Sto lat Lenni i Margot - ebook
Sto lat Lenni i Margot - ebook
Historia niezwykłej przyjaźni wykraczającej poza czas.
Życie jest krótkie – nikt nie wie tego lepiej od siedemnastoletniej Lenni Pettersson, przebywającej na oddziale szpitalnym dla nieuleczalnie chorych. Pielęgniarki gotowe są już składać kondolencje, ale Lenni ma jeszcze wiele do zrobienia.
Kiedy spotyka Margot Macrae, osiemdziesięciotrzyletnią pacjentkę, która oferuje jej przyjaźń, życie Lenni nabiera intensywności, jakiej nigdy nawet nie przeczuwała. Uzdolniona artystycznie Margot, buntowniczka w fioletowej piżamie, zmienia sposób patrzenia Lenni na świat. Wspólnie postanawiają namalować sto obrazów przedstawiających historię ich życia – sto, bo tyle lat mają razem. Powstają opowieści o miłości i stracie, o odwadze, niezrozumieniu i pojednaniu, o czułości i radości – opowieści, które prowadzą Lenni i Margot do kresu ich dni.
Błyskotliwa, rozbrajająco zabawna, ale też głęboko przejmująca powieść Sto lat Lenni i Margot przypomina o wartości życia. Pokazuje, jak niezwykłym jest ono darem nawet wtedy, gdy już dobiega końca. Mówi o naszej zdolności do przyjaźni i miłości w chwilach, w których najbardziej ich potrzebujemy.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-6672-7 |
Rozmiar pliku: | 980 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gdy mówią „terminalny”, przychodzi mi na myśl port lotniczy.
Widzę przestronną, wysoką, oszkloną halę terminalu, stanowiska odprawy z personelem w stosownych uniformach, czekającym, aby zapytać mnie o nazwisko, o to, dokąd lecę, czy osobiście spakowałam swoje bagaże i czy podróżuję samotnie.
Wyobrażam sobie pozbawione wyrazu twarze pasażerów wpatrzonych w ekrany informacyjne, rodziny ściskające się i zapewniające, że nie rozstają się na zawsze. I wyobrażam sobie pośród nich siebie, jak ciągnę walizkę na kółkach po lśniącej posadzce – tak lekko, bez wysiłku, jakbym płynęła w powietrzu – i sprawdzam na ekranie mój port docelowy.
Muszę otrząsnąć się z tych skojarzeń i pamiętać, że mnie dotyczy inne znaczenie słowa „terminalny”.
Obecnie zastąpiono je określeniem „ograniczający życie”. „Dzieci i młode osoby ze schorzeniami ograniczającymi życie…”
Pielęgniarka oznajmia łagodnym tonem, że szpital od niedawna oferuje porady psychologiczne dla młodych pacjentów ze schorzeniami „terminalnymi”. Zacina się i oblewa rumieńcem. „Przepraszam, miałam na myśli schorzenia ograniczające życie”. Pyta, czy byłabym tym zainteresowana. Psycholożka odwiedzałaby mnie przy moim łóżku albo mogłabym chodzić do specjalnej sali konsultacyjnej dla nastolatków. Mają tam teraz telewizor. Możliwości wydają się nieskończone, ale ten termin nie jest dla mnie niczym nowym. Spędziłam na tym lotnisku wiele dni. Całe lata.
A jednak wciąż nie odleciałam.
W milczeniu przyglądam się zegarkowi z gumowym paskiem, przymocowanemu odwrotnie do kieszeni na piersi pielęgniarki. Zegarek kołysze się przy każdym jej oddechu.
– Czy chciałabyś, żebym cię zapisała? Ta psycholożka, Dawn, jest naprawdę miła.
– Dzięki, ale nie. Stosuję obecnie własną formę psychoterapii.
Marszczy brwi i przechyla głowę na bok.
– Doprawdy?Lenni i ksiądz
Udałam się na spotkanie z Bogiem, ponieważ to moje jedyne możliwe zajęcie tutaj. Powiadają, że umierasz, bo Bóg wzywa cię z powrotem do siebie, więc pomyślałam, że zapoznam się z nim zawczasu i będę miała to z głowy. Poza tym słyszałam, że personel ma obowiązek zezwolić na pójście do szpitalnej kaplicy każdemu, kto żywi przekonania religijne, a ja nie zamierzałam przepuścić okazji, by za jednym zamachem zobaczyć pomieszczenie, w którym jeszcze nie byłam, i spotkać Wszechmogącego.
Jakaś nieznana mi pielęgniarka o ciemnorudych włosach ujęła mnie pod ramię i poprowadziła korytarzami należącymi do martwych i umierających. Napawałam się każdym nowym widokiem, każdym nowym zapachem, każdą niedobraną piżamą na mijanych postaciach.
Przypuszczam, że moją relację z Bogiem można by nazwać skomplikowaną. Jeśli dobrze rozumiem, jest on czymś w rodzaju kosmicznej studni życzeń. Kilka razy prosiłam go o coś i czasami spełniał moje życzenie, a czasami milczał. Albo – jak zaczęłam ostatnio podejrzewać – być może za każdym razem, gdy myślałam, że Bóg milczy, on cichcem umieszczał w moim ciele kolejne choróbsko, jakby mówił mi potajemnie „odpieprz się” – prowokował mnie, żebym zwątpiła w jego istnienie, a odkryła go dopiero po wielu latach. Niczym zakopany skarb, który mam znaleźć.
Kiedy dotarłyśmy do drzwi kaplicy, poczułam się rozczarowana. Spodziewałam się pięknych gotyckich wrót, a stanęłam przed grubymi drewnianymi drzwiami z kwadratowymi okienkami z matowego szkła. Ciekawe, dlaczego Bóg chce mieć w swoim przybytku matowe szyby? Co on tam za nimi knuje?
Nowa pielęgniarka i ja weszłyśmy niepewnie w panującą za drzwiami ciszę.
– O, witam! – powiedział.
Musiał mieć około sześćdziesiątki. Był ubrany w czarne spodnie i czarną koszulę z białą koloratką. I wydawał się niezmiernie uradowany moim widokiem.
Zasalutowałam mu.
– Jestem zaszczycona.
– To Lenni… Peters? – Pielęgniarka odwróciła się do mnie, żeby się upewnić.
– Pettersson.
Puściła moje ramię i dodała łagodnie, lecz z naciskiem:
– Ona jest z oddziału May.
Powiedziała to w najbardziej oględny sposób. Przypuszczam, że czuła się zobowiązana ostrzec go, ponieważ wyglądał na podekscytowanego jak dziecko w bożonarodzeniowy poranek, które dostało elektryczną kolejkę i na dodatek jeszcze duży łuk. Mogłoby przywiązać się do tych prezentów, gdyby chciało, ale od wagoników już odpadały kółka, a cały zestaw zapewne nie doczeka następnej Gwiazdki.
Ujęłam moją rurkę przymocowaną do mobilnego statywu kroplówki i ruszyłam ku temu mężczyźnie.
– Wrócę za godzinę – oznajmiła mi nowa pielęgniarka, a potem powiedziała coś jeszcze, ale nie słuchałam, tylko gapiłam się w górę na wpadające do środka światło rozjarzone wszelkimi wyobrażalnymi odcieniami różu i fioletu.
– Podoba ci się to okno? – zapytał.
Krzyż z brązowego szkła za ołtarzem oświetlał całą kaplicę. Od krzyża rozchodziły się promieniście szklane błyskawice o barwie fiołków, śliwek, fuksji i róż.
Całe okno zdawało się płonąć. Ognisty blask spływał na dywan, na kościelne ławki i na nasze ciała.
Mężczyzna czekał cierpliwie, aż oderwę wzrok od okna, by spojrzeć na niego.
– Miło cię poznać, Lenni – powiedział. – Mam na imię Arthur.
Uścisnął mi dłoń i musiałam przyznać, że się nie skrzywił, gdy dotknął palcami miejsca, w którym przewód kroplówki wnikał w moją skórę.
– Może usiądziesz? – zaproponował, wskazując rząd pustych ławek. – Bardzo miło cię poznać.
– Już to mówiłeś.
– Tak? Wybacz.
Potoczyłam za sobą kroplówkę, a gdy dotarłam do ławki, szczelniej owinęłam się szlafrokiem.
– Możesz powiedzieć Bogu, że przepraszam go za moją piżamę? – zapytałam, siadając.
– Już mu sama powiedziałaś. On zawsze słucha – rzekł ojciec Arthur i usiadł obok mnie.
Podniosłam wzrok na krzyż.
– A więc powiedz mi, Lenni, co sprowadziło cię dziś do kaplicy?
– Rozważam kupno używanego BMW.
Nie wiedział, jak na to zareagować, więc wziął leżącą obok niego Biblię, przekartkował ją, nie patrząc na stronice, i znów odłożył.
– Widzę, że… ee… podoba ci się to okno.
Kiwnęłam głową.
Na chwilę zapadła cisza.
– Czy masz przerwę na lunch? – zapytałam.
– Słucham?
– Zastanawiałam się tylko, czy musisz zamykać kaplicę i chodzisz do stołówki ze wszystkimi innymi, czy może jadasz tutaj.
– Ja, mhm…
– Po prostu wydaje się trochę dziwne, żebyś robił sobie przerwę na lunch, skoro w gruncie rzeczy przez cały dzień masz wolne.
– Nie zawsze jest tutaj tak pusto i cicho, Lenni.
Popatrzyłam na niego, żeby się przekonać, czy nie uraziłam jego uczuć, ale nie potrafiłam się zorientować.
– Odprawiam mszę w soboty i niedziele, w środy czytam dzieciom Biblię i odwiedza mnie więcej gości, niż mogłabyś przypuszczać. Szpitale to okropne miejsca, przyjemnie więc pobyć tam, gdzie nie ma żadnych lekarzy ani pielęgniarek.
Znów zaczęłam się przyglądać witrażom w oknie.
– A więc, Lenni, czy jest jakiś powód twojej dzisiejszej wizyty tutaj?
– Szpitale to okropne miejsca – powiedziałam. – Przyjemnie pobyć tam, gdzie nie ma żadnych lekarzy ani pielęgniarek.
Chyba usłyszałam jego śmiech.
– Chciałabyś, żebym zostawił cię w spokoju? – spytał, lecz nie wydawał się urażony.
– Właściwie nie.
– Chciałabyś porozmawiać o czymś konkretnym?
– Właściwie nie.
Ojciec Arthur westchnął.
– Chciałabyś dowiedzieć się, jak wygląda moja przerwa na lunch?
– Tak, proszę.
– Mam ją od pierwszej do pierwszej dwadzieścia. Zjadam przygotowaną przez moją gospodynię kromkę białego chleba pokrojoną w małe trójkąty, z jajkiem i rzeżuchą. Za tamtymi drzwiami mam gabinet… – wskazał ręką – i zjedzenie kanapki zajmuje mi piętnaście minut, a pięć wypicie herbaty. Potem wracam tutaj. Ale kaplica jest zawsze otwarta, nawet kiedy przebywam w gabinecie.
– Płacą ci za to?
– Nikt mi nie płaci.
– Więc jak cię stać na wszystkie te kanapki z jajkiem i rzeżuchą?
Ojciec Arthur się zaśmiał.
Przez jakiś czas siedzieliśmy w milczeniu, a potem znów zaczął mówić. Jak na księdza, nie najlepiej znosił ciszę. Mogłabym sądzić, że cisza to dla Boga okazja do poznania się z nim. Ale ojciec Arthur nie wydawał się jej lubić, więc porozmawialiśmy o jego gospodyni, pani Hill, i o tym, że ilekroć ona wyjeżdża na urlop, zawsze przysyła mu pocztówkę, a po powrocie wyjmuje ją z jego tacki na korespondencję i przylepia do lodówki. Porozmawialiśmy o tym, jak wymienia się żarówki oświetlenia za okiennym witrażem (na tyłach kaplicy jest sekretne przejście). Porozmawialiśmy o piżamach. I chociaż sprawiał wrażenie znudzonego, to gdy ta nowa pielęgniarka przyszła po mnie, oświadczył, iż ma nadzieję, że tu wrócę.
Myślę jednak, że zaskoczyło go, kiedy zjawiłam się następnego popołudnia, w świeżej piżamie i tym razem uwolniona od kroplówki. Przełożona pielęgniarek, Jacky, nie była zachwycona tym, żebym drugi dzień z rzędu szła do kaplicy, ale wytrzymałam jej spojrzenie i rzekłam cichym głosikiem: „To bardzo wiele by dla mnie znaczyło”. A kto potrafi odmówić umierającemu dziecku?
Jacky wezwała pielęgniarkę, żeby odprowadziła mnie tymi wszystkimi korytarzami. Zjawiła się ta sama nowa, co wczoraj. Ta z ciemnorudymi włosami, które tak bardzo gryzły się kolorem z jej niebieskim uniformem, co jednak zdawało się jej wcale nie przeszkadzać. Pracowała na oddziale May dopiero od kilku dni, więc zachowywała się nerwowo, zwłaszcza przy dzieciach z lotniskowego terminalu, i rozpaczliwie pragnęła, aby ktoś ją upewnił, że dobrze wykonuje swoją pracę. Gdy szłyśmy korytarzem prowadzącym do kaplicy, wygłosiłam opinię, że jest świetną opiekunką. Chyba sprawiło jej to przyjemność.
Kaplica znów była pusta; tylko ojciec Arthur siedział w kościelnej ławce, ubrany w długą białą szatę narzuconą na czarny garnitur, i czytał. Nie Biblię, lecz jakąś książkę formatu A4 w taniej oprawie, z błyszczącą laminowaną okładką. Gdy Nowa Pielęgniarka otworzyła mi te ciężkie drzwi, byłam jej za to wdzięczna. Arthur nie od razu zwrócił ku mnie głowę. Nowa Pielęgniarka pozwoliła, żeby drzwi się za nami zamknęły. Na ich głośne trzaśnięcie odwrócił się i z uśmiechem włożył okulary.
– Pastorze, ee… Wielebny? – Nowa Pielęgniarka się zająknęła. – Ona… to znaczy Lenni… pyta, czy mogłaby spędzić tutaj godzinę. Mogłaby?
Arthur zamknął książkę leżącą na kolanach.
– Oczywiście – odpowiedział.
– Dziękuję… ee… pastorze – rzekła Nowa Pielęgniarka.
– Ojcze – podszepnęłam jej.
Skrzywiła się, zaczerwieniła – co gryzło się z kolorem jej włosów – i wyszła bez słowa.
Ojciec Arthur i ja usiedliśmy w tej samej ławce. Barwy witrażu były równie urocze jak wczoraj.
– Dzisiaj też jest tu pusto – powiedziałam i mój głos rozbrzmiał echem.
Ojciec Arthur się nie odezwał.
– Czy dawniej tętniło tu życie? No wiesz, w czasach, kiedy ludzie byli bardziej religijni.
– Tutaj tętni życie – rzekł.
Odwróciłam się do niego.
– Jesteśmy tylko my dwoje.
Najwyraźniej zaprzeczał rzeczywistości.
– W porządku, skoro nie chcesz o tym rozmawiać – powiedziałam. – To musi być krępujące. Jakbyś wydawał przyjęcie i nikt się nie zjawił.
– Czyżby?
– Tak. To znaczy, jesteś tutaj, w swoim najlepszym wytwornym białym stroju z wyhaftowanymi pięknymi winogronami i innymi takimi rzeczami, i…
– To nie strój, lecz szata liturgiczna.
– No dobrze, szata. A więc jesteś tutaj w swojej wytwornej szacie liturgicznej _,_ masz stół zastawiony do lunchu…
– To jest ołtarz, Lenni. I to nie lunch, lecz Eucharystia. Chleb Chrystusa.
– I co, nie podzieli się z nami?
Ojciec Arthur spojrzał na mnie.
– To na niedzielną mszę. Nie jem na lunch opłatka i nie jadam lunchu przy ołtarzu.
– Oczywiście, bo masz w gabinecie jajko i rzeżuchę.
– Owszem – przytaknął i trochę się rozpogodził, ponieważ zapamiętałam coś w związku z nim.
– A więc masz wszystko przygotowane na przyjęcie. Jest muzyka… – wskazałam stojący w kącie kiepski odtwarzacz kompaktów i kaset, obok którego kilka płyt kompaktowych ułożono porządnie w stosik – i mnóstwo miejsc siedzących dla gości. – Wskazałam rzędy pustych ławek. – Ale nikt nie przychodzi.
– Na moje przyjęcie?
– Właśnie. Codziennie, przez cały dzień, urządzasz dla Jezusa imprezę, na którą nikt nie przychodzi. To musi być okropne uczucie.
– To… hm… To tylko jeden ze sposobów myślenia o tym.
– Przepraszam, jeśli pogarszam sprawę.
– Niczego nie pogarszasz, Lenni, ale naprawdę to nie jest sala bankietowa. To miejsce kultu.
– Tak. Nie, to znaczy, wiem, ale chodzi o to, że rozumiem, jak się czujesz. Miałam kiedyś przyjęcie urodzinowe, w wieku ośmiu lat, krótko po przeprowadzce ze Szwecji do Glasgow. Mama zaprosiła wszystkie dzieciaki z mojej klasy, ale prawie nikt nie przyszedł. Chociaż w tamtym czasie mama dość kiepsko mówiła po angielsku, więc bardzo możliwe, że wszyscy oni trafili w niewłaściwe miejsce, niosąc prezenty i baloniki, i czekali, żeby impreza się zaczęła. A przynajmniej tak sobie wtedy wmawiałam.
Przerwałam.
– Mów dalej – zachęcił mnie.
– No więc, gdy siedziałam tam na jednym z krzeseł z jadalni, które mama ustawiła w krąg, i czekałam, aż ktoś się zjawi, czułam się koszmarnie.
– Przykro mi to słyszeć – rzekł.
– Więc właśnie to mam na myśli. Wiem, jak to boli, kiedy nikt nie przychodzi na twoje przyjęcie. Chciałam tylko powiedzieć, że ci współczuję. I po prostu uważam, że nie powinieneś temu zaprzeczać. Nie możesz rozwiązać problemu, jeśli nie staniesz z nim twarzą w twarz.
– Ale tu naprawdę tętni życie, Lenni. Tętni życie, ponieważ ty tu jesteś. Tętni życie, ponieważ jest tutaj duch Pana.
Popatrzyłam na niego. Poruszył się z zakłopotaniem w ławce.
– A poza tym ważna jest też odrobina samotności. To może być miejsce kultu, ale jest także miejscem spokoju. – Podniósł wzrok na witraż. – Lubię rozmawiać tutaj z pacjentami w cztery oczy, bo to oznacza, że mogę poświęcić im całą uwagę. I nie zrozum mnie źle, Lenni, ale myślę, że być może Pan chciałby, abym tobie poświęcił całą uwagę.
Zaśmiałam się z tego.
– Myślałam o tobie w porze lunchu – oznajmiłam. – Zjadłeś dziś znowu jajko i rzeżuchę?
– Owszem.
– No i?
– Pyszne, jak zawsze.
– A ta pani…?
– Hill. Pani Hill.
– Powiedziałeś pani Hill o naszej rozmowie?
– Nie. Wszystko, co tutaj mówisz, jest poufne. Właśnie dlatego ludzie tak bardzo lubią tu przychodzić. Mogą szczerze się zwierzać i nie martwić tym, że ktoś później się o tym dowie.
– Czyli to jest spowiedź?
– Nie. Ale gdybyś zapragnęła się wyspowiadać, z radością ci w tym pomogę.
– Jeśli to nie jest spowiedź, to co to jest?
– Jest tym, czym chcesz. Tak jak ta kaplica jest tym, czego potrzebujesz.
Przyjrzałam się rzędom pustych ławek, elektronicznemu pianinu przykrytemu beżowym pokrowcem, tablicy ogłoszeń z przypiętym obrazkiem przedstawiającym Jezusa. Co chciałabym zrobić z tego miejsca, gdybym była wszechmocna?
– Chciałabym, żeby to było miejsce odpowiedzi.
– Może nim być.
– Czyżby? Czy religia naprawdę potrafi odpowiadać na pytania?
– Lenni, Biblia naucza nas, że Chrystus może poprowadzić cię do odpowiedzi na każde pytanie.
– Ale czy to może być konkretna odpowiedź? Serio? Czy potrafisz odpowiedzieć mi na pytanie, i to bez mówienia, że życie jest tajemnicą albo że wszystko jest Bożym planem, albo że odpowiedzi, których szukam, pojawią się z czasem?
– Może wyjaw mi swoje pytanie i wspólnie postaramy się dowiedzieć, jak Bóg może pomóc nam znaleźć odpowiedź.
Odchyliłam się do tyłu w ławce. Zatrzeszczała i ten dźwięk rozbrzmiał echem we wnętrzu kaplicy.
– Dlaczego umieram?Lenni i pytanie
Nie patrzyłam na ojca Arthura, gdy zadawałam mu to pytanie, lecz spoglądałam na krzyż. Usłyszałam, że Arthur powoli wypuszczał powietrze. Nadal sądziłam, że zamierza odpowiedzieć, ale on tylko skupił się na oddychaniu. Przyszło mi do głowy, że być może nie wiedział, iż umieram. Ale – rozważałam – pielęgniarka powiedziała mu, że przyszłam z oddziału May, a nikt stamtąd nie spodziewa się długiego i szczęśliwego życia.
– Lenni – rzekł łagodnie po dłuższej chwili – to pytanie jest poważniejsze od wszystkich pozostałych. – Odchylił się do tyłu i ławka znów zatrzeszczała. – Wiesz, to dziwne, słyszę pytanie „dlaczego?” o wiele częściej niż jakiekolwiek inne. I to „dlaczego?” jest zawsze najtrudniejsze. Umiem poradzić sobie z „jak?”, „co?” i „kto?”, ale nie mogę nawet udawać, że znam odpowiedź na pytanie „dlaczego?”. Kiedy zaczynałem tę pracę, zwykle próbowałem na nie odpowiadać.
– Ale już tego nie robisz?
– Nie sądzę, abym miał do tego kompetencje. Tylko On potrafi udzielić odpowiedzi.
Wskazał na ołtarz, jakby Bóg miał kucać za nim, ukryty przed naszym wzrokiem, i przysłuchiwać się nam.
Zrobiłam w kierunku Arthura gest oznaczający: „a widzisz, mówiłam, że tak będzie”.
– Ale to nie znaczy, że odpowiedź nie istnieje – dorzucił pospiesznie. – Tylko że ona po prostu przychodzi wraz z Bogiem.
– Ojcze Arthurze…
– Tak, Lenni?
– To największy stek bzdur, jaki kiedykolwiek słyszałam. Ja tutaj umieram! I przyszłam do jednego z wyznaczonych przez Boga rzeczników z naprawdę ważnym pytaniem, a ty odsyłasz mnie z powrotem do niego? Z nim już próbowałam, ale nie dostałam odpowiedzi.
– Lenni, odpowiedzi nie zawsze przychodzą w postaci słów. Mogą nadejść w różnych formach.
– Więc dlaczego mówiłeś, że to jest miejsce odpowiedzi? Dlaczego nie powiesz mi uczciwie: „No dobrze, biblijne teorie nie są niepodważalne i nie możemy ci udzielić żadnych odpowiedzi, ale mamy tu ładne okno witrażowe”?
– Jakiej odpowiedzi byś oczekiwała?
– Może Bóg powiedziałby mi, że kazał mnie uśmiercić, bo jestem niecierpliwa i irytująca. Albo może prawdziwym bogiem jest Wisznu i cholernie go wkurza, że nigdy nawet nie próbowałam modlić się do niego, tylko stale marnowałam czas na twojego chrześcijańskiego Boga. Albo może nie ma żadnego Boga i nigdy nie było, a całym wszechświatem włada jakiś kompletnie szajbnięty żółw.
– Czy to podniosłoby cię na duchu?
– Chyba nie.
– Czy kiedykolwiek zadano ci pytanie, na które nie potrafiłaś udzielić odpowiedzi? – spytał ojciec Arthur.
Musiałam przyznać, że imponowało mi jego opanowanie. Naprawdę wiedział, jak odbić piłeczkę. Najwyraźniej nie byłam pierwszą osobą przychodząca do niego z pytaniem „dlaczego umieram?”. Co w pewnym sensie jeszcze bardziej mnie zdołowało.
Przecząco pokręciłam głową.
– Wiesz, to okropne – kontynuował – musieć mówić ludziom, że nie mam odpowiedzi, której potrzebują. Ale to nie znaczy, że to nie jest miejsce odpowiedzi, tylko po prostu być może nie są to odpowiedzi, jakich oczekujesz.
– Powiedz mi więc wprost, ojcze Arthurze, bez lukrowania. Jaka jest ta odpowiedź? Dlaczego umieram?
Spojrzał na mnie swymi łagodnymi oczami.
– Lennie, ja…
– Nie, po prostu mi powiedz. Proszę. Dlaczego umieram?
I kiedy już myślałam, że zamierza mi powiedzieć, iż uczciwa odpowiedź byłaby naruszeniem kościelnego protokołu, przesunął dłonią po podbródku pokrytym siwą szczeciną zarostu i odrzekł:
– Ponieważ istniejesz.
Widocznie spochmurniałam albo pożałował, że został podstępnie skłoniony do wyznania czegoś prawdziwego, bo odwrócił ode mnie wzrok.
– Odpowiedź, jedyna odpowiedź, jaką mam – powiedział – brzmi, że umierasz, ponieważ umierasz. Nie dlatego, że Bóg postanowił cię ukarać ani że nie zależy mu na tobie, lecz po prostu dlatego, że istniejesz. To część twojej historii, dopóki żyjesz.
Po długiej pauzie odwrócił się do mnie i dodał:
– Pomyśl o tym w ten sposób. Dlaczego żyjesz?
– Ponieważ moi rodzice uprawiali ze sobą seks.
– Nie zapytałem, jak doszło do tego, że żyjesz. Zapytałem dlaczego. Dlaczego w ogóle istniejesz? Dlaczego jesteś żywa? Jaki jest cel twojego życia?
– Nie wiem.
– Myślę, że tak samo sprawa się ma z umieraniem. Nie możemy wiedzieć, dlaczego umieramy, tak samo jak nie możemy wiedzieć, dlaczego żyjemy. Zarówno życie, jak i umieranie są całkowitymi tajemnicami i nie można zgłębić żadnej z nich, dopóki nie doświadczy się obydwu.
– To bardzo poetyczne. I ironiczne. – Potarłam bolące miejsce na dłoni, w które wczoraj wbijano mi igłę wenflonu. – Czy kiedy weszłam, czytałeś coś religijnego?
Arthur podniósł leżącą obok niego książkę. Była zszyta jak kołonotatnik, na żółtej sfatygowanej okładce widniał tłustym drukiem tytuł: _Atlas samochodowy Wielkiej Brytanii_.
– Szukałeś swojej trzódki? – spytałam.
Gdy przyszła po mnie Nowa Pielęgniarka, pomyślałam, że Arthur może padnie na ziemię i z wdzięczności ucałuje jej stopy albo wybiegnie z krzykiem przez drzwi, które otworzyła, ale on zaczekał cierpliwie, aż ruszę do wyjścia, wręczył mi jakąś broszurę i wyraził nadzieję, że przyjdę ponownie.
Nie wiem, czy to dlatego, że na mnie nie nawrzeszczał, czy dlatego, że nie chciał przyznać, iż go zirytowałam, czy może dlatego, że w kaplicy było tak przyjemnie i chłodno – ale gdy brałam od niego broszurę, wiedziałam, że tu wrócę.
Zwlekałam siedem dni. Pomyślałam, że dam mu dość czasu na przypuszczenie, że zapewne więcej się nie pojawię. A potem, gdy już pogrążył się w swoim samotnym życiu w pustej kaplicy – bam! Oto podążałam ku niemu chwiejnym krokiem, w mojej najładniejszej różowej piżamie, przygotowana do ostrzelania go pociskami kolejnej serii wyzwań dotyczących chrześcijaństwa.
Tym razem widocznie dostrzegł przez te matowe szybki, że nadchodzę, bo otworzył dla mnie drzwi i przytrzymał je.
– Cześć, Lennie. Zastanawiałem się, kiedy cię zobaczę – powiedział, całkowicie rujnując tym zdaniem moje teatralne ponowne wejście.
– Chciałam, żebyś za mną zatęsknił – rzuciłam.
Uśmiechnął się do Nowej Pielęgniarki.
– Jak długo będę mógł dziś cieszyć się towarzystwem Lenni?
– Godzinę, wielebny – odrzekła z uśmiechem.
Nie skorygował jej, tylko trzymał otwarte drzwi, gdy tuptałam nawą. Tym razem wybrałam ławkę w pierwszym rzędzie, żeby dać Bogu lepszą okazję do zauważenia mnie.
– Mogę? – spytał ojciec Arthur, a gdy skinęłam głową, usiadł obok.
– A więc, Lenni, jak się masz dzisiejszego ranka?
– Och, nie najgorzej, dziękuję. A ty?
– Nie zamierzasz wygłosić komentarza na temat pustej kaplicy? – spytał, ogarniając gestem ręki jej wnętrze.
– Nie. Uważam, że wart skomentowania będzie dzień, w którym znajdzie się tutaj ktoś oprócz nas. Nie chcę, żeby było ci przykro z powodu twojego zajęcia.
– To bardzo uprzejmie z twojej strony.
– Może potrzebujesz kogoś, kto popracuje na twoim piarem.
– Moim piarem?
– No tak, wiesz, marketing: plakaty, ogłoszenia i tak dalej. Musimy zdobyć rozgłos. W ten sposób te ławki się zapełnią, a ty będziesz mógł zarobić.
– Zarobić?
– Tak, teraz z pewnością nie wychodzisz na swoje.
– Lenni, nie pobieram od ludzi opłat za przychodzenie do kościoła.
– Wiem, ale pomyśl, jak zaimponowałbyś Bogu, gdybyś miał kościół rojący się od ludzi i zarazem zaczął zarabiać dla niego pieniądze.
Posłał mi dziwny uśmiech. Poczułam zapach niedawno zdmuchniętych świec, co nasunęło mi myśl o schowanym tu gdzieś torcie urodzinowym.
– Mogę ci opowiedzieć pewną historię? – zapytałam.
– Oczywiście – odrzekł i splótł dłonie.
– Kiedy chodziłam do szkoły w Glasgow, często włóczyłam się z grupą dziewczyn wychodzących wieczorami na miasto. Był taki naprawdę drogi nocny klub, nikogo nie było stać nawet na wstęp. Na zewnątrz nigdy nie stała kolejka, ale można było poznać po czarnych aksamitnych sznurach odgradzających drzwi pomalowane na srebrzysto, że to wyjątkowe miejsce. Drzwi pilnowało dwóch bramkarzy, chociaż wyglądało na to, że nikt tam nie wchodzi ani stamtąd nie wychodzi. Wiedziałyśmy tylko, że wstęp kosztuje siedemdziesiąt funtów. Mówiłyśmy sobie, że to za drogo, ale za każdym razem, gdy mijałyśmy ten klub, narastała w nas coraz większa ciekawość. Musiałyśmy się dowiedzieć, dlaczego jest taki drogi i co jest za tymi drzwiami. Tak więc zawarłyśmy układ, zaoszczędziłyśmy pieniądze, zabrałyśmy nasze fałszywe dowody tożsamości i dostałyśmy się do środka. I wiesz co?
– Co? – spytał.
– To był lokal ze striptizem.
Ojciec Arthur uniósł brwi, lecz zaraz opuścił je zażenowany, jakby w obawie, że mogłabym błędnie uznać jego zaskoczoną minę za objaw zaintrygowania albo podniecenia.
– Nie jestem pewien, czy pojmuję morał tej historii – powiedział ostrożnie.
– Mówię o tym, że fakt, iż ten klub był taki drogi, kazał nam myśleć, że dostanie się do niego jest tego warte. Gdybyś pobierał opłatę za wejście, ludzi mogłoby to zaciekawić. Mógłbyś też zatrudnić bramkarzy.
Arthur pokręcił głową.
– Powtarzam ci, Lenni, ta kaplica jest uczęszczana. Spędzam tu wiele czasu na rozmowach z pacjentami i ich krewnymi. Ludzie często przychodzą się ze mną spotkać, rzecz tylko w tym, że…
– Rzecz tylko w tym, że dziwnym trafem, ilekroć tu wpadam, akurat ich nie ma?
Ojciec Arthur podniósł wzrok na witrażowe okno i niemal usłyszałam, jak w duchu prosi Boga o siłę do znoszenia mojej obecności.
– Czy myślałaś o tym, o czym rozmawialiśmy podczas twojej ostatniej wizyty?
– Troszkę.
– Zadałaś mi kilka dobrych pytań.
– A ty udzieliłeś mi kilku nieprzydatnych odpowiedzi.
Zapadła cisza.
– Ojcze Arthurze, zastanawiałam się, czy zrobiłbyś coś dla mnie.
– Co takiego?
– Czy możesz powiedzieć mi jakąś jedną prawdę, jedną wspaniałą, krzepiącą prawdę? Nie żadną kościelną nawijkę czy wymyślne słówka, tylko coś, czego prawdziwości jesteś dogłębnie pewien, nawet jeśli to cię zrani albo twoi szefowie cię wyleją, gdy usłyszą, że mi to wyjawiłeś.
– Moimi szefami, jak to ujęłaś, są Jezus i Pan Bóg.
– No więc na pewno cię nie wyleją. Oni kochają prawdę.
Sądziłam, że będzie potrzebował więcej czasu, żeby przypomnieć sobie coś prawdziwego. Przypuszczałam, że będzie musiał skontaktować się z papieżem albo biskupem, by się upewnić, czy wolno mu zdradzić tę prawdę i dysponować nią bez żadnych oficjalnych wytycznych. Ale on tuż przed zjawieniem się Nowej Pielęgniarki odwrócił się do mnie z zakłopotaniem – jak ktoś, kto zamierza zaraz wręczyć prezent, ale nie jest wcale pewien, czy obdarowanemu się spodoba.
– Zamierzasz powiedzieć mi coś prawdziwego? – zapytałam.
– Tak – odrzekł. – Lenni, mówiłaś, że żałujesz, iż ta kaplica nie może być miejscem odpowiedzi. No więc… ja również tego żałuję. Gdybym miał odpowiedzi, udzieliłbym ich.
– To już wiedziałam.
– Zatem co powiesz na to? – rzekł. – Naprawdę miałem nadzieję, że wrócisz.
Gdy kładłam się z powrotem do łóżka, znalazłam notkę od Nowej Pielęgniarki: „Lenni, porozmawiaj z Jacky – opieka spoueczna”.
Poprawiłam jej pisownię ołówkiem, który zostawiła, a potem skierowałam się do dyżurki pielęgniarek. Nie zastałam tam Jacky, przełożonej pielęgniarek, o fryzurze czapli. I wtedy coś przykuło mój wzrok.
Obok dyżurki stał wózek na odpady do recyklingu, czekający, aż wróci sanitariusz Paul i go zabierze. To duży pojemnik na kółkach. Dawniej miał wypisany na rączce niezmywalnym markerem napis „bolid wyścigowy”, ale już go zamalowano. Wózek Paula zazwyczaj nie wzbudza mojego zainteresowania, jednak tego dnia zaciekawił mnie widok starej kobiety, która grzebała w znajdujących się w pojemniku papierowych śmieciach, pochylona tak głęboko, że jej stopy w fioletowych kapciach ledwie dotykały podłogi.
Widocznie znalazła to, czego szukała, bo wyprostowała się – siwe włosy potargały jej się od tego pochylania – i wsunęła do kieszeni fioletowego szlafroka jakąś kopertę.
Szczęknęła klamka w drzwiach. Z biura wychodzili Jacky i Paul.
Stara kobieta pochwyciła moje spojrzenie. Odniosłam wrażenie, że nie chciała, by przyłapano ją na tym, co przed chwilą zrobiła.
Gdy Jacky i sanitariusz Paul znaleźli się na korytarzu – ona wyglądająca na zmęczoną, on na znudzonego – jęknęłam z cicha.
Oboje popatrzyli na mnie.
– Cześć, Lenni! – rzucił Paul z szerokim uśmiechem.
– Lenni, o co chodzi? – spytała Jacky.
W tym miejscu twarzy, w którym właściwie powinna mieć dziób, jej usta były mocno zaciśnięte w wyrazie irytacji.
Nie chciałam, żeby przestali patrzeć na mnie i dostrzegli tę kobietę w fioletach, która zlazła ze skraju pojemnika i rozpoczęła nadzwyczaj powolną rejteradę.
– Bo… jest pająk – powiedziałam. – Na oddziale May.
Jacky przewróciła oczami, jakby to była moja wina.
– Złapię go dla ciebie, skarbie – obiecał Paul, po czym oboje minęli mnie i ruszyli na oddział.
Stara kobieta, teraz już bezpieczna na końcu korytarza, wyciągnęła z kieszeni kopertę, przystanęła i odwróciła się. Spojrzała na mnie i mrugnęła porozumiewawczo.
Ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu Paul rzeczywiście zdołał znaleźć jakiegoś pająka w rogu okna na końcu oddziału May. Zastanawiałam się, czy to biblijny znak. Szukajcie, a znajdziecie. Schwytał go w plastikowy kubek, który nakrył dłonią, a potem uniósł ją lekko, żebyśmy mogli zerknąć do środka. Zauważyłam wytatuowane na kostkach jego palców słowo „wolny”. Spojrzawszy na pająka, Jacky powiedziała mi, żebym nie histeryzowała, i że jeśli chcę zobaczyć naprawdę wielkiego, powinnam przyjść w lecie na grilla do jej ogródka na tyłach domu. Widocznie pająki żyjące pod deskami jej podłogi są tak duże, że kiedy próbuje się je złapać szklanym kuflem, ich odnóża wystają poza krawędź i zostają odcięte. Uprzejmie odrzuciłam zaproszenie i wróciłam do łóżka.
Ostatnia broszurka od ojca Arthura leżała na nocnym stoliku, na szczycie sterty innych, podobnie tragicznych prezentów. Okładkę każdej z nich zdobił wizerunek Jezusa, na każdej inny. Jezus zafrasowany, Jezus z owieczką, Jezus pośród grupki dzieci, Jezus na skale. Każdy bardziej jezusowaty od poprzedniego.
Zaciągnęłam kotarę wokół łóżka i siadłam w swojej pozycji do myślenia. Ojciec Arthur powiedział, że chciałby móc udzielić ludziom odpowiedzi. Zastanawiałam się, jak bardzo musi być dla niego frustrujące to, że stale zadają mu pytania, na które nigdy nie może odpowiedzieć. Bycie księdzem niemającym żadnych odpowiedzi jest jak bycie osobą nieumiejącą pływać, od której oczekuje się, że będzie trenerem pływackim. Poza tym on niewątpliwie jest ogromnie samotny. Od początku wiedziałam, że za tymi ciężkimi drzwiami kaplicy nie znajdę odpowiedzi na żadne pytanie. Zamiast tego znalazłam kogoś, kto potrzebuje mojej pomocy.
Opracowanie skomplikowanego planu ściągnięcia do kaplicy większej liczby pacjentów zajęło mi dwa dni. Postanowiłam wykonać kilka efektownych, chociaż zagadkowych plakatów, może nawet pozyskać zainteresowanie mediów. Przypuszczalnie dałoby się nakłonić szpitalny radiowęzeł do rozpropagowania kaplicy. Zamiast skupiać się na aspekcie religijnym, podkreślę terapeutyczny charakter moich pogawędek z ojcem Arthurem i być może napomknę też o tym, że w kaplicy panuje miły chłód. Innym pacjentom również się to spodoba, gdyż w szpitalach zdaje się obowiązywać zasada utrzymywania przez cały czas nieco zbyt wysokiej temperatury. Jest w nich na tyle gorąco, że każdy zawsze trochę się poci, choć nie tak, by można było opiekać pianki cukrowe.
Nowa Pielęgniarka zaprowadziła mnie do kaplicy. Chciałam się upewnić, że ojciec Arthur jest w odpowiednim nastroju do odbycia narady marketingowej, więc zerknęłam przez uchylone drzwi. Ale nie był sam.
Stał przed mężczyzną ubranym identycznie jak on w eleganckie czarne spodnie i koszulę z białą koloratką. Gdy podali sobie ręce, nieznajomy nakrył je drugą dłonią, jakby chroniąc przed zimnym, porywistym wiatrem, który mógłby rozerwać ich uścisk i unieważnić tę jakąś umowę, którą zawarli.
Mężczyzna miał czarne brwi i oczy. Trudno było określić jego wiek. Uśmiechał się drapieżnie niczym rekin.
– Jest tam ktoś jeszcze? – zapytała Nowa Pielęgniarka.
– Tak – odszepnęłam.
W tym momencie nieznajomy ruszył do drzwi. Ledwie zdążyłam się wyprostować, gdy otworzyły się i ujrzałam obydwu mężczyzn wpatrujących się we mnie.
– Lenni, co za niespodzianka! – rzekł Arthur. – Od jak dawna tu czekasz?
– Dokonałeś tego! – powiedziałam. – Sprowadziłeś kogoś.
– Słucham? – spytał.
– Masz innego klienta. – Odwróciłam się do nieznajomego. – Cześć, kumplu Jezusa. Albo ojca Arthura.
– Ach, Lenni, to jest Derek Woods.
Derek wyciągnął do mnie rękę. Wsunęłam pod pachę moje plany marketingowe i uścisnęłam mu dłoń.
– Derek, to Lenni, mój częsty gość. – Arthur uśmiechnął się do mnie i do Nowej Pielęgniarki, która sterczała zakłopotana przy drzwiach.
– Szczerze mówiąc, cieszę się, że przychodzi tu ktoś jeszcze oprócz mnie. Jesteś pierwszą osobą, jaką widzę w kaplicy, a bywam tutaj już od kilku tygodni – powiedziałam. Arthur spuścił wzrok na podłogę. – Tak więc w imieniu grupy dyskusyjnej ocalenia kaplicy chciałabym ci podziękować, że obrałeś sobie to miejsce za cel religijnej pielgrzymki.
– Grupy dyskusyjnej? – zapytał Derek, odwracając się do Arthura.
– Wybacz, Lenni, ale nie całkiem nadążam – rzekł Arthur, zerkając na Nową Pielęgniarkę.
– W porządku, wyjaśnię ci to wszystko podczas naszego następnego spotkania – odparłam, po czym zwróciłam się do Dereka. – Mam nadzieję, że ta wizyta poprawiła ci samopoczucie.
– Derek nie jest pacjentem – wyjaśnił ojciec Arthur. – Przybył z kaplicy szpitala w Lichfield.
– Słuchaj, wizyta to zawsze wizyta, a ja mam plan ściągnięcia kilku chrześcija…
– Derek właśnie zgodził się objąć posadę tutaj.
– Jaką posadę?
– Moją. Niestety, Lenni, odchodzę na emeryturę.
Poczułam, że na policzki wystąpiły mi gorące rumieńce.
– Ale ja bardzo chętnie usłyszę o twoich planach dotyczących tej kaplicy – oświadczył Derek, kładąc dłoń na moim ramieniu.
I wtedy odwróciłam się.
I uciekłam.Lenni i pracownia plastyczna
Tymczasowa Pracownica jest ładniejsza, niż sobie zapewne wyobrażaliście. I wyższa. Była bardziej zdenerwowana, niż powinna. Wydawała się zaskoczona, że może usiąść na brzegu łóżka bez obawy, że moje kości pękną jak szkło. Uważa, że łączy nas pochodzenie, gdyż jej ojciec też był Szwedem. Albo może Szwajcarem, nie potrafiła sobie przypomnieć. I to oczywiście miało znaczenie. Jednak nie tak wielkie jak to, co powiedziała mi potem.
Nowa Pielęgniarka oznajmiła, że jeśli chcę pójść do pracowni plastycznej, będzie musiała zapytać Jacky o pozwolenie. Jacky oświadczyła, że decyzja nie należy do niej, więc Nowa Pielęgniarka musiała odszukać jakiegoś lekarza, który mógłby potwierdzić, że wolno mi udać się do świeżo urządzonej pracowni plastycznej dla pacjentów i że to nie grozi mi chorobą, infekcją ani atakiem wściekłych wilków, które przegryzą przewód mojej kroplówki.
Ale Nowa Pielęgniarka nie wracała. Czekając na nią tego poranka, przeczytałam gazetę sprzed paru dni. Sanitariusz Paul czasami zostawia je dla mnie na nocnej szafce. Najbardziej lubię lokalną prasę, w której reszta świata zdaje się nie istnieć, a liczą się tylko wiadomości o nowym ogródku miejscowej podstawówki czy o starej kobiecie robiącej na drutach kapy na cele dobroczynne. Dzieci stają się o rok starsze, nastolatki kończą szkoły, a dziadków składa się do grobów. Wszystko jest proste, łatwe, a każdy oczekuje na swoją kolej, żeby umrzeć.
Skończyłam czytać gazetę i jeszcze trochę poczekałam. Początkowo czekałam cierpliwie, ale potem zaczęłam intensywnie o tym rozmyślać. To pomieszczenie, to sześcienne wnętrze, którego nigdy nie odwiedziłam, istnieje. Są tam farby, pióra, papier i (jak Wisznu pozwoli) brokat. Może nawet udałoby mi się dostać w ręce niezmywalny marker do graffiti, które obmyślałam. Tuż nad moją głową, wsparte na elektrycznych gniazdkach i kontaktach znajduje się coś w rodzaju szpitalnego przypomnienia o mojej przemijalności. Biała tabliczka suchościeralna z napisem wykonanym czerwonym markerem: _Lenni Pettersson_ , z rozmazaną smugą przy ostatnim _n_. Cechą tych tabliczek jest to, że bardzo łatwo je wytrzeć. Zaprojektowano je, aby wciąż na nowo wypisywać na nich nazwiska tych nielicznych pechowców, którzy trafili na oddział May. Pewnego dnia wystarczy jedno krótkie pociągnięcie suchą ściereczką i zniknę. Moje miejsce zajmie nowa pacjentka z chudymi ramionami i wielkimi oczami.
Odczekałam jeszcze trochę.
Kiedy znalazłam się tu pierwszy raz, miałam zegarek, ale nawet gdy go nosiłam, wciąż pytałam ludzi o godzinę, a potem pytałam ponownie, ponieważ nie wierzyłam w odpowiedzi. Sądziłam, że jestem na oddziale May już od dwóch miesięcy, lecz okazywało się, że minęło dopiero parę tygodni.
Ale to było przed kilkoma laty.
Po tamtym poranku czekałam siedem tygodni, aż Nowa Pielęgniarka wróci z decyzją dotyczącą pracowni plastycznej. Jej przedłużająca się nieobecność sprawiała, że robiłam się zaniepokojona, zirytowana, zdesperowana, a potem spokojna. W tej kolejności, dwukrotnie. W piątym tygodniu oczekiwania zaprojektowałam w wyobraźni tę pracownię, posługując się opisami Tymczasowej Pracownicy. Nigdy nie zapominałam o oknach. Powiedziała mi, że są wielkie, w obydwu bocznych ścianach sali. Przez te tygodnie oczekiwania stawały się one coraz większe, aż wreszcie cała ściana pracowni plastycznej była jednym olbrzymim, otwartym oknem. Drugą ścianę zbudowałam wyłącznie z pędzli – setki ich sterczały z niej, czekając, by je wybrano.
W szóstym tygodniu znów ogarnęła mnie ekscytacja. Powtarzałam sobie w myślach, co powiem, gdy Nowa Pielęgniarka zjawi się, żeby mnie tam zabrać. Rozważałam, którą parę kapci włożę (Zwykłe Codzienne czy Najlepsze Odświętne?). Od początku siódmego tygodnia byłam spokojna i gotowa. Z każdym mijającym dniem narastała we mnie pewność. Nie musiałam już niczego planować ani sobie wyobrażać. Nowa Pielęgniarka przyjdzie. Ona po mnie przyjdzie.
– Przepraszam, że to tak długo trwało – powiedziała Nowa Pielęgniarka, gdy wróciła. – Mam nadzieję, że nie czekałaś przez cały ten czas?
– Czekałam – odrzekłam. – Ale w porządku, już jesteś.
Spojrzała na zegarek.
– Boże… to trwało dwie i pół godziny. Wybacz, Lenni.
Uśmiechnęłam się i pokręciłam głową. Szpital to okrutna pani. Granica zmiany daty przebiega gdzieś pomiędzy końcem oddziału May a dyżurką pielęgniarek. Jedyny sposób pokonania Czasu Szpitalnego to nigdy z nim nie walczyć. Skoro Nowa Pielęgniarka zamierzała utrzymywać, że nie było jej zaledwie dwie i pół godziny, nie będę się sprzeciwiała. Jeżeli walczysz z Czasem Szpitalnym, ludzie zaczynają się niepokoić. Pytają cię, który twoim zdaniem mamy rok i czy pamiętasz nazwisko premiera.
– Przepraszam, że musiałaś czekać – powiedziała – ale mam dobrą wiadomość. Mogę zabrać cię tam dzisiejszego popołudnia.
Nie patrząc, wsunęłam stopy w kapcie, a potem zorientowałam się, że moje nogi wybrały Zwykłe Codzienne, a nie Najlepsze Odświętne. No cóż, ostatecznie to ich decyzja.
– Możemy iść? – spytała Nowa Pielęgniarka, gdy wkładałam szlafrok.
– Możemy – odpowiedziałam i ujęłam jej wyciągniętą do mnie rękę.
Instynkt samozachowawczy to coś niesamowitego. Zapamiętuję każdą trasę z oddziału May, którą przeszłam. Przypuszczam, iż moja podświadomość niepokoi się, że jestem więziona. Tak więc mogę wam powiedzieć, że aby dotrzeć z oddziału May do pracowni plastycznej, trzeba przy dyżurce pielęgniarek skierować się w lewo długim korytarzem, przejść przez dwuskrzydłowe drzwi i ruszyć prosto następnym korytarzem, skręcić w prawo i pójść kolejnym długim korytarzem. Dojść do skrzyżowania, skręcić w lewo i podążyć korytarzem wiodącym lekko w dół. Pracownia plastyczna mieści się po prawej. Na drzwiach nie ma żadnej tabliczki, ale to mi pasuje. Za drzwiami, które nie robią wokół siebie wielkiego szumu, zazwyczaj znajdują się najciekawsze rzeczy.
Nowa Pielęgniarka zapukała, pchnęła drzwi – i oto ujrzałam pracownię plastyczną dla pacjentów, całą oczekującą. Białe stoły czekały, aż ich blaty zostaną pozalewane, porysowane i poplamione. To może je zaboleć – jak robienie tatuaży – ale dzięki temu każdy stół stanie się czymś niepowtarzalnym, a dla umierających artystów będą przejmującym przypomnieniem dłoni, które na nich leżały, malowały, wyrzynały i plamiły atramentem. Krzesła oczekiwały, żeby przyjąć nieszczęsnych pacjentów – żeby oparli na nich złamane nogi w gipsie. Okna były takie, jak sobie wyobraziłam, obydwa. Większość szpitalnych okien ma szyby z matowego szkła, aby uniemożliwić więzionym wyglądanie na zewnątrz i uchronić zwykłych ludzi przed widokiem wnętrza. Ale okna w pracowni plastycznej były szerokie i miały przezroczyste szyby. Wpływał przez nie słoneczny blask, jak gdyby słońce – podobnie jak ja – było podekscytowane znalezieniem nowego pokoju, którego nigdy dotąd nie odwiedziło.
Za biurkiem instruktora, stojącym przed białą tablicą suchościeralną, siedziała kobieta i także czekała. Miała przed sobą czarną łupkową tabliczkę i spoglądała na nią, trzymając w dłoni pędzel. Wyczuła, że nie jest już sama, bo drgnęła i jednocześnie się uśmiechnęła.
– O Boże, przepraszam! – rzekła. – Od jak dawna tu jesteście?
– Och, nie zamierzałyśmy przeszkadzać. Przyszłyśmy na zajęcia plastyczne – wyjaśniła Nowa Pielęgniarka.
– Jestem Lenni – powiedziałam.
– Cześć. Ja mam na imię Pippa – przedstawiła się kobieta i uścisnęła mi dłoń.
– Już poradzę sobie sama – szepnęłam do Nowej Pielęgniarki, a ona skinęła głową i wyszła.
– Och… ee… och… – wyjąkała Pippa, spoglądając na drzwi. – Czy ona zaraz wróci?
– Nie. Podobno zajęcia trwają godzinę.
– Owszem – potwierdziła i przysunęła krzesło, żebym mogła usiąść obok niej przy biurku. – Ale właściwie zaczynają się dopiero w przyszłym tygodniu.
Zapadła cisza.
– Zresztą mniejsza z tym – rzekła pogodnym tonem. – Możesz pomóc mi przy tym.
Jak mam opisać Pippę? Jest osobą, która na dworcu kolejowym dałaby nieznajomemu trzydzieści pensów, żeby mógł skorzystać z toalety. Osobą, która nie boi się deszczu i uwielbia niedzielne pikniki z grillem. Która sprawia wrażenie, że mogłaby mieć psa, chociaż w rzeczywistości go nie ma. Takiego złocistorudego. Która sama robi dla siebie kolczyki na wyjątkowe okazje i ma w domu setki fantastycznych namalowanych przez siebie obrazów, jednak nikt ich nie kupił ani nawet nie widział, gdyż nie rozgryzła jeszcze, jak udostępnić je na swojej stronie internetowej.
Usiadłam obok niej. Leżąca na biurku łupkowa tabliczka miała otwór z przewleczonym przezeń kawałkiem grubego sznurka i była gotowa do powieszenia.
– Co to będzie? – spytałam.
– Szyld pracowni plastycznej.
– Więc na co czekasz?
– Na natchnienie.
– Jak długo czeka się na natchnienie?
– No cóż… – Zerknęła na zegarek. – Przyszłam tylko po to, żeby złożyć kilka zamówień na farby, i jestem tu już od półtorej godziny.
– Czy ja mogę ją pomalować?
Przyglądała mi się przez chwilę. Nie byłam pewna, czego szukała w mojej twarzy, ale widocznie to znalazła, bo podsunęła mi tabliczkę po blacie i podała pędzel.
– Jak się nazywa ta sala?
– No, właśnie w tym sęk. Formalnie rzecz biorąc, to pokój B.1.11.
– Bardzo poetyczne.
– Otóż to – powiedziała. – Dlatego usiłuję wymyślić dla niej jakąś nazwę.
– Obowiązują jakieś zasady? – zapytałam.
Odpowiedziała, że prawdopodobnie nie, więc przytknęłam pędzel do tabliczki i zaczęłam pisać. Gdy skończyłam, Pippa domalowała wokół nazwy kilka białych kwiatów. Przyglądając się, jak je malowała, spostrzegłam na rękawie jej rozpinanego swetra złocistorudy włos i zastanawiałam się, czy to z sierści psa, którego nie posiada.
– Nieźle – orzekła, kiedy obie skończyłyśmy. – Całkiem nieźle.
Zanim wróciła Nowa Pielęgniarka, zawiesiłyśmy szyld i uczciłyśmy oklaskami nową salę terapii sztuką w szpitalu Princess Royal w Glasgow.
Nawet jeśli Tymczasowa Pracownica nigdy tu nie wróci, nawet jeśli spędzi resztę życia na szukaniu pracy, nawet jeśli jej stopień naukowy okaże się bezużyteczny i nigdy nie będzie uprawiała sztuki, zawsze będzie wiedziała, że ma tu przyjaciółkę i że odegrała ważną rolę w historii szpitala. Zasłużyła na uznanie, ponieważ to ona stworzyła Różany Pokój.