Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Stach z Konar. Powieść historyczna z czasów Kazimierza Sprawiedliwego - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
23 sierpnia 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Stach z Konar. Powieść historyczna z czasów Kazimierza Sprawiedliwego - ebook

Akcja powieści rozgrywa się w burzliwych latach 1177–1194, podczas rozbicia dzielnicowego Polski. Rywalizacja o władzę między synami Krzywoustego, Mieszkiem i Kazimierzem, prowadzi do przewrotów politycznych. Mieszko, brutalnie rządzący Wielkopolską i Ziemią Krakowską, staje naprzeciw buntujących się możnych, którzy pragną osadzić na tronie Kazimierza. W tym tle rozwija się historia Stacha z Konar, niegdyś lekkomyślnego towarzysza Kazimierza, który po wygnaniu za obrazę księcia, wraca po latach, by odkupić swoje winy. Pod przybranym nazwiskiem Zabora z Przegaju, staje się tajnym obrońcą Kazimierza, chroniąc go przed niebezpieczeństwami jako niepozorny wywiadowca.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7639-669-9
Rozmiar pliku: 645 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

MOTTO I DEDYKACJA

Non enim adolescentularum inter musas collascivere choris, sed sacri senatus assistere tenemur suggestui; non umbratiles palustrium harundines, sed aureas patriae columnas, non pupas fictiles, sed veras patrum effigies de sinu oblivionis, de ebore antiquissimo iubemur excidere: immo divinae lampades lucis in arce Regia iubemur appendere et bellicis inter haec insudere tumultibus.

Mag. Vincentij Episcop. Cracov.

Chron Polonor. Prologus.

Panu Gustawowi

Baronowi Manteufflowi

w dowód przyjaźni i głębokiego szacunku

przesyła

Autor.

Drezno

26 Lipca 1878 r.TOM I

I.

Wiosna była i ranek wiosenny, majowy, taki, jakim Bóg tylko północne obdarza kraje płacąc im za długą zimę oczekiwania sennego.

Po ciepłych deszczach, słonecznemi przeplatanych uśmiechami, nabrzmiałe pączki otwierały się jakby rozmiłowane w promieniach jasnych, rozpościerały liście szeroko aby światło przeniknęło do ich głębi; z czarnych śmieci zimy wylatywały motyle ubarwione złotem i purpurą, muszki brzęczące i łuskami szmaragdowemi okryte żuczki, zrywające się do lotu skrzydłami jeszcze na wpół splątanemi snem śmierci.

Na wschodzie rumieniło się mające dopiero z pieluch chmurek różowych i mgły srebrzystej rozpowić słońce; mrok rozkoszny ów oblewał ziemię, który już nie jest nocą, a dniem się nie stał jeszcze i czuć w nim nie zapadające zasłony ciemności, ale precz uchodzący sen ziemi.

Z ciszy głębokiej, która panowała przed chwilą, szmerów tysiącem świat się rozśpiewywał do życia, chór ten poczęty przez muszki drobne skrzydły dzięcznemi, wzmagał się świergotem ptasząt, śpiewem ich i szumem rannej lasów modlitwy, rósł w wielki chór uroczysty na powitanie słońca Bożego.

A tak było na świecie pięknie i miło, że chyba znużona starość mogła zaspać ranek taki. Kamienie nawet omszone zdawały się potniejąc od rosy, wracać na chwilę do straconego żywota. I woń płynęła we wtór pieśni taka jakaś niebiańska, nieokreślona, złożona z zapachów tysiąca, że się nie czuło czem była, a poiło tylko błogością jaką z sobą niosła.

Mięszały się w niej oddechy pączków drzew, liści świeżych, kwiatów rozpękłych, zwilżonej ziemi, parujących źródeł, unoszącej się w powietrzu rosy i traw młodych i borów starych. Dobrze żyć było, oddychać, słuchać, czuć że się jest na tym świecie, który za chwilę ozłocić miało słońce. Król dnia jeszcze był nie wszedł na godowe gmachy, dwór jego poprzedzał pana. Biegły obłoczki zwrócone twarzą ozłoconą ku niemu, zwiastując go rozpostartemi skrzydły, sunęły się chmury rozbijając w biegu jak przelękłe majestatem pana, i mgły się rozpływały jak omdlałe z rozkoszy, w lazurach coraz silniejszej nabierających barwy.

Na dole, na lasach, w nizinach, spał jeszcze poranek i było szaro a mroczno. W półcieniach tylko podnosiły się lasy sine, wyciągały łąki strojne wierzbami, strzelały gdzieniegdzie sterczące wysoko odwiecznych drzew wierzchołki z liści ogołocone. W górze stawało się coraz jaśniej.

W tem z za obsłon wybiegł promień jak snop złoty, posypał światłością wierzchołki drzew, smugami jasnemi poprzerzynał łąki. Ziemia drgnęła od ognistego pocałunku.

Jakby na ten promień czekało wszystko, wnet żywiej zadrgało, ozwało się głośniej na ziemi co jeszcze drzemało ospałe przed chwilą.

Okolica była piękna a na pół dzika jeszcze, choć czuć w niej już było człowieka i jego pracę. Opasywały ją lasy jak wały ciemne, lecz w głębie ich już się wdzierały polany od łąk zieleńsze ręką ludzką uprawne, tu i owdzie żółta drożyna biegła obok rzeki, przeskakiwała ją mostem z kłód grubych skleconym i sunęła wijąc się ku puszczom. Z pośrodka gęstych drzew po słupach dymów domyślać się było można osad ludzkich. Stada pasły się na wygonach, na wzgórzach gdzieniegdzie widniały dachy słomiane i chaty szare.

W pośrodku doliny małemi otoczonej wzgórzami, jeszcze gąszczem porosłemi, u brzegu rzeczki, na pagórku nie zbyt podniosłym, ale wałami i ostrokołami obwiedzionym, widać było stary gródek, dość rozległy. Zdala z za okopów zielonych, podnosiła się tylko okrągła, przysadzista wieżyca z polnych kamieni, panująca nad okolicą. Gmachów co się z nią zrastały, za drzewy i wałami prawie widać nie było. Wyszczerbiony wierzch jej nie miał dachu, sterczało tylko nad nią coś jak belki powiązane z sobą, nie okryte niczem.

Gródek ten zwał się Sciborzyce, a obszerne do koła włości należały do niego, i mało było żupanów w Sandomierskiej ziemi nad Scibora ze Sciborzyc, starego już stuletniego może wojaka, co swe ostatnie walki z Krzywoustym odbywszy, złamany i posieczony przyszedł tu wieku swego dożywać, śmierci doczekiwać. Zgrzybiały rycerz nie ruszył się już z gniazda, a nie było go komu wyręczać, bo nie miał ino jedną córkę, żadnego syna, wszystko mu pomarło w pieluchach. Dziecięcia jedynego, choć je dawno czas było dać komuś, Scibor z domu nie puszczał, a do domu też nie wpuścił ktoby mu usynowiony gospodarzył...

Kto temu był winien? czy piękna Jagna Sciborzanka, czy stary ojciec? mówiono różnie, nikt pono całej prawdy nie wiedział, a kto ją znał, ten milczał. Ludzie obcy patrzali na tę dziewkę wielkiemi ciekawemi oczyma. — Było co bo patrzeć i wypatrzeć oczy — nikt jej nie rozumiał.

Długo się na nią oglądając potrząsali głowami, ruszali ramiony, nie mówili już nic.

I oto tego poranku, ktoby był widział Jagnę, jak z pod strzechy się zawczasu wyrwawszy, nim słonko weszło, wybiegła na wał gródka, i stojąc na nim poglądała smutnie po okolicy, zdumiałby się pięknej dziewce, nierozumiejąc co ją zbudziło i co ją pędziło.

Stała tak już dobrą chwilę na najwyższym cyplu wałów, wyszedłszy z pośrodka rosnących wewnątrz, u stóp jej lip, świeżo rozpękniętych — stała patrząc w dal zadumana, piękna, posępna, nieodgadnięta.

Co ona tam widziała i na co patrzała, dla czego się zerwała tak rano? nikt z domowników nawet nie rozumiał. Ale ci byli nawykli do dziwactw pięknej dziewczyny, której ojciec na wszystko pozwalał, co chciała. Ona tu sobie, jemu i wszystkim była panią. Czyniła co się jej zamarzyło, mówiono, nie zawsze to coby młodemu przystało dziewczęciu, ale Scibor syna nie mając dozwalał jej być taką jaką chciała. Chowało się to po śmierci matki dziko, samowolnie, pieszczono, a że w żyłach jej jakaś bujna krew płynęła, trzepiotała się jako ptak co nie zna ino to co mu słońce, wiatr, pogoda i burza do główki napędzą.

Stała Jagna Sciborzanka na wysokim okopie sama jedna, dziwnie na ranek przystrojona, a taka piękna, jakby z gałęzi starych lip wyrosła Dziwożona. Dziewczę było wzrostu słusznego, rozkwitłe bujno, krew z mlekiem, twarz miała tylko opaloną nieco, oko czarne i śmiałe, brwi ruchome i łatwo biegające, w pośrodku których groźny marszczek czasem czoło przerzynał. Nosek mały rozdymał się różowemi jak u konia chrapkami, usta drobne dumnie ku górze były wzdęte, miały wyraz nadąsania i dobroci razem, a jak wiśnie różowe wyzywać się zdawały pocałunków. Cała była tak kształtna a tak silna, że mimo swej piękności niewieściej podobniejszą była z postawy i ruchu do młodzianka raczej niż do pańskiego dziewczęcia.

Tego poranku miała na sobie białe gzło szyte wzorzysto na ramionach i piersi i przyodziewek sukienny krótki, a spódniczkę kraśną, szkarłatną złotem obramowaną, na nogach buciki ze spiczastemi nosami, pas szeroko obmotany aż pod pierś do góry podniesioną, kształtną i jak z kamienia wykutą. Ręce które z pod rękawów występowały, ogorzałe jak twarz, formy miały piękne, rozmiary drobne, a czuć w nich było jednak siłę; nóżka wystająca z pod spódniczki wyglądała niemal kopytkowato, tak była małą i garbatą. Kilka sznurów korali z bursztynów i szklannych pereł ciasno, jak pancerzem, białą jej szyję obejmowały. Na głowie zamiast dziewiczego wianka, który dla dziewuch był w obyczaju, miała czapeczkę czerwoną, małą, zielonemi liśćmi do koła obwiedzioną.

