczas Leuthold szepnął coś najbliżej stojącemu druhowi. Ten się uśmiechnął, kiwnął głową i wnet powtórzył słowa dowódcy innym żołnierzom.
Kiedy Arnold, uspokoiwszy towarzyszów, zajął miejsce na ławie, Leuthold zbliżył się do niego i salutując po wojskowemu, rzekł:
– Jestem Leuthold, naczelny strażnik jego książęcej mości. Czy mówię z dowódcą oddziału?
– Nie jestem żadnym dowódcą, lecz towarzyszem moich współbraci – krótko odparł Arnold.
Leuthold przygryzł wąsa, lecz nie tracąc fantazji, ciągnął:
– Jako naczelny strażnik jego książęcej mości mam prawo i muszę się dowiedzieć, kto jesteście i skąd przychodzicie?
– Nie jestem książęcym sługą, więc kłamstwem się brzydzę – odparł Arnold. – Jestem Arnold z Melchtalu. Przyszedłem zaś tu, aby pomścić śmierć ojca.
Wśród żołdaków powstało wielkie poruszenie.
Leuthold spojrzał na nich znacząco i uspokoiwszy ich ruchem ręki, zwrócił się do Arnolda:
– Arnoldzie z Melchtalu! – rzekł. – Jestem zdumiony twoją odwagą i szczerością. Po tym, coś rzekł, poznałem, że jesteś prawdziwym Szwajcarem i możesz liczyć na naszą pomoc! Widzę, że słowa moje zdziwiły cię, lecz przestaniesz się dziwić, gdy ci rzeknę, że nietylko wolny lud zaczyna się oburzać na niegodziwość Gesslera.... Wśród nas jest coraz większa liczba niezadowolonych, którzy czekają tylko sposobności, żeby oddać księciu wet za wet.
– Czy mówię prawdę? – dodał, zwracając się do żołdaków.
– Prawdę! Świętą prawdę! – zawołali chórem żołnierze.
– Wybacz więc, dzielny Arnoldzie z Melchtalu, chwilowe nieporozumienie. Moi towarzysze podchmieleni piwem, wyrządzili wam niesłuszną krzywdę. Zapomnijcie o tym i zamiast topić berdysze w piersiach waszych braci, podajcie im przyjazne dłonie.
Po kilku chwilach towarzysze Arnolda byli już z żołdakami w jaknajlepszej zgodzie i popijając kawę, wesoło gwarzyli.
Leuthold zaś, wziąwszy Arnolda pod ramię, odprowadził go na stronę i stanąwszy w niszy okna, rzekł:
– O jakże się cieszę, że nas zbliżył ten szczęśliwy przypadek, Arnoldzie, podaj mi dłoń i rachuj na moją pomoc. Masz we mnie wiernego sprzymierzeńca, wspólne cierpienia zbliżają nas. Ty przez niegodziwego księcia straciłeś ojca, ja – brata. Uniesiony gniewem, Gessler za niewinne wykroczenie kazał go wychłostać. Usłużni siepacze zasiekali go na śmierć! Przygnębiony śmiercią brata, czekałem tylko na stosowną chwilę, która nareszcie się zbliża. Jutro książę wybiera się na łowy. Zwykle wyprzedzamy go wcześniej, żeby pilnować naganki. Ponieważ ludzie mię lubią i chętnie spełnią moje rozkazy, bo jak widziałeś, są bardzo do księcia zniechęceni, więc namówię straże, żeby was wpuściły do zamku. Kilka wiernych sług księcia łatwo się nam uda pokonać. Reszta zależy od ciebie i twoich towarzyszów.
– Wolałbym otwarcie napaść na Gesslera, myślałem, że mi się to uda na łowach. Podstępem się brzydzę.
– Cenię cię za to tym więcej – odporł Leutchold. Lecz trudno! Gessler także podstępnie schwytał twrego ojca. Zresztą środki nic nie znaczą. Ważniejszy jest cel. Pamiętaj, że chodzi nam o ratowanie naszej drogiej ojczyzny.
– Zgoda więc! – rzekł Arnold i opanowawszy niechęć, dodał:
– O której wyjedzieeie z zamku?
– O siódmej zrana. W pół godziny po naszym wyjeździe opuśćcie kryjówkę i – śmiało na wroga!...
* * *
Nazajutrz, zaledwie wydzwoniła siódma godzina, na wysokiej wieży zamku zabrzęczały łańcuchy i otwarła się olbrzymia brama.
Przez nią przejechał poczet jeźdźców konnych, którzy, zjechawszy wolno ze wzgórza, ruszyli w kierunku lasu i zagłębili się w bocznym parowie.
Wówczas Arnold i jego towarzysze, ukrywszy łuki i dzidy pod sukmanami, wypadli z gęstego lasku i ruszyli śmiało do zamku.
Kiedy się zbliżyli do zamkowej bramy, z baszty dał się słyszeć gruby, donośny głos strażnika:
– Kto wy i po co przybywacie?
– Jesteśmy obywatele z kantonu Uri. Niesiemy księciu podatki.
– Zaczekajcie, dam znać odźwiernemu.
Rozległ się dźwięk rogu. Na to hasło w bramie otwarło się małe okiemko, a w nim ukazała się głowa odźwiernego.
Ujrzawszy przybywających, odźwierny uśmiechnął się tajemniczo i rzekł:
– Przybywacie w sam czas! Leuthold już wyjechał. Na zamku niema nikogo. Zaraz wam otworzę.
Po chwili zasuwa zazgrzytała, łańcuchy zabrzęczały, dwa skrzydła bramy rozwarły się szeroko.
Kiedy spiskowcy weszli na podwórze, we drzwiach zamku ukazał się szambelan w otoczeniu kilku pachołków. Na zapytanie Arnolda, czy można się widzieć z księciem, szambelan skinął głową i wskazawszy na wschody, wiodące na pierwsze piętro, rzekł półgłosem:
– Idźcie śmiało! Droga wolna!
Podnieceni powodzeniem Arnold i jego towarzysze szybko przebiegli wschody i weszli do dużej, wysokiej komnaty.
Oparty plecami o fotel, stał tam książę przybrany w lekkie, myśliwskie szaty. Dzierżąc w ręce obnażony miecz, przyjął obronną pozycję i drwiącym uśmiechem przywitał przybyłych.
– Naprzód! – krzyknął Arnold i rzucił się na księcia.
Jeden z towarzyszów, stary Klaus, zamierzywszy się toporem, byłby napewno rozpłatał księciu głowę, gdyby ten zręcznym ruchem miecza nie odbił cięcia.
W tej chwili rozwarły się boczne podwoje i do komnaty wbiegł zastęp zbrojnych rycerzy. Dowodził niemi Leuthold.
– Zdrada! Brońmy się, bracia! Zgiń nędzny zdrajco! – krzyknął Arnold i rzucił się na Leutholda.
Lecz w tejże chwili dwuch żołdaków pochwyciło go z tyłu i powaliło na ziemię.
Inni uczynili to samo z resztą towarzyszów Arnolda.
– Cha, cha, cha! – śmiał się Gessler. – Chcieliście mię zgładzić, a tymczasem leżycie u moich nóg! Związać ich i do lochów! Tego zaś – wskazał na Arnolda – wrzucić do najgłębszej nory, do tej – gdzie niedawno jeszcze jęczał jego ojciec!
– Stanie się według rozkazu waszej książęcej mości – rzekł Leuthold. Brać ich! – rozkazał żołnierzom.
– Czekajcie! – rzekł książę i sięgnąwszy po leżące na fotelu dwa duże worki, wypchane srebrnikami, skinął na Leutholda.
– Leutholdzie! – rzekł, podając mu jeden worek. – Oto tysiąc groszy za twoją wierną służbę. Drugi worek, zawierający tyleż pieniędzy, przeznaczam na hulankę dla mojej dzielnej czeladki. –
– Niech żyje potężny książę! Niech żyje! – zakrzyknęli żołdacy i rażąc nieszczęsnych jeńców uderzeniami halabard, wywlekli ich z książęcej komnaty......................