Spotkanie. Opowiadania - ebook
Spotkanie. Opowiadania - ebook
Andrzej Bobkowski, pisarz w świadomości czytelniczej kojarzony ze "Szkicami piórkiem", nie zostawił po sobie większej całości beletrystycznej. Znakomite "Coco de Oro" nie przekracza rozmiarów dużej noweli, pozostałe opowiadania nie dochodzą i do tych rozmiarów. Niewątpliwie jednak było go stać na powieść o prawdziwie szerokim oddechu - nawet najkrótsze nowele są tak napęczniałe od treści i wątków ubocznych. Nie ma tu śladu rozmazania, sztukowania, tkanina języka napina się na muskułach grożących jej rozsadzeniem, konstrukcja jest po to, by udźwignąć treść, a nie by zamaskować jej żałosną ubogość czy nieobecność. Józef Łobodowski twierdził: "są w opowiadaniach Bobkowskiego chwile, gdy w zbitej gęstwie puszczy podzwrotnikowej otwiera się nagle jakieś okno i powietrze wypełnia oślepiający blask groźnych spraw i konfliktów, przed którymi nie ma ucieczki nawet na bezludnej wyspie, jeśli nowy Robinson Cruzoe nie zatracił solidarności z rodzajem ludzkim".
Tom "Spotkanie" jest pierwszym zbiorczym wydaniem opowiadań Bobkowskiego rozproszonych po różnych tytułach prasowych.
Spis treści
SPIS RZECZY
«Gdie tak swobodno dyszyt czełowiek…» ..................................... 7
Uśmiech z góry .......................................................................................... 18
Drogami słońca i wina .......................................................................... 28
Nekyia ............................................................................................................ 42
Pożegnanie ................................................................................................. 70
List ................................................................................................................... 92
Coco de Oro .............................................................................................. 108
Siódma ......................................................................................................... 173
Punkt równowagi .................................................................................. 189
Spotkanie ................................................................................................... 224
Spadek ......................................................................................................... 274
Alma ............................................................................................................ 296
Wielki akwizytor ..................................................................................... 312
Zmierzch ..................................................................................................... 321
Krzysztof Ćwikliński „Ja wiem, że nic wielkiego nigdy nie napiszę…” ................... 353
Nota edytorska ........................................................................................ 423
Objaśnienia .............................................................................................. 427
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8196-606-1 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
• Major Stumm podszedł znowu do rozłożonej na stole mapy wybrzeża śródziemnomorskiego. Strącił ze wstrętem wielkiego skorpiona, który się tu wgramolił, objąwszy szczypcami właśnie Tulon¹, i rozdusił go na ziemi. Wpatrywał się uważnie w zygzak linii brzegu. Ci Amerykanie mają dziwne pomysły – lądują zawsze tam, gdzie nie powinni. Przypomniały mu się słowa Führera, które lubił cytować w rozmowach o taktyce Anglosasów: Wenn man aber militärische Kindsköpfe vor sich hat, da kann man natürlich nicht wissen, wo sie angreifen…² Powinni byli lądować tu. Długie kilometry wspaniałej plaży od Agde³ po La Nouvelle⁴, rozwartej i stworzonej do desantu. Nelson⁵ właśnie tu wysadzał oddziały dywersyjne, gdy Napoleon męczył się pod Tulonem⁶. Es wäre doch logisch…⁷
Od morza ciągnęła gęsta mgła przesycona słońcem. Były cisza i upał. Powietrze zamieniło się w słony syrop powlekający wszystko lepką warstwą. Major wyszedł z głębokiego bunkra, obnażony do pasa, i przeciągnął się. W upalnym milczeniu jedynie od morza dolatywały śpiewne fragmenty rosyjskich przekleństw i charkot niemieckiej komendy. Kompania pomocnicza własowców⁸ stawiała jeszcze ciągle miny, pracowała gorączkowo. Z tyłu, za plażą, w głęboko wykutych w kamieniu i betonowych stanowiskach panował wzorowy porządek. Byli gotowi. A poza nimi rybackie miasteczko.
Tam uliczki są puste. Nawet koty pochowały się w mrocznych sieniach domów. Ludzie siedzą za zasłonami z koralików i też są gotowi. Mówią i dyskutują. Głosy to podnoszą się, to cichną. Słychać ich śpiewny akcent lub bełkotliwy patois⁹. W rozedrganym powietrzu, w martwocie południowego żaru zawisły oczekiwanie i niepewność. Od kilku dni życie zatrzymało się, a myśl drepce z uporem wokół jednego pytania, przelatuje od domu do domu i czai się, by nastraszyć nagle fałszywą pogłoską. Wtedy biegną do mrocznych izb i jeszcze ciągle pakują do skrzyń i koszyków, jeszcze ciągle znajdują coś, o czym zapomnieli przedtem. Wytężają słuch, czy głupi Barnabé nie trąbi na rogu, by wykrzyczeć tragiczny nakaz, i zapytują mera o wieści ze świata. Teraz czekają. Proboszcz siadł przed plebanią i wstawił swój wielki jak konfesjonał fotel pomiędzy dwa platany. Założył ręce na wielkim brzuchu i słucha spowiedzi drzew. Czasem rzuci słowo przechodniowi lub wmiesza się do rozmowy rodzinnej po drugiej stronie ulicy. Nie drgnie – nawet głową nie ruszy.
Wydaje się, że drzewa dźwigną go i poniosą z fotelem, gdy nadejdzie ta chwila… Obie panny Pitou równocześnie wytarły twarz i szyję jednakowymi chustkami. Czterdzieści lat spoglądają ukradkiem, czy wszystko zrobiły tak samo. Proboszcz upewnił je w ich obawach. Jeżeli nie wylądują u nich Amerykanie, Niemcy wydadzą miasteczko na łup „tych dzikich Kałmuków”.
– A oni będą gwałcili – szepcą wkoło z dziwnym błyskiem w oczach panny Pitou, walcząc zajadle z merem i z tymi, co gnieżdżą się w domku Libre Pensée¹⁰ naprzeciw kościoła.
Mgła rzedła powoli, rwała się na strzępy, topniała w coraz to gwałtowniejszym świetle słońca. Buchnęło wreszcie swobodnie sierpniowym żarem. Kamienne domy są jak wielkie dusze do żelazka. Każdy mur i kamień prężą się w ogniu słonecznym i buchają ciepłem. Górą, wśród dachów, przetoczył się nagle wiatr i powiało zapachem smażonej oliwy. Gdzieś wlały się z szumem pomyje do czysto wymiecionego rynsztoka i płyną gęsto, spokojnie. Uwieszony w klatce kos gwiżdże od czasu do czasu pierwsze takty Marsylianki: Allons enfants de la…¹¹ i urywa. Łomota niemiecki motocykl i gaśnie daleko nad morzem.
Cisza.
Wtem przeraźliwy bek rozdziera powietrze i wypełnia po brzegi ciasne uliczki. Barnabé… Zaklekotały koraliki zasłon, wychyliły się głowy i patrzą niespokojnie: Ça y est¹² – mruknął ślusarz i odpiął trójkolorową kokardę. Lepiej nie wychodzić z tym na ulicę. Lecz dziwne odgłosy, poszarpane jak ośla czkawka, łączą się tymczasem w coś na kształt melodii: It is a long, long way to Tipperary…¹³ – buczy na saksofonie monsieur Foumier. Ćwiczy. Skrzypliwe tony płyną ze stajni, jąkają się i są wszędzie. Potem cichną i słychać znowu tylko plusk fontanny i cykanie świerszcza.
Słońce wzniosło się wysoko i świeci niemal prostopadle. Major Stumm czuje, jak krople potu urywają mu się pod pachami, ściekają, łaskocząc i zatrzymują się w pasie ściśniętym spodniami. Morze jest szafirowe, beznadziejnie puste i spokojne. Myśl zamieniła się w marmoladę. Frau Stumm powiedziałaby na pewno, że dziś jest śliczny dzień do wieszania bielizny. Nagle telefon. Trzyma słuchawkę, powtarza:
– Jawohl, ja, sofort¹⁴ – i nie może uwierzyć. Rozkaz natychmiastowego opuszczenia stanowisk, wysadzenia dział, magazynów amunicji i min morskich. – Wycofać się natychmiast, natychmiast – powtarza półgłosem i słyszy, że w La Nouvelle eksplozje zaczynają wstrząsać powietrzem. Major przekazuje rozkazy dalej i już nie myśli. Pośpiech i strach. Wzywa mera. Amunicja i miny wkopane przy cmentarzu zostaną wysadzone. Opróżnić miasteczko. Natychmiast. Język plącze mu się w mozolnie wyuczonym immédiatement¹⁵, więc krzyczy:
– Soforrrrt, alles wirrrrd gesprrrengt, rrrraus¹⁶, compris?!¹⁷
Chociaż to. Odetchnął z satysfakcją.
•••
W dziurawym cieniu sosen jest duszno. Ludzie mówią półgłosem, wpatrzeni w pagórek cmentarny. Ci od strony jeziora mają nadzieję, że ich domy nie rozsypią się w szary pył. Na twardym igliwiu leżą ich rzeczy, cały dobytek. Potrzebny i niepotrzebny. Panny Pitou tkwią obok swego wózka, trzymając na kolanach oszklone pudełka z motylami. Pamiątki po ojcu, kapitanie au long cours¹⁸. Proboszcz siadł znowu nieruchomo. Klepie się czasem w łysinę i strącając komara, powiada głośno: Ah, le coąuin!¹⁹ Mer obszedł wszystkich i porozstawiał młodych na punktach obserwacyjnych. Jeszcze ciągle biegają tam i z powrotem, ratując, co tylko można. Słońce przetoczyło się i opada coraz niżej. Upał zgęstniał, pachnie żywicą. Z odległej szosy przestał unosić się kurz. Szepty, że już „ich” nie ma, że już poszli. I tylko teraz, za chwilę… Czekają i milczą. Znikną ich domy. Stare, pomarszczone twarze pochyliły się, skaczą po zmarszczkach łzy. Cisza oczekiwania pręży się jak napinany wolno łuk. Cykają zajadle świerszcze.
Trrrach! Z dalekiej pustki seria wystrzałów. Wszyscy drgnęli. Dzieci zaczęły płakać i krztusić się. Ale potem znowu cisza.
– Niewypał! – rzucił fachowo mer.
Mijają godziny oczekiwania. Słońce dotyka wzgórz, pomilkły świerszcze i grają komary. Proboszcz klaska w łysinę coraz częściej. Jeszcze czekają. Wreszcie mer powstał. Kto na ochotnika? Skoczyło kilku młodych. Idą, przypadając do ziemi. Mer komenderuje – comme en 1914²⁰.
Skradają się brzegiem płytkiego zalewu, chcąc zajść pagórek cmentarny od tyłu.
Miasteczko schowało się za nim i już nie widzą swych domów. Czołgają się, wystawiając głowy ponad kępy wrzosów. Wtem jakieś głosy. Silence – pardi!²¹ Mer rozchylił wrzosową miotłę i patrzy. Są. Jeden leży na ziemi, trzej inni gorączkowo pracują. Brodzą po pas w wodzie, coś układają. Broń zostawili na brzegu. Można by dopaść, obezwładnić i przeszkodzić. Mer czuje na policzkach pocałunek długiego generała i słyszy szelest czerwonej wstążki Legii. Szeptem rzuca energiczne rozkazy. Dobiec do broni na brzegu, chwycić… Merde!²² Trzej Niemcy zrywają się nagle i pędzą w ich stronę. Padają niedaleko. Mer zrozumiał i zadrżał. Twarz wtulił w piasek. Tam zapalili już lont. Mon Dieu…²³
Potworny huk. Ziemia zadrżała przy nich i leżą rozpłaszczeni, szczękając zębami. Nie mają odwagi spojrzeć przed siebie. Jest znowu martwa cisza i mer słyszy tylko jakieś dziwne słowa:
– Ja tiebie uże skazał, czto zdies’ w etoj wodie nikakich ryb niet. Ich mnogo, no w morie, tam chwatit odnoj bomby i tut że sto pudów tak i blestit biełymi żywotami…²⁴
Mer podniósł głowę. Pagórek cmentarny stał jak przedtem. Na tle podwieczornego nieba pociemniały cyprysy, spokojne i sztywne. Tamci trzej wstali i zapalili papierosy.
– Uaaaa – ziewnął jeden. – Wot, durnyj naród, wsie uszli…²⁵
Ce sont les Russes²⁶, pomyślał mer i nabrał otuchy. Nie podzielał przesądów księdza. Ufnie wychylił się i klęknął.
– Nu i czego wypucził głaza, starik? Idi siuda!²⁷
Ten w środku kiwnął przyjaźnie ręką. Mer wstał odważnie. Les Russes sont nos alliés²⁸. Reszta leżała w odwodzie. Podszedł i podał rękę wszystkim trzem. Młody, który stał w środku, nie miał skośnych oczu i uścisnął mu dłoń z wprawą. Tamci dwaj patrzyli niespokojnie i kręcili się. Nagle mer dostrzegł leżącego opodal Niemca. Mimo woli wyprostował się i stanął prawie na baczność, rzucając szybkie spojrzenia w tę stronę. Młody zauważył je. Machnął ręką:
– Tiue Aliemand, niemieckuju sobaku ubili że²⁹ – tłumaczy, jak może.
Kazali im wysadzić. Kręci głową:
– Niks eksplozion, alle kommen, niks eksplozion…³⁰
Mer podskakuje, potrząsa ich ręce, dziękuje. Zwołuje eskortę i krzyczy:
– Zabili bosza³¹, nie wysadzą, ils ont libéré notre village!³²
Pędzą chłopcy z radosną wieścią, ale równocześnie dwaj skośnoocy rzucają się biegiem w stronę cmentarza.
– Wy kuda?!³³ – krzyczy młody.
– Skoriej, Sierioża, nużno że wzorwat’ składy. Wied’ befel-to połuczili?³⁴
Młody rzuca się w pogoń, mer za nim. Dopadają ich i mer jest rozczulony. Tacy nieśmiali – ils sont timides, ces Russes³⁵. Wpadają pierwsi mieszkańcy. Ściskają za ręce, gładzą po twarzy, biegają. Słychać śpiewy. Zapada zmrok. Gdy dziesiątki miast i miasteczek wita w ten wieczór smukłych chłopaków zza oceanu, tu, w zapomnianym zakątku, odciętym od świata słonymi zalewami, też cieszą się i okrzykują wolność. Gorący wiatr niesie na morze Marsyliankę. Mer spogląda z dumą na trzech libérateurs³⁶ i mruga do proboszcza:
– Eh bien, mes Russes, monsieur le Curé, sauvages, hé? Kal-mouka, hé?³⁷
W słoneczny ranek Barnabé trąbił na rogu:
– Aaaaa-vis! Aaaaa-vis!³⁸ Niech wszyscy zbiorą się na placu przed domem Wolnej Myśli.
Proboszcz skrzywił się, a panny Pitou zamknęły razem okno, zgorszone; plac ten był także przed kościołem.
Ludzie zebrali się po południu. Przed wejściem stały trzy krzesła. Zasiedli na nich trzej bohaterowie. Mer, przepasany trójkolorową szarfą, stanął na schodach w otoczeniu członków i przyjaciół stowarzyszenia. Wyjął kartkę papieru. W milczące skupienie padały uroczyste słowa:
– Nous, maire de… powołując się na opinię citoyens (tu szanowane i ważkie nazwiska), postanawiamy, że trzej obywatele wielkiego sprzymierzeńca, Rosji sowieckiej, les sieurs³⁹ Sierioża… Aleksiej… i Iwan… (nazwisk nikt nigdy wyraźnie nie usłyszał i nie spamiętał) w uznaniu ich zasług, których z narażeniem własnego życia byliśmy świadkami, zostają uznani za obywateli miasta…
Płyną słowa wielkie i odświętne. Młody Sierioża uśmiecha się z dumą, lecz Aleksiej trąca go w ramię i patrzy ze strachem.
– A skaży, Sierioża, na czto oni nas zasudiat?⁴⁰
– Durak, nie osudiat, a nagradiat⁴¹.
– A ja tiebie goworiu, czto eto sud, za giermanca, czto ubili. Oni wied’ choroszo żyli s niemcami⁴².
– Mołczi, durak, ty słychał kogda-nibud’ takoje słowo: „dipłomatja”? My wied’ s nimi toże żyli choroszo, a tiepier’ podi, posmotri, daże sam Stalin ich bjot⁴³.
– …i jako tacy mają być traktowani na równi z mieszkańcami gminy – płyną dalej potoczyste słowa mera. – A ktokolwiek będzie miał zamiar zatrudnić les sieurs ci-dessus nommés⁴⁴, powinien płacić im według stawek w danym zawodzie przyjętych…
Iwan rozpłakał się i w tłumie powstało czułe poruszenie.
– Ils comprennent, regardez!⁴⁵
Brudna ślusarzowa wyjęła białą chustkę i podaje.
A Iwan schował twarz w rękaw Sierioży i chlipał:
– Sierioża, jesli uż soszlut, to s toboj, golubczik…⁴⁶
– Da zamołczi że, kałmuckaja baszka, ja ż tiebie goworiu, czto nie soszlut. Ty tiepier’ uże nie russkij, a francuz. Możesz ostawatsia zdies’ skolko ugodno. Eto, brat, kak by apofieoz, ponimajesz? Kak w opierie w Leningrodie naprimier⁴⁷.
– …a na znak, że od dziś dzielić będą nasz los, wręczam im ich kartki żywnościowe.
Tu mer podszedł do nich z tacką, na której spoczywały trzy nowe książeczki. Oni wstali wzruszeni, zdjęli oburącz czapki i nie śmieli się ruszyć. Posypały się oklaski.
Bankiet i bal przeciągnęły się do rana. Ale ich święto było naprawdę w bunkrach. Szły w powietrze różańce świetlnych pocisków, szczękały karabiny maszynowe wycelowane w morze; znieśli ładunki do baraków i podpalili. Huk bezustanny, wesoło.
– My uże nie Russkije, a Francuzy!⁴⁸ – wrzeszczał Sierioża, waląc z karabinu w powietrze.
•••
Mijały dni… Słońce przetaczało się po niebie coraz niżej, ruszył gwałtowny wiatr północny. Sierioża, Iwan i Aleksiej pomagali przy winobraniu, kręcili się po ulicach. Najchętniej wypływali łodzią daleko na morze, i wtedy słychać było wielkie eksplozje. Zwozili potem ryby. Oni jedni pływali na te połowy, nie bojąc się min, którymi usiane było wybrzeże. Oddawali swój towar za wino lub „gniole”⁴⁹, spirytus z wytłoków winogron. Zwykle potem pili na umór i znikali. Ale słyszano ich wszędzie. Nie przepuścili żadnemu pociskowi, żadnej minie. Całymi dniami dolatywały do miasteczka odgłosy wybuchów. Wpadali nieraz potem w nocy, walili w zamknięte okiennice, domagając się wódki.
– Niooo! – wyli przeciągle.
Nazajutrz proboszcz uśmiechał się triumfująco i pytał mera zjadliwie:
– I cóż tam słychać z naszymi dziećmi?
– Rozminowują okolicę, są bardzo pożyteczni – odpowiadał mer i suszył dla nich w domu pestki z dyni.
A im życie wydawało się snem. Było im dobrze. Tylko wiatr, który szumiał w sosnach i grał na drutach, szarpał nimi i targał. Niósł miliardy ziarenek piasku i tworzył z nich przy brzegu zaspy i nawisy. Zwiewane do morza, unosiły się nad bezkresną plażą rudą zadymką i opadały na wodę z szelestem. Wałęsali się wtedy po nadmorskim stepie, kładli na wietrze. Listopad przyniósł z oddali chłód i słońce powlekło ziemię twardym, pomarańczowożółtym szkliwem martwego światła. Przed nimi lub za nimi chodziły trzy długie cienie i chwiały się w takt ich kroków.
– S żyru biesitsia⁵⁰ – mówił Sierioża i spluwał.
W miasteczku życie płynęło jak dawniej, wojna była bardzo daleko, wiatr gwizdał wieczorami w kominach i bił się z płomieniem. Spokój był tu odwieczny i silniejszy niż wszystko. Po granatowym niebie pędziły białe chmury, Barnabé grzebał w śmieciach, a w długim, kamiennym korycie czarne kobiety prały białą bieliznę.
– Nadojeło⁵¹ – mówili wszyscy trzej i szli pić do Valentina.
Valentin skupował od nich ryby i lał „gniole” do szklanek.
Raz, kiedy morze w przedzimowym gniewie wtaczało się daleko w ląd, płynęli kanałem od portu. Rdzawy żagiel kiwał się tak jak oni, gdy wsiadali do łodzi. Śpiewali i pluli, bo od dzioba chlastała im w twarze słona piana. Wieźli dziś kilka potężnych ładunków własnej roboty. Mówili im, że ryb nie wyłowią, bo morze jest dziś złe, ale co im tam. Wiatr huczał i pędził. Na morzu śpiewali. Sierioża wyjął ciężki ładunek i ryczał z tamtymi:
…ja drugoj takoj strany nie znaju,
gdie tak swobodno dyszyt czełowiek…⁵²
Patrzył na popielate wzgórza przykryte pasiakami winnic, na wyschnięte zalewy pokryte bielą soli jakby śniegiem. Zapalił krótki lont i powtarzał z uśmiechem:
…gdie tak swobodno dyszyt czełowiek…
Trzymał ciągle ładunek i wpatrywał się w sine dachy miasteczka, w czarne kolumny cyprysów. Może nagle zrozumiał, że prawda tych słów była dopiero tu, lecz nigdy dla nich, i wolał… A może tylko po prostu zapomniał, zagapił się.
Ujrzano z brzegu wielki błysk, powietrze drgnęło w potężnym grzmocie.
– Oni są jednak dzicy – tłumaczył wieczorem proboszcz, popijając małymi łykami wonne grenache⁵³ u Valentina.
– Inni ludzie, całkiem inny świat – odparł wymijająco mer i wyszedł szybko.
Wicher targnął nim w drzwiach. Zachwiał się. Morze w przedzimowym gniewie wtaczało się coraz głębiej w ląd i huczało ponuro.UŚMIECH Z GÓRY
• Wchodzi się tu z wielkiego podwórza bocznymi schodami. Tam, na wprost, są te szerokie kamienie z niebieskim dywanem opadającym z piątego piętra jak kaskada. Nasze są drewnianym, sześciopiętrowym korkociągiem. Tamte wiodą do wielkich i statecznych mieszkań prawdziwych lokatorów. Nasze wkręcają się aż pod dach, biegnąc stromo do labiryntu korytarzy i pokoików „tych z góry”, jak mówi pogardliwie konsjerżka. Dla niej nie jesteśmy lokatorami. Jako wolni ludzie paryskich dachów nie uznajemy tyranii jaskiniowca z parterowej „loży”.
Jacques, rzutki pracownik metra, powiedział jej raz, że kiedy on pluje z góry na dół, to jej się przez próg przelewa. Nie może mu tego przebaczyć. A gdy polewa rano wyłożone kafelkami podwórze, M. de Saint-Esprit, urzędnik państwowy, pyta zawsze z miłym uśmiechem: Ça pousse bien?¹ Polska pokojówka hrabiego de Farges jest zbyt godna, by rozmawiać ze „stróżką”; jak przystało na Magdę, którą zwą Mademoiselle Madeleine. Nie mówiąc o tym, że gdy comtesse de Farges wyjeżdża, Magda całkowicie ją zastępuje i podobno nie tylko jada z M. le Comte przy jednym stole… Biały w różnokolorowe łaty piesek M. Guillou, farbiarza wrzosów, nieśmiertelników i innych wiecznych kwiatów do trwałych wieńców i na kominki, robi zawsze pod bramą to, co powinien robić na ulicy. Konsjerżka podejrzewa ich o zmowę, ale M. Guillou uśmiecha się i cedzi spod bretońskich wąsisk: Quelle méchante bête². Mówiąc to, na pewno nie myśli o swoim Friquet³. Z Eliane, modelką w domu mody Ardanse⁴, stosunki zerwane są od lat; Eliane zrobiła zamach stanu: nie odbiera żadnych listów. Chcąc uniknąć cenzury korespondencji, z której mogłoby wynikać, że obnoszenie sukien na pokazach modeli u Ardanse nie jest jedynym źródłem jej dochodów, odbiera listy na poste-restante…⁵ Toteż często można słyszeć, jak wnikliwa madame la concierge⁶ kwaka w narożnym bistro. Tu wojna jest wieczna. Ale ataki trafiają na uśmiech Eliane, na ten nasz uśmiech z góry.
Tam w górze nie ma gazu, nie ma elektryczności. Są: wiatr, słońce, księżyc i gwiazdy. Wzrok kładzie się na bezkresnym morzu dachów. Gdy jest pogoda, są one niebieskie i spokojne; gdy nadciągają chmury i wiatr zaczyna w nie walić gwałtownymi uderzeniami, stają się szare i zimne. Deszcz marszczy ich gładką powierzchnię, a z ich grzbietów, jak z grzbietów fal, wicher porywa tumany wody, by cisnąć nią z hukiem w oszklone luki nad nami. Rwie się na strzępy pajęczyna dalekiej wieży Eiffla⁷, znika we mgle biała jak głowa cukru Sacré-Coeur⁸. Wiatr łomoce drzwiami, chodzi po korytarzach; nieruchome, czarne zbroje osłon na kominach nadstawiają mu żelazną pierś w gwałtownych obrotach. A gdy znowu błyśnie słońce, gdy granatowe plamy nieba odbiją się w lśniących płaszczyznach, nastaje cisza, głęboka i dobra.
Wieczory są tu dłuższe niż tam, w dole. Gdy na ulicach i w przepaścistych podwórkach jest ciemno, tu trwa długi półmrok. Potem zaczynają drgać gwiazdy i światło księżyca, zimne i białe, zlewa się z ciepłym i żółtym blaskiem lampy naftowej. Rano pierwsze wiązki promieni pomarańczowego słońca wpadają płaskim lotem tu; zapalają się czerwienią szyby małych okienek, różowią kominy. Nad czarnymi i milczącymi jeszcze kanionami ulic ścielą się niebieskawe opary. Z nich, według wzorów tajemnej alchemii, powstanie na resztę dnia paryska mgiełka.
I wiosna też jest tu prędzej. Zanim wystawy Vilmorina⁹ na quai de Mégisserie zakwitną barwnymi torebkami nasion i Samaritaine¹⁰ zamieni się w wielki skład polewaczek, grabi i klatek z drobiem; zanim na pont au Change¹¹ zaczną rosnąć dwa razy w tygodniu szkółki drzewek i na chodnikach wzejdzie zielona szczotka sadzonek jarzyn i kwiatów, my już czujemy jej nadejście. Dzień za dniem wygina coraz bardziej łuk słońca, a zaspana mucha obsuwa się z szyby w swych pierwszych wędrówkach.
Ćwierkanie wróbli jest inne, gdy kąpią się w rynnach, w wodzie stopionego szronu.
Mijały tu dnie jasne, noce spokojne; mijały zimy, krótkie wiosny. Letnie słońce walcowało blachę dachów na gorąco, studziła je jesień. Długo różowiły się one od neonów Montmartre’u, Bulwarów i Montparnasse’u. Dwadzieścia jeden salw ogni sztucznych rozsypywało się nad nimi co rok w bukiety czternastych lipców po tamtej wojnie. Potem przyszła znowu ciemność, rozświetlana łunami pożarów, odległych wybuchów i gwiazdami świetlnych pocisków. Dawny, dobroduszny uśmiech z góry stał się złośliwy i podziemny.
W te długie wieczory M. Guillou głośniej czytał Ewangelię po łacinie, źle wymawiając niezrozumiałe słowa. Na procesjach jego kongregacji podziwiali towarzysze tę jego łacinę bardziej niżeli piękną chorągiew, z której jest zawsze tak dumny. Teraz biegał na jakieś tajemnicze zebrania i miewał długie narady z Jakiem. M. de Saint-Esprit zrobił się małomówny i często chodził do pracy z teczką wypchaną jakimiś papierami. Do Jacques’a schodzili się młodzi ludzie w kanadyjkach, tupiąc ciężkimi butami po schodach. Eliane czytała bezkresne Przeminęło z wiatrem¹² i Muson¹³, zbiegając z Magdą na dół, gdy zaczynały wyć syreny.
W głębokim dworcu metra Pigalle¹⁴ bywało wesoło. Czasem, późnym wieczorem widziało się, jak z tamtych wielkich schodów wyślizgiwała się smukła sylwetka wysokiego chłopaka w bardzo nowym i niezgrabnym ubraniu. Magda mówiła, że raz słyszała, jak ktoś rozmawiał z jednym z nich po angielsku. Uśmiechnęliśmy się i Jacques powiedział:
– Tam, na dole, t e ż są porządni ludzie.
Jeden był język, jeden sens zabronionych słów.
I znowu uśmiech stał się, jak dawniej, dobroduszny, gdy po kilku dniach strzałów ryknęły w sierpniowy wieczór na wszystkich ulicach motory GM-ów¹⁵. M. de Saint-Esprit patrzył z pogardą na swoją plantację tytoniu w paczkach na balkonie i pochylony nad trójkolorowym sztandarem palił lucky¹⁶. Eliane i Magda żuły gumę jak setki tysięcy długich, zielonych chłopców w ciężkich hełmach i mówiły: „OK”. Jacques z patosem Cyrana¹⁷ opowiadał o swoich walkach w dzielnicy Batignolles¹⁸, a M. Guillou farbował w skupieniu dużo kwiatów do wielu wieńców. Dobry uśmiech mieli wszyscy, nawet konsjerżka.
Dalej mijały dnie. Tej zimy żelazne piecyki były tak samo zimne jak dachy i rozlana woda marzła na kamiennej posadzce małych pokoików. Ale uśmiechaliśmy się.
Ten uśmiech, już bledszy, rozjaśnił twarze, gdy w majową noc trysnęły nad Łukiem Triumfalnym ognie sztuczne i od Pól Elizejskich dochodził aż tu gwar tłumu. Ale równocześnie M. de Saint-Esprit szeptał cicho w młode listki piennego groszku na balkonie: C’est pas ça, c’est pas ça…¹⁹ chociaż Jacques obcałowywał Magdę i Elianę, krzycząc: „Zwyciężyliśmy!”.
Różowiły się kominy rano, zapadały wieczory. Ale nieprzerwana dotąd nić tej ciągłości odwiecznej, tak silnej tu w świetle naftowych lamp, w syku spirytusowej maszynki, zerwała się gdzieś. Zaczęło się gubić wiele nanizanych na nią, jak paciorki, dni równych, pełnych spokoju, dobroci i zrozumienia. Tam, w dole, trąbią z powrotem czerwone taksówki i odzywają się ochrypłym basem waltorni zielone autobusy. Lśnią neonami chromowo-szklane bistra i powróciło gadulstwo. Uczony épicier²⁰ wykłada historię Francji olśnionym klientkom:
– Vous savez²¹, kiedy Ludwik XVI siedział z rodziną w Temple²², to na nich i na dwanaście osób służby szło dziennie sto funtów mięsa, trzydzieści funtów słoniny i siedemdziesiąt jaj, oui, madame²³, s i e d e m d z i e s i ą t j a j…
– Quelle honte²⁴ – dyszy obrażona równość, jakby chodziło o jakieś ostatnie nadużycie Ministerstwa Wyżywienia.
Coś wraca, coś łudzi, że to, co dotąd zawsze wracało, zjawi się i tym razem. Ale w tym świecie, dotąd prostym, coś złamało się także wpół. Nie wraca spokój dni i tu, wysoko. Dobroć i dobroduszność chowają się coraz częściej w zakamarkach pod dachami i choć spojrzenia pozostały te same, widać w nich szare i zimne błyski. Pękło zrozumienie, bo choć wróciły i dźwięczą głośno zakazane tak długo słowa, zmienił się ich sens.
Zniecierpliwienie i głucha, nieokreślona obawa przenikająca do głębi rodzą gwałtowność lub przypływ zrezygnowanej bezcelowości. Nie dlatego, że tak rzadko rozchodzi się dziś zapach smażonego na oliwie mięsa, a kolorowe, owocowe wózki przekupek na dole stały się jednostajne i ubogie. Bunt nie wyraża się gorzkim skrzywieniem warg lub cynicznym szeptem. Bunt łączy, jak łączył w tych latach ciemności, a nie rozdziela i łamie. Gdzieś z dołu, może razem z głosami sprzedawców niezliczonych gazet, może ze słowami, co nie uległszy zmianie, mówią w nich dziś kilkoma językami w tej samej mowie, wślizgnęła się zaczepna pogarda myśli drugiego i zabiła nawet obojętność.
Wąsaty M. Guillou sztywno mija Jacques’a, niosąc swoją chorągiew w ceratowym futerale jak pikę. Dawniej młody pracownik metra z uśmiechem słuchał, że kosztowała ona trzy tysiące franków przed wojną, bez drzewca, bez okuć i bez futerału; usypiając w monotonnym szmerze półgłośnych słów, czytanych za ścianą wśród suchych kwiatów, czuł i rozumiał ich prawdę na pewno, nie rozumiejąc dźwięków, z których zrodził się jego język: Beati, qui persecutionem patiuntur propter iustitiam…²⁵
Dziś gardzi sąsiadem, bo czytał – w wyjątkach – list pasterski kardynała Tuluzy²⁶: „Nazizm nazywa się dziś demokracją, te same metody postępowania, te same”… Przedtem Jacques i kardynał walczyli tak samo i o to samo.
W niedzielny poranek słońca i niebieskich dachów, gdy odwieczne Zaproszenie do walca²⁷ wiruje w pokoju Eliane na płycie gramofonowej, a na balkonie poniżej puchate króliki ruszają pyszczkami, spokój jest tylko pozorny. Jacques spogląda przez okno na rozlaną białość Sacré-Coeur, jak któryś z jego przodków spoglądał na Bastylię. Nie widzi tego, co dostrzegał jeszcze tak niedawno. I będzie się uczył z małej broszury, że już w programie uchwalonym w Gotha²⁸ w roku 1875 żądano podziału według równych praw i rozsądnych potrzeb jednostek. Z dumą powtórzy: „Już w roku 1875…”. Już dawno mówił podobnie kto inny i dziś sędziwy Monseigneur powtórzy: „Trzeba zmienić porządek, trzeba uczynić go sprawiedliwym, bardziej braterskim…”. Jeden dobry M. Guillou, zapytany nieraz o byle co, nagle zniecierpliwi się i machnie liliowymi od farby rękami. Wyraz salauds²⁹, kierowany dawniej tylko w jedną stronę, pada dziś często spod wąsów pod innym adresem. A przecież on tak samo pracuje jak Jacques i nie chce władzy człowieka nad człowiekiem. Ale demon rozszczepionych słów doprowadza do tego, że Jacques często bulgoce w uniesieniu: „Lenin mówił, iż nie jest ważne, czy zginie trzy czwarte ludzkości, byleby jedna czwarta, pozostała przy życiu, była z nami”. Wtedy M. Guillou obrzuca go spojrzeniem, w którym mówi mu to samo, wyobrażając sobie jednak inaczej przekonania tej pozostałej przy życiu części.
W wąskich korytarzach mijają się już inni ludzie i rzadziej pukają wieczorami do swych wąskich drzwi. Z dołu, może z wilgotnych piwnic, wczołgała się aż tu nienawiść.
Wiatr zmierzwia w paczkach na balkonach młodą zieleń pelargonii i wielkimi płatami uderzeń opada na dachy. Gdy uspokoją się sprawy dnia i pluszowy mrok opada na miasto, a w dole krztusi się stary samochód wśród brzęku akordeonu, M. de Saint-Esprit stara się odgadnąć tajemnicę tego, co nie może już wrócić. „Konfucjusz³⁰ głosił, iż pierwszym obowiązkiem nowo wstępującego na tron władcy nadwyrężonego imperium było odbudowanie definicji, ustalenie treści słów, ponieważ każde słowo działa nieuchronnie zgodnie ze swą treścią”. Te słowa działają dziś w myśl treści rozumianej inaczej przez Jacques’a, inaczej przez Guillou. Definicje stały się igraszką uczuć. Wolność? Każdy z nich chciałby jej tylko dla siebie. Równość? Między kim? Czy między tymi, których nowa Deklaracja Praw podzieliła na ludzi i na pracowników? Na ludzi i nadludzi? Jacques uważa się dziś za nadczłowieka. A gdy zrobi to jeden, zaczyna się licytacja nieludzka w swych skutkach… Jacques’owi wydaje się, że rozwiązał problem społeczny, bo nie widzi, że dzień, w którym zostanie on rozwiązany, będzie także ostatnim dniem naszego istnienia. Do tego, co mistrzowie Jacques’a podsumowali sto lat temu i co jeszcze ciągle ich następcy każą mu uważać za skończony rachunek, doszły i dochodzą stale nowe liczby, coraz szybciej i coraz większe… Guillou ma może nad nim tę wyższość, że podświadomie bardziej wierzy w wieczną ewolucję ludzkości i dlatego instynktownie nienawidzi wszystkich ram, w które chce się ją wcisnąć siłą, ustalić w jednej formie. Bo dla niego nie ustrój, lecz człowiek zbliżony do Tego, o którym czyta po łacinie, jest ostatnim wyrazem ewolucji człowieka. Dlatego nie mogą się porozumieć. Jacques’owi wydaje się, że horyzont dostrzeżony jego oczami jest brzegiem: tymczasem za tym horyzontem jest inny. Ale Jacques nie dostrzega go, bo nie idzie naprzód, i nie chce iść naprzód, choć wydaje mu się, że kroczy na czele… C’est pas ça, c’est pas ça…
Mniej cieszy dziś nastroszony prosto w górę dym z kominów zwiastujący pogodę, mniej uspokaja miarowy tik-tak budzika idącego miarowo w przód. Ku czemu? Śmieszna uwaga Eliane, że królik M. Guillou tak rusza pyszczkiem, jakby miał sztuczne szczęki źle dopasowane, nie budzi śmiechu, i pęk żonkili na jej toalecie nie jest tak złoty jak dawniej. Gdy konsjerżka wyjdzie z „loży” krokiem przetłuszczonej kaczki i kwaknie coś złośliwego, rzadziej pada wesoła odpowiedź.
Jak brudna, jesienna mgła wiszą często nad dachami obawa i zawód. Wślizgują się na nasze schody, lubią chodzić po tamtych. Magda nieraz ze złośliwym zadowoleniem opowiada o nich, a Jacques uśmiecha się tajemniczo. M. de Saint-Esprit mniej czyta i gdy tylko może, biega do Hôtel Drout³¹ brzdąkać na wystawionych na licytację fortepianach. Twierdzi, że go to uspokaja i nic nie kosztuje. Farbuje swoje kwiatki i trawki M. Guillou. Wieczorem zapala lampę naftową, zakłada okulary i czyta półgłosem po łacinie. Z uchylonego na balkon okna dolatują czasem całe zdania i padają w mrok nad miastem. Płyną słowa mocne, jasne, niefaryzejskie: Quid me tentatis, hypocritae?³²
Uśmiecha się stary Guillou, łagodnie i szczerze. Jak dawniej. Może czuje, że niewzruszone prawdy płyną jedynie stamtąd, znad dachów…NEKYIA
• Paryż. Z dnia na dzień potężnieje pomruk wielkiego miasta. Wyschnięte przez długie lata koryta bulwarów wezbrały na nowo. Toczy się w nich burzliwy potok samochodów. Na wielkich skrzyżowaniach ulic i placach granatowi policjanci rozsupłują cierpliwie grube węzły maszyn. W powietrzu unosi się coraz więcej błękitnego dymku spalin i powraca znajomy zapach ulicy. Paryż pachnie jak dawniej, swoiście, podniecająco.
Zabłysły znowu kuszące spojrzenia neonów, wzrok lgnie do szklanych ścian rozświetlonych wieczorem akwariów kawiarń. Coraz więcej autobusów, więcej taksówek i coraz mniej ludzi w mrowisku kolejki podziemnej. Gdy w górze wzrasta niepokój, na peronach paryskiego métro powraca cisza zapadłych stacyjek. Ale w tym wielkim mieście, reprezentacyjnym i pięknym, rozfalowanym na nowo ruchem i światłem, tym wyraźniej powraca także urok tego, co stanowi jego prawdziwą tajemnicę.
Paryż to wielkie miasto małych miasteczek, tych quartiers¹ żyjących swoim życiem, zamkniętym i prowincjonalnym. Gdzieś z daleka, jak odgłos zza ściany, dolatuje tu gwar nowych czasów i spleciony z tym, co przebrzmiało już dawno, tworzy jakiś dziwny i harmonijny dźwięk, w którym słychać wszystko. Wszystkie epoki usiadły tu razem i mówią ze sobą. Wśród starych murów, na cichych placykach panuje zawsze jeden wielki Czas – czas teraźniejszy wszystkich czasów przeszłych. Nie ma umarłych, nic nie minęło; trwa wszystko i żyje tak, jak dawniej. W ubogiej uliczce Lewego Brzegu dźwięczą nieodmiennie słowa Kamila Desmoulins² i Dantona³ wbijane twardą pięścią w cynowy bufet brudnego bistrot⁴. Na poczerniałych murach domów bieli się kredą napis Vive le roi!⁵ obok afisza z sierpem i młotem Camarades…⁶ A w cichy wieczór wiosenny, wśród zieleni Passy⁷, słychać szept ludzi, co odeszli stąd dawno, i prychający citroën⁸, prowadzony ręką wytwornej kobiety, łatwo staje się kabrioletem⁹ George Sand¹⁰, księżnej d’Agoult¹¹…
Mózg zmęczony wieżą Babel pism, dzienników i radia, przeciąga się tu z rozkoszą i odpoczywa. Zapomina się tu o tym, o czym każą pamiętać, i przypomina się to, co dawno już zapadło w głąb, zduszone przykazaniami nowego świata. Każdy dom, każdy kamień rzucają nieme pytania. Coraz trudniej na nie odpowiadać… Lecz gdy można z nimi pomówić, gdy odezwą się wydobyte z trudem i zapomniane dziś myśli, wtedy czuje się ich prawdziwą wartość.
W jeden z tych wiosennych wieczorów, pachnących wilgotną zielenią, zapadłem w małej i dziwnej uliczce. Przebiega ona u stóp domu Balzaca¹² w dzielnicy Passy. Dom zamieniono dziś na muzeum, a uliczka ta też jest zabytkiem. Wśród nowoczesnych kamienic z tarasami, w pobliżu fabryki Citroëna, zakątek ten przetrwał nienaruszony. Mały domek parterowy, wstawiony w rozczochrany ogródek, pozostał takim, jakim był za życia Balzaca, który mieszkał tu pod przybranym nazwiskiem M. de Breugnol. Pseudonim chronił go przed zgrają wierzycieli. Czar tego domku, urok tamtych lat promieniują wokoło. Poniżej kłębi się zbita zieleń parku, otaczającego pałacyk księżnej de Lamballe¹³. Przysiadłem na kamieniu wkopanym tu w roku 1731 jako granica pomiędzy seigneuries¹⁴ Auteuil¹⁵ i Passy. Myśl, oderwawszy się od trzymanego w ręku zwoju gazet, przeskoczyła wstecz i zaczęła się błąkać.
Tak – Balzac miał ochotę na ten pałacyk w dole. Ilekroć wyszedł z domu do ogródka, patrzył w tamtą stronę. Wietrzył interes. Obliczał sobie, że go kupi za trzysta tysięcy franków, a sprzeda za milion. Stracił wiele, że nie żyje teraz. Ile możliwości dla jego żyłki do handlu… Własnymi książkami mógłby obracać „na czarno”. Ten pałacyk długo go niepokoił. A potem pisał do Wierzchowni¹⁶, że pragnąłby go dla niej, dla p. Hańskiej¹⁷. Tu, w tym domku, powstały pisane w nadludzkim tempie atramentem i czarną kawą Urszula Mirouët, Proboszcz wiejski i wspaniały Kuzyn Pons¹⁸. Stąd pisał do p. Hańskiej: „Pracować, droga Hrabino, oznacza dla mnie wstawać o północy, pisać do ósmej rano, spożywać śniadanie w ciągu kwadransa, pracować do piątej po południu, zasypiać i rozpoczynać znowu o północy”.
Zapadał zmrok i cichł dolatujący z dala gwar miasta. Opustoszały ulice, zabłysły latarnie. Poszedłem stąd dalej. Przechodzi się tu obok tarasu stanowiącego resztki Château de Passy¹⁹, tulące się do jakiegoś znacznie młodszego domu. Pałac ten kupił w roku 1722 Samuel Bernard²⁰. Wtajemniczeni twierdzą, że to bardziej p. Samuel miał prawo powiedzieć L’Etat c’est moi²¹ aniżeli Ludwik XIV. Mieli oni między sobą jakieś poważne rozrachunki i podobno Król Słońce tkwił mocno w kieszeni M. Bernard… Ano – oni wtedy nie przenieśli się jeszcze do Ameryki… W każdym razie lend and lease²² musiał być pokaźny, biorąc pod uwagę te honory i przyjęcie p. Samuela w Marly²³. Szło to potem z dymem prochu pod Nördlingen²⁴ i Sommerhausen²⁵. Pogrążony w rozważaniach nad traktatem westfalskim²⁶, zabłąkałem się pod jakiś inny dom – bardzo dziwny.
Stał samotny wśród okrywającej go zieleni niewielkiego ogrodu. Przeżarta rdzą żelazna furtka zamknięta, brak numeru. Wyłożona kamiennymi płytami ścieżka prowadząca do ganku zarosła krzakami. Bluszcz, rozpełzły po ziemi, wczołgał się na schody i do pustych oczodołów okien. Gałęzie drzew powrastały do pokojów na wyższych piętrach i przebiwszy zmurszały dach, sięgały do środka jak grube, żylaste ręce. Wśród zamieszkanych wokoło domów, na ludnej ulicy, czynił on wrażenie czegoś tajemniczego i nierealnego. Stanąłem przed nim urzeczony jego zagadką. Ale zmysł praktyczny zapanował nad rzuconym urokiem. Może by go można wynająć? Odrestaurować jako tako i jeszcze wziąć potem dobre odstępne i… Bliskość Balzaca działała. I równocześnie przypomniała mi się jedna z jego nowel: La Grande Bretèche²⁷. Też opuszczony dom, gdzie comte de Merret zamurował żywcem w małym cabinet de toilette²⁸ kochanka swojej żony. Był to jakiś Hiszpan wysiedlony z kraju przez Napoleona. Ponieważ comtesse przysięgła, że w tym cabinet nikogo nie ma, hiszpański D.P.²⁹ był tak rycerski, że nie skompromitował pani de Merret i dał się dyskretnie zamurować. Nie wyszedł. Opuszczona przez męża comtesse de Merret przeniosła się z Grande Bretèche do zamku, zabraniając w testamencie wynajmowania tego grobowca. Zaciekawiony nie mniej aniżeli Bianchon³⁰, który odkrył tajemnicę La Grandę Bretèche w rozmowie z pokojówką hrabiny – wszedłem do wielkiej kamienicy naprzeciwko, aby porozmawiać z konsjerżką. One wiedzą wszystko. Zobaczywszy mnie, odgadła od razu, po co przyszedłem:
– Monsieur pewnie w sprawie tego domu. Oui, oui, ciągle tu przychodzą. Mais rien à faire. C’est honteux, ale właściciel nie chce tego nikomu wynająć. Nie wolno mi nawet podać jego adresu. Nikomu, vous comprenez?³¹
Byłem olśniony. Konsjerżka patrzyła na mnie ze zdziwieniem. Ale nie mogłem jej przecież tłumaczyć, że jest to jeszcze jeden dowód więcej na poparcie twierdzenia Wilde’a³² o naśladowaniu sztuki przez życie. Toteż dorzuciłem coś modnego o braku mieszkań, robiąc smutną minę. Machnęła ręką.
– Oh Monsieur, brak teraz wszystkiego. Zabrakło już nawet idiotów, aby utworzyć nowy rząd…
Rzeczywiście. Konsjerżki są jednak wielkie. Poczułem ciężar gazet pod pachą i pomyślałem sobie, ile głębokiej filozofii zawierały te słowa. Wyszedłem na ulicę.
Było już prawie ciemno. Puste okna wśród czarnej zieleni patrzyły na mnie i rzucały dziwny urok. Coś przyciągało mnie do tego domu i nie pozwalało odejść. Stanąłem więc pod furtką i pociągnąłem za resztki drutu od dzwonka. Pisnęły zardzewiałe kółka, drut zerwał się gdzieś wśród krzaków z cichym jękiem. Wydało mi się, że pękło ostatnie połączenie ze światem. Spojrzałem, czy nikt nie idzie, i jednym susem przeskoczyłem przez furtkę.
Wpadłem w gęstwę krzaków. Pochylony, przedarłem się na drugą stronę domu. Tylne drzwi, wywalone, wychodziły na mały gazon³³ porosły wysoką trawą. Dwa stare drzewa rzucały tu cień i mrok był gęstszy. Na jasnej plamie nieba, ponad dachem, prześlizgiwały się bezszelestnie nietoperze. Cisza panowała zupełna. Byłem przekonany, że dostałem się w jakiś inny świat. Oparty o drzewo, patrzyłem na ciemną rozpadlinę drzwi i ogarnął mnie niemiły strach. Zdawało mi się, że za chwilę wyjdzie z nich ktoś i straszliwym spojrzeniem skarci za zakłócanie milczenia. I wtedy to, gdzieś z głębi, wraz z rytmem bijącego szybko serca, zapomniane i początkowo małe, wyszło jedno słowo i zapełniło wszystko wokoło: „Nekyia”³⁴.
To tytuł jedenastej księgi Odysei, księgi umarłych. Jak to było? Pamiętasz? Odyseusz, wracając do ojczyzny, przebywa po drodze ocean, oddzielający świat żywych od siedzib umarłych. Przybija do jakiejś mglistej wyspy Kimeryjczyków. Tam ma zapytać cienia Tejrezjasza³⁵, w jaki sposób uda mu się powrócić do kraju rodzinnego. W tej pustce tutaj, naprzeciw czarnego otworu drzwi ziejącego martwotą i śmiercią, słowo „Nekyia” zaczęło przeciągle wyć jak wicher cmentarny. Strach, zwykły i pierwotny, mieszał się z półuśmiechem wspomnień i analogii będących jak pogwizdywanie dla dodania sobie odwagi.
Bo właściwie jest taka wyspa, podobna do tamtej. Też mglista i też z innego świata. Ale czy się ci Odyseusze czegoś na niej dowiedzą? Odyseusz, pouczony przez Circe³⁶, wie, że aby zmusić cienie do rozmowy, musi napoić je ciepłą krwią. Zarzyna jagnię i odpędzając natrętnych, podstawia puchar z posoką tym, których pragnie usłyszeć. Wówczas to dowiaduje się rzeczy bardzo ważnych. Nie tylko Tejrezjasz udziela mu światłych rad, aby nie drażnił Słońca (hm – z tym słońcem…), nie tylko rozmawia z matką i z przyjaciółmi poległymi pod Troją, ale także ku swemu wielkiemu zdziwieniu dostrzega tam Agamemnona³⁷, Wodza Naczelnego wyprawy. Cóż się stało? Przecież razem wyruszyli do domu. Daje mu więc łyk krwistego napoju i słyszy rzeczy ponure. Agamemnon powrócił do kraju wcześniej i – zlikwidowano go tam z całym sztabem. W czasie jego nieobecności warunki uległy zmianie i biedny syn Atreusza³⁸ nie nadawał się do towarzystwa. W tragicznych strofach opowiada o tym.
Nietoperz przeleciał mi nisko nad głową, a jakiś nagły powiew poruszył koroną drzew. Obwisła bezwładnie rynna brzękła, skrzypnęła i trzasnęła spróchniała okiennica. Z chaosu zapomnianych wierszy, z miarowego stuku heksametru, tłukącego się w głowie, odpryskuje coraz to więcej słów jak przy rozbijaniu twardego kamienia…
αλλο δε τοι ερεω συ’δ’ ενι’φρεσι’βαλλεο σιησ
κρυβδην, μηδ’ αναφανδα, φιλην εσ πατριδα γαιαν
νηα κατισχεμεναι…³⁹