- promocja
Stacja końcowa Auschwitz - ebook
Stacja końcowa Auschwitz - ebook
Jest rok 1942, żydowski doktor Eddy de Wind pracuje jako wolontariusz w Westerbork, obozie przejściowym we wschodniej części Holandii. Tutaj spotyka młodą żydowską pielęgniarkę – Friedel. Zakochują się w sobie i biorą w obozie ślub. W 1943 roku zostają przetransportowani do Auschwitz. Tam zostają rozdzieleni: Eddy trafia do baraku numer 9, Friedel do baraku 10, w którym przeprowadzane są medyczne eksperymenty. Kiedy Rosjanie zbliżają się do Auschwitz w końcówce roku 1944, naziści rozpoczynają zacieranie śladów, a więźniowie wyruszają w głąb Niemiec w marszu śmierci. Eddiemu udaje się ukryć, pozostaje w Auschwitz i zaczyna pisać.
Eddy de Wind (1916–1987) – holenderski lekarz, psychiatra i psychoanalityk pochodzenia żydowskiego. W 1942 roku dobrowolnie udał się do obozu przejściowego Westerbork, aby pomagać deportowanym tam ludziom. Rok później trafił do Auschwitz, gdzie pozostawał aż do wyzwolenia obozu w styczniu 1945 r. Po powrocie do Holandii wyspecjalizował się w psychiatrii, szczególnie w leczeniu traum poobozowych. Już w 1946 roku opublikował artykuł o syndromie poobozowym pt. Confrontatie met de dood. W tym samym roku ukazały się również spisane przez niego jeszcze w obozie koncentracyjnym wspomnienia pt. Eindstation Auschwitz. W 1984 roku został odznaczony orderem Order Oranje-Nassau, odznaczeniem państwowym Królestwa Niderlandów.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-7737-9 |
Rozmiar pliku: | 3,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wspomnienia Eddy’ego de Winda zostały spisane jeszcze w trakcie pobytu autora w Auschwitz, tuż po wyzwoleniu obozu. To niezwykłe świadectwo tamtego czasu, które powstało pod wpływem świeżych przeżyć autora. W związku z tym postanowiliśmy w polskim wydaniu zachować w tekście w formie niezmienionej również te informacje, które nie znalazły potwierdzenia w późniejszych badaniach. Pojawiające się nieścisłości wyjaśnione zostały w dodanych do tekstu przypisach. W większości różnice te wynikały z odmiennego od dzisiejszego stanu wiedzy oraz wyobrażeń.
W tekście dokonaliśmy jednak weryfikacji poprawności zapisu niektórych nazwisk oraz nazw własnych (Ochodsky ‣ Ochocki, Janus ‣ Janusz, Alexander Hereirra ‣ Alberto (Alex) Errera, Zlobinsky ‣ Żłobiński).Stacja końcowa Auschwitz. Moja historia z obozu (1943–1945)
Jak daleko jest do rysujących się na horyzoncie niebieskawych gór? Jak wielka jest równina rozpościerająca się w promieniach wiosennego słońca? Dzień drogi dla wolnych stóp. Godzina jazdy konnej szybkim kłusem. Dla nas to dalej, o wiele dalej, nieskończenie daleko. Te góry nie należą do tego świata, naszego świata. Bo między nami a nimi rozpięty jest drut.
Nasze pragnienie, nieokiełznane łomotanie serca, uderzająca nam do głowy krew – wszystko na darmo. Od równiny odgradza nas przecież drut. Podwójne rzędy drutu, na którym u góry świecą się czerwone lampki ostrzegające przed czyhającą na nas śmiercią. Nas – uwięzionych w tym prostokącie otoczonym dwoma rzędami drutów pod napięciem i wysokim białym murem.
Wciąż ten sam obraz, wciąż to samo uczucie. Stoimy pod oknem naszego bloku i spoglądamy na wzywającą nas równinę, a nasze piersi unoszą się i opadają w napięciu i z bezsilności. Dzieli nas od siebie dziesięć metrów. Gdy chcę spojrzeć na odległą wolność, wychylam się z okna. Friedel nawet tego nie może zrobić, jest więźniarką pod specjalnym nadzorem. Ja mogę się swobodnie poruszać po obozie. Friedel tego zabroniono.
Mieszkam w bloku dziewiątym, to zwykły blok szpitalny. Friedel mieszka w bloku dziesiątym. Tam również są pacjenci, ale nie tacy jak w moim rewirze. U mnie leżą osoby, które zachorowały z powodu okrucieństwa, głodu i pracy ponad siły. To zwyczajne przyczyny prowadzące do naturalnych i możliwych do zdiagnozowania chorób.
W bloku dziesiątym prowadzi się eksperymenty. Mieszkają w nim kobiety okaleczone przez sadystów, zwących siebie profesorami, w sposób, w jaki jeszcze żadna kobieta nie została okaleczona, pozbawiono ich bowiem tego, co najpiękniejszego posiadały – ich kobiecej esencji, możliwości bycia matką.
Choć dziewczyna padająca ofiarą dzikiej żądzy niepohamowanego brutala również cierpi, to ów czyn, któremu wbrew swojej woli zostaje poddana, ma źródło w samym istnieniu, w żywej chuci. Siłą napędową bloku dziesiątego nie jest erupcja pożądania, ale polityczna idea i finansowy zysk.
Zdajemy sobie z tego wszystkiego sprawę, kiedy patrzymy na równinę na południu Polski, pragnąc biec przez łąki i mokradła oddzielające nas od niebieskich Beskidów na horyzoncie. Ale wiemy jeszcze więcej. Wiemy, że czeka nas tylko jedno, że tylko jedno może nas wyzwolić z tego piekła ogrodzonego drutem – śmierć.
Wiemy też, że śmierć może przyjść tutaj do nas pod różnymi postaciami.
Może zjawić się jako żołnierz, z którym lekarz stoczy uczciwą walkę. Choć jej sprzymierzeńcy – głód, chłód i robactwo – są podstępni, to sama śmierć jest naturalna, jej przyczynę da się wpisać do oficjalnej rubryki.
W takiej postaci śmierć jednak do nas nie przyjdzie. Zjawi się tak, jak zrobiła to w przypadku milionów, które były tutaj przed nami. Podkradnie się do nas podstępem, niewidoczna i niemal bezwonna.
My jednak wiemy, że to jedynie przebranie, pod którym się kryje, że nasza śmierć nosi uniform, bo przy kurku z gazem stoi mężczyzna w mundurze – członek SS.
Dlatego odczuwamy tak silne pragnienie, gdy spoglądamy na niebieskawe góry oddalone zaledwie o trzydzieści pięć kilometrów, ale dla nas nieosiągalne.
Dlatego tak mocno wychylam się z okna w stronę baraku dziesiątego, w którym jest Friedel.
Dlatego jej ręce tak mocno ściskają oczka siatki w oknie.
Dlatego przytula głowę do drewna; bo jej tęsknota za mną pozostanie nienasycona, tak jak nasze pragnienie, by znaleźć się w tych wysokich górach, których niebieskawe kontury rysują się na horyzoncie.
*
Młoda trawa, brązowe, gotowe na kwitnienie pąki kasztanów i z każdym dniem cieplejsze promienie wiosennego słońca obiecywały nowe życie. Ziemię spowijał jednak chłód śmierci.
To była wiosna 1943 roku.
Niemcy walczyli głęboko w Rosji, a losy wojny jeszcze się nie odwróciły przeciw nim.
Alianci nie postawili na razie stopy na zachodzie kontynentu.
Panujący w Europie terror przybierał coraz ostrzejsze formy.
Żydzi stali się dla okupanta igraszką. Bawił się z nimi w kotka i myszkę. Co noc na ulicach Amsterdamu warczały motocykle, wzdłuż wcześniej tak spokojnych kanałów dudniły kroki nóg odzianych w oficerki i rozbrzmiewały wydawane ostrym głosem rozkazy.
Potem, w Westerborku, myszy na chwilę wypuszczano. Ludzie mogli się swobodnie poruszać po obozie, przychodziły paczki, nie rozdzielano rodzin. Wszyscy posłusznie słali listy do Amsterdamu – „U mnie wszystko w porządku” – żeby inni bez oporu oddawali się w ręce Grüne Polizei¹.
W Westerborku Żydzi zaczęli się łudzić, że może nie będzie tak źle, że choć zostali wykluczeni ze społeczności, to kiedyś na pewno powrócą z tej izolacji.
„Kiedy wojna się skończy, a my wrócimy do domu…” – tak zaczynała się popularna piosenka.
