- W empik go
Świat Ludwika - ebook
Świat Ludwika - ebook
Literackie zaproszenie do rozmowy.
Życie Ludwika jak życie każdego człowieka można by zmieścić w jednym worku niesionym na plecach, jedynie wyczuwanym, a przede wszystkim wyobrażanym, niekiedy bardzo wyraźnie. W tym zszytym jak najstaranniej przez rodzicieli kawałku sprężystego materiału (mniejsza o efekty), a potem naprawianym nieustannie przez dźwigającego (a cóż to może być za naprawa?) mieściły się wszelkie (nie wszystkie) zdarzenia, przeżycia, obserwacje, myśli, oceny, opinie, rozmowy, uczucia, odczucia, a także fantazje i zmyślenia oraz sprawy tak odległe, że za ciasny byłby dla nich kosmos, przynajmniej ten oglądany ponad głowami mieszkańców Ziemi.
Świat Ludwika to zbeletryzowana i pełna humoru gra ze spuścizną filozoficzną, której efekt zaskakuje i wzbudza ciekawość wiodącą do poznania... Prawdy, człowieka, zasad rządzących światem czy może tylko i aż prawdy o sobie samym?
Andrzej Katzenmark – filolog klasyczny i pisarz. Za powieść Granice i przełomy w 2004 roku otrzymał pierwszą nagrodę w konkursie literackim Uniwersytetu Gdańskiego. Autor wielu powieści, esejów i poezji.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66613-49-2 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Życie Ludwika, jak życie każdego człowieka, można by zmieścić w jednym worku niesionym na plecach, jedynie wyczuwanym, a przede wszystkim wyobrażanym, niekiedy bardzo wyraźnie. W tym zszytym jak najstaranniej przez rodzicieli (mniejsza o efekty), a potem naprawianym nieustannie przez dźwigającego (a cóż to może być za naprawa?) kawałku sprężystego materiału mieściły się wszelkie (nie wszystkie) zdarzenia, przeżycia, obserwacje, myśli, oceny, opinie, rozmowy, uczucia, a także fantazje i zmyślenia oraz sprawy tak odległe, że za ciasny byłby dla nich kosmos, przynajmniej ten oglądany ponad głowami mieszkańców Ziemi.
Czy worek był otwarty? Rzecz rozstrzygając z punktu widzenia obserwatora z zewnątrz, a także z pięter myślenia Ludwika — tak. Napływały jak rzeka nowe zdarzenia, myśli oraz zdań szeregi, a z czasem szeregi szeregów, czyli armie całe, wypowiadane, zasłyszane lub tylko pomyślane… Worek pęczniał, rósł we wszystkie strony, przybierał coraz wyraźniejszy kształt. _Ein leer Sack steht nicht aufrecht_, jak mówią Niemcy. Lecz od dzieciństwa Lulusia minęło wiele lat, toteż i jego życie uformować się zdążyło w pionowo sterczący worek, którego powierzchnia — wybrzuszona, pomarszczona, gdzieniegdzie wklęsła, odsłaniająca jary i zagłębienia życiowej orogenezy — określała kształt granic Ludwikowego świata. _Limes limitum_, owe napięte włókna materii, pełna wypiętrzeń forma _vitae_, wyznaczona została przez kilka istotnych faktów, które poprzez odkształcenie workowego płótna egzemplifikowały wnętrze życia.1
DOM I ŚWIAT
Kiedy się urodziłeś, Lulusiu? — spytała babka, aby sprawdzić pamięć wnuka.
— Nie pamiętam — odpowiedział chłopiec.
— Przecież wczoraj nauczyłam cię tej daty.
— To prawda, ale co innego nauczyć się daty, a co innego wiedzieć. Ja nie pamiętam dnia, w którym się urodziłem, tym bardziej nie pamiętam swoich narodzin. W życiu liczą się fakty.
— Głupek! — stwierdziła Zosia, starsza siostra Ludwika.
Kilkanaście lat później powtórzył swoje uparte twierdzenie, ale w zupełnie innych okolicznościach. Zatrzymany przez milicję z przyczyn niewiadomych, rzec można, tak losowych jak rzut kostką, zapytany o datę urodzenia odparł:
— Nie pamiętam.
Nikt go już o nic nie pytał. Otrzymał cios w kość jarzmową, aż się dookoła siebie zawinął. Buty skierowane jeszcze były w stronę milicjantów, ale reszta ciała dokonała spiralnego skrętu zgodnego z ruchem wskazówek zegara (zadający cios był praworęczny), i głowa wskazywała tę samą godzinę, co nogi. Tylko przez chwilę. Przewrócił się i natychmiast przypomniał sobie ów feralny dzień narodzin, który mu sprawił teraz tyle kłopotów. Podniósł się i wyrecytował tę datę szybko i bezbłędnie. Mimo to otrzymał jeszcze jeden cios w pysk, jakby nie wystarczało to sprostowanie, jakby milicjanci nie dowierzali jego pamięci, jakby nie chcieli tej informacji, a zatem jakby w ten szczególny sposób przyznawali mu rację, że nie można pamiętać dnia swoich urodzin, bo podawana data jest tylko konwencjonalnym ustaleniem, faktem znanym jeno garstce świadków z przeszłości, a zwłaszcza matce.
— Głupek! — stwierdziła Zosia, kiedy się dowiedziała, skąd pochodzą sińce na twarzy Ludwika.
— Mogłeś im podać datę moich urodzin — stwierdziła babka przebiegle.
— Najlepiej byś zrobił — stwierdził ojciec — gdybyś siedział w tym czasie przy książkach w domu.
— A tam te książki… — zaoponowała matka.
— Chciałem po prostu sprawdzić — powiedział Ludwik — jakie jest zdanie milicji na temat faktów.
Ludwik nie przywiązywał się do przedmiotów. Chętnie dzielił się nimi. Kiedy wpadały dzieci jego siostry, natychmiast korzystały ze słabości wuja.
— Wujku, skąd masz taką latarkę? — zapytał Teofil.
— Kupiłem lub dostałem; z pewnością nie zbudowałem jej samodzielnie.
— Jeśli nie wiesz, skąd ją masz, to pewnie jest ci niepotrzebna.
— Możesz ją wziąć.
— A ten kawałek bursztynu na telewizorze? — zapytał Kosma.
— Weź.
Szczodrobliwość Ludwika napotykała jednak na krytykę żony i siostry. Osaczony przez nie, wcale nie bronił zaciekle swej otwartej na świat postawy.
— To niewychowawcze — krzyczała Zosia, zwracając latarkę i kawałek bursztynu. — Co chcą, to otrzymują.
— Niedługo rozdasz cały dom — wtórowała Wanda. — Przecież to nasze ciężko zarobione pieniądze.
Matka Ludwika podniosła głowę znad książki z kolorową okładką przedstawiającą dziewiętnastowieczną parę i powiedziała:
— O, przepraszam. Bursztyn wyłowił mój tata podczas wakacji w Ustce i wręczył mojej mamie, a waszej babci. A działo się to jeszcze przed wojną. Na dowód tego powiem, że Ustka nazywała się wtedy Stolpmünde, a pobliski Słupsk Stolp.
— Też mi dowód — mruknął ojciec.
Jedynie książki postrzegane były przez Ludwika jako przedmioty o cechach indywidualnych, niemal jak ludzie.
— Dla ciebie książki są ważniejsze niż ja i twój małoletni syn — skarżyła się Wanda.
— Książki do łóżek, a rodzina na półki — zażartował ojciec.
— Książki — rzekła matka, odkładając swoją lekturę — to zbiorowisko kurzu i pajęczyn, podobnie jak rogi jelenia lub łosia. Lecz największym zbiorowiskiem kurzu jest wypchany orzeł w salonie babci. Mój tata był myśliwym.
Istniało wiele znaczących faktów w życiu Ludwika, których on nie pamiętał. Kryły się w głębi wspomnianego na wstępie worka lub na jego dnie. Oczywiście na plan pierwszy spośród tych wydarzeń wysuwało się przyjście Ludwika na świat. Nikt, jak wiadomo, nie pamięta dnia swoich narodzin, o czym Ludwik kilkakrotnie przekonywał swoich interlokutorów, często bezskutecznie, lecz zawsze gotów do ofiar na ołtarzu prawdy.
— Jak ja się namęczyłam, kiedy się rodziłeś — powiedziała matka podczas swoich sześćdziesiątych urodzin.
— Tyle razy mówiłem mamie, że nie pamiętam tego wydarzenia.
— To, że nie pamiętasz, nie znaczy, że go nie było. Niepamięć nie zdejmuje z ciebie odpowiedzialności. Mówisz tak, jakbyś to nie był ty, ale ktoś inny, kto się tak samo nazywa.
— On tak zawsze — stwierdziła Zosia. — Kiedy z moim Lutkiem wymyślili te straszne imiona dla moich dzieci, też się nie przyznał.
— Noszą piękne imiona — rzekł Ludwik.
— Ciągle te kpiny.
— Lepiej wypijmy — zaproponował Lutek.
— A jak go chcieli wyrzucić ze szkoły — ciągnęła nieubłaganie Zosia — to też nic nie wiedział.
— Nie wiedział, bo nikt mu nie powiedział — rzekła babka. — A historia udowodniła, kto miał rację. Portret przywódcy partii o zielonych oczach nadal zdobi szkolne archiwum, a imię Ludwika wpisane zostało do księgi pamiątkowej uczniów.
Ludwik próbował oponować, ale nie bardzo wiedział przeciw czemu. Tak wiele spraw obejmował jego świat, a i tak nie było to jeszcze wszystko.
Pewnego razu usiedli całą rodziną w bibliotece ojca. Panował tu zawsze uroczysty nastrój, jakby aniołowie grali na harfach, a wszyscy ludzie na ziemi trzymali się za ręce.
— Znaczenie słów _wszystko_ i _nic_ jest niemożliwe do objęcia myślą — ze smutkiem stwierdził ojciec.
— I całe szczęście — powiedziała babka. — Gdybym wiedziała wszystko, co o mnie myślicie, cały majątek przepisałabym na dom sierot.
— Te dwie szafy z rzeczami i kilka rupieci w piwnicy? — zaśmiała się drwiąco matka.
— I pół domu. Zapomniałaś, co ma największą wartość.
— Domy bardzo poszły w górę — stwierdził Lutek.
Matka obrzuciła zięcia takim spojrzeniem, jakby wypowiedziane przezeń zdanie było zupełnie nie na temat. Ziewnęła nawet dyskretnie. Ludwik spróbował ratować sytuację. Chwycił najgrubszą księgę z ojcowej półki i rzekł:
— Kiedyś myślałem, że w takiej księdze można zmieścić całą mądrość świata. Posiadłszy tę wiedzę, z łatwością rozstrzygałbym, co jest prawdą, a co nieprawdą, co się wydarzyło, a co nie.
— Mądrze powiedziane — przyklasnął ojciec.
— Szkoda, że w tej księdze nie ma miejsca na uczucia — rzekła matka.
— Zwłaszcza na miłość — powiedziała melancholijnie Zosia.
— Nie mówiąc już o miłości cielesnej — wtrącił Lutek.
— Tobie to zawsze jedno w głowie — zareagowała nie bez aprobaty Zosia.
— Skoro jedno, to na pewno prawdziwe — sentencjonalnie zamknął dyskusję ojciec.
Ludwik był młodszym wykładowcą literatury starożytnej z tytułem doktora w filii uniwersytetu rzuconej na prowincję z powodu aktualnych potrzeb rynku i zapobiegliwości władz lokalnych, dzięki którym — jak mówił ojciec — rósł niepotrzebnie prestiż miasta. Z zagubionej wśród lesistych pagórków mieściny budziło się wynaturzone oppidum, któremu z powodu akademickiego statusu okoliczni wieśniacy powinni składać daninę i hołdy.
Pewnej nocy przyśniło się Ludwikowi…
— Trum trum tara-bum — powiedział do Wandy, przebudziwszy się w nocy.
— Coś ci się śniło?
— Srum talaj pepe.
— To pewnie jakiś koszmar. Twoje grzechy domagają się zadośćuczynienia, choć jeszcze o nich nie wiesz.
Przy obiedzie, który codziennie gromadził rodzinę przy wspólnym stole, Wanda napomknęła o nagłym i niezwykłym przebudzeniu Ludwika.
— I co ci się śniło? — dopytywała matka.
— Trum trum tara—bum. Srum talaj pepe — powtórzył Ludwik.
— Dziwny sen — stwierdził ojciec — ale nie wypada nam wątpić w szczerość twojej relacji.
— Gdybyś tak jeszcze przetłumaczył te słowa na nasz ludzki język… — zapragnęła Zosia.
— To niemożliwe.
— Prorocy widzieli przyszłość — snuł snu objaśnianie ojciec — a ty, Ludwiku, zajrzałeś za zasłonę świata, poza jego zwykłą logikę. Niewielu się to udawało.
— Komu jeszcze pierogi? — zapytała babka.
— Mi proszę — szybko zareagował Lutek. — Ludwik najadł się na pewno za tą swoją zasłoną. Mówił coś tak nawet „srum” czy jakoś.
— To akurat nie o jedzeniu — zaśmiała się babka.
Ludwik, od kiedy się ożenił, zamieszkał z Wandą na poddaszu. Parter zajmowała babka. Rodzice zamieszkali na piętrze. Zosia z Lutkiem wybudowali swój dom na tej samej działce, a więc tuż obok. Poddasze wymagało adaptacji, a wcześniej wypłoszenia dwunastu nietoperzy, które od kilku lat tam się gnieździły. Bliżej nieba, cieszył się z odmiany Ludwik. Zupełne wygwizdowo, narzekała Wanda.
Podczas adaptacji strychu Ludwik pomagał stolarzowi przybijać deski i uszczelniać skośne ściany. Często wyglądał przez okno w dachu. Uwagę jego przykuł dobrze mu znany widok: wieże kościołów i brama miejska spowite w wieczornych tiulach i żorżetach. Za miastem gromadziły się na noc stada obłoków. Nagle odpadła od ukośnej ściany deska. Uderzyła w czoło Ludwika, aż przykucnął z wrażenia. Z przeciętej skóry sączyła się krew.
— Dostrzegam wyraźny związek przyczynowo-skutkowy, który doprowadził do twego stanu — odezwał się ojciec podczas obiadu.
Ludwik z przewiązaną białym bandażem głową siedział nieruchomo przy stole.
— Tak, tak — potwierdziła Zosia — zaczęło się od tego, że się urodził.
— Nieprawda — z zagadkowym uśmiechem sprzeciwiła się matka.
— Nawet nieprawdą jest to — jeszcze bardziej zagadkowo wtrąciła babka — co ty masz, Wiesiu, na myśli. Zaczęło się o wiele wcześniej.
— Jaki związek widzi tata pomiędzy zachodem słońca, który podziwiałem, a raną na mojej głowie?
— Tego nie wiem, ale z pewnością puściłeś deskę, którą miałeś przybić.
— Ależ to właśnie się stało. Tu nie ma żadnej przyczyny i skutku.
— Mógłbyś czasem posłuchać ojca — pouczyła Ludwika matka. — Może miałbyś całą głowę.
— Od gadania nikt jeszcze nie zmądrzał — sprostowała babka.
Jesień. Purpurowo-złote drzewa bez przeszkód przeglądały się w okolicznych jeziorach. Ciepły, słoneczny październik. Cała rodzina wybrała się do lasu, aby rozciągnąć lato poza przydane mu ramy czasu, aby jak muzycy trwać w ostatnim dźwięku gasnącej symfonii, aby dostroić swoje myśli i marzenia do tej chwili, za którą już tylko umieranie.
Przystanęli przy wielkim kopcu usypanym z igieł sosnowych. Przypatrywali się mrówczej pracy mrówek. Taszczyły igły, kawałki drewna i kory w stronę wielkiego mrowiska wyrastającego nieopodal stawu. Po powrocie do domu usiedli w ogrodzie, gdzie jesień też ukazała swoje barwne impresje. Niebo nad nimi otworzyło niezmierzone błękity, a stara grusza coraz mocniej przechylała się na płot sąsiada. Rozmawiali, toczyli senną dyskusję na temat pracowitego życia mrówek.
— A jedna mrówka w lesie — głos zabrał Teofil — kiedy ciągnęła bardzo długą igłę tuż przy krawędzi stawu, wpadła do wody i nie mogła dopłynąć do brzegu.
— I co, pomogłeś jej? — zapytała babka Lodzia.
Ledwie zdążył przytaknąć, kiedy w wir jego relacji rzucił się oburzony Kosma.
— To ja ją wyciągnąłem!
— Nie, ja!
— Dla życia tej mrówki to nie ma znaczenia — uspokajała skłóconych Zosia.
— A może jednak ma — wyprostował się na drewnianej ławce ojciec. — Nie wiadomo, jak potoczyłyby się zdarzenia w świecie mrówek, a może w całym świecie, gdyby…
— No właśnie — spokojnie rzekł Ludwik — nawet nie wiemy, kto uratował mrówkę. Ale ta wiedza, tak jak sam fakt, nie ma większego znaczenia dla losów świata; nie ma żadnego znaczenia. Nawet gdyby ta mrówka popłynęła na przeciwległy brzeg lub zginęła w odmętach…
— Ludwiku, tu są dzieci — krzyknęła matka.
— Chcę tylko powiedzieć, że los jednej mrówki nie zdezorganizuje świata.
— Jedna mrówka może niczego nie zmieni — rzekła babka — ale jeden człowiek, a zwłaszcza hultaj, może zmienić wiele.
— Hultajów powinno się eliminować zaraz po urodzeniu — stwierdziła matka.2
ŻYCIE I OBRAZY
Zbliżały się święta Bożego Narodzenia. Cykor biegał nerwowo po domu, sierść jeżył, jakby ludzkie sprawy drażniły jego psi spokój. Do męskich i dziecięcych obowiązków należało strojenie choinki. Ludwik przyniósł z piwnicy stojak pamiętający jeszcze czasy kajzera Wilusia. Przyciął gałązki, nasadził czubek i umieścił pień w stojaku.
— W lesie nic się nie dzieje — powiedział ni stąd, ni zowąd.
— Drzewa rosną, wiewiórki skaczą, lis kopie norę… — zaoponował ojciec.
— Wiewiórki tak, ale tej reszty nie widać. Czy widział kiedyś tata, jak rośnie drzewo?
— Na taką obserwację trzeba czasu. Na obserwację i wzrost.
Dzieci otwierały pudełka z bombkami. Ludwik z ojcem wyciągali choinkę ze stojaka. Do pokoju weszły Zosia z babką Lodzią.
— Co wy robicie? — zapytała Zosia.
— Liczymy słoje — spokojnie odparł ojciec.
— Mój świętej pamięci Alojzy — odezwała się babka — też lubił liczyć słoje. Potem porównywał lata drzew do swoich. Gdyby był świerkiem, miałby dziś… ho, ho, ponad pół metra średnicy. Ale okrutni teutońscy drwale…
— Babcia przestanie — mitygowała Zosia.
— Zauważ, Ludwiku, iż nie każdy fakt jest możliwy do naocznej obserwacji — powiedział ojciec, wkładając z powrotem choinkę do stojaka. — O niektórych faktach trzeba wnioskować, a o niektórych nigdy się nie dowiemy.
— To być może prawda, ale potwierdzająca tezę, że dopiero czas wydobywa z przestrzeni zdarzenia. Lecz i tak jest coś jeszcze ponad nimi.
Choinka już stała w żeliwnym stojaku, kiedy Ludwik zagadnął ojca:
— Jestem pewien, że dla wzrostu choinki mają znaczenie nie tylko spożywane soki ziemi oraz praca korzeni, pnia, gałęzi, nie mówiąc już o chemicznych przemianach w jej dendrycznych trzewiach… Tyle nauka. Zauważyłem bowiem, że dla wzrostu choinki istotne jest jej towarzystwo z zupełnie innych przyczyn niż te, które wskazuje biologia. Gdyby nie zdarzenia przebiegające w lesie, gdyby nie fakty stanowiące tło dla życia choinki, nigdy nie zauważylibyśmy, że należy ją ściąć. Może wcale jej nie zauważylibyśmy.
— Dla drzew byłoby to bardzo szczęśliwe rozwiązanie — stwierdziła Zosia.
— Ja chcę, żeby choinki normalnie rosły — rozpłakał się Kosma.
— Dlaczego straszysz dzieci? — rzuciła w stronę Ludwika Zosia.
Powstało spore zamieszanie, podczas którego omal nie runęła choinka, ponieważ Teofil chciał sprawdzić, czy drzewko naprawdę istnieje, i szarpał iglaste gałązki.
— Nie szarp — przemówił ojciec. — Skoro ty istniejesz, to nie ma powodu wątpić, że to nieszczęsne drzewko również istnieje.
Ludwik zdążył tylko otworzyć usta, ponieważ dalszy ciąg dyskusji przerwała Zosia.
— Zawsze to samo! — powiedziała ze złością
— Droga Zosiu — rzekł ojciec z powagą — _to samo_ nie istnieje, tym bardziej zawsze.
Spojrzał w zamyśleniu na przechylony czub choinki, ten sam, który od dzieciństwa Zosi umieszczali na szczycie drzewka.
Najpierw podzielili się opłatkiem, a potem zasiedli do wigilijnego stołu. Cykor leżał w kącie i oczekiwał chwili, kiedy będzie mógł przemówić ludzkim głosem. Dzwonka karpia błyszczały kolorowo w blasku lampek na choince. One już nie przemówią. Srebrzące się oka na powierzchni barszczu wirowały wokół niewidocznego środka symetrii. Matka wniosła pierogi z kapustą i grzybami i postawiła na środku stołu.
— Jakaż rozmaitość potraw na naszym stole — rzekł ojciec. — Bardzo lubię ten widok.
— Poproszę karpia — powiedział Teofil.
— A ja pierogi — natychmiast zażądał Kosma.
— Proszę, nalej mi barszczu — powiedziała Wanda. — Może nasz Dzióbulek coś spróbuje.
Dzióbulek miał dopiero dwa lata, ale chętnie sięgał po nowe potrawy.
— Dlaczego do barszczu służą filiżanki, a do karpia i pierogów talerze? — zapytał Teofil.
— Bo barszcz się pije, a pierogi je — stwierdziła Zosia.
— Pomyśl zatem — rzekł do Teofila Ludwik — cóż to byłaby za rewolucja, gdyby barszcz był gryziony zębami, a karp i pierogi popijane.
— Karp z pewnością by się oburzył — wtrącił z pełnymi ustami Lutek.
— Nie jestem tego taka pewna, przecież ten karp…
— Mamo! — krzyknęła Zosia. — Daje się mama wciągać w bezsensowne dyskusje. To bzdury.
— Nieprawda, moi drodzy — rzekł Ludwik — Lutek, przypuszczam, iż nieświadomie, powiedział bardzo mądrą rzecz. Skąd byśmy wiedzieli, co zrobić z karpiem, gdyby on tego nie wiedział, gdyby nie miał w sobie możliwości swego przeznaczenia, skądinąd bardzo smutnego?
— Tak, tak — poparła wypowiedź wnuka babka Lodzia. — Świętej pamięci Alojzy co Wigilię rozmawiał z karpiami, a te skarżyły mu się na swój los.
— Babciu! — fuknęła Zosia.
— Ja nie jem — powiedział Teofil.
— Ja też — powiedział Kosma.
Krótkie grudniowe dni szarzały od śniadania do obiadu, nie decydując się na żadne przebłyski. Gdyby nie usankcjonowane tradycją posiłki, trudno byłoby odróżnić ranek od popołudnia.
— Nikomu jeszcze nie zdarzyło się coś podobnego — zaczął Lutek, ledwie przekroczył próg biblioteki. — Ładowałem do wiadra drewno. Chciałem napalić w piecu. Szczapy miałem już porąbane; cóż więc za problem wrzucić je do piwnicy? Żaden. Popatrzyłem właśnie w okno naszego domu. Paliło się światło, bo Zosia prasowała pościel, a przynajmniej tak mi się wydawało. Tyle razy mówiłem, żeby zaniosła ją do magla. Po co ta cała robota? Tyle straconego czasu. A magiel pod nosem. Wykrochmalą, wywałkują…
— Nie wiem, jak wy, ja zasypiam — powiedziała babka.
— Dlaczego? Ja też korzystam z magla — powiedziała matka.
— Cóż za wspaniała retardacja — rzekł ojciec. — Czułem, jak rośnie napięcie, mimo iż zarysowałeś obraz bardzo statyczny z pouczającą, choć mało dramatyczną, dygresją na temat magla. Ale w tle twej opowieści zamajaczyły jakieś demony. Powiedz, drogi Lutku, jeśli to nie tajemnica, co takiego się stało. Czy chodzi o magiel?
— Nie, nie o magiel. Ponad dachem unosił się dym. Spojrzałem w prawo; i co ujrzałem?
— No co? — zapytała nerwowo babka.
— Księżyc.
— To naturalne o tej porze dnia — stwierdził ojciec — przy założeniu, że chmury odsłonią właściwy skrawek nieba.
Za oknem dął wiatr, uderzając lodowatymi podmuchami w okno. W bibliotece było ciepło i przytulnie. Półki z książkami stanowiły znakomitą izolację dla stykającego się z zimą pomieszczenia.
— Chodzi o to — mówił dalej podenerwowany Lutek — że księżyc nagle poczerwieniał. Był żółty i na moich oczach stał się czerwony.
Lutek ruszył w stronę okna, żeby sprawdzić, czy zaobserwowana przezeń metamorfoza utrzymuje się nadal.
— Nie fatyguj się nawet — odezwał się ojciec. — O tej porze nie zobaczysz z moich okien księżyca.
— Wydaje mi się — rzekł Ludwik — że zjawisko, o którym mówi Lutek, nie narusza w żaden sposób wyobrażeń na temat materii, która z natury swej mieni się tysiącami barw. Takie bowiem zjawiska leżą w jej możliwościach. W każdym razie nie przeczą one logice. Kolor, kształt, wielkość — nic nowego.
— Czerwony księżyc — z ironią mruczała babka. — Czego on jeszcze nie wymyśli?
A głośno dodała:
— Mój świętej pamięci Alojzy powtarzał: czy go kaszą, czy go ziarnem, pozostanie wciąż niezdarne.
W nocy spadł śnieg. Księżyc skrył się za tumanami białych płatków. Lutek żył jednak wspomnieniem poczerwieniałego satelity. Przecież widziałem, powtarzał w myślach. Jeszcze bardziej przejął się bagatelizowaniem tego zjawiska przez ojca.
— Czy zauważyliście — rzekła matka — że Lutek się izoluje, zamyka w sobie, a już na pewno unika naszego towarzystwa.
— Lutek, moja droga — powiedziała babka — jest hydraulikiem, co prawda inżynierem, ale daleko mu do stopnia awansu społecznego, jaki osiągnęła nasza rodzina. Mój pradziadek od strony matki był nadleśniczym w czasach, kiedy lasy porastały dzisiejsze miasta, a kto w nich się zgubił, nie odnajdywał się nigdy, chyba że przez przypadek. Od tego wszystko się zaczęło: tytuły, wojaże i w znanych domach bywanie.
— Mówiłaś kiedyś — zauważyła matka — że pradziadek nawet pisać nie umiał.
— Co nie przeszkadzało — odparła babka — żeby został nadleśniczym i polował z książętami krwi oraz wykształcił swoje dzieci. Ile musiał przezwyciężyć trudności, jaką inteligencją się wykazać, żeby bez umiejętności pisania kierować wzorowo nadleśnictwem?
Łza zakręciła się w jej oku. Patrzyła na wirujący za oknem śnieg, lecz widziała swoje dzieciństwo hen za minionym czasem.
— Lutek izoluje się — powrócił do tematu Ludwik — po tej historii z księżycem.
— Tak, tak — poparł jego słowa ojciec. — Lutek bardzo mocno zawierzył zmysłom. Można by rzec, że przez swą ślepą wiarę jest teraz sam ze sobą.
— Nic nie istnieje w zupełnej izolacji od reszty — stwierdził Ludwik. — Wystarczy lekki powiew wyobraźni, by ściągnąć go do nas. Przecież Lutek przez swą osobność zaznacza, że jest razem z nami.
— I co trzeba zrobić? — zapytała matka.
— Nic, ponieważ nic ponad to, co przewidywalne, się nie stało.
— Umiesz pocieszyć, Ludwiku — wzruszyła się matka.
Do kuchni weszła Zosia. Złote kolczyki błyszczały w jej uszach. Nawet kiedy się smuciła, wyglądała młodo, jakby nie dosięgała jej żarłoczność świata, jakby była spoza świata, ale to przecież niemożliwe.
— Lutek nic nie je — powiedziała, wchodząc, i zaniosła się wielkim płaczem.
— Od ilu dni nie je? — zapytał rzeczowo ojciec, który był emerytowanym profesorem chirurgii szczękowej.
— Drugi dzień — powiedziała Zosia.
— A mówi?
— Niewiele.
— Mięśnie szczęk w stanie nienaruszonym — orzekł chirurg. — Co do reszty, nie wiem.
— Jak dobrze znasz Lutka? — zapytał Ludwik.
— Wydawało mi się, że bardzo dobrze, doskonale — odparła Zosia.
— Znasz go tylko z zewnątrz, ponieważ nie potrafiłaś wyobrazić go sobie ani w dzisiejszej sytuacji, ani w tej, kiedy ujrzał czerwony księżyc. A mnie oba zdarzenia wcale nie zdziwiły, należą bowiem do natury Lutka, należą do natury człowieka. Inaczej nie zauważylibyśmy ich wcale.
— Skoro jesteś taki mądry, to przekonaj go, żeby zaczął jeść i rozmawiać, żeby zaczął żyć normalnie.
— Ależ on zachowuje się normalnie. Nie wychodzi poza drzemiące w każdym możliwości.
— Tak — potwierdziła babka. — Od razu wyglądał mi na…
Zosia, która była psychiatrą, poczerwieniała jak księżyc Lutka, odwróciła się na pięcie i wyszła. Nie omieszkała trzasnąć drzwiami.
— Robi się taka sama jak ten Lutek — westchnęła babka.
Ojciec siedział w fotelu, trzymając na kolanach grube tomisko, jedno z tych, o których mówił Ludwik, że zawierają całą mądrość świata. Ale mówił to bardzo dawno temu.
— Wiesz — odezwał się ojciec — znalazłem na dywanie ziarnko piasku. Ledwie je widzę bez okularów. Sądzę jednak, że gdybym na wskroś przeniknął jego strukturę, poznał atomy, zgłębił ich położenie i budowę, znalazłbym szyfr, w jakim zapisana została tajemnica wszechświata.
Pojaśniało w bibliotece. Zamigotały na grzbietach ksiąg uczonych blaski słońca, które rzadko tu zaglądały o tej porze roku. Cykor podniósł łebek, a światło przemknęło jasnym dreszczem po jego brązowej sierści.
— Choćbyś poznał wszystkie ziarenka piasku — rzekł Ludwik— choćbyś przeniknął wszystkie kamienie, skały i góry, dotarłbyś tylko do możliwości, bo rzeczywistość tak nam się pokazuje. Któż wie, jaka jest naprawdę? Nikt.
— A pamiętasz, jak mówiliśmy o wzorze na wszechświat, gdzieś na końcu drogi?
— Gdybyś poznał wszystko, poznałbyś dopiero wszystkie możliwości.
W drzwiach stał Lutek. Przysłuchiwał się rozmowie.
— Trzeba by najpierw wiedzieć wszystko, co jest i co nie jest — stwierdził proroczo.
Rozmówcy spojrzeli na niego ze zdziwieniem, jakby był i nie był zarazem.
Wieczór pełzał leniwie po domu. Zajrzał już do wszystkich pokojów. Każdy z domowników zagłębił się w swoich rozmyślaniach, patrząc na rozpościerającą się ciemność. Snopy światła znaczyły miejsca ludzkiego bytowania. Poza tym mrok, zimowe uśpienie.
Nagle ktoś zadzwonił do drzwi. By je otworzyć, poszła matka. Z kuchni było najbliżej. Pozostali mieszkańcy uchem łowili dochodzące z przedsionka odgłosy. Nie ma spokoju w tym domu, stwierdzali zgodnie, choć od kilku godzin spędzali czas w sennej bezczynności, o ile myślenie pozbawić można cech działania.
Zosia. Do domu wpadła Zosia. Podniesiony głos dotarł na wszystkie pietra.
— Lutek zniknął. Po prostu go nie ma. Nie wrócił z pracy.
Rozpoczął się mozolny pochód schodami w stronę kuchni. Pierwszy zszedł ojciec. Za nim — Ludwik, potem Wanda z Dzióbulkiem na ręku. Na końcu przydreptała babka, choć miała najbliżej. Zosia relacjonowała bieg wypadków, a raczej swoje ich widzenie:
— Jak rano wyszedł do pracy, tak do tej pory się nie pojawił ani nie odezwał. Cała jestem w nerwach. A jest noc.
— Wieczór — sprecyzował ojciec. — Ciemność jest nie tylko przywilejem nocy.
— Tak — potwierdziła matka. — W naszej piwnicy jest ciemno nawet w dzień. Jeśli nie naprawisz tam światła, Bronku, przestanę gotować obiady. Zejście po ziemniaki to koszmar.
— Chyba nie myślisz — odezwała się babka — że Lutek ukrył się w piwnicy. Chociaż wcale bym się nie zdziwiła…
— Rozważmy wszystkie możliwości — zaproponował ojciec.
— Wszystkich rozważyć nie jesteśmy w stanie — stwierdził Ludwik. — To jedna z przyczyn, które nie pozwalają poznać całej rzeczywistości, a tym samym wyłowić z niej kilku wybranych zdarzeń.
— Proponuję zatem — rzekł ojciec — omówić najbardziej prawdopodobne warianty i udać się na poszukiwania.
Babce Lodzi spodobał się ten pomysł. Uśmiechnęła się do własnych wspomnień.
— Pamiętam, jak mój świętej pamięci Alojzy tropił w lesie rannego dzika. Gdyby nie krew pozostawiona na trawie, nigdy by go nie znalazł.
— O krwi dzikiego zwierza mówi się jucha — przypomniała sobie matka.
— Chyba nie myśli mama — rzekł ojciec — że będziemy szukać pod domem śladów krwi.
— Jeżeli wszystkie sposoby zawiodą… — enigmatycznie rzuciła babka.
Ucichła dyskusja. Każdy wyobrażał sobie słaniającego się od zadanych ran Lutka, za którym ciągnął się po śniegu krwawy trop.
— Po pracy — przerwał ciszę ojciec — mógł spotkać dawno niewidzianego kolegę. Stanęli na drodze i zaczęli przypominać sobie dawne przygody. Potem przyszedł czas na pytania: a co u ciebie?, jak żona?, jak mocno przykręcony kurek? i tak dalej. Gdzie to wszystko omówić? Dzień tak mroźny, że wilki pokotem padają; nie będą rozmawiać na ulicy.
— Tak, tak — stwierdziła matka. — Tam wilki, a w domu Zosia, może nie potwór, ale przeciwna takim spotkaniom.
— I słusznie — powiedziała babka. — Lutka należy trzymać w odosobnieniu, co najmniej w areszcie domowym.
— Czy wiecie, co Lutek o was mówi? — zapytała płaczliwym głosem Zosia. — Że najlepiej wychodzi się z rodziną na fotografii.
— Nie wiem, czy fotografia oddaje właściwie piękno natury — zauważyła matka. — Ja na przykład na zdjęciach bardzo często mam czerwone oczy, a sami chyba przyznacie, że to nieprawda.
— Ale jest to jednak możliwe — stwierdził Ludwik.
— Ludwiku! — powiedziała z wyrzutem matka.
Zosia miała oczy pełne łez. Toteż Ludwik od razu przeszedł do analizy drogi Lutka do domu. I rzekł:
— Odrzucam czarne scenariusze…
— Albowiem na nie nigdy nie jest za późno — wtrąciła swój komentarz babka.
— Udał się — ciągnął Ludwik — z kolegami lub koleżankami na piwo.
— I to nie jest czarny scenariusz? — zapytała Zosia
— Mógł pójść do biblioteki — złagodził swoje proroctwo.
— To mało prawdopodobne — roześmiała się babka.
— Mógł wyruszyć przed siebie, wierząc w to, że coś w jego życiu się odmieni — zaproponowała matka.
— To na nic — stwierdziła babka.
— Jak odnaleźć bieg właściwy zdarzeń w nieskończonych możliwościach, jakie pokazuje rzeczywistość? — denerwował się Ludwik.
— A nie mówiłem — powiedział ojciec.
— Taki ten Lutek jest — podsumowała babka.