Ślicznie jej było w tym stroju, choć twarzyczkę miała zasępioną, a rozglądając się po okolicy, nie rozjaśniła jej uśmiechem. W oczach jakby łzą rozpłyniętą zwilżonych, smutek i niepokój znać było, do ust przylgnął ból jakiś stary, z którym się już zżyła. Stała, patrzała, oddychała, jakby jej tam pod dachem powietrza było zabrakło, a tu go szukać musiała i chwytała spragniona.

Gdy tak patrzała zadumana, po za nią budziło się wszystko na gródku, piały na wyprzódki kury, gdakały kokosze, gruchały gołębie, rżały konie, bydło ryczało, beczały owieczki i czeladka ruszała się gwarno, a szmery i głosy przemykały po podwórcach, choć jeszcze wczesną dnia dobą stłumione.

Stary Scibor spał, więc podle dworu cicho stąpano, nie rozpuszczano głosu; bliżej wałów, kędy o dziewce pańskiej, już rozbudzonej wiedziano, śmielej pomrukiwali ludzie.

Daremna to rzecz, choćby silną panią była niewiasta, nigdy jej takiego posłuchu i poszanowania nie oddadzą ludzie, co najsłabszemu mężczyźnie. Jagny też nie bardzo się czeladź obawiała, choć chwilami straszną być umiała i gniewy miewała męzkie.

Wiedziano o tem że gniew jej przychodził jak piorun, przechodził jak burza. Kochali ją ludzie więcej niż się lękali, a litowali się bardziej niż miłowali. Gdy ranku tego wybiegła nagle o brzasku na wały, dziewczęta i parobcy popatrzeli na nią, spojrzeli na siebie, głowami potrzęśli, nie mówiąc nic.

Stare baby po cichu zwały ją: „nawiedzoną”. Nikt jej dobrze nie rozumiał, dla tego znachorki myślały, że chyba kto czar w kolebce rzucił na nią, i wiele z nich utrzymywało, że trzeba było „odczynić urok” aby dziewka do rozumu przyszła.

Nie bez przyczyny mówiły to staruchy, bo była jakby szaloną i nawiedzoną. A za drugi czar przyznać jej było można, że ojca wojaka starego, który się nigdy niczego i nikogo nie uląkł, tak ona dziewucha sprawowała, iż dawał jej czynić co sama chciała. Miała już Jagna jak liczyła ta co ją karmiła, dobrych lat dwa dziesiątki, panią była znacznych włości, starało się o nią ludzi możnych niewiedzieć ilu, a na wszystkich głową trzęsła i ramionami ruszała wzgardliwie — nie chciała nikogo.

To by jeszcze nie było nic, bo nawykła do samowoli, a włożywszy namitkę, i postrzygłszy kosy, jużby pana, wybrawszy go sobie, słuchać musiała, więc pod niewolę spieszyć się nie miała czego — ale żyła dziewczyna nie po niewieściemu.

Prząść len i szyć w krosnach i inne roboty niewieście umiała Jagna począć tak zręcznie jak mało która, gdy się do tego wzięła prędzej jeszcze i piękniej niż inna potrafiła, a no serca do tego nie miała. Zrobiwszy co, rzucała w kąt, na chwilę i to ją zabawiało, popatrzała potem, usta się jej pogardliwie do góry podnosiły i więcej już ani spojrzała. Za to męzkie zabawy, które dziewkom nie przystały, zdawała się woleć nad inne.

Siąść na konia, choćby dzikiego, hasać na nim pół dnia, wrócić zmęczonej, często podrapanej niczem dla niej było. Na takie wyprawy ze psy, z sokołem przebierała się po męzku, stroiła dziwacznie, i aż się jej oczy śmiały gdy z zamku w świat się puszczała. I to by jeszcze nie było nic, bo wiele naówczas niewiast miało męzkie upodoby, najgorzej ze wszystkiego że się czasem Jagna, wyrwawszy z domu, porzucała czeladź, obłąkała swoich ludzi jakby umyślnie, przepadała bez wieści na dni kilka a zjawiała się potem z powrotem, jakby się jej nic nie stało.

Gdy jej potem wymówki czynili, ramionami ruszała i śmiała się pogardliwie odrzucając:

— Nic mi nie będzie!

Stare ojczysko już się z tem było oswoiło. Córka ta toć było jedno oko w jego głowie, cały świat, słonko i życie. W początkach Scibor z rozpaczy głową tłukł o ścianę, ludzi rozsyłał, nagrody obiecywał, narzekał, włosy sobie rwał, a no, jak się to człowiek i z najgorszem oswaja, potem już to znikanie dziecka tak go nie przerażało. Mruczał stary. — Już ona wie co czyni — niech tam sobie! Tyle jej co poszaleje!

A gdy powracała to ją cisnął do piersi i płakał, póki mu się nie rozśmiała białemi ząbkami, nie pocałowała w czoło i nie poszeptała coś do ucha.

Scibor był już prawie zdziecinniał.

Za Krzywousta, gdy się nieustannie z Pomorzany ścierano, kędyś pod Santokiem pono, Scibor w głowę został ranny przez dzikiego człeka i legł na pobojowisku jak bez ducha, a nie ocucił się, aż gdy swoi grzebać trupy przyszedłszy, już go do kurhana wlekli by pochować. Gdy go rzucono o ziemię, zmysły jakoś odzyskał, długo potem chorzał, powróciło życie, ale sił już nie było. Odwieźli go do Sciborzyc, tam czeladź i córeczka a baby lekarki na chorego chuchały, że mu się i rany pogoiły i pamięć wróciła. Tylko na wojnę już iść nie było sposobu. O kijach dwu się włóczył i grzbiet miał przełamany. Dziewczę właśnie dorastało, miał ze szczebioczącej ptaszyny pociechę, a choć i dawniej Jagnę miłował bardzo, teraz gdy na nią jednę zszedł, i z niczego więcej nie miał rozrywki, cały się dziecku oddał.

Za króla Krzywousta w zachowaniu był wielkiem, a liczył się ze Skarbimierzem, Żelisławem i innemi do najlepszych wojaków, potem gdy tak złamany został a do barłogu przykuty, odwiedzał go sam król, i dzieci posyłał. Jeździł do Sciborzyc starszy królewicz Władysław, przybywali na łowy i zabawiali się po dni kilka Bolko, Mieszko. Nawet najmłodsi dwaj, po śmierci króla, pamiętni ojcowskiego kochania, przez matkę tu byli posyłani, Henryk i Kaźmierz, najmłodsi królewice, nieraz tu z ochmistrzem po kilkanaście dni na łowach przesiadywali: Henryk i Kaźmierz, z małą naówczas Jagną bawili się po wałach i okopach ścigając, śmiejąc się, hucząc a pokrzykując w najlepsze. Dzieweczka naówczas po męzku się nauczyła dla nich przebierać i męzkich nabrała obyczajów.

Później za Władysława, gdy cięższe nastały czasy a królewicze wiele mieli do przecierpienia, bo niemi, młodszemi zwłaszcza, tu i owdzie rzucano, już ich w Sciborzycach nie było. Przejazdem tylko Kaźmierz tu czasem zaglądał.

Gdy dziewczę dorosło, że to było piękne jak kwiatek, bogate jak księżniczka, i u ojca jedyne, na odgłos o niem sypały się swaty starym obyczajem. Niepytano Jagny, kogoby ona chciała a słano do ojca z ofiarami. Ten syna stręczył, ów bratanka, inny brata, inny krewniaka, wszystko z wielkich rodów.

Zrazu Scibor myślał może wydać Jagnę, takiego sobie tylko szukając w przyjmy, aby nie synem był tylko zięciem. Wiadomo iż zięciowie po wsze czasy złą sławę mieli, nietylko na Rusi gdzie o nich przysłowie chodzi — ale i w Polsce. Patrzał więc Scibor i prośbie rad był, ale owa dziewucha mu długo myśleć nie dała, pocałowała go i rzekła:

— Darmo sumujesz stary, ja nie pójdę zamąż chyba sobie sama pana wybiorę. Wybór będzie nie łatwy! A po co ci spieszyć, stary mój, mnie za mężem nie tęskno chyba tobie. Po co pana sobie szukać? Albo ci ze mną źle? Czy się boisz abym ja na koszu nie siadła i rutki nie siała pod siwy włos? A gdzieżeśto widział, aby tylu ziem i wsi dziedziczka jedyna, męża gdy zechce nie znalazła?

Naprawdę więcej się tego obawiał Scibor aby powinowaci, gdyby zmarł, majątku ich nie zajechali i nie pochwycili jako mienia ojczystego, dziewczynę lada wiankiem zbywając, ale Jagna śmiała się z tego strachu, mówiąc że krzywdy sobie nie da uczynić.

— Toć Bolka i Mieszka i Henryka i Kaźmierza znamy i łaskę u nich mamy, że nam krzywdy uczynić nie dadzą. — Przyczyniała do tego — ktobykolwiek z nich panował, krzyw nam nie będzie, a jeśli najmłodszy Kaźmierz przyjdzie do mocy, ten mój druh najlepszy, bośmy z nim razem na drewnianych koniach jeździli!

Scibor głową pokręcał.

— Po niewieściemu Ci w głowie świta — odpowiedział. Kaźmierz najmłodszy, w klasztorze chyba siedzieć, ojcowizny niema żadnej, a gdzie mu przed starszymi do panowania!.

Byłoto za tych czasów gdy Władysława wypędzano z Krakowa, a Kędzierzawego sadzono w miejscu jego, więc gdyby się panowanie zmienić miało, swatało się doń dużo, bo i Władysławowicze i, gdyby Bolko nie dotrwał, Mieszko ze swoim potomstwem, Kaźmierz naówczas ani kawałka ziemi nie miał, u brata będąc na łasce. Dopiero gdy Henryk, najmilszy mu z braci, nieszczęśliwie zginął w zasadzce, Sandomierz mu się po nim dostał.

Ale do Krakowa, który mu Jagna przepowiadała, żartobliwie ojca pocieszając, bardzo było jeszcze daleko. I tej dzielnicy pięknej, Sandomierza z Lublinem, wydziedziczony ów najmłodszy synek Krzywousta spodziewać się nie mógł, cóż dopiero stolicy głównej i panowania zwierzchniego. Scibor się śmiał z córki, że towarzysza zabaw dziecięcych rada była widzieć tak wysoko, aby w niej swej samowoli opiekuna znalazła — ona, pomrukując głową sobie trzęsła.

Przekonać ją, gdy się w czem uparła, bardzo było trudno, raczej niepodobna. Co się tam w tej głowinie snuło i plotło myśli dziwacznych, Bóg wiedział jeden.

Czasami gdy wieczorami, jesienią, jak to najczęściej bywało, pół siedział na pół leżał w kącie izby, a u ogniska kłody wieczorne niebieskiemi dogorywały płomyki i Jagna usiadłszy przy starym puszczała wodze swym cudackim wymysłom i marzyła dziwne rzeczy; stary słuchał to się zżymając, to spluwając, to śmiejąc, a w końcu nieraz i zapłakał dziecko ściskając. Bo co Jagna wygadywała, nie do wiary było szalone, a ci co czasem podsłuchiwali, ręce do góry podnosili — i dlatego ją „nawiedzoną” zwano.

W istocie nawiedzały ją baśnie złote, jakby te które u kądzieli prządki sobie wymyślają, przypominając co im u kolebki prawiono. — Czasem się w tych baśniach widywała królową, żoną jakiegoś władzcy ukochaną, rozkazującą na cztery świata strony, szczęśliwą a w sercu jego mocną. I jakby coś w sobie miała, wspomnienie czy przeczucie, opisywała ojcu miłego swego, co go pewnie na świecie nie było, zawsze jednako, takim pięknym jak chyba prawdziwy mógł być królewicz.

Po takich nawiedzeniach nazajutrz, gdy dzień jasny rozwiał nocne widziadła, Jagna wychodziła ze swej komnaty taka blada, smutna, tak przybita, niema, jakby wszystkie szczęścia wczoraj wypiła do dna, a na dziś jej i kropli nie pozostało.

Takich dni czasem siadywała na kamieniu u dworca, nie słysząc nic i nie widząc, albo gnała z koniem w lasy, póki się w śmierć nie umęczyła i nie powróciła bez tchu, bez mowy, aby ledz bezduszną na pościeli i snem żelaznym spać potem dzień i noc. Ojciec wówczas czuwał nad nią i płakał.

Z gachami co się swatali dużo biedy bywało. W początkach ją oni gniewali, zamykała się od nich, dąsała, nie jednemu takiego coś rzekła że z gniewem precz odjechał, zemstę poprzysięgając. Niektórzy się kusili gwałtem ją porwać, ale dwu to na złe wyszło, bo jednego z łuku postrzeliła, drugiego ludzie jej brzydko stłukli. Inni się już nie posuwali, odstręczeni tą nauką.

Niektórzy przyjeżdżali z podarkami, nawiedzając starca a dziewce starając przypodobać. Więc gdy się z zalotami oswoiła, odprawiała je różnie, szydersko, czasem pogardliwie, niekiedy litośnie i bez gniewu, a z grochowinami. Żaden jej do smaku nie był, choć drudzy się układali.

— Ino mnie weź! — położywszy sierść gładko. Ona zawsze się w nich jeżów i kolców domyślała. Ci co poszli precz odprawieni, z gniewu potem wymyślali na nią, że „nawiedzoną” była, drudzy że coś miała w myśli i sercu tak podłego że się do tego przyznać nie śmiała. Łatwo ją było o wszystko posądzić, bo: nie dbając o nic, znikała często, niewiedziano gdzie się podziewała, prawili ludzie co chcieli.

Dziewucha była jak koń dziki, co uzdy nie uczuł nigdy, ale gdy się komu uśmiechnęła, każdy by był za nią życie dał.

Dobrze już słońce podeszło na niebie, gwar w podwórzach rosnął, Jagna co się była w okolicy, na lasy zapatrzyła, zbudziła się dopiero, obejrzała do koła, posłyszała że się życie brało na dworcu i powoli zeszła z wałów.

Wprost z łąk ciągnęła do ojca.

Stary się budził nierychło, często dobrze po wschodzie, bo po nocach sen go nie brał, późno zasypiał, musiał potem na dzień zachwycić. —

Naówczas, gdy na wyrostka, który legiwał u progu w dłonie klasnął, bo głos miał mały i krzyczeć nie mógł, szedł Szurka zaraz okienniczkę w głowach pańskich odsunąć, aby do izby światło weszło i powietrze.

Potem, zimą czy latem ogień mu rozpalano, bo bez niego żyć nie mógł. Dawali mu wodę do umycia i ręczniki, a tuż i polewkę z mięsem niosła albo stara mamka Jagny Wierucha, albo i ona sama, jeśli była w domu i pogotowiu. —

Miał stary psy ulubione, które wówczas wpadały do niego, bo nocą za drzwiami z Szurką legały. Czasem potem włodarz przychodził, czasem się gość zjawił i — ot tyle; dzień się poczynał, który potem wlókł się różnie, najczęściej długo a nudno, jeżeli Jagny nie było, a pora nie dozwalała starego wynieść pod lipy, na przyźbę, albo gdzie mu się zamarzyło.

Jagna ku dworowi podchodziła gdy już Wierucha miskę staremu niosła, skinęła na nią milcząc aby ją oddała i sama niosąc do izby weszła ojcowskiej.

Stary właśnie pacierze mówił, bo człek był pobożny jak wszyscy rycerze Krzywousta, pana który bez modlitwy nie wojował a Bogu więcej służył niż światu. Towarzysze jego moc modlitw i pieśni na pamięć się w obozach ponauczali, bo je tam codzień wieczór i rano czytano, odmawiano, śpiewano.

Zobaczywszy córkę Scibor prędko dokończył służbę Bożą, przeżegnał się, usta mu się do niej uśmiechnęły, ręce drżące wyciągnął i zaszeptał tylko.

— Moja ty! moja!

Ona też uśmiechnęła mu się, ale tak smutnie że już wiedział, iż dzień będzie nie wesoły. Postawiła misę na ławie, uklękła przy starym, a gdy on głowę jej obejmował całując, ona po rękach go całowała. Nie rzekli do siebie nic. Wstała potem i misę mu z ręcznikiem postawiła na kolanach, aby pożywał wygodnie.

On patrzał tylko na nią i jeść mu się już niechciało. Starzec był, choć wychudły, pożółkły, choć porąbany i posieczony, a bliznami czerwonemi jak pręgami poprzepasywany — pięknego oblicza. Skóra na nim przyległa do kości, a sucha twarz rysy miała pańskie i jasne. Orli nos nad nią panował, kształtny, ruchomy w nozdrzach jak u córki, oczy nad nim choć zbladłe jeszcze bystro patrzały. Pierś miał wpadłą ale szeroką, ramiona wychudłe sterczały pokazując jakim był niegdyś, póki nie wysechł na szczapę. Siedząc w tym mroku choć zżółkł, wybielał też razem, włosów reszta srebrna śniegiem odbijała od lica. Gdy sam pozostał, twarz tę całą obejmowała zaduma i smutek, występowały fałdy na czole i przy ustach; gdy córkę miał u boku, miłość wielka go rozpromieniała i był nią jakby ubłogosławiony.

Wojak stary a zuchwały niegdyś, teraz nad wszystko pokój cenił i niemogąc walczyć rad go był okupić choć drogo. Pragnął go może więcej dla córki jak dla siebie.

— Ptaszę ty moje, — odezwał się cicho — cóżeś to tak rano z gniazda się ruszyła?

Jagna potrzęsła główką, nie odpowiedziała nic.

— A dzień tam jaki? — zapytał Scibor — widzę z okna że już słonko dokazuje. Ho! ho! wiadoma to rzecz, kiedy zawczasu jasno wnijdzie na potem pewna burza lub słota..

— Ranek był długo pochmurny — odparła Jagna — na pogodę ptactwo śpiewa.

— A ty jak? — zapytał stary.

— Ja? albo mi się pogoda na co zdała? szepnęło dziewczę — mnie z tem jedno pogoda czy słota. Czasem gdy pioruny biją to mi rzeźwiej i raźniej.

Starzec jeść zaczynał, rękę podniósł, głową potrząsnął. Psy siedzące nieopodal przypomniały mu się skomląc i pomrukując.

— Burza — począł zamyślony jakby sam do siebie Scibor — pod dachem to nic. Bóg broni od niej i krzyż święty. Na łowach w lesie to tam mniejsza; a niedaj Boże z nią na pobojowisku się spotkać. Pomnę to, gdyśmy raz na Ruś ciągnęli z panem naszym i, wśród zaciętego boju, pan Bóg też swe strzały sypać na nas zaczął, padł grad jak jaja gołębie i pioruny leciały jak słupy ogniste. Stało się naówczas żeśmy wszyscy o bitwie zapomnieli, a Ruś korzystając z tego, uszła nam, aniśmy się spostrzegli. Naówczas, tuż obok mnie Niemirę piorun zwalił z koniem, że się na nim odzież zapaliła. Ten już nie wstał, a mnie ogłuszyło tylko na czas długi. Nie wywoływać ognia Bożego!

— Jam to na wojnie nie bywała — smutnie się uśmiechając odpowiedziało dziewczę — a w lesie gdy na łowach burza napadła, pięknie z nią było! Tylko patrzeć a dziwować się! Co palnie piorun w sosnę to się pali i gore jak jedno łuczywo! Co uderzy w dąb to rozpłata korę aż do ziemi, co się zsunie po jodle to we złocie stanie cała. Raz mi koń ze strachu na kolana padł, żem go ledwie podźwignęła. Dopieroż gdy spalone drzewa z trzaskiem i hukiem walić się zaczną a iskrami sypać dokoła jak deszczem ognistym!!

Mówiła tak a stary z łyżką stygnącą, którą do ust niósł a donieść zapomniał, słuchał zapatrzony w nią, jeźli nie mowy to głosu.

— Eh! ty, — rzekł w końcu — ty Jagno szalona jakaś, tyś się nie do podwiki a na rycerstwo rodziła, w tobie mój duch gra, taki jaki we mnie dawniej bywał! Gdybyś mogła wojakiem być, nie byłoby nad cię dzielniejszego. Prawda że na niewiastę zuchwałości tej do zbytku.

— Bóg mi taką dał być! — odparło dziewczę spokojnie — radzić trudno, strzymywać się nie umiem.

— Tybyś inną też być nie chciała — zaśmiał się stary.

I począł zajadać chciwie, jak to czasem starzy umieją, którym że pokarm siły nie daje, tem więcej zdają się go pragnąć. Jagna patrzała wedle zwyczaju swojego ręce założywszy na piersiach. Miała bowiem i ten dziewczynie nie przystojny nałóg, że gdy się zadumywała, gdy na czole jej chmurnem pręga występowała między brwiami dwiema, ręce się jej same pod piersią składały i wiązały u pasa.

Ze starca potem wzrok pokierowała na okno otwarte, przez które nic widać nie było krom kawałka światłości dziennej. Na krawędzi okna dwa psy stróże, których do izby nie puszczano pokładły mordy kosmate jadło czując i ku panu poglądając.

— Wiesz, — rzekł stary kość biorąc w ręce, bo cmoktać je i wysysać lubił — wiesz ty Jagno kto mi się dzisiaj śnił w nocy? Hę? Śnił mi się ktoś, a to pewna że ja stary miewam sny takie, iż mi się zawsze wyśni kto się do mnie zbliża. Ot, jakoś dusza czuje co do niej idzie.

— Ale kogożeście to wyśnili! — zapytała Jagna obojętnie.

Scibor popatrzał na nią smutnemi oczyma.

— Kogo! kogo! — powtórzył — albo to tobie co po kim? albo to ci milszy jeden niż drugi? Żebym wiedział kto ci upodobany, Boże odpuść, czasami bym go tu gotów ściągnąć.

Rozśmiała się Jagna pół ustami, ale brwi zostały zmarszczone.

— A co mi tam po nich? — poczęła ręce zaciskając mocniej jeszcze. — Po co oni tu jeżdżą, ten i ów? Ten kogobym ja mieć chciała i czary go tu nie ściągną!!

Jagnie oczy zabłysły żywo.

— A kogożbyś ty mieć chciała? — zapytał podchwytując — kogo?

Złapane za słowo dziewczę usta podniosło, głową potrząsnęło..

— E! nikogo! nikogo! — odparła pół głosem.

Stary westchnął. Któż to ci się śnił mój ojcze? dodała zaraz.

— A co ci potem, choćbyś się dowiedziała — rzekł Scibor. — Tyle wiem że — pomnisz go? nie? — Stach z Konar pewno przyjedzie! Dawno, dawnom go nie widział. Po co on tu miałby przybyć? nie wiem, a choćbym się i domyślał, mówić nie ma potrzeby.

Znowu spojrzał na córkę, której rumieniec żywy na twarz wypłynął gdy imię Stacha posłyszała.

— Stach z Konar! — zawołała nagle zżymnąwszy się cała — Stach z Konar! Wiem! niecierpię go!!

— Toć mi nie tajno! — odparł stary.

— Stach z Konar! — ciągnęła dalej Jagna — a toć nie ma człowieka w świecie, któryby mi nienawistniejszym był nad niego.

Zamilkł Scibor.

— Stach z Konar! — powtórzyła raz jeszcze. — Zbój ten niepoczciwy.

— E! e! — przerwał stary — za cóż go to zbójem i nicponiem zwiesz! za co?

— Alboż nie wiecie? — z oburzeniem odparła Jagna.

— Juści się dorozumiewam — mówił ojciec. Jeszcze ci pewno w pamięci owa przygoda którą z księciem Kaźmierzem miał za młodu. A toć sam książe dawno o tem zapomniał i przebaczył mu wspaniałomyślnie a biedaczysko za winę odpokutowało sowicie.

— Odpokutował! — wtrąciła gniewnie miotając się dziewczyna. — Głowę, głowę za to powinien był dać. Im lepszym i wspaniałomyślniejszym dla niego pan się okazał, tem on winniejszy! Sądzili go wówczas na rozszarpanie końmi i jabym go była na kawały rozerwać dała, bo żyć nie wart! nie wart!

Stary wzdrygnął się posłyszawszy mowę córki.

— Jagno! — zawołał — Jagno! tyś niesprawiedliwa! Boże ci odpuść. Posłuchaj mnie starego. Ja też panów naszych kocham, a księcia Kaźmierza i Henryka nieboszczyka, miłowałem więcej nad wszystkich. Aleś ty spełna tej sprawy nieświadoma, a katem byś zaraz mu być chciała.

— I byłabym była — odezwała się Jagna porywczo, podnosząc złożone pięści do góry — i łebby dał!

— Więc posłuchajno, ty zła moja Jagno jakaś — odezwał się zwracając ku niej stary. — Znać żeś dobrze nie znała sprawy, a ludzie pletli nie do rzeczy.

— O! wiem ci ja dobrze jak było! — odparło dziewczę.

— A ja lepiej wiem niż ty — rzekł stary uparcie. — Gdy raz się o tem zgadało, musisz posłuchać.

Potrząsła głową Jagna i zapatrzyła się w okno, ale obojętność jej ojcu ust nie zamknęła.

— Ot jak było! — mówił Ścibor. Ot i, że Kaźmierz bardzo młodym naówczas był, Stach też, bo są równo latki, należał do jego dwora, jako rówieśnicy bawili się zwykle razem.

— A tak! — wtrąciła dziewczyna — zabawiali się — książę go przez łaskę do osoby swej przypuścił, a on, jak pies któremu drzwi do izby otworzą, wnet chciał po niej plądrować i paskudzić.

Stary ścierpiawszy przerwanie, mówił dalej.

— Ot jak było. Młodzi zwyczajnie młodzi, czemże się zabawiać mieli. Pili oba. Pił książe Kaźmierz i dolewał Stachowi, aż się obu we łbach zakręciło. Więc kośćmi rzucać zaczęli. — A po co było królewskiemu synowi z lada dworzaninem i z służbą tak się poufalić, dać mu z sobą siadać na równi i po pijanemu kosterzyć?

Oczy Jagny paliły się z gniewu słuchając, ale ojciec ożywiwszy się mówić i wygadać się potrzebował.

— Stawił królewicz, stawił i Staszek co miał. Kości na przemiany to jednemu to drugiemu szczęście dawały. W tem Stachowi poczęło iść licho a licho. Co rzucił kości przegrywał. Pijany rozumu nie ma, stawił więc wszystko aż do pasa, łańcucha, pierścieni, a w ostatku zgrawszy się ojcowiznę któremuś z rycerzy co świadkami byli założył za summę wielką, aby grać dalej. Znać mu dobrze w głowie szumiało, bo zgrawszy się co miał srebra na kupę zsunął ważąc wszystkie na kość jedną.

Na księcia Kaźmierza kolej rzucać wypadała, cisnął tedy i tyle ok wyrzucił ile ich na kościach było. Wygrywał więc mu ostatnią koszulę. Z rozpaczy Stach ojcowiznę i cześć tracąc, podniósłszy się, nieprzytomny policzek dał księciu.

Jagna krzyknęła z oburzenia.

— A nie powinienże był wisieć tej godziny! — wyrwało się jej z ust.

— Na krzyk przytomnych, mówił dalej Scibor — nie czekał też Stach wyroku ni sądu, od stołu skoczywszy dopadł konia i uchodził.

Puścili się za nim wnet w pogoń drudzy i związanego przyprowadzili do sądu. Krzyczał kto żył, wołali wszyscy aby go końmi szarpano, głowę mu odcięto, rękę odrąbano i palono. Tu dopiero królewicz się okazał jakim był i jest.

— Okazał się prawie świętym i wielkim — zawołała Jagna z zapałem.

— Tak — potwierdził ojciec — bo sam wystąpił spokojny, otrzeźwiony, upokorzony w obronie winowajcy. Nie on winien — rzekł — ale ja. Mnie kara zasłużona spotkała, żem się w grę niepoczciwą wdał z nieprzytomnym. Łacniej jemu przebaczyć, który z rozpaczy że wszystko postradał zmysły też utracił, niżeli mnie com krwi swej, powagi i dostojeństwa nie szanował.

A tak owego Stacha wolno puszczono, królewicz mu wygraną nazad wrócić przykazał, jedno to z sądu zatrzymawszy aby mu się Stach więcej na oczy nie śmiał okazywać.

— Jakże więc — podchwyciła dziewczyna — i powiecie, że obraza takiego męża, który z nadludzką pokorą winę darował, siebie obwinił, nie jest najokropniejszą zbrodnią? Cóż gdy się kto na świętość w ołtarzu targnie, albo mu rąk nie obcinają, na stosie go nie palą?

— Ależ słuchaj, dziecko ty gniewne, kotko ty moja drapieżna — rzekł starzec spokojnie. — Stach się stał przez to na całe swe życie nieszczęśliwym, bo tego pana jak kochał wprzód tak umiłował od tej godziny stokroć więcej i za niego by był gotów krew przelać, tęskni do niego, u nóg jego pokutę radby sprawiać, a wygnanym jest na wieki z przed oczów tego, którego kocha.

— O tego mało! mało! — odezwała się Jagna.

— Niema Książe Kaźmierz, ja to wiem, — ciągnął Scibor — niema sługi, przyjaciela, niewolnika wierniejszego nad niego. O tem do dziś dnia albo nikt lub mało kto wie, że Stach potajemnie ciągle nad Kaźmierzem czuwa, jak pies stoi na straży, obrania go, a ani mu się pokazać na oczy, ani mu o tem dać wiadomości nie może.. Taki los tego człowieka!

— Dobrze mu tak! choćby całe i najdłuższe życie miał się męczyć i przepadać — podchwyciła niezmiękczona Jagna — o! dobrze mu tak! Litości nie wart! zbrodzień jest! mała to kara dla zbója!

— Zawinił ci, prawda, — westchnął Scibor — ależ Kaźmierza przez to wywyższył, przez niego wiedzą dziś ludzie, jakie ten pan ma serce i pokochali i poszanowali nad wszystkich pono jego braci.

— Bo godzien jest tego — przerwała Jagna — bo nie tylko między jego bracią, ale na całym świecie drugiego takiego nie ma jak on!

Domawiała tych słów gdy chłopak wszedł do izby i u wrot się trąbka ozwała.

— Oto i mój sen! — zawołał Scibor.

Jagna zerwała się szybko, spojrzała na ojca i zbiegła co prędzej drzwi zatrzaskując za sobą, kryjąc się do izby swojej.

Chłopak Stacha z Konar oznajmił po cichu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: