Świąteczna księgarnia - ebook
Świąteczna księgarnia - ebook
Ta książka to literacka gorąca czekolada!
Ostatnie, o czym marzy Carmen, to spędzanie świąt Bożego Narodzenia w idealnym domu swojej idealnej starszej siostry Sofii, z jej idealnym mężem i idealnymi dziećmi. W dodatku Sofia próbuje na siłę uporządkować życie Carmen, co jej samej się wcale nie podoba. Nie ma jednak wielkiego wyboru: zwolniono ją z pracy w rodzinnym miasteczku i teraz nie ma ani pieniędzy, ani planu B. Na kilka tygodni przed Gwiazdką przenosi się więc za namową mamy i siostry do malowniczego Edynburga i zatrudnia w upadającej księgarence, by pomóc jej starszemu, ekscentrycznemu właścicielowi tchnąć życie w zapomniany sklepik. Ta misja wydaje jej się jednak niemożliwa do spełnienia…
Czy Carmen odnajdzie wspólny język z nowym szefem? Co się stanie, gdy księgarnią – i jej nową pracownicą – zainteresuje się sławny i charyzmatyczny pisarz? Czy świąteczny nastrój wystarczy, aby naprawić trudne siostrzane relacje? Czy w natłoku zajęć znajdzie się jeszcze miejsce na odrobinę miłości?...
Urocza, optymistyczna książka na okołoświąteczny czas!
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68262-19-3 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ale przecież jest sierpień! – powiedziała do telefonu Carmen, odkładając książkę. – Sierpień! Świeci słońce, no prawie! Na nogach mam sandały! Po okolicy kręcą się furgonetki, z których sprzedają lody! W zeszłym tygodniu posmarowałam się kremem do opalania i okazało się, że niemal tego potrzebowałam! A ty wyskakujesz z czymś takim. Niby skąd mam znać odpowiedź na takie pytanie?
W telefonie znowu dał się słyszeć spokojny głos matki:
– Nie denerwuj się. – Carmen westchnęła. Co roku wałkowały ten sam temat. Matka mówiła dalej: – Po prostu wolałabym wiedzieć wcześniej, to wszystko. Oczywiście Sofia też…
Carmen zrobiła skwaszoną minę.
– Tak, znowu spodziewa się dziecka, tak jakby i bez tego świat nie mierzył się z problemem przeludnienia. Bla, bla, bla… Wiem, wiem.
– Carmen June Hogan. Zachowuj się – zgromiła ją matka.
– Litości, mamo. Ma już troje i jeszcze jej mało? To zwykły egoizm, nic więcej. Wracając do twojego pytania, nie mam pojęcia, co będę robić w Boże Narodzenie. Może gdzieś pojadę.
– Z kim? – spytała powątpiewającym tonem matka.
– Mogę przecież kogoś poznać do świąt. I kto wie, może ten ktoś zabierze mnie na Barbados! Albo do Los Angeles!
Oczami wyobraźni widziała, jak matka się uśmiecha.
– A zatem nie zamierzasz spędzać Gwiazdki z rodziną, bo będziesz w LA.
– Niewykluczone.
Carmen nie mogła w to uwierzyć: mimo że niedługo miała jej stuknąć trzydziestka, gdy dochodziło do sporu z matką, zmieniała się w nerwową nastolatkę.
Ale przecież naprawdę był dopiero sierpień. I wcale nie chciała na razie myśleć ani o tym, że lato kiedyś się skończy, ani o kolejnych świętach Bożego Narodzenia. Oznaczały one dla niej powrót do dziecięcego pokoju, który obecnie zastawiony był nienależącymi do niej rupieciami, głównie maszynami do szycia. Znowu byłaby skazana na lekturę wszystkich starych książek ze swojej półki: cyklu powieściowego _Follyfoot_, dzieł C.S. Lewisa czy powieści _Ciemność rusza do boju_ autorstwa Susan Cooper.
No a potem wszyscy znowu zachwycaliby się hałaśliwymi, rozwydrzonymi bachorami jej siostry i zasypywali je prezentami (koniecznie z drewna i koniecznie drogimi). Tych prezentów byłoby tak dużo, że dzieciaki zrywałyby papier z jednego i momentalnie traciły zainteresowanie tym, co jest w środku, żeby skupić się na rozpakowywaniu kolejnego podarunku.
Z każdym rokiem prezenty Sofii dla najbliższych stawały się coraz bardziej efektowne i kosztowne. Tym samym dawała wszystkim do zrozumienia, której z sióstr powodzi się w życiu – a której nadal zdarza się sypiać pod kołdrą z nadrukiem ze zdjęciem Spice Girls i wręczać na święta przecenione drobiazgi ze sklepu, w którym pracuje.
Ale matka brnęła dalej:
– Sofia chciałaby pokazać nam swój nowy dom. Raczej nie będzie jej się chciało przyjeżdżać do nas na Boże Narodzenie… Pomyślałam, że wszyscy moglibyśmy się do niej wybrać. Gotowaniem zajęłabym się ja…
Sofia była prawniczką i pracowała w Edynburgu, sto mil od chylącego się ku upadkowi przemysłowego miasta na zachodnim wybrzeżu Szkocji, skąd pochodziła cała rodzina. Powodziło jej się znakomicie: miała przystojnego męża, również prawnika, specjalizującego się w prawie międzynarodowym, dzieciaki, land rovera… Bla, bla, bla. Za to Carmen nadal skazana była na etat w domu towarowym, w którym zaczęła pracować w soboty, gdy jeszcze chodziła do szkoły. Dom był w opłakanym stanie i staczał się coraz bardziej. W rodzinie jej miejsce zatrudnienia było tematem tabu, co bynajmniej nie ułatwiało sytuacji.
Matka, jak gdyby czytając jej w myślach, ściszyła głos.
– A jak tam sytuacja w Dounston’s?
Carmen doceniała troskę, aczkolwiek wolałaby, żeby matka darowała sobie ten konspiracyjny ton.
– No cóż… do świąt na pewno stanie na nogi – oświadczyła. Obie rozpaczliwie chciały w to wierzyć.
Pod koniec rozmowy Carmen miała poczucie, że kwestię tego, jak spędzi święta Bożego Narodzenia, rozstrzygnęła w sposób satysfakcjonujący – to znaczy nie zdeklarowała się w żaden sposób, co tak naprawdę będzie porabiać. Inna sprawa, że to wcale nie przeszkodzi matce liczyć na jej obecność. Co do tego nie miała wątpliwości. Oczywiście, wbrew jej zapewnieniom, do Gwiazdki nie wydarzy się nic nieprzewidzianego i znowu spędzi ją z rodziną; albo w nowym domu Sofii – niezależnie od tego, co to za chata; zresztą i tak była przekonana, że dostanie najmniej wygodne łóżko – albo dwudziestego czwartego grudnia wyląduje na starych śmieciach, a wieczorem przykryje się swoją starą kołdrą ze Spice Girls, co zawsze ją dołowało. Rozejrzała się po pokoju socjalnym.
Idra, jej najlepsza kumpela w sklepie, która przed chwilą weszła do pomieszczeniu, przyglądała się właśnie kubkowi w kwieciste wzory. Kubek należał do ich kierowniczki, pani Marsh, i picie z niego było surowo zabronione.
– Nawet o tym nie myśl – zwróciła się do niej Carmen.
– Nasikam do niego – odrzekła rozsierdzona dziewczyna. – Ten babsztyl przenosi mnie z powrotem na kapelusze.
Carmen wydała z siebie pełen współczucia pomruk. Dział z kapeluszami usytuowany był zaraz przy drzwiach wejściowych. Za taką, a nie inną lokalizacją krył się zapewne sprytny zamysł: pierwszą rzeczą, o jakiej pomyśli zmarznięty człowiek wchodzący do sklepu z lodowatej głównej ulicy, będzie niewątpliwie porządne nakrycie głowy.
Niestety osoba obsługująca tam kasę narażona była z jednej strony na wpadające przez drzwi wściekłe podmuchy mroźnego powietrza, z drugiej zaś – żar wylewający się z grzejnika, który sprawiał, że sprzedawczyni, niezależnie od stroju, wiecznie była zlana potem. Inna sprawa, że ostatnio coraz rzadziej ktokolwiek w ogóle używał tych drzwi.
Carmen dni spędzane w pracy odmierzała książkami. Pod ladą zawsze trzymała w pogotowiu jakąś powieść w miękkiej oprawie, do której mogła zajrzeć, gdy nie było ruchu, a ona poprzestawiała już produkty w witrynach sklepowych, a także odkurzyła, wypolerowała i wygładziła wszystko oraz sprawdziła próbki. Kiedy rozpoczynała pracę w Dounston’s, przez cały dzień miała co robić, a na czytanie mogła sobie pozwolić tylko w autobusie i w porze drugiego śniadania. Teraz na przeczytanie powieści od deski do deski potrzebowała tylko trzech dni, a czas ten wyraźnie się skracał. Martwiło ją to, i to bardzo.
– To mnie najbardziej nie cierpi – pocieszała przyjaciółkę Carmen, mając na myśli panią Marsh. Studiowała teraz grafik na następny tydzień. Kierowniczka zadbała, by to właśnie jej dostała się najbardziej nieludzka i uciążliwa kombinacja zmian. Najpierw zmiana poranna, następnie popołudniowa, potem znowu poranna i popołudniowa tego samego dnia. Mimo to jakimś cudem i tak pracowała za mało godzin w miesiącu, żeby otrzymać pełną wypłatę. To oznaczało, że będzie musiała wszystkiego sobie odmawiać, żebrać o pożyczkę u znajomych, nie stać jej będzie na żadne przyjemności, a w niedzielę wieczorem będzie zabierać do domu resztki po ugotowanym przez matkę rodzinnym obiedzie.
– Powiedziała, że wyglądam jak menelka – poskarżyła się Idra.
– A co miałaś na sobie?
– Po prostu zdjęłam rozpinany sweter. Ile to mogło trwać? Może dziesięć sekund.
Carmen parsknęła śmiechem. Ale zaraz umilkła, gdy osoba, o której rozmawiały, bezszelestnie wślizgnęła się do pokoju. Dekady przepracowane w handlu detalicznym nauczyły panią Marsh, kobietę słusznej wagi, bezgłośnego poruszania się po sklepie. Kierowniczka była na nigdy niekończących się łowach wszelkiej maści nicponi, złodziejaszków, obiboków, symulantów i – generalnie rzecz biorąc – każdego, kto dobrze się bawił, robiąc zakupy w domu towarowym.
Drobiła cichuteńko tymi swoimi mikrostópkami, zawsze w eleganckich czarnych czółenkach, mimo że pewnie mocno ją cisnęły i powodowały żylaki, które rok po roku niczym niepowstrzymany bluszcz oplatały jej nogi coraz gęstszą siecią, widoczną pod rajstopami. Była dość tęga w talii, a po stanik zdolny pomieścić jej pokaźnych rozmiarów biust niewątpliwie wyprawiała się do Działu dla Puszystych. Efekt był osobliwy – można było odnieść wrażenie, że kierowniczka dysponuje nie dwiema, lecz jedną niezwykle szeroką piersią, która w razie potrzeby śmiało mogłaby posłużyć za zapasową półkę sklepową.
Carmen i Idra szybko odkryły, jak wygląda idealny sklep według pani Marsh: to całkowicie pusta i sterylnie czysta przestrzeń. Wstępu do takiego miejsca nie mieliby, rzecz jasna, żadni klienci – którzy tylko bałaganią, których dzieciaki tłuką wyroby szklane, których zabłocone buciska brudzą wypolerowane na błysk posadzki, a co gorsza, którzy za nic mają zasady korzystania z windy (pani Marsh pamiętała czasy, gdy każda winda miała swojego windziarza, i często o tym wspominała). Słowem, zdaniem kierowniczki im mniej osób pałętało się po sklepie, tym lepiej.
Najgorsze, że w ciągu ostatnich kilku lat życzenie pani Marsh w coraz większym stopniu się spełniało.
Inne sklepy – BHS, Next, Marks and Spencer, WH Smith – jeden po drugim wynosiły się poza obręb mało ważnego miasteczka-sypialni, a potem wszystkie z hukiem upadały.
Dom towarowy Dounston’s, gdzie kolejne pokolenia panien młodych sporządzały listy prezentów i gdzie wybierały materiał na suknię ślubną, gdzie przyszłe mamy zaopatrywały się w wózki-gondole, a całe rodziny – w porcelanową zastawę, sofy, firmowe tkaniny i pościel; Dounston’s, w którego ofercie w sierpniu tradycyjnie pojawiały się mundurki szkolne, a w okresie przedświątecznym wystrzałowe perfumy dla pań i zabawki dla dzieci, ustawiających się w kolejce do zdjęcia w grocie i małego podarunku od Świętego Mikołaja – mówiło się, że ten właśnie Dounston’s jest następny w kolejce do odstrzału.
Carmen nie mieściło się w głowie, że dom towarowy – tak, zdawałoby się, trwały, integralny element miasta i część życia jego mieszkańców, z witrażami w oknach przedstawiającymi robotników przy budowie drogi do Clyde, z kawiarenką oferującą ciasto francuskie i słodkie bułeczki, w której z pogardą odnoszono się do nowoczesnych wymysłów w rodzaju latte – miałby z dnia na dzień przestać istnieć. To tutaj biło serce miasta.
Tylko że całe miasto sprawiało wrażenie, jak gdyby jego historia dobiegła końca. Było martwe. Na reprezentacyjnej ulicy królowały teraz sklepy charytatywne, wypożyczalnie skuterów inwalidzkich i banki. Czasami trafiał się też jakiś z góry skazany na porażkę butik, w którym z inicjatywy władz miasta próbowano handlować twórczością lokalnych malarzy i rękodzielników.
Miejscowi chcieli co prawda, żeby w śródmieściu kwitł handel, nie na tyle jednak, żeby zapłacić 17,99 funta za porcelanowy kubek z pastereczką, skoro na Amazonie można sobie zamówić niewiele gorszy i zapłacić mniej niż pięć funtów. Ani nie na tyle, żeby wlec się do centrum miasta z zamiarem kupienia trzech metrów różowej wstążki po to tylko, żeby na miejscu usłyszeć, że różowa akurat się skończyła i zamiast tego mogą dostać ciemnoczerwoną (a im przecież tak bardzo zależało na różowej), skoro mogą, nie ruszając się z kanapy, wejść do sklepu internetowego i wybrać taki odcień różu, jaki im się najbardziej podoba, co zajmuje łącznie dwie minuty, a następnego dnia kurier dostarczy wstążkę do domu.
Carmen wcale im się nie dziwiła. Jeśli chodzi o tradycyjne zakupy w sklepach stacjonarnych, robiła to samo co inni, mimo że przecież codziennie była w centrum. Poza tym, bądźmy poważni, kto używa dziś obręczy na serwetki? Albo ile małych ozdobnych poduszek może w swoim życiu nabyć przeciętny zdrowy na umyśle człowiek? Minęły czasy, gdy druhny samodzielnie szyły dla siebie suknie z dużych kawałków fioletowej i różowej jedwabnej satyny (albo bawełnianej w przypadku tych bardziej liczących się z kosztami). Obecnie po prostu zamawiały kreacje z drugiego końca świata, a gdy wreszcie otrzymywały zamówienie, okazywało się, że kiecka fatalnie leży. Przychodziły wtedy, zawstydzone, do sklepu, prosząc o rady dotyczące przeróbek, zaobrębiania, aż w końcu na ostatnią chwilę kupowały zamek błyskawiczny, bo ten w przysłanej kreacji od razu się zacinał.
No ale trzy dni po dyskusji z mamą na temat Gwiazdki – stało się. Ekspedientki zostały wezwane na rozmowę. Idra głośno protestowała, twierdząc, że powinna była dolać trucizny do tamtego cholernego kubka. Pani Marsh, kobieta w wieku mocno emerytalnym – zdaniem Idry musiała mieć dziewięćdziesiątkę na karku – z wyraźną lubością poinformowała pracowniczki sklepu, że wszystkie zostają zwolnione, czy też raczej, jak to ujęła w swoim snobistycznym stylu, „ich pomoc nie będzie już dłużej potrzebna”.
Popatrzyła na nie znad okularów o szerokich szkłach w pastelowej oprawce i przyklepała krótkie, spryskane lakierem włosy.
– Jestem pewna, że przynajmniej niektóre z was mogą liczyć na świetne referencje i bez najmniejszego trudu znajdą zatrudnienie gdzie indziej – mówiła, znacząco spoglądając na swoją ulubienicę: przeklętą lizuskę Lavinię McGraw.
Carmen i Idra wymieniły się spojrzeniami. Carmen miała graniczące z pewnością paskudne podejrzenie, że lada chwila wybuchnie śmiechem w sytuacji, w której było to absolutnie niewskazane.
Bo to, co się właśnie działo, było paskudne. Straszne. Tragiczne. A ona, podobnie jak wszyscy, od dawna się domyślała, że ją to czeka. Mimo to nie kiwnęła palcem, żeby się jakoś przygotować. Obwinianie teraz pani Marsh o sytuację, w jakiej się znalazła, mijało się z celem.ROZDZIAŁ 1
Sofia d’Angelo, z domu Hogan, stała przed lśniącymi czarnymi drzwiami wejściowymi i przyglądała się wiszącemu na nich wieńcowi. W końcu zmrużyła oczy, poprawiła lekko jego ułożenie, po czym cofnęła się, żeby podziwiać idealną symetrię.
To było silniejsze od niej. Kiedy tylko po raz pierwszy ujrzała ten dom, po prostu wiedziała. Tak, to była miłość od pierwszego wejrzenia. Owszem, piwnica była trochę zawilgocona, a sam budynek miał już swoje lata. No ale na miłość nie ma mocnych. I choć nikt nie jest doskonały, to w tym momencie dom oznaczony numerem dziesięć przy Walgrave Street był bliski perfekcji.
Stał w szeregu budynków o różnej wysokości i był wśród nich jednym z najmniejszych: liczył sobie zaledwie cztery kondygnacje, łącznie z piwnicą. Zbudowany z szarego piaskowca w epoce georgiańskiej, mieścił się na końcu „nowej” części Edynburga (która tak naprawdę nie miała w sobie nic nowego). Przyglądał się światu pięcioma oknami, podzielonymi na dwanaście szyb, przez co przypominał domek z dziecięcego rysunku. Z pokoju na piętrze wychodziło się na maleńki balkon. Do frontowych drzwi prowadziły eleganckie kamienne schodki, z barierkami z kutego żelaza, wokół których wił się ostrokrzew. Balustrada była udekorowana czerwonymi kokardami w szkocką kratę i skąpana w ciepłym żółtym blasku świątecznych lampek. Wszystko to przypominało obrazek z bożonarodzeniowej pocztówki – przyjemne światło sączyło się z okien na skuty mrozem chodnik, a zza szyb na piętrze mrugały świąteczne drzewka choinkowe, przybrane tymi samymi lampkami i kokardami.
Dwie choinki! Sofia założyła ręce na piersi i z zachwytem chłonęła ten widok. I pomyśleć, że nie tak dawno gnieździli się w ciasnym mieszkaniu komunalnym na drugim końcu Szkocji. Ależ zrobili skok, nie ma co!
Jeszcze we wrześniu przezornie zarezerwowała pierwszeństwo w świątecznych zakupach na platformie Ocado, dzięki czemu przemyślane drewniane prezenty dla jej dzieci były już przygotowane. Każdy owinięty w inny papier, bo przecież Święty Mikołaj zwraca uwagę na takie szczegóły. Jej sukienka też była już gotowa, choć Sofia z zasady niewiele czasu spędzała na imprezach, zwłaszcza teraz, gdy była w tak zaawansowanej ciąży. W kalendarzu zaznaczyli wspólnie te dni, gdy mieli zamiar oglądać szopki i koncerty kolęd, a także te, kiedy planowali wybrać się na koszmarnie drogi świąteczny jarmark i bożonarodzeniowy spektakl w teatrze The Lyceum. A przecież dopiero zaczął się listopad. Niedawno zdjęli z frontowych drzwi gustowny halloweenowy wieniec, uprzątnęli dynie oraz pomarańczowo-czarne dekoracje i schowali duży kosz pełen bezcukrowych łakoci.
W świecie Sofii wszystko było idealne.
I tylko jeden szczegół szwankował – Carmen.
Właśnie dzwoniła matka. Mijały już trzy miesiące, odkąd siostra wprowadziła się z powrotem do rodziców. I do tej pory nie znalazła dla siebie żadnej pracy. Matka raz w tygodniu dzwoniła do Sofii, błagając ją, żeby załatwiła siostrze jakąkolwiek posadę. Ton jej nalegań stawał się coraz bardziej desperacki. Tam, gdzie mieszkali, nie było pracy, zwłaszcza w sklepach. A Carmen sama najwidoczniej nie wykazywała inicjatywy, by coś znaleźć.
Kiedy Sofia była mała, miała w zwyczaju ustawiać swoje lalki w rzędzie i instruować je, jak należy się zachowywać podczas podwieczorku. W jej świecie zawsze panowały ład i porządek. Aż wreszcie – Sofia miała wtedy cztery lata – matka zaszła w ciążę. Zapamiętała z tamtego okresu, że wiele osób przekonywało ją, jaką będzie cudowną starszą siostrą. Małą Sofię bardzo to cieszyło, zwłaszcza że była obsypywana wspaniałymi prezentami, podczas gdy niemowlę mogło liczyć co najwyżej na nudne stare ciuchy. To był wspaniały czas. Sofia od razu rozpoczęła przygotowania do uczynienia z Carmen swojej przyjaciółki, sojuszniczki i partnerki we wszystkich zabawach.
Niestety mały potworek o czerwonej wykrzywionej twarzyczce, wydający z siebie potworne wrzaski, w niczym nie przypominał młodszych sióstr, które Sofia znała ze swoich książeczek. Dziewczynka rosła, ale szybko stało się jasne, że nie interesuje się lalkami, nie lubi bawić się w proszone herbatki i przebierać w piękne sukienki. W ogóle nie cierpiała jakichkolwiek kiecek. Tak samo zresztą jak szkoły, którą Sofia uwielbiała. Od samego początku Carmen była wcieleniem narzekactwa – marudziła, gdy miała wyjść z domu, ale też gdy miała do niego wrócić. Biadoliła, kiedy trzeba było pójść na piętro, wykąpać się, umyć włosy, wyjść na basen, udać się do kogoś w odwiedziny, wsiąść do spacerówki albo z niej wysiąść.
Sofia, mimo usilnych starań, nigdy nie była w stanie wytłumaczyć siostrze, dlaczego dobrze jest być miłym dla innych – niezależnie od tego, czy mamy na to ochotę – bo wtedy uśmiechną się, pogłaskają cię po głowie i dadzą ciasteczko. Sofii takie zachowanie zawsze wydawało się oczywiste. Carmen natomiast… była niczym szpilka przekłuwająca balonik samozadowolenia starszej siostry.
Teraz Sofia przysłuchiwała się matce, marszcząc brwi. Najwidoczniej… znowu nie wyglądało to różowo. To by tłumaczyło, dlaczego Carmen opuściła imprezę urodzinową swojej siostrzenicy, nie raczyła nawet przysłać kartki, zadzwonić czy jakkolwiek dać znać, co u niej słychać.
Cóż, wkurzanie się teraz mijałoby się z celem. Sofia wygładziła czoło; na nową kurację botoksem będzie mogła sobie pozwolić dopiero po porodzie. Sytuacją siostry zaś zacznie się martwić, gdy będzie to absolutnie konieczne.
Jeszcze raz rzuciła okiem na swój dom jak z pocztówki, po czym, stukając obcasami i omijając zamarznięte kałuże, poszła do pracy.ROZDZIAŁ 2
Sofia mnie nie chce.
– Głupstwa pleciesz – skłamała matka. – Po prostu obie jesteście na różnych etapach w swoim życiu. No i zraniłaś jej uczucia, gdy zignorowałaś przyjęcie urodzinowe Pippy.
– Zraniłam jej uczucia? – wybuchnęła Carmen. – Tkwię w martwym punkcie, całe moje życie to jedna wielka pomyłka. Straciłam pracę i wylądowałam z powrotem w moim dziecięcym pokoju. Ale z jakiegoś powodu liczy się tylko to, co czuje Sofia.
– Kochanie, proszę cię. Nie wysłałaś swojej siostrzenicy nawet kartki na urodziny.
– Sofia nie chce mieć ze mną nic wspólnego. Dla niej jestem tylko dziwaczną młodszą siostrą, której wszyscy muszą współczuć, bo wciąż pracuje w sklepie, chociaż to akurat jest już nieaktualne. Nadal jestem niezamężna i w przeciwieństwie do wszystkich jej wielkomiejskich koleżaneczek nie jestem zadowolona z siebie i nie jestem w ciąży. – Carmen trochę się zagalopowała. Trudno.
– Zazdrość to uczucie jak każde inne – oznajmiła matka. A kiedy zdała sobie sprawę, że była to ostatnia rzecz, jaką powinna była powiedzieć, przybrała znękany wyraz twarzy.
– Ale ja jej nie zazdroszczę! Kto by tam chciał pakować się w dzieciaki? Przecież to uwiązanie na całe życie – tłumaczyła Carmen. – Po prostu nie sądziłam, że zrobi z tego takie wielkie halo. Założyłam, że ma ważniejsze rzeczy na głowie niż zamartwianie się, czy przyszłam na jakąś kretyńską imprezę urodzinową.
– Czy na imprezę urodzinową przyszła jej jedyna siostra i czy zrobiła to dla swojej rodziny.
– Ale to nie jest moja rodzina! – zaprotestowała Carmen. – Poza tym u niej wiecznie są jakieś okazje. Jak nie ślub, to chrzciny. Jak nie chrzciny, to impreza urodzinowa. Jak nie impreza urodzinowa, to baby shower. Carmen, bardzo cię proszę, poświęć mi cały swój wolny czas, przyjdź i powiedz, jak cudowne jest moje życie, jak cudowne są moje dzieci. Aha, i nie zapomnij przynieść jakichś wyjątkowo kosztownych prezentów, na które cię nie stać. Wszystko odbędzie się w drogich restauracjach, a ponieważ na to też cię nie stać, ureguluję rachunek za ciebie, moja biedna siostrzyczko, a do tego zrobię z tego wielkie halo. Och, i spójrz, jaki mam ogromny dom!
Carmen skrzyżowała ramiona na piersi. Tak bardzo tęskniła za swoim ciasnym wynajmowanym mieszkankiem. No ale była totalnie spłukana. Wcześniej pracowała dorywczo w kawiarniach i barach, ale teraz sytuacja w mieście się zmieniła i dosłownie wszyscy szukali zatrudnienia. Rodzice zachowywali się w stosunku do niej nienagannie, co zresztą wcale nie pomagało. Domyślała się, co mieli na końcu języka – że jest taka zdolna i mogła z łatwością dostać się na studia, zdobyć dyplom i znaleźć porządną pracę. Ale ona była uparta i ich nie posłuchała.
Dlatego swoją frustrację skierowała gdzie indziej.
– Poza tym wy co pięć minut rzucacie wszystko, żeby bić pokłony przed świętymi wnukami. Czasami mam wrażenie, że cała nasza rodzina to jeden wielki fanklub Sofii. A kiedy w końcu dałam do zrozumienia, że nie chcę do niego należeć, od razu wszyscy się na mnie rzucili: „Uuu, niedobra Carmen”.
Matka nie odpowiadała. Młodszej córce nie można było odmówić racji: troje dzieci to faktycznie sporo imprez, prezentów i zamieszania. Nie była wcale pewna, czy Carmen w ogóle wie, ile mają lat. Ale przecież wiele kobiet z łatwością wchodzi w rolę kochających ciotek. Tak bardzo pragnęła, żeby jej córki były ze sobą blisko. Zresztą, jeśli o nią chodzi, to chciałaby, żeby wszyscy byli ze sobą blisko. Na tym przecież polega bycie rodziną.
– Ona cię potrzebuje – powiedziała, mimo że wcale tak nie myślała.
– Bzdura – odparła Carmen. – Ma swoją „wspaniałą nianię”. – Na temat opiekunki do dzieci Sofia wypowiadała się w samych superlatywach. Carmen była pewna, że siostra nigdy nie mówi w taki sposób o niej. – I Federica.
– On ciągle jest poza domem, bo pracuje – przypomniała mama. – A Sofia spodziewa się dziecka. I też pracuje. Troje dzieci to sporo, nawet kiedy do pomocy masz nianię. Tam miałabyś gdzie się zatrzymać. No i siostra obiecała, że ci pomoże.
– Chyba żartujesz, mamo! – Oto jak naprawdę zareagowała Sofia, gdy matka jeszcze raz próbowała namówić ją na swój plan. – Chcesz, żebym wzięła sobie na głowę jeszcze zagubioną siostrzyczkę? Mam troje dzieci, do tego Federico i kolejne dziecko w drodze. Pracuję teraz przy bardzo ważnej sprawie, której pod żadnym pozorem nie mogę zostawić, a ty prosisz mnie, żebym zajęła się problemami życiowymi Carmen?
– A do kogo innego mam się z tym zwrócić? Ty przynajmniej radzisz sobie w życiu. Sofio, tutaj nic już nie zostało, nic. To miasto umarło.
– No wiem – odparła Sofia. – To prawda, Edynburg przynajmniej tętni życiem.
– A twoja siostra… Kraje mi się serce, kiedy widzę, jaka jest przygnębiona.
W Sofii zbudziło się poczucie winy.
– Ale ona i tak nie chciałaby tu zamieszkać. Uważa, że Edynburg to miasto pełne zarozumiałych starych nudziarzy w czerwonych portkach.
– Ona…
Dokładnie taką wizję miasta miała Carmen, o czym głośno mówiła przy wielu okazjach.
– Po prostu pomyślałam… – zaczęła mama. – Twoja siostra udaje, że wszystko jest w porządku. Ale to tylko poza. A ja to widzę i mnie to dobija. Z nikim się nie spotyka. Nie ma pracy… Tak bardzo się martwię.
– A dlaczego Carmen ma być moim problemem?
– Nie tylko twoim – zapewniła matka. – Jest wspólnym problemem nas wszystkich. Nie, źle to ujęłam. Ale pomyślałam… pomyślałam, że poznałaby lepiej twoje dzieci.
Sofia parsknęła.
– Ona nawet nie pamięta ich imion!
– Ależ pamięta!
– Nie pofatygowała się nawet na pierwszą komunię Pippy. Na przyjęciu komunijnym przy stole jedno jedyne miejsce świeciło pustkami.
– Wiem – westchnęła matka. W tej sytuacji Carmen naprawdę nie zachowała się dobrze.
– Napisała do mnie dwadzieścia cztery godziny później. To była krótka wiadomość: „Sorki”. Sorki.
– Ona nie wie, jak to jest, kiedy masz dzieci. Kiedy musisz stale o nich myśleć. Kiedy wokół nich kręci się całe twoje życie. Ona kompletnie tego nie rozumie.
– Wiem.
– Kiedy zamartwiasz się o nie i widzisz, że jedno z nich jest nieszczęśliwe, gotowa jesteś zrobić wszystko, żeby mu pomóc…
– Mamo, nie dramatyzuj!
Słowa matki zrobiły jednak swoje: mózg Sofii pracował już na wysokich obrotach.
– A ona w ogóle robiła coś w tej swojej pracy? Ale tak naprawdę? Czy miała to wszystko w wielkim poważaniu, jak w szkole?
– Przykładała się do pracy – zapewniła mama. – To u niej zaopatrywały się przyszłe panny młode. Przynajmniej dopóki robiły zakupy stacjonarnie, a nie w internecie.
– Nadal przyprowadza do domu tych okropnych facetów?
Matka skrzywiła się na to wspomnienie.
– Dziewczyna nie ma szczęścia w miłości.
– Pamiętasz poetę?
– A jakże – odparła matka. – Jak mogłabym zapomnieć ten niedzielny lunch, gdy w obecności waszego ojca wyrecytował sonet o seksie.
Obie wybuchnęły śmiechem. Ale zaraz spoważniały, bo przecież nie powinny śmiać się z Carmen. Tylko co zrobić, kiedy ta dziewczyna czasami sama się o to prosi?
– Uch – jęknęła Sofia.
– Oj – powiedziała matka. – Wiesz, o co chodzi…
Sofia myślała teraz intensywnie. W końcu powiedziała:
– Ale jeżeli jeszcze raz nawali…
– Poradzi sobie! – zapewniła matka, równocześnie krzyżując palce.ROZDZIAŁ 3
Na razie to tylko taki pomysł, powtarzała sobie nazajutrz Sofia. Do niczego się nie zobowiązuje. Niczego nie obiecuje.
Z drugiej strony pan McCredie był ich klientem od bardzo dawna, jeszcze zanim Sofia dołączyła do kancelarii. Jeśli Carmen się sprawdzi w roli ekspedientki, być może w ten sposób uda mu się odsunąć w czasie najgorsze, przynajmniej dopóki nie znajdzie kupca. Przy okazji mama się ucieszy. A może nawet Carmen doceni jej gest i przestanie być taką marudą.
To byłaby jedna z niewielu dobrych wiadomości, jakie miała do przekazania tego dnia.
Większość osób odwiedzających gabinet Sofii rozpromieniała się na widok jej brzucha, a przynajmniej winszowała nowego potomka albo z grzeczności dopytywała, jak znosi ciążę. Do grupy tej nie zaliczał się klient, którego przyjmowała tego ranka, pan McCredie. Sofia odniosła wrażenie, że fakt, iż jest w ciąży, wprawia go w wielkie zakłopotanie. Mężczyzna konsekwentnie unikał spoglądania na jej brzuch.
W reakcji na jego zachowanie Sofia uśmiechała się częściej niż zwykle i starała się robić dobrą minę do złej gry. Pan McCredie był ekscentrykiem, a w kontekście nowiny, jaką miała mu do przekazania, przyjmowanie wylewnych gratulacji pewnie i tak nie było najlepszym pomysłem.
– No więc? – Mężczyzna wydawał się podenerwowany, co chwilę zerkał na swój bardzo stary, bardzo duży zegarek. Nie cierpiał tych spotkań. Sofia zresztą też za nimi nie przepadała.
– Panie McCredie, zrobiłam, o co pan prosił. Ale powoli zbliżamy się do ściany. Uważam, że powinien pan porozmawiać ze swoim księgowym. Nie zostało już praktycznie nic do sprzedania.
Okropne. Rodowa fortuna, wyrobione nazwisko, wielka posiadłość w szkockim regionie Highlands, która na przestrzeni lat przynosiła pokaźny dochód.
Szkopuł w tym, że pan McCredie nie był zainteresowany jej doglądaniem; pozwolił, by z wolna popadała w ruinę, aż w końcu wielka rezydencja zaczęła się sypać. Nie miał rodziny ani rodzeństwa, nikogo, kto mógłby się nią zająć. Oprócz niej posiadał mieszkanie w Edynburgu oraz księgarenkę, która nie przynosiła praktycznie żadnego zysku. Mężczyzna zmuszony był powoli wyprzedawać po kawałku odziedziczoną ziemię w Highlands, trwoniąc swój kapitał, żeby w ogóle mieć z czego żyć.
W końcu dom także został sprzedany, tyle że pieniądze w niemałym stopniu zostały pożarte przez podatek od zysków kapitałowych i podatek gruntowy. Sofii przypadła w udziale niewdzięczna rola poinformowania klienta, że przepuścił całą odziedziczoną fortunę – nie na skutek zamiłowania do hazardu, ożenku czy wystawnego stylu życia, lecz po prostu przez niedopatrzenie.
Ale McCredie powiedział wtedy coś zaskakującego:
– To nic. Zależy mi tylko na księgarni.
– Aha – odparła Sofia. – No tak. Księgarnia. Obawiam się, że na tym froncie też nie mam dobrych wieści.
Mężczyzna wydawał się poruszony. Wiedza Sofii na temat jego interesów ograniczała się do tego, że prowadził starą księgarnię w zabytkowej części miasta. Aha, no i jeszcze wiedziała, że interes przynosił zero dochodów.
– Niedługo wzrośnie czynsz – oświadczyła. – Czy słyszał pan już o tym?
Pan McCredie wzruszył ramionami. Sofia zdawała sobie sprawę, że śledzenie bieżącej korespondencji nie było najmocniejszą stroną leciwego klienta.
– Pański sklep nie… nie zarabia na siebie.
Po raz pierwszy na jego twarzy dostrzegła prawdziwą troskę.
– Nie prowadzę go dla zysku. W ofercie mam stare, rzadkie wydania. Bardzo wyjątkowe tomy. U mnie raczej nie znajdzie pani nowej książki Iana Fleminga.
Sofia pomyślała, że od wydania ostatniej książki Fleminga upłynęło już sporo czasu. Ale zachowała tę refleksję dla siebie.
– Zdaję sobie z tego sprawę.
– Tworzę kolekcję. Jestem w posiadaniu najbardziej wnikliwych rozpraw architektonicznych dotyczących naszego miasta, jakie tylko istnieją.
– Wiem. Chodzi mi o to, że jeżeli sklep nie jest w stanie na siebie zarobić, nie wiem, jak można będzie go utrzymać.
– Ale przecież to… Prowadzę go od tak dawna. Niektóre księgarnie przy Victoria Street liczą sobie dwieście lat.
Sofia skinęła głową.
– Popytałam tu i ówdzie. Może pan sprzedać sklep jako działające przedsiębiorstwo.
Mężczyzna zamrugał.
– Ojej. Ale ja naprawdę nie chcę.
Sofia się skrzywiła.
– Chodzi mi o to, że może pan sprzedać sklep jedynie jako działające przedsiębiorstwo. Jeśli interes nie zacznie przynosić dochodu, i tak pan go straci, nie wyciągając z niego żadnych pieniędzy.
Starszy mężczyzna zamrugał powoli.
– A od stycznia wzrasta czynsz – dodała.
– Nie rozumiem, co pani sugeruje.
Nie rozumiał, ponieważ nie raczył na bieżąco zapoznawać się z treścią listów, jakie słała mu kancelaria Sofii, ale oczywiście nie mogła mu zwrócić na to uwagi. To nie jej wina, że pan McCredie dowiadywał się o tym na ostatnią chwilę. A trzeba zaznaczyć, że zostawianie czegoś na ostatnią chwilę było według Sofii niedopuszczalne.
– Musi pan wykazać realne zyski – powiedziała. – Najlepiej, żeby stało się to w ciągu najbliższych dwóch miesięcy. Wliczam w to okres przedświąteczny. I przed podwyżką czynszu. Jeżeli się to panu uda, zapewne znajdzie się kupiec na pańską księgarnię. Jeśli zaś interes nadal będzie generował straty… cóż, straci pan wszystko.
Tym razem, gdy uniósł na nią spojrzenie, jego oczy lśniły od łez.
Sofia westchnęła. Słowo honoru, wszechświat był w zmowie z jej cholerną matką.
– Do… do świąt Bożego Narodzenia? Mam wykazać zyski do Gwiazdki?
– Wydaje mi się, że znam kogoś, kto mógłby panu pomóc.ROZDZIAŁ 4
W Edynburgu, dokądkolwiek byś szedł, zawsze jest pod górkę. Wydaje się, że to fizycznie niemożliwe, ale naprawdę tak jest.
I być może w żadnym zakątku miasta zasada ta nie sprawdza się lepiej niż w okolicy dworca Waverley. Jest on zbudowany na dnie osuszonego jeziora, w miejscu dość osobliwym, bo w samym sercu miasta – a więc tam, gdzie mądrzej zarządzane miasta mają rzeki i mosty.
Było pochmurne chłodne popołudnie. Dworzec, spowity ponurą szarością, wypełniały dźwięki gwizdków. W poczekalni unosiła się woń kawy. I to właśnie tam pojawiła się nieduża postać z plecakiem. Była wyraźnie poirytowana, szła z wojowniczo zadartym nosem.
„Nie ma sensu zamawiać taksówki. Mieszkamy rzut beretem od dworca”, napisała Sofia. Ale jak się okazało, odległość do pokonania znacznie się wydłuża, kiedy trzeba stale wspinać się pod górę, w dodatku z wiejącą w twarz wichurą.
Na schodach wiodących z dworca do miasta szalał wiatr. Kiedy Carmen stanęła w końcu u ich szczytu, Edynburg wyrósł wokół niej na podobieństwo gór, ale praktycznie tego nie widziała, ponieważ przed sobą miała tysiące turystów ciągnących za sobą olbrzymie walizy. Wcześniej, rzecz jasna, bywała tutaj na wycieczkach szkolnych i słynnym festiwalu teatralnym, ale nie znała za dobrze miasta. Teraz brnęła przed siebie z pochyloną głową, żeby choć trochę chronić się przed wiatrem, i pierwszą rzeczą, jaką ujrzała po opuszczeniu hali dworca, był wielki bar pod chmurką. Usytuowany na wprost stacji, kusił przygrywającą na żywo kapelą i migoczącymi lampkami.
Dalej, jak okiem sięgnąć, w szarówce zmierzchu rozłożyło się zimowe wesołe miasteczko. Znajdowały się tam stoiska z kiełbaskami, grzanym winem, gorącą czekoladą i sznapsem. Ewidentnie tutejsi handlowcy lubili wcześnie zaczynać.
Wszędzie roiło się od ludzi: małych dzieci w świecących bucikach, które rozglądały się wkoło, wytrzeszczając oczy; roześmianych i popychających się nastolatków; dziewcząt w koszulkach na ramiączkach i krótkich spódniczkach, najwidoczniej nic sobie nierobiących z pogody. Ale Carmen na nikogo nie zwracała uwagi, zapatrzona w mapę na telefonie. W pewnym momencie usłyszała wściekłe dzwonienie. Uniosła wzrok i ze zdumieniem ujrzała nadjeżdżający tramwaj.
To oni mają tu tramwaje? Coś takiego – pomyślała, odskakując do tyłu.
Nagle we wspomnieniach powrócił do niej rozczarowany wyraz twarzy rodziców, gdy matka, niby mimochodem i siląc się na miły ton, napomknęła, że kancelaria siostry zajmuje się biznesowymi sprawami pewnego właściciela sklepu, który szuka na jakiś czas kogoś do pomocy.
– Kazaliście Sofii poszukać mi pracy? – upewniła się zrozpaczona Carmen.
Sama by sobie poradziła. Jasne, ostatnio sporo czasu pochłaniały jej internet, Netflix i lektura kolejnych tomów _Ani z Zielonego Wzgórza_. No ale robiła to wszystko z troski o siebie, bo przecież opłakiwała utratę pracy i wcześniejszego życia. Niby co w tym złego?
– A więc to znowu Sofia wie najlepiej, tak?
Rodzice spojrzeli po sobie.
– Po prostu chce ci pomóc – odezwała się spokojnie matka.
– Popisuje się, ot co. A co, jeśli ta robota mi się nie spodoba?
Carmen zdawała sobie sprawę, że zachowuje się nieznośnie. Przesiadywała całymi dniami w domu, pozwalając, by matka prała jej ciuchy i przyrządzała posiłki. Teraz nawet ojciec – jej łagodny jak baranek ojciec, który praktycznie nigdy nie karcił swoich córek – oderwał wzrok od krzyżówki i uniósł brwi.
Głos zaczął jej się łamać.
– Chodzi mi o to… Wiecie, że to dla mnie bardzo trudny okres.
Aplikowała już w tyle miejsc. Ale ponieważ nie ukończyła studiów ani kursów, nikt nie był nią zainteresowany. Jedyne, na co mogła liczyć, to posada tancerki w klubie dla panów albo kuriera. Zastanawiała się, na której z nich okazałaby się bardziej beznadziejna. Na razie nie wiedziała.
Teraz czekała, aż rodzice zaczną się nad nią litować, jak to mieli w zwyczaju: powiedzą, że to faktycznie taki trudny czas, że zamknięcie sklepu nie nastąpiło z jej winy, że trochę czasu na otrząśnięcie się z szoku dobrze jej zrobi.
Ale oni milczeli. Ojciec wbił wzrok w podłogę. Matka miała znękaną minę, ale też nie otworzyła ust.
– Uważacie, że jestem rozpuszczonym bachorem – powiedziała Carmen, załamana.
– Nie, kochanie – odparła matka. – Po prostu… chcemy, żebyś stanęła na nogi i…
– Waszym zdaniem marnuję sobie życie.
– Życia nie da się zmarnować – odezwał się ojciec. Ale w maleńkiej czystej kuchni zabrzmiało to jak pusty frazes.
Będę miła. Będę wdzięczna – powtarzała w myślach Carmen, gdy w końcu dowlekła się do właściwej ulicy.
Rodzice co prawda przesyłali jej zdjęcia domu siostry, ale Carmen nigdy im się nie przyglądała. Dlatego teraz założyła, że będzie duży, elegancki i kretyński. Pod wskazany adres szła z takim właśnie nastawieniem, ale ani przez chwilę nie podejrzewała, że dom okaże się również zachwycający. I to tak bardzo, że aż coś zakłuło ją w sercu.ROZDZIAŁ 6
Cóż, pomyślała Carmen, gdy obudziła się następnego dnia rano i rozejrzała wkoło. Pokój, w którym leżała, robił raczej osobliwe wrażenie. Był cichy i obdrapany.
Kolacja poprzedniego wieczoru upłynęła w dość ciężkiej atmosferze; Phoebe oświadczyła wprost, że nie ma ochoty na kuskus, za co wszyscy po cichu winą obarczyli Carmen, która wszak sprowokowała incydent z chipsami. W pewnym momencie Sofia poprosiła Pippę, żeby zagrała na fagocie. Dziewczynka spełniła prośbę matki. Grała głośno i bez żadnego polotu. Kiedy Sofia zaproponowała, żeby Phoebe zaśpiewała, ta odniosła się do jej pomysłu z równie niewielkim entuzjazmem co do jedzenia kuskusu. Jack w tym czasie bez przerwy kopał nogę kosztownego stołu kuchennego firmy Shaker. Carmen postanowiła położyć się wcześniej, zanim narobi jeszcze większych problemów.
A teraz czekał ją pierwszy dzień w nowej pracy. O rany.
Kto wie, może nawet jej się spodoba? Oczami wyobraźni już widziała tę urokliwą księgarenkę. Klienci wpadają do niej, żeby przeglądać książki. Jest w niej cicho, a do tego Carmen będzie mogła całymi dniami siedzieć zaszyta w kącie pomieszczenia i popijając herbatę, tonąć w lekturze. I tylko czasami będzie się od niej odrywać, kiedy ktoś będzie potrzebował jej pomocy.
Będzie całkiem fajnie, prawda? Miło. Od czasu do czasu pewnie będzie musiała też coś odkurzyć. Ale to nic w porównaniu z pracą w dziale pasmanteryjnym domu handlowego, gdzie człowiek narażony jest na kontakt ze znerwicowanymi pannami młodymi i niekończące się dyskusje, jakie koronki będą pasować do sukni ślubnej. Książki to łatwizna. Poza tym pan McCredie junior, jak nazwała go Sofia, podobno był mężczyzną „sympatycznym, aczkolwiek trochę skrytym”. Brzmiało to całkiem zachęcająco. W każdym razie nie mógł być gorszy od pani Marsh. Carmen chciała podpytać siostrę, w jakim dokładnie wieku jest właściciel księgarni. Wolała jednak nie ryzykować, że Sofia znowu przybierze ten kokieteryjny wyraz twarzy, który pojawiał się u niej, gdy zaczynała się ekscytować życiem miłosnym młodszej siostry i gdy chwaliła chłopaków, z którymi spotykała się Carmen, mimo że było jasne, iż facetów ustępujących Federico pod względem fryzury, manier, posady czy ubioru traktowała jak zwykłych wywłoków. Nie pomagało, że Carmen faktycznie od czasu do czasu zdarzało się z takimi kanaliami randkować. Ale w końcu co w tym dziwnego – wszak na świecie ich nie brakowało. O tym, że prędzej czy później kimś takim się zainteresuje, przesądzał prosty rachunek prawdopodobieństwa.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki