- W empik go
Stach Wichura - ebook
Stach Wichura - ebook
Powieść opisuje autentyczne zdarzenia powstania poznańskiego wiosną 1848 r. Tytułowy bohater jest z pochodzenia chłopem, który dzięki splotowi okoliczności ukończył poznańskie Gimnazjum. Jest wyborowym strzelcem i bierze aktywny udział w powstaniu. Kulminacją powieści jest bitwa o Książ Wielkopolski 29 kwietnia 1848 r. Epilog opowiada historię kolejnej bitwy powstańczej – pod Miłosławiem 30 kwietnia 1848. W powieści i w postaci Stacha Wichury można doszukać się fascynacji pisarza insurekcją kościuszkowską, bitwą pod Racławicami i jej bohaterem Wojciechem Bartoszem Głowackim. Wichura, podobnie jak Bartosz, jest odważnym chłopem i podobnie jak tamten zostaje nobilitowany. W samym nazwisku można się doszukać analogii do Stacha Świstackiego – drugiego chłopskiego bohatera spod Racławic.
"Wichura stał o kij wsparty i wodził okiem dookoła, jakby podróżnik, co nigdy nie oglądał polskiej zimy, i lekki uśmiech błądził pod furmańskim jego wąsem, gdyż objęła go radosma świadomość, że po dwuletniej, przymusowej rozłące, wstępował znowu na rodzinną swoją ziemię ..."
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-116-7667-7 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
O brzasku dnia 1 lutego 1848 roku Stach albo raczej pan Stanisław Wichura, przeszedłszy granicę, wkroczył w wyręb zaśnieżonego lasu sosnowego, wąskiem pasmem bramującego kresy wielkopolskiej ziemi, i brodził w zaspach zamaszyście.
Mrozu nie czuł, bo buciska miał wyborowe z wysokiemi cholewkami, czamarkę lisiurą podszytą i pięknie barankiem krymskim wokoło szyi uwieńczoną, a na płowej czuprynie takąż czapkę lśniącą. Chociaż niepozornego wzrostu, niby krępym pniem dębowym z ziemi wyrosły i do niej przywarty, mógłby się był w tym stroju podać za dziedzica.
Brnął w skrzypiących pod stopami puchach, rozwalał wierzchnie ich, ustępliwe warstwy, chwilami zapadał się po pas, nurzał w wełnistej topieli, gramolił, okracznie jakby żaba przerzucając krótką nogę przez garby i zadmy, nawiane nocą. Aż ciepło zrobiło mu się na grzbiecie.
Spostrzegłszy dębczak wyrosły, przystanął, odciął nożem gałąź osrebrzoną i sporządził sobie długi kij alpejski. Zaczem rozprężył się, powiódł okiem dookoła i odetchnął całą, potężną klatką piersiową, jakby olśniony złocistą roztoczą zórz, chciał nozdrzami zaczerpnąć coś z tej jaśni zarannej, przedziwnie młodzieńczej, zapalającej w łonie cudowne blaski nadziei.
W istocie, prześliczny ranek wstąpił w szeregi drzew wysokopiennych, rozsiał wśród nich mirjady iskier figlarnych, rozlał się po jedwabistej taśmie śniegów, przed Stachem usłanych, różowo-świetlanym potokiem, przepoił cichy świąt drzew przeźroczami tak, iż zdało się, że w głębi zaroił się tłum widm szklistych, błądzących w korowodzie płochliwym. Nad nikłą figurą wędrowca sterczały sosny, opancerzone łuską, jakby rylcem ze srebra cyzelowane, a wysokie jak maszty gigantyczne, górą przybrane w ogromne, koronkowe wachlarze igliwne. Tu i owdzie tuliły się do nich dęby i brzózki, i gaiki paproci wynurzały się nieznacznie, śniegiem grubo osypane. Wszystko zamarło w najwyższym podziwie, struchlało w obliczu wiekuistego cudu-słońca.
Wichura stał o kij wsparty i wodził okiem dookoła, jakby podróżnik, co nigdy nie oglądał polskiej zimy, i lekki uśmiech błądził pod furmańskim jego wąsem, gdyż objęła go radosna świadomość, że po dwuletniej, przymusowej rozłące, wstępował znowu na rodzinną swoją ziemię.
A wstępował na nią z ogromnem przedsięwzięciem. Więc podniósł się w nim duch i jak ptak długo niewolony, rozwinął skrzydła — w dumnem postanowieniu, które wyrwało go z ciepłego zapiecka kaliskiego i pchnęło na karkołomną drogę powrotu.
Uprzytomnił sobie swe śluby, na dnie duszy, jakby krwią wypisane, i stał, już nie z uśmiechem syna, powracającego na łono matki, lecz z marsem żołnierza, zakutego w stal obowiązku.
U progu wielkiego okresu życia wędrowiec, pod strzechą bogobojnego chłopa zrodzony, pochylił głowę, jakby posłyszał skędyś dźwięczną sygnaturkę, niosącą po równi białej wezwanie na Anioł Pański, splótł dłonie i począł w skupieniu szeptać pacierz, na którego dnie drgało wszystkiemi strunami serca i duszy najżarliwsze błaganie:
— Panie! Daj mi spełnić me zadanie!
Blask ṡwietny, z serca królewskiego słońca wyjęty, może z pod stóp Tronu Pańskiego idący, otoczył korną jego postać aureolą, błogosławiąc mu, bierzmując go mocą niezłomną.
Westchnął w cichem napięciu zestrojonych harmonijnie potęg duchowych i katedralny pokój pokrył granitem tajemnicze zamiary.
Ruszył dalej w zaspy.
Lecz na spoważniałem obliczu osiadła czarna chmura. Przyszło mu bowiem na myśl, że była to rocznica krwawej, wiekopomnej sceny w życiu Poznania, która wstrząsnęła całem społeczeństwem do posad i zapaść się musiała głęboko w zbiorową duszę ziarnem bujnie kiełkującem.
Rok temu, akurat w ranek dnia 1 lutego, z więzienia. poznańskiego, znajdującego się w starym trybunale przy ulicy Fryderykowskiej, wieziono skazańca w towarzystwie kapelana na wozie drabiniastym.
Na placu Działowym, pod jedną z topoli na zachodniej jego stronie, czekał szereg żołnierzy pruskich. Kapelan dotknął krzyżem bladego czoła i ust skazańca, zawiesił go na piersi jego, potem zbliżył się oprawca, aby chustką przysłonić mu oczy, lecz skazany szybkim ruchem uwolnił głowę i łysnął dumnem okiem na wymierzone w pierś swą karabiny.
Wśród ciszy grobowej tysiącznego tłumu, dopuszczonego z woli generała do krwawego widowiska i oskrzydlającego plac, zabrzmiała krótka komenda:
— Feuer!
Trzask, grzmot. Skazaniec padł twarzą na ziemię, legł białą plamą w krwi męczeńskiej.
Był nim Antoni Babiński, członek Towarzystwa Demokratycznego polskiego w Paryżu, który, przybywszy w Poznańskie, puścił się na wędrówkę po kraju, niosąc między lud słowo polskie. W karczmie, w Tarnowie, o kilka mil od Poznania, przydybany przez żandarma wiejskiego, Polaka, i przez niego zagrożony, zastrzelił go z pistoletu i pochwycony przez miejscowego rzeźnika, dostał się przed sąd wojenny.
Wichura nie był świadkiem egzekucji, lecz słyszał o wszystkiem i brał w niej udział cichym smutkiem, pospołu z całą Wielkopolską. Opowiadano mu, że na zbroczonego trupa padły z jękiem i płaczem kobiety, maczały we krwi chusteczki, aby zachować relikwję na wzór pierwszych chrześcijan, unoszących pamiątki drogie po męczennikach.
W tydzień potem odbyło się w kościele św. Wojciecha uroczyste nabożeństwo za spokój duszy ofiary, urządzone przez komitet pań. Na kazalnicy kirem obitej, widniało imię i nazwisko rozstrzelanego. Przed ołtarzem klęczały półkolem dziewczęta w białych strojach, z jarzącemi w dłoniach świecami, a po nabożeństwie jedna z nich uniosła w górę krzyż, z piersi zabitego zdjęty i uwieńczony oleandrowemi liśćmi. Szlochanie wyrwało się z piersi wezbranych, zawtórzyło choralnym pieniom. Górą płynęła sopranem dziewiczym „Pieśń Janusza“, przesycona gorzkiemi łzami, podnosząc się z morza lamentów, których fala chwilami cichła, zamierała i padała przed ołtarz apostoła i znów w rozprzęgającym żalu rwała się z serc kawałami i grzmiała ogromną skargą — echem idącą daleko, daleko.
Liście wieńca rozebrano na pamiątkę. Uroczystość ta wszakże inny jeszcze miała epilog.
Niebawem dziewczęta te prowadzono tłumnie pod strażą policji do sądów, albowiem z rozkazu naczelnego prezesa W. Księstwa Poznańskiego wytoczono sprawę osobom, biorącym udział w „demonstracji“. Pierwotnie pociągnięto do śledztwa zgórą sto osób, następnie ograniczono się do trzech pań komitetowych: Izabelli Kurnatowskiej, Tekli Dobrzańskiej i Rozalji Kierskiej, które skazano na kilkomiesięczne kary więzienne za „naigrawanie się z instytucyj państwowych“.
Krwawy obraz egzekucji, wielokrotnie w duszy odtwarzany, stanął teraz przed oczyma Wichury, szarpnął nim i wpił się sępiemi pazurami w trzewia duszy. Toż nikt chyba nie rozumiał najistotniejszej treści tego aktu, nikt nie odczuwał go tak głęboko, jak on, co miał osobiste z Prusakami porachunki…
Dziwne, że właśnie w rocznicę śmierci Babińskiego wstępował na ziemię rodzinną, w epokę czynu. Lęk zabobonny przeszył go dreszczem, lecz utonął w bezmiarach młodej ufności i wiary w siebie, znikł jak sowa, która, spłoszona, przepłynęła przed nim bez szelestu i przepadła gdzieś pod okiściami.
Pod lasem biegła do Strzałkowa dróżyna, dość wolna od śniegu, znacząca się śladami płoz sankowych. Nim Wichura wyszedł na nią, rozejrzał się niby lis z kryjówki, wychylający się ostrożnie i — strach uchwycił go za łeb.
Na tle śnieżnego krajobrazu jechał konno wzdłuż lasu żandarm!
Tam do djabła! Czyż wyczarował go ze wspomnień własnych i wskrzeszonych dziejów Babińskiego? Czyż zaraz na wstępie los fatalny miał obalić i wniwecz obrócić wypieszczone plany?
Stach czuł, że goreje na nim czapka. Nie wątpił, że żandarm zaczepi go, zaaresztuje. W rozpaczliwych opałach skamieniał na moment i otchłannem okiem zagapił się na zieloną postać jeźdźca, zbliżającego się dość szybko na doskonałym gniadoszu.
Snać dostrzegł on Wichurę, bo skoczył naprzód człapem, sięgając prawicą do pasa — może po pistolet. A Stach był bez broni.
Wtem w tuman skłębionych myśli uciekiniera padła myśl świetna, opatrznościowa.
W mgnieniu oka przypadł na kolano i wymierzył w żandarma — z laski swej przygodnej.
I raptem jeździec zdarł konia gwałtownie, zawrócił na zadzie i prysnął, ciężkiem cielskiem na kłęb koński słaniając się nisko.
Oczom nie wierząc, Stach szedł osłupiałym wzrokiem za uciekającym. Potem obejrzał z wdzięcznością i uszanowaniem ów kij, co widocznie mógł uchodzić zdala za sztucer groźny. Nakoniec, gdy z żandarma została na horyzoncie zanikająca plamka, pomaszerował żywo miedzą w kierunku folwarczku, do śniegów przyczajonego. I chichotał w sobie, aż boki mu dygotały, świstał pod nosem.
Istny sowizdrzał wiejski!II.
Na folwarku spało jeszcze wszystko. Gdy Wichura podszedł do strzechy, czubatą warstwą śniegów obciążonej, pies, gdzieś w stodółce zamknięty, zajazgotał i oznajmił przybycie wczesnego gościa. Ale Stach dwukrotnie musiał stukać do zapartych drzwi chaty, nim w okienku, przez mróz okwieconem i doniczkami zastawionem u dołu, mignęła twarz chłopska i wreszcie zaskrzypiały zawiasy.
Wynurzyło się na przyzbę leniwie suche, kościste chłopisko w ogromny kożuch zawinięte.
Zaspany, zpodełba zerknął na przybysza i na jego: „Niech będzie pochwalony!“… mruknął:
— Na wieki… Z czem to waść przychodzi tak rankiem na piechotkę?
— Budzę was ze snu, gospodarzu. Trudno. Przez granicę się przekradłem i do swoich zdążam. Niczego nie chcę, jeno, byście mnie ugościli trochę, a potem do Wrześni mnie zawieźli — za wynagrodzeniem. Ale najpierw skoczcie-no po drabinę!
— Poco drabina?
— Muszę popatrzyć, żali nie widać gdzie żandarma, któregom spłoszył jak zająca. Gotów namyślić się, wziąć na kieł i rzucić się w pogoń za mną, psiajucha.
Chłop, lubo niedaleki od nieufności, nie dał się prosić. Przyniósł drabinę, a Wichura, na dach ją położywszy, wspiął się na szczyt chaty i objął bezkresne rozłogi, wyiskrzone, uśmiechnięte.
Pustka zupełna leżała na okolicy.
— Pokazałem mu, gdzie raki zimują — bąknął Stach pod wąsem i, złażąc z drabiny, pytał:
— Czy nie zjeżdża on do was, gospodarzu? Nie ma w podejrzeniu jakiem? Nie czyni wam wstrętów?
Gospodarz potrząsł głową zagadkowo i, nie dając na to odpowiedzi, spytał:
— A do kogo to do Wrześni?
— Ot, pojadę przez Wrześnię do Miłosławia na dzień, dwa, a potem do ojców — odparł i, niejako przedstawiając się, dodał: Choć strój na mnie pański, rodziłem się w takiej, jak wy chacie, i mam w niej matkę, po dziś dzień, dzięki Bogu, w dobrem zdrowiu żyjącą z ojcem. W Opoce pod Obornikami.
— Do Miłosławia?… — wyśpiewał gospodarz przeciągle, przyglądając się Stachowi, nietyle z ciekawością, którą mógł był wzbudzić chłop w pana przedzierzgnięty, ile z życzliwością, jaką żywił zgóry dla każdego, kto udawał się w progi pałacu hr. Seweryna Mielżyńskiego, otwartego naoścież dla emigrantów i wojaków.
— To pan jeden z tych… — wyszeptał z odcieniem uszanowania. — Takem zara sobie miarkował, ale zawdy ostrożność człekowi nie zawadzi.
Zaczem, przystąpiwszy do Staśka, ozwał się poufnie:
— Jesta u mnie w chacie jeden stary pan… Wiozłem go ze Strzałkowa onegdaj. W drodze zaniemógł i prosił, bym wzion go do siebie i trzymał, póki gorączka go nie minie. Rany mu się otworzyły… — dorzucił cichuteńko, jakby w obawie, aby mury nie posłyszały.
Weszli do chaty.
Z wnętrza izby o niskiej powale buchnęło gorąco jak z pieca i zapach jakby prażonych jabłek. Długą ścianę, miejscami z tynku odrapaną i przez muchy upstrzoną, podpierały dwa.
I raptem jeździec zdarł konia gwałtownie, zawrócił na zadzie i prysnął…
— Niegrzecznie, że tak pana biorę na przepytki, a sam nazwiska mego nie zdradziłem. Jestem Mikołaj Dobrzycki, żołnierz napoleoński i polski…
Westchnął głęboko. Objawiło mu się bodaj błyskawicą złotą coś z przebogatych, nieporównanych dziejów jego życia, przesunęła się barwna kanwa najromantyczniejszych wypadków, jakby z rycerskiego wysnutych romansu Waltera Scotta, i cichy cień wieczorowy spłynął po strunach zmęczonej duszy.
A Stach rozwarł oczy szeroko. Nazwisko to nie było mu wcale obce, bo któż nie słyszał o Mikołaju Dobrzyckim? Na tle jego życia snuto fantastyczne opowieści w wieczory zimowe, roztaczano obrazy heroiczne, które młodzieży spać nie dawały. Dobrzycki stał się mityczną, legendarną postacią.
Jako młody, chwacki, porywający wszystkich oficer, odbył on kampanję hiszpańską i przy zdobyciu ostoi pod Saragossą tak się odznaczył, że nazwisko jego wzmiankowano zaszczytnie w raporcie dziennym. Lecz przy niefortunnej przeprawie przez wąwóz pod Monzonem, dostał się do niewoli. Uprowadzono go do Saragossy, skąd jako jeńca zesłano na wyspy Balearskie. Szereg lat spędził on na skale śródmorskiej Cabrera, aż wreszcie dostał się na pontonie do Szkocji. Odzyskał wolność dopiero w r. 1815.
Wróciwszy do ojczyzny, został urzędnikiem komisji wojewódzkiej w Kaliskiem, ale w roku 1821, wplątany w sprawy spiskowe, dostał się w kajdany. Długie i srogie śledztwo wytrzymał w Warszawie, nareszcie, lubo cywilny, został przez sąd wojenny skazany na kilka lat robót między złoczyńcami, w ciężkie łańcuchy zakuty i z wygoloną w krzyż głową pracował motyką i oskardem nad murami Zamościa. Dopiero krótko przed Nocą listopadową został na wolność wypuszczony.
Wojnę r. 1831 odbył jako major. W czasie bojów pod Grochowem i Białołęką zarzucił zdradę Krukowieckiemu, który w uniesieniu wypalił doń z pistoletu. Wkrótce potem raniony w bitwie i pojmany, spędził lat kilka w więzieniu w Bobrujsku, lecz zbiegł i, przebrany raz za żebraka, raz za tandeciarza lub wędrownego muzykanta, dostał się w Poznańskie, gdzie ukrywał się długie lata pod przybranem nazwiskiem u krewnego swego tegoż nazwiska w Bąblinie pod Obornikami.
Sam rodem z tej parafji, Wichura dobrze wiedział, kim był ów przygarbiony starzec z siwą brodą patrjarchy, którego jako młokos widywał w ławce kościoła. Wpatrywał się wówczas z czcią w rysy kościstego oblicza, w tę postać złamaną, od której jednak promieniowały jakieś blaski, w młodych duszach siejące gwiazdy.
Tego starca, ranami okrytego, miał teraz przed sobą. Pochylił się ku niemu, zajrzał mu w źrenice, jakby chcąc wykraść tajemnicę męstwa i hartu, i zaczepił go, pragnąc, aby major zaczerpnął coś niecoś ze skarbca wspomnień. Jednakże Dobrzycki, strawiony febrą, zbywał go krótko, ale sam niebawem zapytał ciekawie:
— Czemu to pan, u djabła, przekradałeś się przez kordon? Pozostały jakie rachuneczki polityczne do uregulowania z tej strony słupów granicznych?
Zrazu wrodzona skrytość zamykała Wichurze usta. Sięgnął po garnek grzanego mleka, które gospodarz Karaś postawił dlań na stole, popił i padł na stołek przy łożu wojaka, który przejmował go instynktownym szacunkiem, niby generał w ordery zdobny prostego szeregowca. A po chwili począł swoją opowieść, ściśle z dziejami Wielkopolski związaną.III.
„Narodowość wasza nie dozna szwanku“ — zapewnił król Fryderyk Wilhelm IV hrabiego Edwarda Raczyńskiego, po ceremonji koronacyjnej w Królewcu w r. 1840, zaskoczony przezeń śmiałą i świetną apostrofą, i tak zatwierdził uroczyste słowo ojca swego, poręczające Wielkopolanom zupełne zachowanie i poszanowanie ich narodowości.
Orzeczenie to, poparte usunięciem znienawidzonego Flottwella ze stanowiska naczelnego prezesa W. Księstwa Poznańskiego, podniosło ducha, zwłaszcza, że język narodowy zajął w szkolnictwie ważniejsze miejsce, większa wolność druku przyczyniła się do ożywienia ruchu literackiego, w zakładaniu stowarzyszeń nie napotykano przeszkód, a zniesienie konwencji kartelowej między Prusami a Rosją otworzyło przystęp nad Wartę strumieniowi emigrantów z Kongresówki.
Duch polski z roku 1831 wcielił się w życie poznańskie, dźwignął moralnie Wielkopolskę, zgnębioną przez otwartą i jednocześnie lisią politykę germanizacyjną Flottwella. Zakwitło piśmiennictwo jak łąka na wiosnę, nauka przemówiła donośnym, pięknym głosem Libelta, Cieszkowskiego, życie kulturalne zawrzało, rozlało się szerokim potokiem, prąd oświatowy wciągał w kręgi uspołecznione zastępy bałamuconego dotąd przez urzędników ludu, towarzystwa gospodarcze i inne, a mianowicie towarzystwa, pod skromną nazwą „Towarzystw zabawy“ pracujące, zogniskowywały wszystkie warstwy we wspólnej pracy.
Pod względem politycznym, społeczeństwo poznańskie, jako organizm pełen bujnej żywotności, wrażliwe było na tendencje, napływające z Zachodu i zróżniczkowane. Jednakże, odrzuciwszy odcienia, grupowało się w dwa wielkie, nietyle pojęciami zasadniczemi, ile temperamentem uwarunkowane stronnictwa: umiarkowane i egzaltowane. W ciasnych swych ramach przedstawiało ono mozajkę, zespoloną silnem poczuciem jedności narodowej, ideału wolnościowego i braterstwa, które nie było tam czczym dźwiękiem, lecz zrealizowanem wskazaniem podstawowem, było ciepłem, ogrzewającem podłoże pracy zbiorowej — pracy u podstaw.
Był to najświetniejszy okres porozbiorowych dziejów Wielkopolski, która stała się jedyną a godną przedstawicielką całego narodu.
Stosunek jej do Berlina wikłał się w matni bez wyjścia. Obietnice korony raz jeszcze okazały się obiecankami, ustępstwa na rzecz polskości efemerycznemi blaskami. „Ojcowska troskliwość“ króla nie pozwalała mu na urzeczywistnienie królewskich zobowiązań. Duch krzyżacki przeciwstawiał się polskiemu.
A nagromadzone siły pulsowały w przyspieszonem tętnie, łyskały ogniem żywiołowym tak, iż nakoniec wielu nawet „umiarkowanych“ patrjotów godziło się na to, iż warto w imię Boże, chociaż i bez nadziei, podnieść oręż oswobodzenia.
W roku 1845 przybył do Poznania Mierosławski, emisarjusz demokratycznej centralizacji wersalskiej, aby rozstrzygnąć ostatecznie kwestję, czy sprawa poznańska dojrzała do wybuchu.
„Już czas!“ — wołali radykaliści gromko, sądząc, że byle ogień podłożyć, nie tylko Wielkopolska, ale kraj cały zapali się, i podniesie się wielka, święta wojna. Zachowawcy zaś odpowiadali: „Jeszcze nie czas, pracujmy nad ludem!“ — „Jeśli powstanie uda się — mówili pierwsi w myśl demokracji emigracyjnej — okaże się ono jednocześnie rewolucją socjalną, zapewniającą niższym stanom wolność osobistą i równouprawnienie. Jeśli zaś nie, wszczepimy w miejsce pierwiastku szlachecko-wstecznego ziarno demokracji, które samo rozwijać się będzie“. A zachowawcy, budujący przyszłość na spokojnej pracy organicznej, powiedzieli sobie wkońcu: „Jeśli zapalne, sercem wiedzione żywioły radykalne nie mają zawładnąć sterem spraw, zatracić busoli zdrowego rozsądku, popchnąć kraj w straszne oparzeliska, obowiązkiem naszym jest, przystosowując się do wytworzonej sytuacji aktualnej, poczynić pewne na ich rzecz ustępstwa i stanąć społem na jednej arenie“.
W dzień 21. lutego 1846 roku miała Wielkopolska chwycić za broń.
Rok przedtem wrócił do kraju młody Rafał Węgierski w towarzystwie emigrantów paryskich, szukających z upragnieniem okazji do bitki. Pozostawiwszy lekkomyslnie swój majątek ziemski w Odolanowskiem pod opieką kuzyna, a przeważnie na łasce Boskiej, Węgierski, chciwy wrażeń, bujał po świecie szerokim, jeździł śladami Byrona po Szwajcarji i Włoszech, aż wreszcie dostał się w wir spraw emigracyjnych.
Gdyby w Poznańskiem rzeczy były toczyły się spokojnym biegiem, nie byłby z pewnością pomyślał jeszcze o powrocie, aczkolwiek wieś zaniedbana i zadłużona czekała oka pańskiego i nieraz nie było z czego zaspokoić potrzeb fantasty, goniącego wiatr po świecie.
W Poznaniu pan Rafał przystąpił natychmiast do związku, organizującego powstanie. Zastał w nim już swego Stacha Wichurę, który naonczas administrował samodzielnie kluczem dóbr pod Czarnkowem, w nadnoteckiej części kraju, już w roku 1772 do Prus wcielonej.
Piękny kawaler, europejskiego pokroju, o krwi błękitnej, u progu ruiny majątkowej stojący, i skromny hreczkosiej z pnia chłopskiego, w pierze obrastający — stanowili sprzeczność wzajemnie się dopełniającą. Różnice w położeniu, rozbieżność zakroju umysłowego, upodobań i obyczajów, co mogły dzielić ich przepaścią, miały dla nich właśnie nieprzeparty urok, cementowały ich związek w dzieciństwie zadzierzgnięty. Węgierski żywił jakąś niewyanalizowaną słabość dla zrównoważonego, granitowego Staśka, który ze swej strony poprostu kochał się w wybujałości, fantazji i wykwincie szlachcica. Rafał uważał go za powiernika, oddanego brata i niekiedy w tarapatach za bankiera, chłop zaś spozierał nań z podziwem, jako na gwiazdę, której widok przejmował go niepojętą radością.
Obadwaj mieli wkrótce pójść w ogień ramię przy ramieniu, lecz okoliczności zrządziły inaczej.
Dnia 12. lutego aresztowano Mierosławskiego. Wojsko, policja, żandarmi rzucili się do chwytania związkowych komisarzów powiatowych, do rewizji podejrzanych rządowi osób. Ogółem siedmset osób znalazło się w więzieniu.
Na liście „skompromitowanych“ figurowali i Rafał Węgierski i Stanisław Wichura.
Nic nie wiedząc o tem, co zaszło, Stach miał zasiąść do obiadu z siostrą, która prowadziła mu dom, gdy trzech żandarmów przyjechało przed dwór. Nie znaleźli u przezornego spiskowca nic, co mogłoby posłużyć za pozór do aresztowania kogokolwiek, jednakże zabrali go i powieźli do Czarnkowa.
„W mieście — opowiadał Wichura majorowi Dobrzyckiemu — zatrzymaliśmy się na rynku, przed budynkiem ratuszowym, obok sklepu korzennego i winiarni stojącym. Na widok aż trzech żandarmów i więźnia ludzie poczęli się zbiegać i w kilka minut otoczyli nas tłumnie. Jeden z mych opiekunów udał się do swej władzy, a ja marzłem przy sankach pod strażą dwóch innych, gdy z winiarni wybiegli trzej obywatele okoliczni: panowie Emil i Ernest Swiniarscy i pan Paliszewski. Poczęli ściskać mi dłonie i wyrażać ubolewanie, że przed chwilą dopiero dowiedzieli się od pana Laskowskiego o aresztowaniach i nie mieli czasu dać mi znać o tem. Sami natychmiast wyjeżdżali do siebie, spodziewając się lada moment rewizji lub gorszych rzeczy.
„Ktoś z handelku wyniósł mi kielich węgrzyna. W zacieśniającem się coraz więcej kole ludzi, którzy, szepcąc, spozierali na mnie, podniosłem go i wypiłem, zwracając się do tych obywateli w te słowa:
— W wasze ręce, panowie! Niech żyje Ta, co żyć będzie zawsze, chociażby nas tu wszystkich do ula wpakować mieli!
„Na wyjezdnem nie omieszkałem poczęstować żandarmów gorzałką, aby ich usposobić pokojowo i uchronić się od szykan w drodze. Więc przeciwko węgrzynowi nic nie mieli, ale przerazili się mych słów, w podnieceniu z brawurą wyrzeczonych.
„Powrócił z ratusza trzeci mój trabant i polecił im, aby zaprowadzili mine do pobliskiej landratury.
„Sam pan Juncker von Ober-Conreuth zapragnął spojrzeć w oczy spiskowca! Przeczuwałem, że będzie to spotkanie pamiętne, gdyż landrat znany był jako człowiek wściekłą dyszący nienawiścią do wszystkiego, co polskie. W innym powiecie byłby z pewnością mizdrzył się układnie do ziemian naszych i jeździł do nich na polowania, ale w Czarnkowskiem, czując za plecami falangę pruskich rolników, przy każdej sposobności zęby na nas wyszczerzał i, gdzie mógł, chwytał nas za łydkę..
„Nie kazał mnie wprowadzić do swego mieszkania, ani do kancelarji, lecz trzymał na podwórzu, w pobliżu stajni. Za mną wtargnęła tam część zbiegowiska; z bramy, dom przecinającej, wychylały się ku mnie głowy gapiów.
„Długo czekałem na łaskawe przybycie dygnitarza. Wreszcie wyszedł do mnie w towarzystwie obywatela ziemskiego, niejakiego Blumenfelda. Kroczył przez podwórze jakiś napęczniały godnością urzędniczą, i zmierzył mnie wzrokiem już z oddalenia niby gadzinę, zdeptania godną.
„Zanim ozwał się do mnie, przyskoczył doń kancelista. Odwrócili się, odeszli na bok z jakimś nieznanym mi mieszczuchem, który kładł coś panu landratowi w uszy.
„Nareszcie Juncker zbliżył się, rozczerwieniony jak burak. Wściekłość buchała od niego, jakby okowita.
— Hoeren Sie, panie Wichura… — począł, gryząc słowa niby orzechy i kamienując mnie niemi. Wsiadł na mnie o to, że, lubo aresztant, ośmieliłem się na rynku wznosić jakiś toast. Zapytał żandarmów, czy to prawda, a gdy oni potwierdzili, rozżarty, oblał mnie nowym potokiem przytyków i obelżywych uwag.
„Krew we mnie się gotowała, ale, w spokój uzbrojony, ozwałem się z godnością:
— Zwracam uwagę, że przestępuje pan granice swych funkcyj… Nie nato mnie aresztowano, aby landrat miał sposobność do wylewania na moją głowę pomyjów swej nienawiści rasowej. Niech pan robi, co do niego należy i… milczy! — palnąłem i, gdy coś bełkotać począł, dodałem jadowicie: „Przypominam panu niemieckie przysłowie: „Mowa — to srebro, milczenie — złoto!“ A pańskie mówienie nie jest zaiste ani srebrem. Śmierdzi stajnią…
„Zapienił się tak, iż zdawało się, że krew go zaleje. Nie mogąc znaleźć słów, wykrztusił zrazu tylko:
— Bezczelność! Bezczelność!
„Szwargotał bezładnie, grożąc, szubienicą mnie częstując, gdy towarzysz jego przyszedł mu w sukurs i, nie panując zgoła nad sobą, krzyknął na żandarmów, władzę nad nimi sobie uzurpując:
— Wiązać ramiona tego opryszka polskiego!
„Pachołki rozkaz spełnili.
„Sądziłem, że na tem się skończy, lecz gdy spojrzałem w twarz tego Prusaka… Blady, nie! trupio-siny, obłędny, zbliżył się tuż do mnie skrępowanego i…“
Tu głos utkwił w krtani Stacha. Zabrakło mu oddechu, poczerwieniał i zbladł, jak wówczas zapewne, gdy dwóch „kulturalnych“ Prusaków znęcało się i pastwiło nad związanym, strzeżonym więźniem stanu. Odsapnął i szarpiąc drżącemi palcami czuprynę zawzięcie, wykrztusił:
— Podszedł do mnie i… wyciął mi policzek… Przytem syknął te słowa: „Ty przeklęty chłopie polski! Ty szlachcica będziesz udawał?!…. Teraz masz naukę, na jaką zasługujesz, ty, niewdzięczny chamie słowiański!…
„Co się ze mną w tej chwili działo, nie zdołam opowiedzieć. Że nie udało mi się zerwać rzemieni, wydrzeć z ramion żandarmskich, to tylko przypisuję temu, że bezmierne wzburzenie źle oddziałało na moje mięśnie. Jedno pamiętam: miałem uczucie, że coś zasadniczo zmieniło się w mem życiu i że największą na świecie rozkoszą jest… mordować…
„Bez słowa stałem, zębami klekocąc, drżąc na ciele, jak w febrze. Wróciła przytomność i począłem szukać w głowie obelgi. Lecz żadna nie wydała mi się dość silną, miażdżącą. Aż znalazłem i wyplułem ją, cisnąłem w twarz jego kamieniem ognistym:
— Preusse!…
„Doznałem pewnej ulgi i rzekłem:
— Znęcać się nad pojmanym, bezbronnym, skrępowanym, lżyć go i policzkować — tego nie potrafi żaden cham słowiański, jedynie tylko pruski kulturnik… Na ten policzek, Herr Preusse, odpowiem ci… przysięgą.
„Po chwili ciągnąłem w najwyższem skupieniu i z najwyższą powagą:
— Przysięgam na nasze stare kurhany słowiańskie i na krzyż Męki Pańskiej, przysięgam na miłość braci i na nieszczęście Ojczyzny, że za ten policzek wezmę sowitą zapłatę… Wezmę sto głów pruskich… jakem chłop polski, jakem Polak…“
Tu opowiadający przykrył twarz prawicą i dygotał w ogromnem wzruszeniu, a w żrenicach starego wojaka palił się jakiś ogień.
Poruszył się raptownie, chcąc dźwignąć schorzałe członki, i szukał wychudzoną ręką chłopskiej dłoni Stacha, który, jakby zapominając o obecności jego i czytając w głębinie swej duszy, szeptał nawpół do siebie:
— Nie wiem, czy udawałem kiedy szlachcica. Pewnie nie, bo udawać jakoś nie umiem, ale zdaje mi się coś, jakbym od tej chwili… istotnie był szlachcicem… Zapisałem sobie tę przysięgę głęboko, bardzo głęboko, i teraz wracam do kraju… po te sto głów pruskich — skończył bez tchu i zapadł się w siebie, zacichł.
Niby tchnienie wszechmocnego fatum, przysięga zawisła nad pochyloną jego głową, milczenie marmurowe zamknęło ich usta, i zapanował w izbie jakby chłód świątynny.
Ze źrenic majora padały na twarz Wichury, poważną a spokojną, promienie rycerskiego zachwytu. Świetne to były czasy, jeśli pod strzechą wieśniaczą rodziły się takie syny! Święta ta ziemia, jeśli „z tego, co to boli“, wyrastały na niej dęby heroizmu!
Przejęty do głębi wojak zagadnął namiętnie:
— A czy zanosi się tu na wojaczkę, sądzicie?
Uwisł oczyma na wargach Stacha, jakby błagając o potwierdzenie. A Wichura odrzekł w zadumie:
— Kto wie, kto wie, co będzie… Niby to cisza zalega kraj, przygnębienie tłoczy piersi, starszyzna w Moabicie, oczy na Berlin zwrócone, ale czy te lata Flottwellowskie, czy krew Babińskiego i wyroki moabickie w zapomnieniu?… Myśl o powstaniu usnęła może, ale unosi się w powietrzu, żyje. Tak myślę.
— Rok już temu, jak wyjechałem od krewnych z pod Obornik do Kongresówki, bo ciągnęło mnie tam do przyjaciół. Niewiele wiem o tem, co zaszło w tym czasie. Ale… jakże się to stało, że pan, zaaresztowany, nie utkwił pod kluczem, lecz przebywał za kordonem?
— Dzięki Rafałowi. Nie skończyłem jeszcze swej historji.
— Słucham!
— Otóż, po tem, co opowiedziałem, landrat kazał niezwłocznie założyć mi na ręce kajdanki, wsadzić mnie na sanki i wieźć do Bydgoszczy pod strażą tych dwóch żandarmów.
„Pędziliśmy gościńcem bitym przez Lubasz, Dębę. Jeden żandarm zajął miejsce obok woźnicy, drugi obok mnie. Obadwaj byli w pałasze i pistolety uzbrojeni.
„Wjechaliśmy w lasy nadnoteckie. Zaspy piętrzyły się tam miejscami wysoko i trzeba było bieg zwolnić. Z oddali nadbiegł brzęk dzwonków, zrazu nikły, potem coraz dźwięczniejszy, jakiś weselny. Odgadywało się, że jadą na nas paradne sanki.
„Nadbiegły. Spojrzałem i — serce skoczyło mi w piersi. Rafał!!
„Na mój widok krzyknął:
— Stachu! Tam do djabła!
„Zrozumiał, co zaszło. Sanki jego stanęły.
„Jadąc do mnie z wyborową bronią, jaką mieliśmy posługiwać się w powstaniu wstąpił na popas do pewnego znajomego obywatela i tam spadła na niego wiadomość o aresztowaniach. Z nią pędził w Czarnkowskie.
„Teraz zawrócił i pognał za nami. Moi dozorcy nie wiedzieli, coby to znaczyło, ale jednak tchórz ich obleciał i nuże w konie, gdy nagle strzał huknął, kula świsnęła nad naszemi głowami. Buch — z drugiego sztucera, buch — z pistoletu.
„Żandarmi zeskakują z sanek, strzelają, lecz jakby naoślep. A gdy Rafał raz jeszcze wypalił im pod nogi, smyknęli w las. Jeszcze plecy ich zielone nie znikły w gęstwinie, a już siedziałem w sankach Rafała.
„Popędziliśmy z fantazją kawalerską. Raz i drugi padły za nami strzały, ale, przyczajeni, wtuleni głowami między siedzenia, gwizdaliśmy sobie pod nosem, tyły żandarmom pokazując. Tyla nas było.
„Uściskaliśmy się. Rafał namawiał mnie, abym, jak stoję, dał drapaka do Kongresówki. Jeśli nie u nas, to gdzie indziej ochotnik mógł być przydatny. On sam miał zamiar uciekać w me tropy, ale dopiero po 24-tym lutego. Wpierw chciał zobaczyć… pannę, w której kochał się po uszy. Mieli spotkać się na imieninach hrabiego Macieja Mielżyńskiego w Chobienicach.
„Odradzałem mu gorąco, gwałtem z sobą pociągnąć usiłowałem, ale daremnie. Obraz panny silniej przemawiał od mych próśb i racyj. I tak… w trzy dni później, gdy już byłem po tamtej stronie granicy, Rafał siedział pod kluczem…
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.