Większość nie znała swojego losu, byli też i tacy, którzy mieli odwagę – a może było to zaślepienie? – by rozpocząć tam nowe życie, założyć rodzinę. Codziennie do obozu przychodził w imieniu burmistrza miejscowości Westerbork doktor Molhuijsen, aż któregoś pięknego poranka jednego z dziewięciu pogodnych dni kwietnia stanęli przed nim Hans i Friedel.
Oboje idealiści: on – dwudziestosiedmioletni – był jednym ze znanych lekarzy obozowych; ona miała zaledwie osiemnaście lat. Poznali się w sali, którą on kierował, a w której ona pracowała jako pielęgniarka.
„Bo oddzielnie jesteśmy nikim, razem stajemy się jednym” – napisał w wierszu dla niej, co trafnie wyrażało ich uczucia. Razem sobie poradzą. Może uda się im do końca wojny pozostać w Westerborku, a jeśli nie, to będą wspólnie walczyć w Polsce. Bo kiedyś wojna się skończy, a nikt nie wierzył w ostateczne zwycięstwo Niemców.
I tak byli ze sobą przez pół roku. Mieszkali w tak zwanym pokoju lekarza, czyli w pomieszczeniu oddzielonym dyktą od reszty dużego baraku zasiedlonego przez sto trzydzieści kobiet. Nie przebywali w nim sami, oprócz nich był tam jeszcze jeden lekarz, a później pokój musieli dzielić z dwoma małżeństwami. To doprawdy nie były najlepsze warunki dla młodej pary rozpoczynającej wspólne życie. Nic to jednak nie znaczyło wobec transportów: w każdy wtorek rano – tysiąc osób.
Mężczyźni, kobiety, starzy i młodzi, nawet niemowlęta i chorzy. Jedynie bardzo niewielka liczba osób, których stan według Hansa i innych lekarzy był zbyt ciężki, żeby mogły przetrwać trzydniową podróż pociągiem, mogła pozostać. Oprócz nich ci, którzy cieszyli się większymi prawami: ochrzczeni i z mieszanych małżeństw, alte Lagerinsassen, czyli więźniowie przebywający w obozach już od 1938 roku, oraz personel obozowy, do którego należeli Hans i Friedel.
Na liście personelu widniało tysiąc nazwisk, lecz wciąż dochodziły do nich nowe, protegowane osoby z różnych miast, niekiedy z polecenia Niemców. Czasami byli to rzeczywiście zasłużeni obywatele, jednak przede wszystkim znajomi członków Rady Żydowskiej albo najstarszych więźniów piastujących kluczowe stanowiska w obozie. Wówczas aktualizowano listę tysiąca nazwisk.
W nocy 13 września 1943 roku do Hansa i Friedel przyszedł pracownik Rady Żydowskiej z wiadomością, że mają się przygotować do transportu. Hans ubrał się prędko i obszedł wszystkie instancje, które nocą zajmowały się w pośpiechu organizacją cotygodniowego transportu. Doktor Spanier, dyrektor szpitala, był naprawdę wściekły. Hans przebywał w obozie już od roku. Ciężko pracował, a było przecież wielu takich, którzy zjawili się później i się obijali. Hans znajdował się też na liście pracowników Rady Żydowskiej, ale jeśli ona nie była w stanie go zatrzymać w Westerborku, to służba zdrowia tym bardziej.
O ósmej rano stanęli ze swoim całym dobytkiem przy biegnących przez środek obozu torach. Panował tam wielki tłok. Mężczyźni ze Służby Porządkowej i Latającej Kolumny ładowali bagaże do pociągu, którego dwa wagony zapełnione zostały zapasami na drogę. Pielęgniarze przywlekli pacjentów; przeważnie starsze osoby, które nie mogły chodzić o własnych siłach. Nie wolno im jednak było zostać w Westerborku, bo w następnym tygodniu również nie byłyby w stanie wyjechać. Ci, co zostawali, stali za kordonem oddalonym o kilka metrów od pociągu i płakali przeważnie głośniej od tych, którzy wyruszali w drogę. Przed i za pociągiem stał na straży samochód SS, esesmani byli jednak bardzo uprzejmi, podtrzymywali nawet ludzi na duchu. Holendrzy nie powinni się przecież zorientować, jak „ich” Żydzi są traktowani w rzeczywistości.
Odjazd nastąpił o wpół do jedenastej. Drzwi wagonów towarowych zaryglowano od zewnątrz. Ostatnie pożegnanie, ostatni gest ręką przez otwory okienne u góry wagonu i już znajdowali się w drodze do Polski, nie znając dokładnego celu swej podróży.
Hans i Friedel mieli szczęście. Przebywali w wagonie wyłącznie z młodymi ludźmi, kolegami i koleżankami Friedel z grupy syjonistycznej, do której wcześniej należała. Wszyscy zachowywali się po przyjacielsku i ustępliwie. Było ich w wagonie trzydzieścioro ośmioro. To względnie niewiele, więc przy odrobinie dobrej woli i po zawieszeniu bagaży pod sufitem wszystkim udało się znaleźć miejsce na podłodze.
W drodze rozpoczęło się prawdziwe życie. Na pierwszym postoju weszli do wagonów esesmani. Zażądali papierosów, a następnie zegarków. Potem przyszła kolej na pióra i biżuterię. Chłopcy się z tego śmiali, oddali kilka papierosów, utrzymując, że więcej nie mają. Wielu z nich było niemieckiego pochodzenia i już wcześniej miewało do czynienia z SS. Do tej pory udało im się uratować skórę, więc i teraz nie dadzą sobie w kaszę dmuchać.
Nie dostali nic do jedzenia, zapasów z pociągu nie zobaczyli na oczy. Nie przejmowali się tym jednak. Mieli jeszcze przy sobie wystarczająco dużo prowiantu z Westerborku. Od czasu do czasu wolno im było opuścić wagon, żeby opróżnić przepełnione wiadro z odchodami. Cieszyli się, gdy widzieli w miastach ślady bombardowań, poza tym podróż upłynęła bez większych przygód.
W nocy dotarli do bocznicy kolejowej w Auschwitz.
*
Pociąg stał długo, tak długo, że aż zaczęli się niecierpliwić, chcieli, żeby się wreszcie wyjaśniło, żeby w końcu zobaczyli, czym jest Auschwitz. I zobaczyli.
Gdy nastał świt, pociąg po raz ostatni ruszył, by po kilku minutach zatrzymać się na nasypie biegnącym przez płaski teren. Wzdłuż nasypu stały grupki dziesięciu–dwunastu mężczyzn. Ubrani byli w biało-niebieskie pasiaki i takie same czapki. Esesmani chodzili w tę i z powrotem w trudnym do zrozumienia pośpiechu.
Gdy tylko pociąg się zatrzymał, przebrani mężczyźni rzucili się do wagonów i odryglowali drzwi.
– Bagaże wyrzucać na zewnątrz, przed pociąg!
Bardzo się przestraszyli, bo zrozumieli, że teraz stracili wszystko. W pośpiechu wpychali pod ubrania najważniejsze drobiazgi. Mężczyźni wskoczyli do wagonów i zaczęli wyciągać z nich bagaże i ludzi. I tak nowo przybyli stali już na zewnątrz, pełni wahania. Wahanie to nie trwało jednak długo. Ze wszystkich stron nadeszli esesmani i popchnęli ich w stronę biegnącej równolegle do torów drogi. Kto szedł zbyt wolno, tego kopali albo bili pałkami, tak żeby wszyscy ustawili się jak najszybciej w kolumnach.
Dopiero wtedy Hans zrozumiał, że ich rozdzielą: kobiety i mężczyzn. W pośpiechu pocałował Friedel i powiedział:
– Do zobaczenia!
I tyle. Przed rzędami stał oficer z pałką, wszyscy powoli do niego podchodzili. Oficer rzucał każdemu szybkie spojrzenie i wskazywał pałką: „na prawo!”, „na lewo!”. Na lewo szli wszyscy starsi mężczyźni, niepełnosprawni i niepełnoletni chłopcy. Na prawo – młodzi i silni.
Hans podszedł do oficera, ale się zagapił, bo jego uwaga skupiała się na stojącej w oddalonym o kilka metrów rzędzie Friedel, która czekała, aż przyjdzie kolej na kobiety. Uśmiechała się do niego, jakby chciała powiedzieć: „Nie martw się. Wszystko będzie dobrze”.
Dlatego nie usłyszał, jak oficer – a był to lekarz – pyta go o wiek. Doktor zezłościł się, że nie dostaje odpowiedzi, i zdzielił Hansa pałką tak mocno, że ten natychmiast odskoczył na lewo.
W ten sposób znalazł się wśród nieszczęśników: starszych mężczyzn; obok niego stał ślepiec, a z drugiej strony chłopak wyglądający na niepełnosprawnego umysłowo. Hans przygryzł wargi ze strachu. Nie chciał dzielić losu dzieci i starców, bo zrozumiał, że tylko silni mieli szansę na przetrwanie. Nie mógł jednak przejść do innego rzędu, bo wszystkich pilnowali esesmani z wycelowaną bronią.
Friedel została przydzielona do młodych kobiet. Starsze kobiety oraz kobiety z dziećmi ustawiły się w oddzielnej kolumnie. Utworzono ich cztery: około stu pięćdziesięciu młodych kobiet i mężczyzn; reszta, licząca siedemset osób, stała w rzędach na poboczu drogi.
Ponownie pojawił się lekarz oficer i zadał starszym mężczyznom pytanie o to, czy jest wśród nich lekarz. Czterech mężczyzn wyrwało się do przodu. Lekarz zwrócił się do Van der Kousa, starego amsterdamskiego doktora:
– Jakie choroby panowały w obozie w Holandii?
Van der Kous zawahał się, po czym wspomniał coś o chorobach oczu. Doktor, zdenerwowany, odwrócił się od niego.
Hans zwęszył swoją szansę i wyrwał się:
– Pan ma zapewne na myśli choroby zakaźne. Zdarzały się sporadyczne przypadki szkarlatyny o niezbyt groźnym charakterze.
– A tyfus plamisty?
– Nie, ani jednego przypadku.
– Dobra, wszyscy z powrotem do szeregu! – Oficer odwrócił się do swojego adiutanta. – A tego bierzemy ze sobą!
Adiutant skinął na Hansa i zabrał go na koniec rzędu młodych mężczyzn. Hans zdał sobie sprawę, że udało mu się uniknąć wielkiego niebezpieczeństwa. Rzeczywiście: tymczasem podjechały ciężarówki, na które załadowywano starszych mężczyzn i kobiety.
Wtedy po raz pierwszy zobaczył, jak naprawdę zachowują się esesmani. Ludzie byli popychani, kopani i bici. Wielu z nich miało trudności z wchodzeniem na ciężarówkę, jednak uderzenia pałek esesmanów sprawiały, że każdy starał się ze wszystkich sił.
Starsza kobieta, uderzona w głowę, mocno krwawiła. Kilka osób pozostało z tyłu, nie były w stanie wdrapać się na ciężarówkę, a tych, którzy chcieli pomóc, przepędzano kopniakiem albo fuknięciem.
Podjechał ostatni samochód, a dwóch esesmanów złapało jakiegoś nieszczęsnego staruszka za ręce i nogi i wrzuciło na pakę. Wtedy poruszyła się również kolumna kobiet. Hans wiedział, że idzie w niej Friedel, choć nie mógł jej już dojrzeć. Gdy kobiety oddaliły się o kilkaset metrów, ruszyli też mężczyźni.
Kolumny były ściśle nadzorowane. Po obu stronach szli strażnicy z bronią gotową do strzału. Mniej więcej na dziesięciu więźniów przypadał jeden wartownik. Hans znajdował się na tyłach kolumny. Zauważył, że wartownicy po jego lewej i prawej stronie dali sobie znak. Rozejrzeli się dookoła, po czym wartownik idący po lewej zbliżył się do Hansa i zażądał od niego zegarka. Zegarek był ładny, z chronometrem. Hans dostał go od matki z okazji zdania egzaminu lekarskiego.
– Potrzebuję go do pracy. Jestem lekarzem! – zaprotestował Hans.
– Gówno, a nie lekarz. Ścierwo jesteś. Oddawaj zegarek! – Mężczyzna chwycił Hansa za nadgarstek, zamierzając ściągnąć mu zegarek.
Z początku Hans próbował się bronić.
– Aha, próba ucieczki! – stwierdził mężczyzna, celując w Hansa z broni.
Hans zdał sobie sprawę ze swojej bezsilności. Nie miał zamiaru już pierwszego dnia w Auschwitz zostać zastrzelony z powodu „próby ucieczki”. Dlatego oddał zegarek.
Gdy przechodzili przez tory, na zakręcie zobaczył Friedel. Pomachała mu, a on odetchnął z ulgą. Za torami przeszli przez szlaban z wartowniami. Znaleźli się na terenie obozu. Były tam magazyny z materiałami budowlanymi. Składy wypełnione olbrzymimi stertami drewna i cegieł. Pomiędzy nimi jeździła kolejka napędzana ludzką siłą. Wagoniki ciągnięte przez mężczyzn. Gdzieniegdzie wzdłuż drogi stały większe budynki, fabryki. Dochodził z nich warkot maszyn. Dalej za nimi znowu drewno, kamienie, składy. Dźwig podnoszący wiadra z cementem. Wszędzie panował ruch i trwała budowa. Jednak bardziej niż dźwigi czy wagoniki przyciągali uwagę mężczyźni w obozowych pasiakach. Nic nie było tutaj zautomatyzowane, wszystko opierało się na pracy tysięcy, dziesiątek tysięcy rąk.
Para wodna jest praktyczna, elektryczność wydajna, można ją przesyłać na setki kilometrów, benzyna to wysokokaloryczne źródło energii. Ludzie są jednak tanią siłą roboczą. Można to było wyczytać z ich wygłodniałych oczu, z ich obnażonych torsów, ich łatwych do policzenia żeber – stelażu z trudem podtrzymującego wycieńczony tułów. Świadczyły o tym długie szeregi mężczyzn dźwigających cegły, drepczących z wysiłkiem w drewniakach, a czasami na bosaka. Przechodzili, otępiali, z twarzami bez wyrazu. Nie reagowali na przybyszów. Od czasu do czasu przejeżdżał traktor z przyczepą pełną cegieł. Silnik spalinowy spokojnie terkotał. Hansowi przypomniały się wieczory spędzane nad wodą, gdy mijały go – leżącego w łódce – ciężko dysząc, barki towarowe.
Cóż to było wtedy za życie i jakież składało obietnice! Hans skarcił samego siebie. Wiedział, że nie może się teraz oddawać rozmyślaniom, że powinien walczyć. Może wówczas powróci to, co było kiedyś.
Stali przed bramą i po raz pierwszy widzieli obóz. Znajdowało się w nim około dwudziestu pięciu dużych ceglanych budynków, jak w koszarach: dwupiętrowych, ze spadzistymi dachami i małymi oknami na poddaszu. Ulice pomiędzy budynkami były dobrze utrzymane. Wzdłuż trotuarów z czystych chodnikowych płyt ciągnęły się niewielkie trawniki. Wszystko było zadbane, odmalowane, aż lśniło w jesiennym słońcu.
To mogłoby być modelowe miasteczko zamieszkane przez tysiące robotników wykonujących ważną i użyteczną pracę. Nad bramą znajdowało się wykute w żelazie motto obozu koncentracyjnego, sugestywne i jednocześnie podszyte groźbą: ARBEIT MACHT FREI – praca czyni wolnym. Miało ono uspokajać wszystkich, którzy przekraczali tę i wiele podobnych jej bram niemieckich obozów.
Była to jednak jedynie iluzja, brama ta nie różniła się bowiem niczym od bram piekła. Zamiast Arbeit macht frei powinno widnieć na niej: „Porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy tu wchodzicie”.
Bo obóz otoczony był drutem elektrycznym, dwoma rzędami betonowych słupów, nienagannie wybielonych wapnem, sięgających trzech metrów. Drut kolczasty zawieszony na izolatorach wyglądał na solidny, trudny do pokonania. Jeszcze gorsze było to, co niewidoczne: prąd pod napięciem trzech tysięcy woltów! Tylko gdzieniegdzie świeciła się czerwona lampka na znak, że drutami płynie prąd, a co dziesięć metrów wisiała tabliczka z trupią czaszką i napisem po polsku i niemiecku „Halt, stój”. Żadne zasieki jednak nie wystarczą, jeśli nie są pod ostrzałem na całej linii, dlatego co sto metrów wzniesiono wieże strażnicze: na każdej z nich esesman z karabinem maszynowym.
Nie, stąd nie było wyjścia, chyba że zdarzyłby się cud. Tak mówili im ludzie spotykani w obozie. Gdy już znaleźli się za drutami, nadzór zelżał, bo esesmani przekazali tam swoje obowiązki strażników więźniom. Więźniom, którzy różnili się wyglądem od tysięcy innych pracujących poza obozem. Nosili dopasowane pasiaki z wyraźnym wzorem. Wyglądali niemal elegancko w swoich czarnych czapkach i oficerkach. Na lewym ramieniu nosili czerwoną opaskę z numerem.
To byli Blockältesten, blokowi nadzorujący poszczególne budynki mieszkalne, którzy zawiadowali całym blokiem z pomocą szrajberów zajmujących się administracją i rozdzielaniem posiłków. Sami nieźle jadali, widać to było po ich pełnych twarzach. Wszyscy byli Polakami albo Niemcami.
Było też kilku Holendrów trzymanych na dystans od kolumn przez starszych bloku i esesmanów, bo nowicjusze mieli jeszcze przy sobie kosztowności. Mimo to kilku z nich udało się podejść do przodu. Prosili nowych o zegarki i papierosy, bo przecież i tak wkrótce zostaną im one odebrane. Większość nowo przybyłych wciąż jednak w to nie wierzyła i trzymała wszystko po kieszeniach. Hans oddał jednemu z Holendrów paczkę papierosów, dostrzegł to esesman i uderzył Hansa. Holender w porę to zauważył i zdążył uciec. Stał tam też niski mężczyzna o posturze siłacza. Wyglądało na to, że cieszy się dużym autorytetem.
– A kiedy to wyjechaliście z Westerborka?
– Przed trzema dniami.
– Jakieś nowe wiadomości?
– Słyszeliście o lądowaniu we Włoszech?
– Jasne, czytamy przecież gazety. Co słychać w Holandii?
Cóż na to odpowiedzieć. Woleli się dowiedzieć, jak jest w Auschwitz, o tym, jaka przyszłość ich tu czeka.
– Kim pan jest? – zapytał jeden z nowo przybyłych.
– Leen Sanders, bokser. Jestem tutaj od roku.
To na chwilę uspokoiło nowych. Czyli dało się tutaj żyć.
– Dużo osób zostało jeszcze z pana transportu? – zapytał sceptycznie Hans.
– Nie powinieneś zadawać tylu pytań. Sam się przekonasz – odpowiedział bokser. – Słyszeć, widzieć i milczeć.
– Ale pan przecież dobrze wygląda.
Leen uśmiechnął się z wyższością.
– W końcu jestem bokserem, no nie?
– Co będziemy musieli tutaj robić?
– Zostaniecie przydzieleni do robót na zewnątrz obozu.
Hans znowu zobaczył przed sobą ludzi maszyny maszerujących w kolumnach na zewnątrz obozu, niosących cegły i cement; ich pozbawione wyrazu twarze, martwe oczy i wychudzone ciała.
– Co się stanie ze starszymi ludźmi, którzy trafili na ciężarówki?
– Nie słuchałeś nigdy angielskiego radia? – zapytał Leen.
– Owszem.
– W takim razie sam wiesz.
Hansowi to wystarczyło. Myślał o Friedel, której kolumnę stracił z oczu. Myślał o matce, o bracie, o wszystkich, których widział, jak odjeżdżali do Auschwitz. Myślał o swoich studiach, praktyce lekarskiej, o swoich ideałach. I znowu o Friedel i ich wspólnych planach na przyszłość. O tym myśli człowiek idący na śmierć.
A jednak pojawiła się też iskierka nadziei, że może będzie miał szczęście. Może. Był lekarzem – ale choć nie śmiał o tym marzyć, robił to. Nie chciał myśleć, że tutaj umrze, a jednocześnie nie odważył się mieć nadziei, że przeżyje.
Ostra komenda przywróciła go do rzeczywistości: „Szybciej!”. Szli główną ulicą obozu, pomiędzy dużymi blokami. Było tutaj wielu ludzi. Przed wejściem do niektórych budynków umieszczono szklane tablice:
Häftlingskrankenbau²
Interne Abteilung³
Eintritt verboten⁴
Przed drzwiami siedzieli ubrani na biało mężczyźni. Dobrze wyglądali. Na plecach bluzy mieli czerwony pas, podobnie jak wzdłuż szwów spodni. To z pewnością byli lekarze. Nie podnosili prawie wzroku na nowo przybyłych, jednak Hans dostrzegł inny powód ich braku zainteresowania niż u tysięcy więźniów spotkanych poza obozem. U więźniów wykonujących niewolniczą pracę to zmęczenie i głębokie poczucie przygnębienia uniemożliwiały jakikolwiek wysiłek umysłowy. U tych dobrze wyglądających mężczyzn był to rodzaj arogancji. Zajmowali przecież w obozie uprzywilejowane miejsce. A kimże byli ci nowi? Każdy mógł ich znieważyć i wyśmiać.
Doszli do bloku dwudziestego szóstego. Nosił on nazwę Effektenkammer⁵. Leen wytłumaczył, co ona oznacza: tutaj przechowywano wszystkie Effekten, czyli ubrania i wartościowe przedmioty każdego Häftlinga⁶. Nad oknami w długich rzędach wisiały papierowe worki. W każdym z nich znajdowały się rzeczy należące do jednej osoby. Jeśli ktoś został zwolniony z obozu, zwracano mu jego własność.
Ich ubrania nie będą przechowywane. Żydów nigdy nie wypuszczano z obozu. Nie toczył się przeciw nim żaden proces. Nie odbywali żadnej kary, dlatego nie mogli być z niej zwolnieni.
I rzeczywiście: między blokiem dwudziestym szóstym i dwudziestym siódmym kazano im się rozebrać. Ich ubrania wraz ze wszystkim, co się w nich znajdowało, załadowano na wóz. Mogli zatrzymać jedynie skórzany pasek i chustkę do nosa. Hans próbował schować jeszcze kilka najlepszych narzędzi lekarskich, ale go przyłapali. Lagerfriseur⁷, chudy mężczyzna z opaską na lewym ramieniu, wszystkich sprawdzał. Jeśli ktoś próbował ukryć jakiś przedmiot, to oprócz tego, że musiał go oddać, dostawał jeszcze kilka razów. Hans zapytał, czy może zatrzymać instrumenty medyczne. Mężczyzna uśmiechnął się złośliwie i wepchał wszystkie do własnej kieszeni.
A więc wszystko stracili. Cykl powoli się dopełnił. Czyż Schmidt⁸, który pełnił funkcję zastępcy do spraw żydowskich Rautera⁹, nie zapowiedział kiedyś, że „Żydzi powrócą do kraju, z którego pochodzą, nadzy, jak wówczas, gdy tutaj przybyli”?
Schmidt nie wspomniał przy tym, kiedy Żydzi przybyli do Holandii – już w XVI i XVII wieku – ani o tym, że nie zjawili się wcale nadzy, ale wieźli ze sobą z krajów, z których ich wypędzono, pokaźne skarby. Nie zająknął się też o prawach przyznanych im dawno temu dekretem przez Wilhelma Orańskiego¹⁰.
Nie mógł przecież mówić o holenderskim bohaterze walczącym o wolność kraju! Nie można było tego oczekiwać od chojraków, których jedyną bronią jest ucisk. Nie zginą oni z modlitwą za ojczyznę na ustach, tylko będą ratować swoją skórę tchórzliwą ucieczką.
Tą myślą pocieszał się Hans. Oczywiście sam znajdował się w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Ale choć jego położenie nie napawało optymizmem, to los Niemców był na zawsze przypieczętowany. Ostatecznie czeka ich pewna klęska, a jedynym ich zwycięstwem będzie zwycięstwo nad Żydami. Holenderscy Żydzi powoli, acz nieuchronnie, zbliżali się do swego końca:
1940 – zwolniono Żydów ze wszystkich publicznych urzędów;
1941 – wprowadzono zakaz wykonywania przez nich wolnych zawodów, korzystania z transportu publicznego, prowadzenia sklepów i teatrów, przebywania w parkach, uprawiania sportu oraz robienia czegokolwiek, co ubarwia życie. Ograniczono im prawo do posiadania majątku do dziesięciu tysięcy guldenów, a następnie do dwustu pięćdziesięciu guldenów;
1942 – początek deportacji; odmówiono Żydom prawa do życia.
Odbywało się to powoli, stopniowo. W przeciwnym wypadku Holendrzy nie znieśliby eksterminacji „ich” Żydów w czasie, kiedy terror w ich kraju nie osiągnął jeszcze apogeum.