Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Sprawa śmierci i życia - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
28 września 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Sprawa śmierci i życia - ebook

Wspólny pamiętnik napisany przez wybitnego psychoterapeutę Irvina D. Yaloma i jego żonę Marilyn Yalom, gdy zachorowała na raka. To z jednej strony głęboka analiza ludzkich emocji w konfrontacji ze śmiercią, a zarazem historia wielkiej miłości.

Irvin David Yalom (ur. 1931) – amerykański lekarz psychiatra i psychoterapeuta, emerytowany profesor psychiatrii na Uniwersytecie Stanforda, jeden z głównych twórców terapii egzystencjalnej i terapii grupowej, autor licznych książek psychoterapeutycznych

Marilyn Yalom (1932–2019) – amerykańska feministka i historyczka, profesorka uniwersytetu Stanforda, specjalistka w zakresie kultury francuskiej. W Polsce ukazały się jej trzy książki: Historia kobiecych piersi (Instytut Psychologii Zdrowia, Warszawa 2012), Historia miłości. 9 stuleci francuskich opowieści miłosnych (Instytut Psychologii Zdrowia, Warszawa 2013) oraz Historia żony (Aletheia, Warszawa 2019).

Kategoria: Psychologia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8252-023-1
Rozmiar pliku: 4,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRZEDMOWA

Oboje roz­po­czę­li­śmy karierę aka­de­micką po stu­diach pody­plo­mo­wych na Uni­wer­sy­te­cie Johnsa Hop­kinsa: ja spe­cja­li­zo­wa­łem się w psy­chia­trii, a Mari­lyn uzy­skała dok­to­rat z kom­pa­ra­ty­styki (lite­ra­tura fran­cu­ska i lite­ra­tura nie­miecka). Zawsze byli­śmy pierw­szymi czy­tel­ni­kami i redak­to­rami swo­ich tek­stów. Kiedy napi­sa­łem debiu­tancką książkę, pod­ręcz­nik tera­pii gru­po­wej, otrzy­ma­łem sty­pen­dium na pobyt w ośrodku dla pisa­rzy Fun­da­cji Roc­ke­fel­lera w Bel­la­gio we Wło­szech, gdzie mia­łem pra­co­wać nad następną książką, _Kat miło­ści_. Wkrótce po naszym przy­jeź­dzie do Bel­la­gio Mari­lyn w roz­mo­wie ze mną napo­mknęła, że coraz poważ­niej myśli o napi­sa­niu pracy poświę­co­nej wspo­mnie­niom kobiet z cza­sów rewo­lu­cji fran­cu­skiej: przy­zna­łem, że ma mnó­stwo zna­ko­mi­tego mate­riału na książkę. Sty­pen­dy­ści Fun­da­cji Roc­ke­fel­lera dosta­wali miesz­ka­nie i gabi­net do pracy, więc namó­wi­łem Mari­lyn, by spy­tała dyrek­tora, czy ona rów­nież może liczyć na taki pokój. Odpo­wie­dział, że osobny gabi­net dla żony jed­nego ze sty­pen­dy­stów to nie­ty­powa prośba, a wszyst­kie pokoje w głów­nym budynku są już zajęte. Jed­nak po kil­ku­mi­nu­to­wym namy­śle zapro­po­no­wał Mari­lyn nie­wy­ko­rzy­stany gabi­net w domku na drze­wie w pobli­skim zagaj­niku, w odle­gło­ści zale­d­wie pię­ciu minut pie­chotą. Zachwy­cona Mari­lyn zaczęła z zapa­łem pra­co­wać nad swoją pierw­szą książką, _Com­pel­led to Wit­ness. Women’s Memo­irs of the French Revo­lu­tion_. Ni­gdy nie była szczę­śliw­sza. Od tam­tej pory na resztę życia sta­li­śmy się mał­żeń­stwem pisa­rzy. Żona uro­dziła czworo dzieci, pra­co­wała na peł­nym eta­cie jako wykła­dow­czyni uni­wer­sy­tecka i spra­wo­wała na uczelni funk­cje admi­ni­stra­cyjne, a mimo to pisała książki w takim samym tem­pie jak ja.

W 2019 roku wykryto u niej szpi­czaka mno­giego, raka komó­rek pla­zma­tycz­nych znaj­du­ją­cych się w szpiku kost­nym i wytwa­rza­ją­cych prze­ciw­ciała. Leczono ją lena­li­do­mi­dem (Revli­mi­dem), co dopro­wa­dziło do udaru, pobytu na oddziale ratun­ko­wym i spę­dze­nia czte­rech dni w szpi­talu. Dwa tygo­dnie po jej powro­cie do domu poszli­śmy na krótki spa­cer w pobli­skim parku i Mari­lyn powie­działa:

– Mam pomysł na książkę, którą powin­ni­śmy razem napi­sać. Chcę udo­ku­men­to­wać cze­ka­jące nas trudne dni i mie­siące. Może opis naszych kło­po­tów pomoże innym mał­żeń­stwom, które znajdą się w podob­nej sytu­acji: gdy mąż lub żona zapad­nie na śmier­telną cho­robę.

Mari­lyn czę­sto suge­ro­wała tematy ksią­żek, które powin­ni­śmy napi­sać samo­dziel­nie.

– To dobry pomysł, kocha­nie, powin­naś się tym zająć – odrze­kłem. – Myśl o wspól­nym pro­jek­cie jest kusząca, ale jak wiesz, zaczą­łem już zbiór opo­wia­dań.

– O nie, nie! Odło­żysz zbiór opo­wia­dań na póź­niej. Stwo­rzymy tę książkę! Będziemy pisać roz­działy na prze­mian. Będzie to nasza wspólna książka, różna od innych, napi­sana przez dwoje ludzi, a nie jedną osobę, reflek­sje mał­żeń­stwa, które żyje ze sobą od sześć­dzie­się­ciu pię­ciu lat! Mamy to szczę­ście, że możemy iść razem na spo­tka­nie ze śmier­cią. Ty z trój­ko­ło­wym cho­dzi­kiem, a ja na wła­snych nogach, choć naj­wy­żej przez pięt­na­ście, dwa­dzie­ścia minut bez odpo­czynku.

* * *

W książce _Psy­cho­te­ra­pia egzy­sten­cjalna_, wyda­nej w 1980 roku, Irv napi­sał, że czło­wie­kowi łatwiej sta­nąć w obli­czu śmierci, gdy nie żałuje swo­jego życia. Spę­dzi­li­śmy razem wiele lat i pra­wie niczego nie żału­jemy. Ale nie łago­dzi to codzien­nych dole­gli­wo­ści fizycz­nych ani stra­chu przed roz­sta­niem. Jak wal­czyć z roz­pa­czą? Jak żyć z sen­sem do samego końca?

* * *

Piszemy tę książkę w cza­sie, gdy więk­szość naszych rówie­śni­ków już nie żyje. Stale pamię­tamy, że nasz wspólny czas jest ogra­ni­czony i nie­zwy­kle cenny. Piszemy, by nadać sens swo­jemu życiu, cho­ciaż wcho­dzimy w naj­ciem­niej­szy okres utraty spraw­no­ści fizycz­nej i śmierci. Główny cel tej książki to pomóc nam dopły­nąć do kresu.

Cho­ciaż jest ona zapi­sem naszych oso­bi­stych doświad­czeń, uwa­żamy ją rów­nież za część ogól­no­kra­jo­wej dys­ku­sji o pro­ble­mach zwią­za­nych ze śmier­cią. Wszy­scy chcą uzy­skać naj­lep­szą opiekę medyczną, wspar­cie emo­cjo­nalne rodziny i przy­ja­ciół, jak naj­mniej cier­pieć. Nawet nasze związki z medy­cyną i pozy­cja spo­łeczna nie czy­nią nas odpor­nymi na ból i strach przed śmier­cią. Tak jak wszy­scy, chcemy utrzy­mać jakość naszego życia, cho­ciaż musimy zno­sić pro­ce­dury medyczne, które wywo­łują skutki uboczne. Ile jeste­śmy w sta­nie wytrzy­mać, by zacho­wać życie? Jak je zakoń­czyć bez bólu? Jak god­nie pozo­sta­wić ten świat następ­nemu poko­le­niu?

Oboje wiemy, że Mari­lyn pra­wie na pewno umrze na raka. Napi­szemy razem ten pamięt­nik z nadzieją, że nasze doświad­cze­nia i spo­strze­że­nia dostar­czą wie­dzy i pocie­chy nie tylko nam, lecz rów­nież Czy­tel­ni­kom.

Irvin D. Yalom

Mari­lyn Yalom_Kwie­cień_

Roz­dział 1

ROZRUSZNIK

Ja, Irv, mimo woli stale doty­kam czub­kami pal­ców gór­nej czę­ści klatki pier­sio­wej. Od mie­siąca mam tam obce ciało, meta­lowy sze­ścian o boku pię­ciu cen­ty­me­trów – wszył go chi­rurg, któ­rego nazwi­ska i twa­rzy już nie pamię­tam. Wszystko zaczęło się od spo­tka­nia z fizjo­te­ra­peutką, z którą odby­wa­łem ćwi­cze­nia z powodu zabu­rzeń rów­no­wagi. Kiedy na początku godzin­nej sesji zba­dała mi puls, spoj­rzała na mnie z zaszo­ko­wa­nym wyra­zem twa­rzy i powie­działa: „Natych­miast jedziemy na oddział ratun­kowy! Ma pan tętno trzy­dzie­ści na minutę!”.

Pró­bo­wa­łem ją uspo­koić. „Od mie­sięcy mam wolne tętno i żad­nych nie­po­ko­ją­cych obja­wów”.

Moje słowa jej nie prze­ko­nały. Nie chciała kon­ty­nu­ować sesji fizjo­te­ra­peu­tycz­nej i zmu­siła mnie, bym obie­cał, że natych­miast skon­tak­tuję się ze swoim inter­ni­stą, dok­to­rem W., i poroz­ma­wiam z nim o tej spra­wie.

Trzy mie­siące wcze­śniej, pod­czas ruty­no­wego bada­nia odby­wa­ją­cego się raz do roku, dok­tor W. zauwa­żył moje wolne, nie­kiedy nie­re­gu­larne tętno i skie­ro­wał mnie do kli­niki medycz­nej Uni­wer­sy­tetu Stan­forda spe­cja­li­zu­ją­cej się w lecze­niu aryt­mii. Przy­mo­co­wano mi do piersi moni­tor hol­te­row­ski, który przez dwa tygo­dnie reje­stro­wał bicie serca. Oka­zało się, że tętno jest bar­dzo powolne, od czasu do czasu poja­wia się migo­ta­nie przed­sion­ków. Aby zabez­pie­czyć mnie przed dotar­ciem skrzepu do mózgu, dok­tor W. zapi­sał mi apik­sa­ban (Eli­quis), lek z grupy anty­ko­agu­lan­tów. Uchro­nił mnie on przed uda­rem, lecz poja­wił się nowy pro­blem: od dwóch lat cier­pię na zabu­rze­nia rów­no­wagi, a poważny upa­dek mógłby zakoń­czyć się krwo­to­kiem i śmier­cią, ponie­waż dzia­ła­nia leku prze­ciw­za­krze­po­wego nie można cof­nąć.

Kiedy dok­tor W. zba­dał mnie dwie godziny po wizy­cie u fizjo­te­ra­peutki, przy­znał, że moje tętno stało się jesz­cze wol­niej­sze, i kazał znowu przy­mo­co­wać mi na dwa tygo­dnie moni­tor hol­te­row­ski mający reje­stro­wać pracę serca.

Po dwóch tygo­dniach, gdy tech­nik z kli­niki aryt­mii usu­nął moni­tor i wysłał zapis do ana­lizy labo­ra­to­ryj­nej, doszło do kolej­nego nie­po­ko­ją­cego incy­dentu. Tym razem doty­czył on Mari­lyn. W trak­cie roz­mowy nagle umil­kła i nie była w sta­nie wykrztu­sić słowa. Trwało to pięć minut. Po kilku następ­nych minu­tach odzy­skała zdol­ność mówie­nia. Pomy­śla­łem, że pra­wie na pewno doznała udaru. Dwa mie­siące wcze­śniej wykryto u niej szpi­czaka mno­giego i zaczęła przyj­mo­wać lena­li­do­mid (Revli­mid). Udar mógł zostać wywo­łany przez tok­syczny che­mio­te­ra­peu­tyk zaży­wany w ciągu dwóch ostat­nich tygo­dni. Natych­miast zate­le­fo­no­wa­łem do inter­nistki Mari­lyn – przy­pad­kiem znaj­do­wała się w pobliżu i szybko przy­je­chała do naszego domu. Po krót­kim bada­niu wezwała karetkę, która zawio­zła Mari­lyn na oddział ratun­kowy.

Następne godziny spę­dzone w pocze­kalni oddziału ratun­ko­wego były naj­gor­szymi chwi­lami w całym naszym życiu. Leka­rze dyżurni zle­cili wyko­na­nie obra­zo­wa­nia mózgu, które wyka­zało, że rze­czy­wi­ście doszło do udaru wsku­tek zakrzepu. Zaczęli poda­wać tkan­kowy akty­wa­tor pla­zmi­no­genu (t-PA), by roz­pu­ścić skrzep. Nie­wielki odse­tek pacjen­tów jest na niego uczu­lony – nie­stety, Mari­lyn nale­żała do tej grupy i o mało nie zmarła na oddziale ratun­ko­wym. Stop­niowo doszła do sie­bie bez poważ­nych skut­ków udaru i po czte­rech dniach opu­ściła szpi­tal.

Los dalej nam nie sprzy­jał. Zale­d­wie kilka godzin po tym, jak przy­wio­złem Mari­lyn do domu, zate­le­fo­no­wał mój lekarz i oznaj­mił, że przed chwilą otrzy­mał wyniki ana­lizy rytmu mojego serca i że bez­względ­nie muszę mieć wsz­cze­piony roz­rusz­nik. Odpo­wie­dzia­łem, że nie­dawno wró­ci­łem ze szpi­tala i jestem cał­ko­wi­cie zaab­sor­bo­wany opieką nad Mari­lyn. Zapew­ni­łem go, że zgło­szę się na ope­ra­cję na początku przy­szłego tygo­dnia.

– Nie, nie, Irv – odparł. – Posłu­chaj mnie, trzeba to zro­bić natych­miast, to bez­względ­nie konieczne. Musisz w ciągu godziny dotrzeć na oddział przy­jęć i pod­dać się ope­ra­cji. Zapis dwu­ty­go­dnio­wej pracy serca wska­zuje, że mia­łeś trzy tysiące dwie­ście dzie­więć­dzie­siąt jeden blo­ków prze­wod­nic­twa przed­sion­kowo-komo­ro­wego trwa­ją­cych łącz­nie jeden dzień i sześć godzin.

– Co to dokład­nie zna­czy? – spy­ta­łem. Uczy­łem się kar­dio­lo­gii bli­sko sześć­dzie­siąt lat wcze­śniej i nie udaję, że śle­dzę postępy medy­cyny.

– To zna­czy, że w ciągu ostat­nich dwóch tygo­dni impulsy elek­tryczne two­jego natu­ral­nego roz­rusz­nika w lewym przed­sionku prze­szło trzy tysiące razy nie docie­rały do komory. Rezul­ta­tem były pauzy, a komora kur­czyła się w przy­pad­ko­wych momen­tach. To stan zagra­ża­jący życiu i musisz się pod­dać natych­mia­sto­wej ope­ra­cji.

Natych­miast poje­cha­łem na oddział ratun­kowy, gdzie zba­dał mnie kar­dio­chi­rurg. Po trzech godzi­nach zawie­ziono mnie na salę ope­ra­cyjną i wsz­cze­piono mi roz­rusz­nik. Opu­ści­łem szpi­tal po dwu­dzie­stu czte­rech godzi­nach.

* * *

Zdjęto mi ban­daże, meta­lowe pudełko znaj­duje się w mojej piersi pod lewym oboj­czy­kiem. Naka­zuje bić mojemu sercu sie­dem­dzie­siąt razy na minutę – będzie to robić bli­sko dwa­na­ście lat bez wymiany bate­rii. Nie znam innego podob­nego urzą­dze­nia. Od tego nie­wiel­kiego apa­ratu zależy bar­dzo wiele: gdyby się zepsuł, umarł­bym po kilku minu­tach. Jest znacz­nie waż­niej­szy od latarki, która nie chce się zapa­lić, szwan­ku­ją­cego pilota tele­wi­zyj­nego, wadli­wie dzia­ła­ją­cej nawi­ga­cji GPS w tele­fo­nie komór­ko­wym. Jestem zdu­miony kru­cho­ścią swo­jego życia.

Tak wygląda moja obecna sytu­acja: Mari­lyn, uko­chana żona, naj­waż­niej­sza osoba w moim świe­cie od dnia pięt­na­stych uro­dzin, zapa­dła na ciężką cho­robę, a moje wła­sne życie jest zagro­żone.

Mimo to, co dziwne, jestem spo­kojny, pra­wie pogodny. Dla­czego nie czuję trwogi? Wiele razy zadaję sobie to dziwne pyta­nie. Przez więk­szą część życia byłem zdrowy fizycz­nie, a jed­nak, w głębi serca, zawsze zma­ga­łem się z lękiem przed śmier­cią. Uwa­żam, że źró­dłem moich badań na temat lęku przed śmier­cią był strach, który skła­niał mnie do pisa­nia na ten temat i udzie­la­nia pomocy pacjen­tom sto­ją­cym w obli­czu śmierci. Gdzie podział się teraz ten strach? Skąd bie­rze się spo­kój, kiedy śmierć jest znacz­nie bli­żej?

Mijają dni i stop­niowo zapo­mi­namy o trud­nych chwi­lach. Mari­lyn i ja spę­dzamy poranki, sie­dząc obok sie­bie w ogro­dzie. Podzi­wiamy ota­cza­jące nas drzewa, trzy­mamy się za ręce i wspo­mi­namy wspól­nie spę­dzone życie. Roz­ma­wiamy o licz­nych wyjaz­dach: dwóch latach na Hawa­jach, gdzie pod­czas mojej służby w woj­sku miesz­ka­li­śmy w prze­pięk­nej miej­sco­wo­ści Kailua, o rocz­nym urlo­pie nauko­wym w Lon­dy­nie, kilku mie­sią­cach w Paryżu, dłuż­szych poby­tach na Sesze­lach, na Bali, we Fran­cji, Austrii i we Wło­szech.

Kiedy cie­szymy się cudow­nymi wspo­mnie­niami, Mari­lyn ści­ska moją rękę i mówi:

– Irv, niczego nie żałuję.

Zga­dzam się z całego serca.

Nasze życie było pełne. Wyko­rzy­sty­wa­łem różne idee, by pomóc pacjen­tom czu­ją­cym strach przed śmier­cią, ale żadna z nich nie była tak potężna jak kon­cep­cja życia pozba­wio­nego wyrzu­tów sumie­nia. Mari­lyn i ja nie czu­jemy żalu – żyli­śmy odważ­nie, w pełni. Sta­ra­li­śmy się nie mar­no­wać oka­zji, by poznać coś nowego, i teraz zostało nam nie­wiele czasu.

Mari­lyn idzie do domu się zdrzem­nąć. Che­mio­te­ra­pia odbiera jej ener­gię i żona czę­sto prze­sy­pia więk­szą część dnia. Wycią­gam się na kana­pie i myślę o licz­nych pacjen­tach czu­ją­cych strach przed śmier­cią – a także wielu filo­zo­fach patrzą­cych śmierci pro­sto w oczy. Dwa tysiące lat temu Seneka powie­dział: „Nikt zaś nie może sta­wić się gotowy na śmierć, kto żyć dopiero zaczyna. Należy dążyć do tego, by star­czało nam życia”¹. Nie­tz­sche, mistrzow­ski afo­ry­sta, napi­sał: „Bez­pieczne życie jest groźne”². Przy­cho­dzi mi do głowy rów­nież inna rada Nie­tz­schego: „Wielu umiera zbyt późno, nie­któ­rzy umie­rają zbyt wcze­śnie Umie­raj w porę!”³.

Hm, umrzeć w porę… to do mnie prze­ma­wia. Mam pra­wie osiem­dzie­siąt osiem lat, Mari­lyn osiem­dzie­siąt sie­dem. Nasze dzieci i wnuki dosko­nale sobie radzą. Stop­niowo rezy­gnuję z prak­tyki psy­chia­trycz­nej, a teraz żona jest poważ­nie chora.

„Umrzyj w porę”. Trudno to wyrzu­cić ze świa­do­mo­ści. Póź­niej przy­po­mi­nam sobie kolejny cytat z Nie­tz­schego: „Co się stało dosko­nałe, wszystko źrzałe – sko­nać chce! Lecz wszystko, co cierpi, żyć chce, aby się stało źrzałe, rado­sne i tęskne – tęsk­niące za wszyst­kim, co przy­szłe, wyż­sze i jaśniej­sze”⁴.

Tak, to też pasuje. Doj­rza­łość… rze­czy­wi­ście, coś w tym jest. Mari­lyn i ja jeste­śmy w fazie peł­nej doj­rza­ło­ści.

* * *

Moje myśli o śmierci mają źró­dło we wcze­snym dzie­ciń­stwie. Pamię­tam, że jako młody czło­wiek byłem odu­rzony wier­szem _Buf­falo Bill niech mu_ e.e. cum­mingsa i recy­to­wa­łem go wiele, wiele razy, jeż­dżąc na rowe­rze:

_Buf­falo Bill niech mu_

_zie­mia lekką będzie_

_jak on dosia­dał_

_swego ogiera_

_z płyn­nego sre­bra_

_i spa­dał raz­dwa­trzycz­te­ry­pięć gołę­bie­do­kład­nie­tak­samo_

_Chry­ste_

_jaki to był przy­stojny męż­czy­zna_

_i jed­nego tylko jestem cie­kaw_

_czy lubi pan swo­ich nie­bie­sko­okich chłop­ców_

_Panie Śmierć_⁵

Towa­rzy­szy­łem – albo pra­wie towa­rzy­szy­łem – rodzi­com w chwili śmierci. Ojciec sie­dział zale­d­wie kil­ka­dzie­siąt cen­ty­me­trów ode mnie, kiedy zauwa­ży­łem, że głowa nagle opada mu na bok; spoj­rzał w lewo, w moją stronę. Skoń­czy­łem szkołę medyczną zale­d­wie przed mie­sią­cem, wyją­łem strzy­kawkę z czar­nej torby lekar­skiej szwa­gra i wstrzyk­ną­łem mu adre­na­linę pro­sto w serce. Ale było już za późno: zmarł wsku­tek cięż­kiego zawału.

Dzie­sięć lat póź­niej odwie­dzi­łem z sio­strą matkę w szpi­talu: zła­mała kość bio­drową. Usie­dli­śmy i roz­ma­wia­li­śmy przez dwie godziny, po czym zawie­ziono ją na salę ope­ra­cyjną. Poszli­śmy na krótki spa­cer w oko­li­cach szpi­tala, a zanim wró­ci­li­śmy, z łóżka zdjęto pościel. Został tylko nagi mate­rac. Nie mie­li­śmy już matki.

* * *

Jest ósma trzy­dzie­ści w sobotę rano. Prze­bieg dzi­siej­szego dnia: obu­dzi­łem się około siód­mej, jak zawsze zja­dłem lek­kie śnia­da­nie, po czym prze­sze­dłem ścieżką czter­dzie­ści metrów do gabi­netu, gdzie włą­czy­łem kom­pu­ter i prze­czy­ta­łem mejle. Pierw­szy brzmiał:

Nazy­wam się M., jestem stu­den­tem z Iranu. Leczono mnie z powodu napa­dów paniki, aż wresz­cie mój lekarz wspo­mniał o Pań­skich książ­kach i zasu­ge­ro­wał, żebym prze­czy­tał _Psy­cho­te­ra­pię egzy­sten­cjalną_. Czy­ta­jąc tę książkę, poczu­łem, że zna­la­złem odpo­wiedź na wiele pytań, które gnę­biły mnie od dzie­ciń­stwa. Czu­łem Pana obok sie­bie w trak­cie lek­tury każ­dej stro­nicy. Nikt oprócz Pana nie wyja­śnił moich lęków, wąt­pli­wo­ści. Czy­tam Pań­skie książki codzien­nie i od kilku mie­sięcy już nie mam ata­ków paniki. Szczę­ście, że Pana odkry­łem, stra­ciw­szy nadzieję na dal­sze życie. Lek­tura Pana ksią­żek budzi ją na nowo. Sam nie wiem, jak Panu podzię­ko­wać.

Do oczu napły­wają mi łzy. Takie mejle przy­cho­dzą codzien­nie – zwy­kle trzy­dzie­ści albo czter­dzie­ści – i czuję się szczę­ścia­rzem, że mogłem pomóc tylu ludziom. Ponie­waż wia­do­mość prze­słano z Iranu, jed­nego z wro­gów naszego kraju, wra­że­nie jest sil­niej­sze. Czuję, że dołą­czy­łem do ogól­no­świa­to­wego brac­twa ludzi, któ­rzy pró­bują poma­gać innym.

Odpo­wia­dam stu­den­towi z Iranu:

Jestem bar­dzo szczę­śliwy, że moje książki są dla Pana ważne i pomocne. Miejmy nadzieję, że pew­nego dnia nasze kraje odzy­skają roz­są­dek i współ­czu­cie dla sie­bie.

Z naj­lep­szymi życze­niami,

Irv Yalom

Zawsze jestem wzru­szony mej­lami fanów, choć cza­sami przy­tło­czony ich liczbą. Pró­buję odpo­wia­dać na każdą wia­do­mość, zwra­ca­jąc się do każ­dego autora po imie­niu, by wie­dział, że czy­ta­łem jego list. Prze­cho­wuję je w fol­de­rze o nazwie „Fani”, który stwo­rzy­łem parę lat temu i w któ­rym znaj­duje się teraz kilka tysięcy mejli. Ozna­czam ten list gwiazdką – pla­nuję ponow­nie prze­czy­tać listy ozna­czone gwiazdką, gdy ogar­nie mnie zły nastrój i będę potrze­bo­wał wspar­cia.

Jest dzie­siąta rano, wycho­dzę z gabi­netu. Zer­kam na dom i widzę okno sypialni. Zauwa­żam, że Mari­lyn się obu­dziła i roz­su­nęła zasłony. Jest cią­gle słaba po zastrzyku sprzed trzech dni, więc szybko wra­cam do domu, by przy­go­to­wać śnia­da­nie. Ale wypiła już tro­chę soku jabł­ko­wego i nie ma ape­tytu na nic wię­cej. Leży na kana­pie w salo­nie, patrząc na dęby w ogro­dzie.

Jak zawsze pytam, jak się czuje, i jak zawsze odpo­wiada szcze­rze:

– Kosz­mar­nie. Nie potra­fię tego opi­sać. Mam wra­że­nie, że jestem gdzieś daleko… że dzieje się ze mną coś strasz­nego. Umar­ła­bym, gdyby nie ty… Nie chcę dalej żyć… Prze­pra­szam, że stale to mówię. Wiem, że powta­rzam to codzien­nie.

Sły­szę te słowa od kilku tygo­dni. Jestem przy­gnę­biony i bez­silny. Nic nie przy­spa­rza mi więk­szego bólu niż cier­pie­nie Mari­lyn. W każ­dym tygo­dniu po che­mio­te­ra­pii ma mdło­ści, boli ją głowa, jest bar­dzo zmę­czona. Czuje się ode­rwana od swo­jego ciała, życia i ludzi: jest to trudne do znie­sie­nia. Wielu pacjen­tów pod­da­wa­nych che­mio­te­ra­pii nazywa ten stan „mózgiem po che­mii”. Zachę­cam ją do przej­ścia trzy­dzie­stu metrów do skrzynki na listy, jak zwy­kle bez powo­dze­nia. Biorę ją za rękę i pró­buję jakoś pocie­szyć.

Dziś, kiedy znowu mówi, że nie chce dłu­żej żyć w tym sta­nie, odpo­wia­dam ina­czej:

– Mari­lyn, roz­ma­wia­li­śmy kilka razy o pra­wie stanu Kali­for­nia, które pozwala leka­rzom pomóc pacjen­tom zakoń­czyć życie, jeśli bar­dzo cier­pią z powodu nie­ule­czal­nej cho­roby. Pamię­tasz, jak postą­piła nasza przy­ja­ciółka Ale­xan­dra? Przez ostat­nie dwa mie­siące mówisz, że żyjesz tylko dla mnie, i mar­twisz się, jak wytrwam bez cie­bie. Dużo o tym myśla­łem. Ostat­niej nocy długo nie mogłem zasnąć, zasta­na­wia­łem się godzi­nami. Posłu­chaj mnie, pro­szę. Prze­żyję twoją śmierć. Będę dalej żyć, praw­do­po­dob­nie nie­zbyt długo, bio­rąc pod uwagę meta­lowe pudełko w mojej piersi. Nie zaprze­czam, że będę tęsk­nić za tobą do ostat­niej chwili życia… ale będę dalej żył. Nie boję się śmierci… nie tak jak daw­niej. Pamię­tasz, jak się czu­łem po ope­ra­cji kolana, gdy mia­łem udar, który wywo­łał zabu­rze­nia rów­no­wagi i zmu­sił mnie do korzy­sta­nia z laski albo cho­dzika? Pamię­tasz, jaki byłem nie­szczę­śliwy i przy­gnę­biony? Musia­łem znowu pod­jąć tera­pię. Cóż, wiesz, że to minęło. Jestem teraz spo­koj­niej­szy, już się nie zadrę­czam, nawet śpię dość dobrze. Chcę, żebyś wie­działa jedno: prze­żyję twoją śmierć. Nie mogę znieść myśli, że ze względu na mnie cier­pisz taki ból, taką udrękę.

Mari­lyn spo­gląda mi głę­boko w oczy. Tym razem moje słowa ją poru­szyły. Bar­dzo długi czas sie­dzimy obok sie­bie, trzy­ma­jąc się za ręce. Przy­cho­dzi mi do głowy jedno ze zdań Nie­tz­schego: „Myśl o samo­bój­stwie wielką jest pocie­chą: dzięki niej nie­jedną złą noc prze­pę­dza się dobrze”⁶. Ale zacho­wuję to dla sie­bie.

Mari­lyn zamyka na chwilę oczy, po czym kiwa głową.

– Dzię­kuję, że to powie­dzia­łeś. Ni­gdy wcze­śniej tego nie mówi­łeś. To ulga… Wiem, że te mie­siące to dla cie­bie kosz­mar. Wszystko jest na two­jej gło­wie: zakupy, goto­wa­nie, woże­nie mnie do leka­rza i kli­niki, dłu­gie godziny ocze­ki­wa­nia, ubie­ra­nie mnie, dzwo­nie­nie do moich przy­ja­ciół. Wiem, że jesteś zmę­czony. A jed­nak mam wra­że­nie, że dobrze się czu­jesz. Wyda­jesz się zrów­no­wa­żony, opa­no­wany. Kilka razy powie­dzia­łeś, że gdy­byś mógł, cho­ro­wał­byś zamiast mnie. Wiem, że tak byś zro­bił. Zawsze się mną opie­ko­wa­łeś, zawsze oka­zy­wa­łeś mi miłość, ale ostat­nio jesteś inny.

– Jaki?

– Trudno to opi­sać. Cza­sami wyda­jesz się spo­kojny. Pra­wie wyci­szony. Dla­czego? Jak tego doko­na­łeś?

– To ważne pyta­nie. Sam nie wiem. Ale podej­rze­wam, że nie ma to związku z moją miło­ścią do cie­bie. Wiesz, że poko­cha­łem cię, gdy byli­śmy nasto­lat­kami. Cho­dzi o coś innego.

– Powiedz mi. – Mary­lin pro­stuje się i spo­gląda na mnie uważ­nie.

– Moim zda­niem o to. – Kle­pię meta­lowe pudełko w mojej piersi.

– Masz na myśli serce? Ale skąd spo­kój?

– Pudełko, któ­rego doty­kam, stale mi przy­po­mina, że umrę na serce, praw­do­po­dob­nie nagle i szybko. Nie jak John i inni ludzie, któ­rych widzie­li­śmy na oddziale dla pacjen­tów z demen­cją.

Mari­lyn kiwa głową; rozu­mie. John był naszym bli­skim przy­ja­cie­lem, cier­piał na zaawan­so­waną demen­cję i nie­dawno zmarł w pobli­skim domu opieki. Kiedy go ostat­nio odwie­dzi­łem, nie pozna­wał mnie ani nikogo innego, po pro­stu stał i całymi godzi­nami krzy­czał. Nie potra­fię wyma­zać z pamięci tego obrazu: to kosz­marna śmierć.

– Teraz, dzięki temu, co się dzieje w mojej piersi, wie­rzę, że umrę szybko, jak mój ojciec – mówię, doty­ka­jąc meta­lo­wego pudełka._Maj_

Roz­dział 2

ZOSTAJĘ INWALIDKĄ

Ja, Mari­lyn, codzien­nie leżę na kana­pie w salo­nie i przez okna się­ga­jące od pod­łogi do sufitu patrzę na dęby i wiecz­nie zie­lone krzewy rosnące w ogro­dzie. Jest wio­sna – na naszym wspa­nia­łym dębie kla­po­wa­nym znowu poja­wiły się liście. Dziś zauwa­ży­łam sowę, która przy­sia­dła na świerku mię­dzy fron­tową ścianą domu a gabi­ne­tem Irva. Widzę część ogrodu warzyw­nego, w któ­rym nasz syn Reid posa­dził pomi­dory, fasolkę szpa­ra­gową, ogórki i kabaczki. Chce, żebym myślała o warzy­wach doj­rze­wa­ją­cych w lecie, gdy rze­komo „poczuję się lepiej”.

W ciągu ostat­nich kilku mie­sięcy, odkąd wykryto u mnie szpi­czaka mno­giego i zaczę­łam przyj­mo­wać duże dawki leków, czuję się kosz­mar­nie. Co tydzień dostaję zastrzyki che­mio­te­ra­peu­ty­ków, po czym zawsze mam mdło­ści i doświad­czam przy­krych sen­sa­cji fizjo­lo­gicz­nych, któ­rych opisu oszczę­dzę Czy­tel­ni­kom. Stale jestem zmę­czona – mam wra­że­nie, że mój mózg owi­nięto watą albo oddziela mnie od świata pół­przej­rzy­sta zasłona.

U kilku moich przy­ja­ció­łek wykryto raka piersi i dopiero teraz rozu­miem, przez co prze­szły, wal­cząc z cho­robą. Che­mio­te­ra­pia, naświe­tla­nia, ope­ra­cje, grupy wspar­cia stały się codzien­nymi ele­men­tami ich życia. Dwa­dzie­ścia pięć lat temu, gdy pisa­łam _Histo­rię kobie­cych piersi_, raka piersi cią­gle uzna­wano za śmier­telną cho­robę. Dzi­siaj leka­rze uwa­żają go za cho­robę prze­wle­kłą, którą można leczyć i powstrzy­mać. Zazdrosz­czę kobie­tom cier­pią­cym na raka piersi, ponie­waż można go zwal­czyć i zakoń­czyć che­mio­te­ra­pię. Szpi­czak mnogi zwy­kle wymaga sta­łej che­mio­te­ra­pii, choć zastrzyki sto­suje się rza­dziej niż raz w tygo­dniu, co muszę w tej chwili zno­sić. Nie­ustan­nie zadaję sobie pyta­nie: „Czy naprawdę warto?”.

Mam osiem­dzie­siąt sie­dem lat. To dobry wiek, by umrzeć. Kiedy patrzę na nekro­logi w „San Fran­ci­sco Chro­nicle” albo „New York Time­sie”, zauwa­żam, że więk­szość zmar­łych to osoby po osiem­dzie­siątce albo młod­sze. W Sta­nach Zjed­no­czo­nych śred­nia dłu­gość życia wynosi sie­demdziesiąt dzie­więć lat. Nawet w Japo­nii, rekor­do­wej pod wzglę­dem dłu­go­wiecz­no­ści, kobiety prze­ży­wają śred­nio osiem­dzie­siąt sie­dem lat (ści­śle bio­rąc, 87,32 roku). Dzie­li­łam z Irvem dłu­gie, satys­fak­cjo­nu­jące życie i pra­wie zawsze cie­szy­łam się dobrym zdro­wiem. Dla­czego mia­ła­bym teraz żyć, codzien­nie zno­sząc cier­pie­nie i roz­pacz?

Pro­sta odpo­wiedź brzmi, że śmierć ni­gdy nie jest łatwa. Jeśli nie wyrażę zgody na che­mio­te­ra­pię, wcze­śniej czy póź­niej (raczej wcze­śniej) czeka mnie bole­sna śmierć z powodu szpi­czaka. W Kali­for­nii leka­rze mogą poma­gać cho­rym popeł­nić samo­bój­stwo, więc kiedy nadej­dzie koniec, będę mogła popro­sić o samo­bój­stwo pod nad­zo­rem leka­rza.

Ale jest jesz­cze inna, bar­dziej zło­żona odpo­wiedź na pyta­nie, czy powin­nam dalej żyć. W tym maka­brycz­nym okre­sie lepiej zda­łam sobie sprawę, jak bar­dzo moje życie łączy się z życiem innych ludzi – nie tylko męża i dzieci, lecz rów­nież wielu przy­ja­ciół wspie­ra­ją­cych mnie w trud­nych chwi­lach. Napi­sali wiele listów pod­no­szą­cych na duchu, przy­no­sili do domu sma­ko­łyki, przy­sy­łali kwiaty i rośliny. Stara przy­ja­ciółka z col­lege’u poda­ro­wała mi miękki, puchaty szla­frok, inna zro­biła na dru­tach weł­niany szal. Stale sobie przy­po­mi­nam, jakie to szczę­ście, że mam takich przy­ja­ciół; poza tym są rów­nież człon­ko­wie rodziny. W końcu doszłam do wnio­sku, że czło­wiek żyje nie tylko dla sie­bie, lecz rów­nież dla innych. Cho­ciaż może się to wyda­wać oczy­wi­ste, dopiero teraz rozu­miem w pełni tę prawdę.

W trak­cie pracy w Insty­tu­cie Badań nad Kobie­tami (któ­rym kie­ro­wa­łam w latach 1976–1986 na Uni­wer­sy­te­cie Stan­forda) stwo­rzy­łam sieć wykła­dow­czyń aka­de­mic­kich i zaan­ga­żo­wa­nych współ­pra­cow­nic; z wie­loma bli­sko się zaprzy­jaź­ni­łam. Przez pięt­na­ście lat, od 2004 do 2019 roku, pro­wa­dzi­łam salon lite­racki w domu w Palo Alto i miesz­ka­niu w San Fran­ci­sco. Uczest­ni­czyły w nim autorki z rejonu Bay Area, co znacz­nie posze­rzyło mój krąg przy­ja­ció­łek. Poza tym jako eme­ry­to­wana pro­fe­sorka lite­ra­tury fran­cu­skiej spę­dza­łam wiele czasu we Fran­cji i innych kra­jach euro­pej­skich, gdy tylko było to moż­liwe. Tak, moja godna zazdro­ści pozy­cja zawo­dowa stwa­rzała oka­zję do nawią­zy­wa­nia takich przy­jaźni. Pocie­sza mnie myśl, że moje życie i śmierć mają zna­cze­nie dla przy­ja­ciół na całym świe­cie – we Fran­cji, Cam­bridge, Nowym Jorku, Dal­las, na Hawa­jach, w Gre­cji, Szwaj­ca­rii i Kali­for­nii.

Na szczę­ście dla mnie i Irva czworo naszych dzieci – Eve, Reid, Vic­tor i Ben – mieszka w Kali­for­nii, troje w Bay Area, a czwarte w San Diego. W ciągu ostat­nich kilku mie­sięcy odgry­wały dużą rolę w naszym życiu, spę­dzały u nas dnie i noce, goto­wały posiłki, doda­wały otu­chy. Eve, z zawodu lekarka, przy­nio­sła mi medyczne żelki z mari­hu­aną; zaży­wam połówkę przed kola­cją, by wal­czyć z mdło­ściami i mieć lep­szy ape­tyt. Dzia­łają sku­tecz­niej niż inne spe­cy­fiki i nie mają zauwa­żal­nych skut­ków ubocz­nych.

Lenore, nasza japoń­ska wnuczka, miesz­kała z nami przez rok, gdy pra­co­wała w start-upie bio­tech­no­lo­gicz­nym w Doli­nie Krze­mo­wej. Na początku poma­ga­łam jej się przy­sto­so­wać do życia w Ame­ryce – teraz to ona się mną opie­kuje. Pomaga nam w spra­wach zwią­za­nych z kom­pu­te­rami i tele­wi­zją, wzbo­gaca naszą dietę japoń­skimi potra­wami. Będziemy za nią bar­dzo tęsk­nić, kiedy za kilka mie­sięcy wyje­dzie na stu­dia dok­to­ranc­kie na Uni­wer­sy­te­cie Nor­th­we­stern.

Przede wszyst­kim pomaga mi Irv. Jest czułą, kocha­jącą pie­lę­gniarką – cier­pliwą, pełną zro­zu­mie­nia, pra­gnącą ogra­ni­czyć moje cier­pie­nia. Od pię­ciu mie­sięcy nie jeż­dżę samo­cho­dem, więc kiedy nie odwie­dzają nas dzieci, to on robi spra­wunki i gotuje posiłki. Odwozi mnie do leka­rzy i czuwa przy mnie w cza­sie kil­ku­go­dzin­nych kro­pló­wek. Wie­czo­rami prze­gląda pro­gram tele­wi­zyjny i oglą­damy filmy, które z pew­no­ścią nie byłyby jego pierw­szym wybo­rem. Nie piszę tych pochwał, by mu pochle­biać albo zapre­zen­to­wać go jako świę­tego. To szczera prawda: tak to odbie­ram.

Czę­sto porów­nuję swoją sytu­ację z losem pacjen­tek, które nie mają kocha­ją­cego part­nera albo przy­ja­ciela, więc prze­cho­dzą che­mio­te­ra­pię samot­nie. Kiedy ostat­nio cze­ka­łam na kro­plówkę w szpi­talu Uni­wer­sy­tetu Stan­forda, kobieta sie­dząca obok mnie powie­działa, że jest samotna, ale znaj­duje pocie­chę w chrze­ści­jań­stwie. Roz­ma­wia z leka­rzami sama, lecz stale czuje obok sie­bie obec­ność Boga. Nie jestem wie­rząca, ale było mi miło ze względu na nią. W podobny spo­sób doda­wali mi otu­chy przy­ja­ciele, któ­rzy mówili, że się za mnie modlą. Moja przy­ja­ciółka Vida, baha­itka, modli się za mnie codzien­nie: jeśli Bóg ist­nieje, musi sły­szeć jej żar­liwe modli­twy. Inni przy­ja­ciele – kato­licy, pro­te­stanci, żydzi, muzuł­ma­nie – rów­nież dekla­rują, że się za mnie modlą. Pisarka Gail She­ehy wzru­szyła mnie do łez, gdy napi­sała: „Będę się za Cie­bie modlić i wyobra­żać sobie, że Bóg trzyma Cię w dłoni. Jesteś taka maleńka, że na pewno się zmie­ścisz”.

Irv i ja, Żydzi pod wzglę­dem kul­tu­ro­wym, nie wie­rzymy, że zacho­wamy świa­do­mość po śmierci, a jed­nak dodają mi otu­chy słowa Sta­rego Testa­mentu: „Cho­ciaż­bym cho­dził ciemną doliną, zła się nie ulęknę”⁷. Słowa te krążą w mojej gło­wie wraz z innymi cyta­tami z tek­stów reli­gij­nych i świec­kich, które zapa­mię­ta­łam przed wielu laty:

„Gdzież jest, o śmierci, twoje zwy­cię­stwo?”⁸.

„Śmierć jest naj­gor­sza, każdy jed­nak ginie”⁹.

Jest rów­nież piękny wiersz _Krzą­ta­nina w Miesz­ka­niu_ Emily Dic­kin­son:

_Uprzą­tać Serce – upy­chać_

_Miłość w komórkę bez­pieczną –_

_Będzie potrzebna dopiero,_

_Kiedy się zacznie Wiecz­ność_¹⁰_._

W mojej obec­nej sytu­acji, gdy leżę na kana­pie i myślę, wszyst­kie te zna­jome tek­sty poetyc­kie nabie­rają nowego zna­cze­nia. Z pew­no­ścią nie mogę posłu­chać rady Dylana Tho­masa: „Bun­tuj się, bun­tuj, gdy świa­tło się mro­czy”¹¹. Bra­kuje mi wystar­cza­ją­cej ener­gii. Bar­dziej prze­ma­wiają do mnie pewne inskryp­cje, które ja i mój syn Reid zna­leź­li­śmy w cza­sie foto­gra­fo­wa­nia nagrob­ków do książki _The Ame­ri­can Resting Place_ z 2008 roku. Dobrze pamię­tam jedną z nich: „Nie umar­li­śmy, jeśli żyjemy w ser­cach bli­skich”. Trzeba żyć w ser­cach bli­skich – albo, jak czę­sto mówi Irv, wywrzeć na nich wpływ, pozo­sta­wić „kręgi na wodzie”, oso­bi­ście albo za pomocą napi­sa­nych ksią­żek. Warto też sko­rzy­stać z rady świę­tego Pawła, który powie­dział: „Gdy­bym też miał wszelką wiarę, tak iżbym góry prze­no­sił, a miło­ści bym nie miał, był­bym niczym”¹².

Słowa świę­tego Pawła o fun­da­men­tal­nym zna­cze­niu miło­ści są godne głę­bo­kiego zasta­no­wie­nia, bo przy­po­mi­nają, że miłość, ozna­cza­jąca dobroć oka­zy­waną innym ludziom i współ­czu­cie dla ich cier­pień, sta­nowi pod­stawę wszyst­kich pozo­sta­łych cnót. Jako femi­nistka zawsze jestem zaszo­ko­wana, czy­ta­jąc następne wer­sety Pierw­szego Listu do Koryn­tian: „Kobiety powinny na tych zgro­ma­dze­niach mil­czeć; nie dozwala im się bowiem mówić”¹³. Póź­niej padają zda­nia: „Jeśli pra­gną się czego nauczyć, niech zapy­tają w domu swo­ich mężów! Nie wypada bowiem kobie­cie prze­ma­wiać w zgro­ma­dze­niu”¹⁴. Kiedy to czy­tam, śmieję się pod nosem, przy­po­mi­na­jąc sobie wiele wspa­nia­łych kazań Jane Shaw w kaplicy Uni­wer­sy­tetu Stan­forda.

Henry James prze­kształ­cił słowa świę­tego Pawła o miło­ści w inte­li­gentną for­mułę:

_W ludz­kim życiu ważne są trzy rze­czy. Pierw­sza to dobroć. Druga to dobroć. Trze­cia to dobroć_¹⁵_._

Mam nadzieję prze­strze­gać tego przy­ka­za­nia nawet mimo cier­pień wywo­ła­nych moją obecną cho­robą.

* * *

Znam wiele kobiet, które odważ­nie sta­wiały czoła wła­snej śmierci albo śmierci mał­żon­ków. W lutym 1954 roku, kiedy wró­ci­łam z Wel­le­sley Col­lege do Waszyng­tonu na pogrzeb ojca, pierw­sze słowa mojej zroz­pa­czo­nej matki brzmiały: „Musisz być bar­dzo dzielna”. Zawsze była ide­ałem dobroci i przede wszyst­kim trosz­czyła się o córki, nawet gdy żegnała męża, z któ­rym prze­żyła dwa­dzie­ścia sie­dem lat. Miał zale­d­wie pięć­dzie­siąt cztery lata i nagle zmarł na atak serca, łowiąc ryby na otwar­tym morzu u wybrzeży Flo­rydy.

Po kilku latach matka znowu wyszła za mąż. Zawarła cztery związki mał­żeń­skie i pocho­wała czte­rech mężów! Poznała wnuki, a nawet kil­koro pra­wnu­ków. Prze­pro­wa­dziła się do Kali­for­nii, by miesz­kać bli­żej nas, i spo­koj­nie zmarła w wieku dzie­więć­dzie­się­ciu dwóch lat i sze­ściu mie­sięcy. Zawsze zakła­da­łam, że umrę w tym samym wieku – ale teraz wiem, że nie prze­kro­czę dzie­więć­dzie­siątki.

Bli­ska przy­ja­ciółka, Susan Bell, pra­wie dożyła dzie­więć­dzie­siątki. Kil­ka­krot­nie cudem unik­nęła śmierci. W 1939 roku ucie­kła z Cze­cho­sło­wa­cji przed hitle­row­cami i dotarła z matką do Lon­dynu, pozo­sta­wiw­szy w Euro­pie ojca, który zgi­nął w obo­zie kon­cen­tra­cyj­nym w Tere­zi­nie. Susan i jej rodzice byli ochrzczeni w Kościele lute­rań­skim, ale miała czworo żydow­skich dziad­ków, więc nazi­ści chcieli ją zabić i zamor­do­wali jej ojca.

Kilka tygo­dni przed śmier­cią Susan prze­ka­zała mi cenny poda­ru­nek – srebrny angiel­ski imbryk do her­baty z dzie­więt­na­stego wieku. Wcze­śniej przez wiele lat piły­śmy z niego her­batę, pra­cu­jąc nad książką _Reve­aling Lives_ z 1990 roku, zbio­rem arty­ku­łów o auto­bio­gra­fiach, bio­gra­fiach i gen­der. Susan była jedną z pio­nie­rek badań nad dzie­jami kobiet i kon­ty­nu­owała je do końca życia, współ­pra­cu­jąc z Insty­tu­tem Clay­mana na Uni­wer­sy­te­cie Stan­forda. W lipcu 2015 roku zmarła nagle na base­nie w wieku osiem­dzie­się­ciu dzie­wię­ciu lat i sze­ściu mie­sięcy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książkiZapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1.

Lucjusz Anne­usz Seneka, _Listy moralne do Lucy­liu­sza_ (List XXIII), przeł. Wik­tor Kor­na­tow­ski, Pań­stwowe Wydaw­nic­two Naukowe, War­szawa 1961, s. 79 (wszyst­kie przy­pisy pocho­dzą od tłu­ma­cza).

2.

Cyt. za: Irvin D. Yalom, _Kiedy Nie­tz­sche szlo­chał_, przeł. Anna Tanal­ska-Dulęba, Insty­tut Psy­cho­lo­gii Zdro­wia, War­szawa 2005, s. 283.

3.

Frie­drich Nie­tz­sche, _O wol­nej śmierci_, w: tenże, _Tako rze­cze Zara­tu­stra. Książka dla wszyst­kich i dla nikogo_, przeł. Wacław Berent, Jakób Mort­ko­wicz, War­szawa 1904, s. 95.

4.

Frie­drich Nie­tz­sche, _Pieśń pijana_, tamże, s. 450.

5.

Edward Estlin Cum­mings, _Buf­falo Bill niech mu_, przeł. Artur Mię­dzy­rzecki, w: _Poeci języka angiel­skiego_, t. 3, Pań­stwowy Insty­tut Wydaw­ni­czy, War­szawa 1974, s. 341.

6.

Frie­drich Nie­tz­sche, _Poza dobrem i złem_, przeł. Sta­ni­sław Wyrzy­kow­ski, Jakób Mort­ko­wicz, War­szawa 1912, s. 110.

7.

Księga Psal­mów, 23, 4, w: _Pismo święte Sta­rego i Nowego Testa­mentu w prze­kła­dzie z języ­ków ory­gi­nal­nych_, Wydaw­nic­two Pal­lot­ti­num, Poznań – War­szawa 1980, s. 587.

8.

Pierw­szy List do Koryn­tian, 15, 55, tamże, s. 1305.

9.

Wil­liam Sha­ke­spe­are, _Król Ryszard II_ (akt III, scena 2), w: tenże, _Kro­niki 2_, przeł. Maciej Słom­czyń­ski, Wydaw­nic­two Zie­lona Sowa, Kra­ków 2004, s. 65.

10.

Emily Dic­kin­son, _Krzą­ta­nina w Miesz­ka­niu_ (wiersz 1078), w: taż_, 100 wier­szy_, przeł. Sta­ni­sław Barań­czak, Arka, Kra­ków 1993, s. 111.

11.

Dylan Tho­mas, _Nie wchodź łagod­nie do tej dobrej nocy_, w: „_Z Tobą, więc ze Wszyst­kim”. 222 arcy­dzieła angiel­skiej i ame­ry­kań­skiej liryki reli­gij­nej_, przeł. Sta­ni­sław Barań­czak, Wydaw­nic­two Znak, Kra­ków 1992, s. 311.

12.

Pierw­szy List do Koryn­tian, 13, 2, w: _Pismo święte_, dz. cyt., s. 1302.

13.

Pierw­szy List do Koryn­tian, 14, 34, tamże, s. 1303.

14.

Pierw­szy List do Koryn­tian, 14, 35, tamże.

15.

Wypo­wiedź Henry’ego Jamesa przy­to­czona w książce Leona Edela _Henry James. The Master, 1901–1916_, J.B. Lip­pin­cott & Com­pany, Fila­del­fia 1953, s. 124.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: